Szkic - Olender Beata - ebook
NOWOŚĆ

Szkic ebook

Olender Beata

0,0

Opis

WIECZNA JEST TYLKO PRAWDA!

Mecenas Eryk Bekas wie o tym doskonale. Mimo to jest wierny swoim klientom i „co do zasady” nie zadaje sobie trudu dochodzenia prawdy. Dla niego, wymierne znaczenie ma tylko sukces na sali rozpraw.

Podobnie jest w sprawie włamania Soni R. do atelier uznanego malarza… do czasu, gdy nieoczekiwanie sukces na sali rozpraw staje się zaczątkiem rywalizacji o uczucia ukochanej kobiety,

a ostatecznie grą o najwyższą stawkę – JEJ ŻYCIE.

Mecenas Bekas musi poznać prawdę!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 382

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Beata Olender

SZKIC

Copyright © by Beata Olender, 2024

Konsultacja redakcyjna:

Agnieszka Tadeusiak

Skład iłamanie:

Ef Ef Usługi Wydawnicze

Projekt okładki:

Beata Olender

ISBN 978-83-972141-0-1

Wszystkie prawa zastrzeżone

Wydanie I, Warszawa 2024

Panu H., żeby mnie dłużej pamiętał

1

Czwartek, 15 listopada 2018 roku

To miał być popis adwokackiej woltyżerki. Eryk podjął się obrony młodocianej Soni R. wyłącznie po to, by osobiście zademonstrować dobrze rokującej aplikantce, jak zgarnia się rekordowe wynagrodzenie wzamian za minimum czynności adwokata.

Tymczasem trwała trzecia już rozprawa sądu, przy rekordowej – owszem – frekwencji publiczności, wzamian za minimum – zgoda – szans na odczytanie wyroku. Świadczyła otym jednoznacznie nieustanna czkawka sędziny Ody Pajok – dobrze znany miejscowej palestrze skutek lekceważenia przez nią dietetycznych ograniczeń wsytuacjach stresowych.

Awszystko przez to, że Sonia R., oskarżona owłamanie do pracowni malarskiej Romualda Czapskiego nie wykazywała skruchy. Co więcej, atakowała uporczywie sędziwego malarza podejrzeniami izarzutami mającymi ewidentnie na celu odwrócenie przypisanej mu wprocesie roli pokrzywdzonego na oskarżonego oraz przyznanie należnego wyłącznie jej statusu pokrzywdzonej.

Eryk był ukresu wytrzymałości. Modlił się już tylko oto, by wstać, wyjść izaginąć bez śladu.

– Coś mizernie pan dziś wygląda, panie mecenasie – usłyszał naraz troskliwy iprzymilny ton głosu Soni R.

Gdy spojrzał na nią, zza woalki czarnej grzywy dziewczyny przezierała nań szatańska przebiegłość. Wzdrygnął się iodsunął od niej odruchowo.

– Masz ci los…, najpierw ojciec, teraz ten… – skwitowała jego reakcję Sonia R. iprzybierając pozę nienagannej licealistki, ułożyła na stole splecione wkoszyczek dłonie.

Po niespełna pięciu minutach spokoju, jakie przyznała wspaniałomyślnie swojemu obrońcy na procedowanie wjej sprawie, zanurkowała zwinnym susem pod krzesło, gdzie trzymała plecak. Wyszperawszy zniego zwiniętą wrulon kartkę, rozwinęła ją iprzytuliła do wezbranej teatralnym wzruszeniem piersi.

Ostatni raz wten sposób przytulała zapewne Świnkę Peppę, ale pamiętała dobrze, jak to się robi, przyznał jej wduchu Eryk iodchrząknął znacząco, na wszelki wypadek.

Mimo to, Sonia R. po chwili odwróciła kartkę przodem do malarza izawiesiła ją na wyciągniętych rękach.

– No słucham, słucham… Kim była ta kobieta? – posłała mu ponaglającym tonem pytanie do szkicu kobiety wzielonej sukni zrudymi ptakami.

Wodpowiedzi malarz schował się za swoim pełnomocnikiem.

– Spo-kój albo zarzą-dzę kolejną prze-rwę! – zagroziła sędzina, nie mogąc zignorować kolejnego wybryku oskarżonej.

Gdy ta odłożyła kartkę na stół izasunęła gestem ręki zygzak na ustach, obiecując milczenie, sędzina zwróciła się do pełnomocnika strony pokrzywdzonej:

– Czy te-rmin wpłaty uzgodnio-nej kwoty 500 złotych do końca ro-ku, czyli do 31 grudnia jest do przyję-cia?

– Tak, akceptujemy termin – potwierdzili jednocześnie reprezentujący malarza: pełnomocnik zprokuratorem.

Słysząc to, Sonia R. włączyła smartfon iustawiła go ekranem wstronę malarza.

– To moja matka, prawda? – zapytała tonem śledczego. – To ona pozowała panu do tego bohomazu?

– Cisza! – wtrąciła sędzina, wertując akta inie podnosząc tym razem nawet wzroku.

Dobra wróżba, pomyślał Eryk. Niesubordynacja oskarżonej przestała mieć wpływ na przebieg rozprawy.

Malarz konsekwentnie milczał.

– Nie wstyd panu? – nie odpuszczała skarżona. – Mój ojciec będzie musiał wybulić horrendalną kasę za te pana lipne płócienka…

Sala ryknęła śmiechem.

– …które ja zupełnie niechcący, jakby nie było, podeptałam – dokończyła niepewnie Sonia R, zezując na rozbawioną salę.

Malarz zacisnął drżące wargi. Zaczął wyraźnie rozważać odwet na smarkuli znaprzeciwka.

– Pokrzywdzony nie musi odpowiadać na to pytanie – uprzedziła jego ewentualny zamiar sędzina, nie zająknąwszy się ani razu. – Wątek personaliów modelki na jakimś tam szkicu nie jest przedmiotem zainteresowania Sądu – skłamała iprzebierając stópkami pod sędziowską ławą, powróciła do akt.

Malarz zpełnomocnikiem, skinęli do siebie głowami, zadowoleni zwygranej potyczki. Wodpowiedzi Sonia R. przesłała im obydwóm pozdrowienie, aże zrobiła to środkowym palcem ręki ukrytej za trzymaną, niby byle jak, kartką, publiczność znów zagotowała się zradości, zwyjątkiem trzech osób: ojca Soni R. – Tomasza Rudzika, atakże dwóch kobiet stale zasiadających wjego pobliżu – żony malarza, oraz ich sąsiadki zjaskrawą spinką nad uchem, nota bene, świadka obrony. Cała trójka zachowała śmiertelną powagę.

Sędzina podniosła głowę iprzebiegła wzrokiem po sali.

Eryk przysunął się do oskarżonej.

– Proszę się więcej nie odzywać inie ruszać – wycedził przez zaciśnięte zęby.

– Itak się dowiem, apotem s k op ię mu ten chudy tyłek – wyartykułowała Erykowi prosto wucho Sonia R.

– Nie wyraziłem się dość jasno? – Eryk wycelował wnią spojrzeniem przepełnionym gradem gróźb karalnych, zktórych ta ouduszeniu wafekcie wydała się jej najbliższą spełnienia. Schowała więc przezornie głowę wramionach ispozierając spode łba na obserwującą ich ciągle: starszą bądź co bądź kobitkę wsędziowskiej todze, uniosła przepraszająco brwi. Wyżej już nie zdołała.

Sędzina odetchnęła zulgą.

– Prokurator Kaliski imecenas Bekas, proszeni są owygłoszenie mów końcowych – zwróciła się do obu stron procesu.

Prawnicy wymienili się porozumiewawczymi spojrzeniami. Spektakl, który przygotowali, miał charakter czysto formalny iuwzględniał precyzyjnie zakulisowe negocjacje Eryka zpełnomocnikiem malarza. Wgrę wchodziła bowiem duża kwota nieoficjalnej rekompensaty, stanowiąca wielokrotną wartość zniszczonych obrazów Czapskiego, wzamian za jedno zaledwie zeznanie bezstronnego świadka, negującego fizyczną możliwość włamania się do „otwartej przecież stale” na oścież pracowni malarskiej Czapskiego.

„Zwłaszcza wdniu wystawy, wktórym szampan lał się strumieniami”, jak zeznała kobieta zróżową spinką na włosach, tenże świadek.

Prokurator nie protestował, apokrzywdzony malarz wręcz emanował empatią do oskarżonej Soni R.

„Jej czyn był przecież powiązany zprzedwczesną utratą rodzica, id est*, tragicznie zmarłej matki, stąd małoletnia oskarżona działała pod wpływem silnego wzburzenia, jakże typowego dla wieku dorastania wokaleczonej inaznaczonej niewyobrażalnym dramatem rodzinie”, perorował zaktorskim kunsztem Eryk.

„Prawda, prawda”, przytakiwała publiczność wszmerach oburzenia izgorszenia dla rozwiązłości artystycznego światka stolicy.

Wysłuchawszy mów końcowych, sędzina zwieńczyła je trudnym do interpretacji namysłem, po którym odnotowała coś waktach.

„Masz krew na rękach moczymordo…”, wyczytał wtym momencie zruchu warg Soni R. pokrzywdzony malarz.

Żona malarza poderwała się zkrzesła ihycnęła krok wprzód, do oskarżonej.

– Zamknij się wreszcie smarkulo, bo ci manto spuszczę! – wydarła się izastygła wpozycji „jeszcze słowo ipo tobie”.

– Aja jeszcze poprawię, gówniarotyjednaniewdzięcznaty! – włączyła się sąsiadka – świadek, wyzierając zza żony pokrzywdzonego malarza.

Sala zawrzała od niewybrednych komentarzy pod adresem obu kobiet.

– Protokołować? – spytała Wysoki Sąd Zuza, niewidoczna dotychczas dla nikogo protokolantka.

Sędzina Pajok posłała jej krótkie piorunujące spojrzenie iopadła bezsilnie na oparcie sędziowskiego tronu.

– Poczekam… – obwieściła, patrząc wsufit. – Ajeśli to nie pomoże, zarządzę odczytanie wyroku przy drzwiach zamkniętych, aświadkowie iosoby postronne, wzwiązku znaruszeniem powagi Sądu, będą zmuszone opuścić salę.

Po minucie absolutnej ciszy sędzina powróciła do poprzedniej pozycji.

– Sąd zarządza półgodzinną przerwę, po której nastąpi odczytanie treści wyroku. – Wstała iwyszła.

*

Po wyjściu na korytarz, Eryk zauważył, że Sonia R. stoi przy ojcu iwpatrując się wniego, posłusznie mu przytakuje.

Coś widocznie odwróciło jej uwagę od Czapskiego, pomyślał wpierwszej chwili, jednak cokolwiek to było, nie miało już najmniejszego znaczenia, ponieważ wpobliżu pojawiła się Róża. Mieli spotkać się dziś wkancelarii, lecz ze względu na przedłużenie rozprawy Róża zdecydowała, że przyjedzie do niego do sądu. Przywołał ją ręką, niby obojętnie, choć słyszał już wgłowie te wszystkie ptasie wokalizy iserce mu przyśpieszało. Podeszli razem do okna. Róża zarzuciła na parapet niebieski kuferek iwysunęła zniego kolorowe wachlarze wzorników tkanin ifornirów. Pochylając się nad nimi, muskała je lokami włosów igładziła palcami, aon nie pragnął już nic więcej, prócz tego, by zastygli, we dwoje, na wieki, nad tą górą szmatek iplastików.

Niestety nim zdążył się porządnie rozmarzyć, protokolantka Zuza poprosiła wszystkich opowrót na salę rozpraw.

– Przepraszam, Różo, musimy kończyć – wypowiedział zbólem serca.

– Ok, odbiorę jutro zkancelarii, pa – powiedziała iposzła.

Nie zdążył odpowiedzieć. Odprowadził ją wzrokiem aż do końca. Nie obejrzała się.

– Panie mecenasie, hello… – ocucił go ciepły ton głosu Soni R. – Ja to wszystko poskładam, dobrze? Atata przetrzyma panu mecenasowi do końca rozprawy – zaproponowała mu iułożywszy wzorniki wniebieskim kuferku, podała go ojcu.

– Dobrze, dziękuję – odpowiedział Eryk poniewczasie, udając się za nimi do sali.

Sędzina Pajok odczekała cierpliwie, aż wszyscy zasiądą na miejscach, agdy ustało szuranie, szmer ipomruk zarządziła:

– Proszę wszystkich opowstanie, Sąd przystępuje do ogłoszenia wyroku.

Odczytała nagłówki, rozejrzała się po sali izatrzymawszy się na ojcu oskarżonej, Tomaszu Rudziku zniebieskim kuferkiem wobjęciach, wyostrzyła wzrok. Jej nerw przeponowy nie dawał osobie znaku. Zarówno dla niej, jak ipozostałych wtajemniczonych stanowiło to przesłankę do uznania sprawy za rozstrzygniętą wzgodzie zprawem izjej sumieniem, więc przystąpiła do kontynuowania rozpoczętej czynności - do odczytywania wyroku:

– Po rozpoznaniu sprawy Soni Rudzik, oskarżonej oto, że wdniu 26 września 2018 roku dokonała kradzieży zwłamaniem do pracowni malarskiej, to jest oczyn zartykułu 279 paragraf 1 Kodeksu karnego inie wychodząc poza granice aktu oskarżenia… – sędzina łypnęła zaledwie na Eryka – …Sąd uznaje ją za WINNĄ jedynie zniszczenia mienia owartości 350 zł na szkodę Romualda Czapskiego...

Salę wypełniło jednogłośne westchnienie ulgi.

Sędzina bezwiednie przyśpieszyła:

– …to jest opopełnienie czynu zartykułu 124 paragraf 1 Kodeksu wykroczeń, iorzeka obowiązek naprawienia wyrządzonej szkody poprzez zapłatę na rzecz pokrzywdzonego kwoty 500 złotych wterminie jednego miesiąca od uprawomocnienia się wyroku. Kosztami procesu Sąd obciąża Skarb Państwa. – Odetchnąwszy, Pajok ponownie wbiła wzrok wdogłębnie wzruszonego Tomasza Rudzika. Jego przeźroczysta twarz zdradzała stan odwleczonego wczasie totalnego wyczerpania, oceniła odruchowo.

Łzy wzruszenia pociekły mu po policzkach dopiero wtedy, gdy szczęśliwa Sonia Rudzik podbiegła do niego iodebrała zjego rąk niebieski kuferek, by zwrócić go swojemu obrońcy.

Wtym czasie Eryk iprokurator Kaliski, strzelali do siebie nieczytelnymi dla osób postronnych spojrzeniami:

„Apelacji nie będzie, s zk od a co?”, odczytał ironiczny przekaz kolegi Eryk.

„Adaj mi spokój!”, odpowiedział mu Eryk iwtedy poczuł na swoim ramieniu przyjazną dłoń aplikantki, która towarzyszyła mu dyskretnie przez wszystkie rozprawy.

– Nie było aż tak źle, panie mecenasie – pocieszyła go Edyta.

– Dziękuję – odpowiedział jej bez sensu.

Aplikantka wporę się opanowała.

*Id est (łac.) – „to jest”.

6 MIESIĘCY PÓŹNIEJ

2

Czwartek, 16 maja 2019 roku

Śmigłowce ibombowce, którejś tam eskadry, podrywały się jeden po drugim zpasa startowego wytyczonego ołówkami na biurku Michała.

– Kolekcja, kozak, wrr! – zawarczał Eryk, symulując silnik Mi–17.

Michał uniósł wzrok znad czytanego tekstu.

– Sprawa profesor Bałtyckiej, wymaga wnikliwego rozpoznania.

– Co sugerujesz? – zapytał Eryk iświsnął mu tuż pod nosem F–16.

– Infantylizm wybitny – ocenił jego zachowanie Michał, ucieszony wgłębi ducha dobrym nastrojem Eryka.

– Czytaj, czytaj, nie mądruj – popędził go uprzejmie przyjaciel, lądując F-16.

Karaś–23 wykołował ze stanowiska postojowego iwtoczył się między ołówki. Zakręciwszy śmigłem, wzniósł się ociężale, by po chwili zakończyć krótki lot 100-latka na kloszu lampki.

– Dyżur bojowy! – oznajmił zupełnie poważnie bombardier Eryk. – Widzę, że przeczytałeś uważnie. – Zaśmiał się, widząc, jak Michał zostentacją oddalał iprzybliżał do oczu kartkę zdrukowanym tekstem.

– Ta… – Michał śmignął kartkę na biurko.

– Zatem, co sądzisz oautorce? Przypominam, od niedawna doktorantce politologii.

Michał zmarszczył nos.

– Wsprawie autorki – rozpoczął, drapiąc się po głowie – nasuwa mi się tylko jedno, pytanie, amianowicie: zkim ta pani sypia?

Eryk ryknął śmiechem prosto wKarasia. Chwyciwszy wdłonie spadający samolot, odetchnął zulgą.

– Niewiele brakowało. Co do twojego pytania, nie znam niestety odpowiedzi. – Odstawił ostrożnie samolot do szeregu.

– Musimy to ustalić, zanim podejmiemy się tej sprawy – zdecydował Michał, po czym dodał poważnie, jakby właśnie formułował sentencję wyroku: – Bo nie jest winna, jeśli wmieszane są wto wszystko władze uczelni, aona tylko wykonywała ich polecenia.

– Aniby dlaczego? Nie ma własnego rozumu, czy jak? – zadziwił się Eryk. – Jeśli nie ma, tym bardziej, czas ją nauczyć, że wykorzystywanie materiałów byłej szefowej bez formułki „cytowanie” grozi kryminałem. – Poklepał Michała po plecach. – Nie bój się, będzie fajnie.

– Fajnie? Grillować niespełna rozumu dziewczę? To nie dla mnie – uznał Michał. – Poza tym jestem tchórzem inie zamierzam znimi zadzierać. Pamiętaj, że mam córkę inie chcę ograniczać jej przyszłych wyborów.

Eryk pokiwał przemyślnie głową.

– Masz rację – westchnął niby zrezygnowany iszybko dodał: – Może jednak uda się nam zawęzić sprawę do meritum, czyli do własności intelektualnej ipraw autorskich profesor Bałtyckiej? Prezentacja tej młodej na konferencji wHamburgu wzestawieniu zjej innymi publikacjami, sam widziałeś – ona nie byłaby wstanie jej samodzielnie przygotować. – Pokrzepił Michała klepnięciem wramię. – Udowodnimy to bez trudu.

Michał sapnął zrezygnowany.

– Mów otwarcie, dlaczego się upierasz przy Bałtyckiej? Obaj wiemy, że są lepsi od nas wtych sprawach, iże powinniśmy skierować ją do Poznakowskich – przyszpilił go.

Eryk podrapał się zzakłopotaniem po głowie.

– Wiem, ale Bałtycka wspomniała przez telefon, że ma dla nas informację, która nas na pewno zainteresuje. Wiesz…, gdy poradziłem jej inną kancelarię…, wtedy właśnie przyznała się, że wolałaby unas, bo przy okazji ma nam coś ważnego do przekazania na temat Tomasz Rudzika...

– Co?! Nie ma mowy! – wydarł się Michał. – Nabruździ nam wrelacjach zklientem. Że okosztach utraty reputacji nie wspomnę. Inie tylko naszej reputacji, ale też mojej siostry. Wiesz przecież, że Róża robi mieszkanie Soni Rudzik?

– Wiem, niestety, ale ja nie mogę, kurde, spać, zrozum…

Michał przyjrzał mu się uważnie.

– Zafiksowałeś się na tym człowieku, dlatego że kręci się koło Róży, ale spokojnie: projekt mieszkania Soni R. skończy się niedługo iwszystko wróci do normy. Nie sądzę, aby Róża zainteresowała się tym… – przerwał znamysłem…

– Wolnym, bogatym iprzystojnym wykładowcą wyższej uczelni? – przybył mu zpomocą Eryk.

Michał przytaknął. Musiał przyznać Erykowi rację. Jego mentor iprzyjaciel miał prawo do niepokoju.

– Aspać nie możesz na serio, czy tylko metaforycznie? – dopytał.

– Nie zmrużyłem oka od tygodnia. Mówię zupełnie serio.

– Kuźwa! – Michał uznał wkońcu wysoką stawkę gry. Grymas bezradności na twarzy Eryka dowodził, że dodatkowa przypadłość rujnuje mu itak wątły znatury system, wjakim nadzoruje on swoje liczne fobie ialergie. – Może dziś umnie się trochę kimniesz? – zaintonował dużą dozą współczucia.

– Może, nie wiem, nie sądzę – odparł Eryk. – Wtakim właśnie kierunku zmierza moja motywacja. Czegokolwiek bym się nie tknął.

– Może, nie wiem, nie sądzę – przedrzeźnił go Michał celowo, by się nie rozczulił nazbyt nad sobą. – Amoże po prostu zadziałaj coś wkońcu zRóżą.

– Jak jesteś taki mądry, to zadziałaj – palnął Eryk trzy po trzy.

– Rozum ci odjęło? – żachnął się Michał. – To moja siostra.

Wzrok Eryka zmętniał. Zmęczenie ryło mu wczole coraz głębsze bruzdy. Podpierając głowę rękoma, przymknął oczy.

– Wynająłem detektywa do prześwietlenia Rudzika.

– Jasna cholera! – Michał opadł bezwładnie na oparcie krzesła. – Ile to będzie kosztowało?

– Nie bój się, zapłacę. – Eryk uchylił powieki. – Zapłacę każdą cenę za pięć minut drzemki bez Rudzika wmojej głowie...

– Nie wygłupiaj się – uciął Michał. – Weź fakturę; upchniemy ją gdzieś – zdecydował izawiesił głowę nad kartkami na biurku. – Spotkaj się znią iupewnij, że Rudzik nie ma nic wspólnego ze sprawami, wktóre Bałtycka próbuje nas zaangażować.

Eryk ożywił się nieco.

– Spokojnie, Edyta zrobi na jej temat „biały wywiad”. – Narysował wpowietrzu znak cudzysłowu.

– Dobrze by było… – skwitował Michał. – Pytanie numer dwa… – Zmrużył podejrzliwie oczy. – Skoro znamy już potencjał intelektualny asystentki Bałtyckiej, jakim cudem ona weszła na Skype‘aBałtyckiej? Przecież przełamanie zabezpieczeń elektronicznych to nie bułka zmasłem. To wymaga specjalistycznej, hackerskiej wiedzy.

– Według mnie nie doszło niestety do przełamania zabezpieczeń – zaprzeczył Eryk. – Bardziej prawdopodobne niestety jest, że znała hasło do Skype’aBałtyckiej iże podłączała się na jej transmisję jako druga, zdrugiego komputera. Potem słuchała, nagrywała, notowała iwten sposób wyprodukowała prezentację, którą potem opublikowała… – Eryk sięgnął po telefon leżący na brzegu biurka ipatrząc wekran, kontynuował: – Popatrz. Na Youtube’ie znajdziesz instrukcję takiego podłączenia wkażdej wersji językowej.

– Niewiarygodne! – zawołał Michał.

– No, no – przytaknął Eryk. – Możemy zalogować się na konto twojej żony? Znasz hasło?

– Znam hasło, ale po co miałbym to robić? – zadziwił się Michał. – Joanna pewnie gada teraz zSimonem.

Eryk uśmiechnął się do niego inspirująco. Niestety bez oczekiwanego skutku.

– Sądzisz, że to normalne? – zapytał wprost. – My tu ciężko pracujemy, atwoja żona, wsąsiednim pokoju odbywa nocne pogawędki zkolegą zLondynu?

Michał przypatrywał mu się przez chwilę, nie wiedząc co powiedzieć, więc Eryk kontynuował:

– Ijakby tego było mało, jedziemy jutro do Hamburga, żeby go przywieźć do Warszawy. – Wytrzeszczył oczy. – To normalne, według ciebie?

– Eryku, przyjacielu… – Michał rozpoczął zatroskanym tonem by to, co powie, wybrzmiało przekonująco – …od czasu rozwodu zAnielą, wszystko ci się miesza wgłowie. Straciłeś zdolność oceny sytuacji. Twoja podejrzliwość przybrała chorobliwy charakter inajwyższy czas się przebadać – zaryzykował zmianę tonu na żartobliwy. – Przypominam ci, że do Hamburga lecimy służbowo, na zaproszenie prawniczki, która jest przyjaciółką Simona ima na imię Herta. To solidna kancelaria. Może nam się przydać wprzyszłości. Przy tej okazji zwiedzimy Hamburg. Ito wszystko zaaranżował nam właśnie Simon. Do Warszawy wracamy wynajętym wspólnie samochodem, gdyż zaoszczędzamy wten sposób fortunę na kosztach podróży. Simon wszystko obliczył, pamiętasz, mówiłem ci?

Eryk podrapał się po czole, następnie poskładał kartki na biurku iułożył na kupkę pod oknem.

– Skoro tobie się wszystko zgadza, to nie było rozmowy. – Postanowił przestawić ich bezcelowe, jak uznał, dywagacje, na właściwy tor. Wtym celu wykołował Jastrzębiem PZL.50 zszeregu.

– Ej, to ja miałem nim polecieć – zaprotestował przekornie Michał.

– Wrr! 840 koni mechanicznych, nie dasz rady. – Eryk warknął wielką krtanią irozhuśtał śmigło myśliwskiego fightera. – Weź Suma–46! On dziś jeszcze nie latał! Wrr! Wrr!

– Dobra! – Michał wyprowadził lżejszego bombowca na pas startowy. – Gdzie lecimy!?

– Jak to, gdzie?! Mówiłeś, że do Hamburga! – krzyknął pilot Jastrzębia. – Wolant wprawo! Dawaj!

– Okuźwa! – zaklął pilot Suma. – Bombowcem do Hamburga?! To cholernie zły pomysł, Jastrząb!

– Sum, nie pękaj! – zarżał pilot Jastrzębia. – Jak dolecimy za wcześnie, to poczekamy na Hertę wbarze na przylotach!

3

Piątek, 17 maja 2019 roku

Zapowiadał się słoneczny dzień. Liczyli na poranne korki, by dłużej jechać iprzyjrzeć się miastu, lecz kierowca wysłany po nich przez Hertę, przemknął zlotniska do Altony** wzaledwie kwadrans. Był to, nawiasem mówiąc, najpoważniejszy Hamburczyk, zjakim mieli się spotkać podczas rozpoczynającego się weekendu. Herman, jak się przedstawił, podjeżdżając pod kancelarię Herty odezwał się do nich drugi iostatni raz słowami:

– It’s here, Gentlemen. Enjoy your stay in Hamburg. Auf Wiedersehen***.

Wysiedli. Podmuch ciepłego, czystego powietrza zaskoczył ich nie mniej niż cisza na szerokiej dwupasmowej Palmaille. Nim wymienili się wrażeniami, zjednego zokien solidnie doinwestowanej kamienicy, dobiegło ich wołanie:

– Michał! Eryk! Hello! I’ll be right there! – Uśmiechnięta od ucha do ucha Herta machała do nich zpierwszego piętra.

Nie zdążyli zareagować, ajuż biegła do nich zwyciągniętą ręką – wbutach znacznie wyższych niż nosiła na co dzień, domyślili się bez trudu.

– Jakże się cieszę, że was wkońcu goszczę! – Potrząsnęła wpierw ręką Michała, potem Eryka.

– Nice to see you, Herta – odpowiedzieli niemal jednogłośnie.

– To co? – Herta chwyciła Eryka pod pachę ipoprowadziła do ciemnych, dwuskrzydłowych drzwi kamienicy. – Zapraszam do mojego biura. Może nie jest tak duże, jak wasze, ale założę się, że mam lepszą kawę.

– Ok, sprawdzam! – Michał domknął za nimi drzwi.

Wspięli się po kamiennych, dobrze utrzymanych schodach.

– A…! Dzwoni! Klient! – Herta zostawiła ich wotwartych drzwiach ipobiegła do pokoju na wprost, gubiąc po drodze szpilki.

Kapitalne nogi, pomyślał Eryk, jednak nie pisnął nawet do Michała wtej sprawie. Etykieta profesjonalisty igentlemana? To też, ale przede wszystkim obawa, że kancelaria posiada monitoring iże Herta mogłaby któregoś dnia obejrzeć nagranie, apotem zaklasyfikować ich do pajacowatych chłoptasiów. Najbezpieczniej jest skupić się na robocie. Herta zaprosiła ich na konsultacje wsprawie zarzutów oprzemyt diamentów postawionych belgijsko-niemieckiej spółce ze znaczącym udziałem szanowanego wGwinei, polskiego przedsiębiorcy, więc zamierzał wywiązać się ztego zadania zzachowaniem najwyższych standardów. Fakt, że pojawili się tu dzięki rekomendacji wspólnego znajomego, Simona, nie zaburzał wnajmniejszym stopniu ich wyłącznie zawodowych relacji.

– Klient zaprasza nas dziś na lunch – oznajmiła Herta, wróciwszy zpokoju, wktórym przeprowadziła oficjalnie brzmiącą rozmowę wjęzyku niemiecku, awidząc ich wtym samym miejscu, wktórym ich zostawiła, westchnęła: – Wiem, szybkie tempo. Mieliśmy spotkać się znim tu, wkancelarii idopiero po lunchu, ale zmienił plany, nie umiałam odmówić.

– Wporządku, nie przyjechaliśmy przecież na wypoczynek – zapewnił przekornie Michał. – Możemy zdjąć marynarki?

– Oczywiście. – Herta wskazała im drzwi do pokoju po lewej stronie. – Wasz gabinet, awnim szafka zwieszakami. Ja wtym czasie zaparzę kawę. Gdyby coś, kuchnia jest naprzeciwko – powiedziała izniknęła za drzwiami.

Wskazany im gabinet okazał się niewielką salą spotkań. Eryk podszedł do okna. Otworzył. Wychodziło na ciche podwórze posesji ogrodzonej murem, na której znajdował się mały budynek mieszkalny: dwu, może trzy-apartamentowy. Perspektywa pracy wbiurze, tuż przy własnym domu, wydała mu się nagle szczytem marzeń. Podobne rozwiązanie wWarszawie było niestety poza jego zasięgiem.

– Zlećmy Róży znalezienie podobnego miejsca wWarszawie – zaproponował mimo to.

Michał podszedł do okna. Wychylił się.

– Coś wtym jest – wciągnął głęboko powietrze. – Też czuję różnicę. Nawet uwzględniwszy poranny lot, jestem jakoś dziwnie wypoczęty… Zaraz, zaraz… Ty poważnie…? – nie dokończył.

Herta wniosła tacę zkawą. Ustawiła ją na środku stołu, aobok talerze zowocami ikanapkami stojące dotychczas na biurowej szafce pod ścianą.

– Panowie, dziś pracujemy wbiurze, ale za to jutro… – usiadła przy stole, zakładając ręce za głowę – …jutro poszalejemy na Reeperbahn Strasse****do samego rana. Zaaranżowaliśmy zSimonem wszystko wnajmniejszym szczególe – pochwaliła się, aoni, nie wiedzieć czemu, parsknęli śmiechem.

**Altona – Dzielnica Hamburga.

***Auf Wiedersehen (niem.) – do widzenia.

****Reeperbahn Strasse (niem.) – nazwa uliczki znocnymi klubami wportowej dzielnicy Hamburga.

4

Sobota, 18 maja 2019 roku

Aida*****pławiła się leniwie wportowym słońcu poranka po długim wyczerpującym rejsie. Inne jednostki brylowały żwawiej, to prawą to lewą burtą, wzdłuż zatłoczonej Elb Promenade. Port tętnił rocznicowym festynem, adanie currywurst pachniało jakoś tak… nie śniadaniowo.

Herta rozwinęła szyfonową chustę imachnęła nią wkierunku Filharmonii.

– Na Kaiserkai Strasse jest normalne jedzenie inormalna kawa, idziemy?

Simon ożywił się.

– Jasne! – zawołał ochoczo.

– Aja jednak skosztuję currywurst. – Eryk wyjął portfel ipodszedł do stoiska zkiełbaskami.

Herta wytrzeszczyła na Michała iSimona przerażone oczy.

– Nic mu nie będzie – zapewnił ją Michał. – Jest smakoszem fast foodów.

Herta znieruchomiała.

– Nie ruszajcie się! – poradziła im ostrzegawczym tonem.

Nie posłuchali. Spojrzeli wstronę, wktórą patrzyła. Przepływający żaglowiec Crimson Rose prezentował się wyjątkowo okazale, nawet przy zwiniętych żaglach.

Herta włączyła pośpiesznie komórkę iustawiła aparat wkierunku żaglowca.

– Ateraz uśmiechnijcie się szeroko ipomachajcie.

Tym razem zrobili to, oco prosiła.

Herta pstryknęła im kilka zdjęć iodwróciła się. Pstryknęła kolejne. Tym razem podchodzącemu do nich Erykowi zcurrywurst na kartonowej tacce.

Eryk wyszczerzył do aparatu zęby wymazane żółtym sosem.

– Jestem wniebie! – kwiknął, przymrużając oczy.

– Asshole! – wrzasnęła mu prosto wtwarz Herta.

Eryk zdębiał iłyknął bez gryzienia kęs kiełbasy, który miał wbuzi. Spojrzał na stojących za nią Michała iSimona. Obydwaj wzruszyli ramionami, nie wiedząc, oco chodzi.

Herta fuknęła jeszcze parę razy pod nosem ze wzrokiem zatopionym wkomórce. Przesuwając szybko palcami po ekranie, powiększała iprzybliżała wybrane fragmenty zdjęć.

– Asshole, asshole – mamrotała. – Ado tego dziwkarz iseksoholik – zwróciła się tym razem do Simona iustawiła mu pod nosem ekran komórki. – Widzisz? Nie wziął naszego syna na festyn, bo twierdził, że ma dziś od rana spotkanie załogi na Aidzie. Tymczasem opala się ztą swoją flandryjską meduzą na Crimson Rose.

Eryk zMichałem, jak na komendę zapuścili wzrok wekran jej komórki.

– Pewna jesteś, że to Norbert? – Simon, nie wiedzieć czemu, zrobił minę współwinowajcy. – Wiesz, są dość daleko, odwróceni tyłem, azdjęcia są rozmazane, złapały dużo refleksu od wody.

– Jasne, że jestem pewna! – obruszyła się. – Ita jej ręka na jego tyłku…, widzisz?

– Może chce mu ukraść portfel? – zaryzykował żartobliwie Simon.

Herta żachnęła się.

– Zaraz, zaraz… – zmrużyła oczy. – Widziałeś się znim dzisiaj, prawda? Awiedziałeś, że będzie oprowadzał tę meduzę po porcie?

Simon wporę odchrząknął.

– Ale…

– Dobra, dobra. – Machnęła na niego ręką Herta. – Później go dopadnę. Ale cicho sza, nie widzieliśmy go, jasne?

– Jasne, ale… – przebąknął Simon – …przecież to ty się znim rozwiodłaś.

– Ani słowa więcej – łypnęła na niego ostrzegawczo Herta. – Myślisz, że nic nie wiem otych waszych karłowatych biznesikach?

Simon zaniemówił.

– Przepraszam cię. – Herta zmieniła ton na łagodniejszy. – Po prostu jestem na niego wściekła. Gdyby Thomas dowiedział się, że jego ojciec włóczy się po porcie ztą meduzą, zamiast zabrać go na festyn, pękłoby mu serduszko, rozumiesz?

Simon przytaknął.

Michał zErykiem błądzili wzrokiem między żaglowcami. Woda niczym rozbite wdrobny mak lustro raziła woczy odbitym słońcem. Crimson Rose zNorbertem na pokładzie oddalała się iwtapiała wczarny przemysłowy horyzont stoczni.

*

Mieli sporo szczęścia. Przyjezdne towarzystwo seniorów zwalniało właśnie dwa połączone stoliki. Miejsce przy chodniku gwarantowało lepszy widok ipoczucie przestrzeni wzatłoczonym ogródku kawiarni.

– Doskonale! – Herta zaczęła przesuwać na brzeg stolika pozostawione puste szklanki italerzyki. – Thomas zJacobem są już wHaffen City, ale muszą obejrzeć jeszcze kilka statków iodwiedzić wszystkie stoiska zbalonami. Pozostała nam więc przynajmniej godzina wolności. Gdy dołączą, Jacob usiądzie zbrzegu, aThomas po mojej prawej. – Wyznaczyła wszystkim miejsca przy stole, asama usiadła tyłem do kanału.

Simon zajął krzesło obok niej. Michałowi iErykowi przypadły miejsca uprzywilejowane, naprzeciwko nich, zwidokiem na kanał.

Kelner przyjął zamówienie. Wsłuchali się wgwar iśmiech kawiarni. Przeważał język niemiecki, ale nie byli jedynymi gośćmi mówiącymi po angielsku.

– Może przejdźmy na... język polski – zaproponowała nieoczekiwanie Herta.

Simon wykrzywił się komicznie iprzytaknął, przyznając jej jako gospodyni pierwszeństwo wrozśmieszaniu gości.

Herta prychnęła pod nosem.

– Dlaczego myszlysz, sze ne dam rady? Myszlysz, sze zapomniałam moj pierwszy język? – dociekała płynnie po polsku, kosząc wszystkie napotkane wgórze znaki diakrytyczne.

– Na studiach unikałaś polskiego jak zarazy – odpowiedział jej również po polsku Simon. – Chwaliłaś się nawet, że ostatni raz mówiłaś wtym języku wtrzeciej klasie szkoły podstawowej? – przypomniał jej zjadowitą satysfakcją. – Obiecuję, nie będę liczył, jak dawno to było.

– Wiesz, sze nie miałam wyboru. Muszałam prędko opanowacz niemiecki, dla szwiadectwa zwyrosznieniem – wytłumaczyła się.

– Brawo! – Eryk aż klasnął wdłonie. – Jestem pod wrażeniem!

– Wygłupiasz szie ze mnie, prawda? – Herta uśmiechnęła się do niego ostrożnie.

– Wygłupiam się zciebie? Awżyciu! – zapewnił przykładające rękę do piersi.

Herta uśmiechnęła się pewniej, przeczesując ręką grzywkę.

– Powiedzmy, że przygotowałam się trochę do waszej wizyty. Wkońcu… klient płaci diamentami, amy chcemy wygrać tak wysoko, jak się da, prawda? – zwróciła się do Michała.

Michał przytaknął.

Herta wyciągnęła do niego rękę.

– Na imię mam Gladys del Carmen – zacytowała śpiewnie tekst starej piosenki Manaamu.

Dołączyli do niej, akelner rozstawił dyskretnie filiżanki zkawą. Mimo to odnieśli wrażenie, że należą do jego ulubionych gości.

– Jeszli chodzi onaszego klienta… – Herta spoważniała nagle iprzeszła na angielski: – Jak według was, rozliczali się między sobą eksporter, armator iimporter? Obróbka drewna odbywała się na zmianę wCasablance iwHamburgu, prawda? – Nachyliła się konfidencjonalnie nad stolikiem: – Dla bezpieczeństwa proponuję używać słowa „drewno”, zamiast „diament”. – Uniosła filiżankę. Upijając pianę zkawy, patrzyła Erykowi woczy. – Wiesz, jakość szlifowania ma olbrzymi wpływ na cenę drewna.

– Arozładunek iponowny załadunek drewna na statek, raz wGwinei, adrugi raz wMaroko, to podwójne ryzyko – dopowiedział Eryk. – Oraz dlaczego wogóle zmienione zostało miejsce obróbki drewna, skoro przez lata cały proceder funkcjonował idealnie wAntwerpii?

Oboje spojrzeli na drapiącego się gdzie popadnie Simona.

– Askąd ja mam to wiedzieć!? – odparł pod ciężarem ich spojrzeń.

Michał zmarszczył czoło.

– Spokojnie, Simonie. Dywagujemy sobie tylko inie oczekujemy, że nam pomożesz wsprawie zklientem.

– Jestem spokojny – zapewnił Simon, rozglądając się na różne strony. – Chodzi mi oto, że powinniście wypytać owszystko klienta, wtedy nie będziecie zmuszeni dywagować wciemno. – Pomachał ręką do nie wiadomo kogo, usiłując bezskutecznie odwrócić ich uwagę od siebie.

– Jego wersję już znamy, od dawna – kontynuował wątek Michał. – Ateraz próbujemy ustalić prawdę, między sobą – wytłumaczył mu wcierpliwym tonie. – Adwokatura jest profesją nieco bardziej skomplikowaną niż można by sądzić na pierwszy rzut oka.

– Myślałem, że jak wkażdym innym biznesie, relacja klient-adwokat bazuje na zaufaniu – rzucił, ot tak, Simon.

Wodpowiedzi, wszyscy troje wybuchli śmiechem.

– Owszem, bazuje… – wtrącił się Eryk – …na stuprocentowym zaufaniu klienta do jego adwokata ina ograniczonym znacząco, często bliskim zeru, zaufaniu adwokata do jego klienta.

– Nie wierzę – odparł Simon.

– Ok… – Eryk rozłożył ręce na stoliku. – Któremu zobecnych tu adwokatów trafił się kiedykolwiek klient mówiący prawdę, całą prawdę itylko prawdę, ręka wgórę? – Sam splótł swoje, by nie wyrwały się przez pomyłkę do odpowiedzi.

Herta zMichałem schowali ręce pod stołem.

Simon olśniony wyprostował się.

– A… – zapewnił, że zrozumiał. – Czyli odwrotnie niż wpsychiatrii, gdzie lekarz ufa pacjentowi, ale pacjent nie ufa lekarzowi.

– Jak to? – zdziwił się Eryk – Przed chwilą twierdziłeś, że wkażdym biznesie zaufanie musi być obopólne.

– Wbiznesie, tak, ale nie wpsychiatrii czy medycynie sensu stricto.

– Ato dlaczego? – zapytał Eryk zaintrygowany.

– Dlatego, że zawód lekarza to nie biznes. To służba ipoświęcenie, które wymaga szczególnego powołania.

Eryk zmarszczył groźnie brwi.

– Kłamie? – zwrócił się do Herty.

– Kłamie – przytaknęła.

Spojrzał pytająco na Michała.

– Kłamie – potwierdził bez wahania Michał.

Eryk zamrugał do Simona radośnie.

– Dziękujemy panu doktorowi, ekspertowi od zaufania. Ekspert jest już wolny. Posiedzenie sądu zamknięte.

*

Thomas chrupał zapamiętale bryłki czekolady wyławiane wpucharku śmietankowych lodów – jego drugiej już porcji. Zanim wyłowił całą czekoladę, lody zdążyły się rozpuścić. Zamieszał wpucharku ostatni raz, najpierw łyżeczką, potem palcem inie znalazłszy niczego godnego uwagi pięciolatka, osunął się zrezygnowany na krześle.

– Kochanie usiądź prosto. – Herta wytarła mu chusteczką upaćkaną brodę. – Za chwilę Simon skończy sałatkę ipójdziemy wszyscy przejechać się windą na taras Filharmonii, prawda panowie?

Wszyscy chętnie przytaknęli. Również Michał iEryk, pomimo że nie zrozumieli ani słowa. Thomas odpowiedział im szczerbatym uśmiechem inim się obejrzeli, już stał na krześle.

– Tata! Tata do nas idzie! – krzyczał, podskakując zwyciągniętą do przodu rączką.

Herta ściągnęła go zkrzesła na chodnik iwtedy Thomas wyrwał się jej ipobiegł wkierunku ojca.

Herta zJacobem poderwali się zkrzeseł, chcąc biec za nim, lecz widząc, jak chłopiec dobiega do Norberta iwskakuje mu na ręce, usiedli zpowrotem przy stoliku iprzybrali poważne miny gospodarzy zajętych rozmową ze swoimi gośćmi.

– No ijak wam się podoba meduza, zeszłoroczny połów Norberta? – spytała ich wmiędzyczasie Herta. – Dwadzieścia dwa lata, córka flandryjskich przedsiębiorców.

Nim zdążyli zareagować, Norbert zchłopcem na ręku iuczepioną paska jego spodni Meduzą, stanęli przy ich stoliku.

– Miałaś być dziś wpracy! – rzucił Norbert do Herty, próbując jednocześnie wyplątać lepką rączkę Thomasa ze sprężyn długich włosów Meduzy. Bez skutku.

– Hello! – przywitał się zpozostałymi.

– Hello Norbert! – wyrwał się najgłośniej Simon.

– Hello – zaledwie szepnął Jacob.

Również Meduza zprzechyloną na bok głową rzuciła im półgębkiem:

– Hello!

Norbert wodruchu zniecierpliwienia pociągnął do siebie rączkę Thomasa.

– Ałła! – wrzasnęła Meduza.

Norbert jakby jej nie dosłyszał. Wyjmował spomiędzy palców Thomasa poklejone włosy Meduzy irzucał za siebie, zgodnie zkierunkiem wiatru.

– Przestań! Co robisz?! – zbeształa go Meduza. – To przynosi pecha! – Naburmuszyła się isplotła ostentacyjnie ręce na piersi.

Norbert nadal nie słuchał jej.

– To tak się pracuje? – Uśmiechnął się zaczepnie, tym razem do wszystkich.

– Norbert! Hello?! – przywołała go na ziemię Herta. – Mówiłam ci kilka razy, że będę dziś oprowadzać gości po Hamburgu.

Mięśnie twarzy Meduzy wyraźnie zadrgały, ajej ramię odwinęło się ichlasnęło Norberta wtwarz.

– Wiedziałeś, że ona tu będzie?! – ryknęła Meduza, odwijając drugie ramię, lecz zanim chlasnęła nim Norberta, ten wporę chwycił je wnadgarstku.

– Zrób to jeszcze raz wobecności mojego dziecka, a… – urwał wpołowie zdania.

Meduza odwarknęła coś wnieznanym języku, próbując uwolnić ręce zuścisku. Różowy brylancik na jej palcu zaiskrzył wsłońcu niczym zimny ogień na choince.

– Idziemy myć rączki! – Herta dosłyszawszy to iowo, wstała zkrzesła ipociągnęła za sobą Thomasa. Chłopiec zodwróconą wkierunku ojca główką ociągał się, intensywnie dumając iprzetwarzając pracowicie zaobserwowaną sytuację.

– Aco tata robi Fabienne? – zapytał.

– Próbuje zatrzymać ją, by nie zdążyła przed nami do łazienki – uśmiała się wduchu Herta. – Chodź szybciutko, będziemy pierwsi.

Thomas wpodskokach nadrobił stracony dystans.

*

– O! Mam! Meduza atlantycka, czyli również flandryjska! – podśmiechiwał się sardonicznie Simon, przeglądając Internet wjęzyku polskim. – Największa meduza na świecie. Forma ciała osiąga nawet dwa metry średnicy, adługość czułków nawet trzydzieści metrów … powszechnie znana jako „meduza lwia grzywa” … pojawia się pod tą nazwą wjednym zopowiadań oSherlocku Holmesie, wktórym okazała się zabójcą profesora akademickiego McPhersona…

– Biedny Norbert! – obśmiał się razem znim Michał.

– Wrzeczywistości jednak – kontynuował Simon – zetknięcie zjej parzydełkami wywołuje tylko bolesne zaczerwienienia inie stanowi zagrożenia dla życia człowieka? – powątpiewał.

– Ja tam wierzę Sherlockowi Holmesowi, anie jakiemuś Internetowi… – rozstrzygnął Eryk.

– Unglaublich******! – wtrącił się niezbyt natarczywie Jacob, przypominając im oswoim istnieniu.

– Jacob! – ucieszył się, słysząc jego głos Simon. – Czytamy omeduzie atlantyckiej iniebezpieczeństwie jakie stwarza Norbertowi – wyjaśnił mu wjęzyku angielskim.

– Domyśliłem się – oznajmił Jacob. – Nie wiedziałem tylko, wktórym momencie się zaśmiać.

– Azmiana języka miałaby ci wtym pomóc? – zadrwił Simon. – To już lepiej śmiej się na chybił trafił! – Zaniósł się rechotem tak, że aż brzdęknęły filiżanki na spodkach. Jacob, odziwo razem znim.

– Nie można was nawet na chwilę zostawić samych! – skomentowała zastaną sytuację Herta, po powrocie zThomasem złazienki.

Jacob wstał ipodrzucił chłopca do góry.

– Panowie! Kierunek Filharmonia! Czas na przejażdżkę windą! Thomas prowadzi!

Chłopiec wyciągnął rączkę wkierunku błękitnego szklanego budynku zfalą morską na szczycie. Wszyscy ruszyli za nim jak za przewodnikiem wycieczki.

– To może ja zapłacę?! – zawołała za nimi zdezorientowana nieco Herta.

– Już zapłacone! – odkrzyknął jej Jacob. – Inie odłączaj się od grupy, bo zabłądzisz!

*

Neonowa Reeperbahn sączyła kolorami marynarskiej nocy, aklub, który wybrała Herta, pękał wszwach: za sprawą głównej gwiazdy wieczoru – Madame Bebeeb – twierdziła Herta, zacieśniając krąg przy stoliku, by nikomu nie przyszło do głowy dosiąść się do nich. Wierzyli jej. Była prawie rodowitą Hambur… -czką? -szką?, nieważne, uznali ipoddali się artystycznym doznaniom widowiska.

Madame Bebeeb, ruda Drag Queen obrokatowo-egzotycznej karnacji irzęsach niczym wronie skrzydła, okładała złotym wachlarzem podchodzących do niej zbyt blisko wielbicieli. Jej brawurowe wykonanie szlagieru Marilyn Monroe zgromadziło wokół scenicznego wybiegu prawdziwą rzeszę ubzdryngolonych białasów wturystycznych T-shirtach ichoć Bebeeb kaprysiła scenicznie bombastycznie, że niby po tysiąckroć wolałaby diamenty, oni kochali ją bez pamięci inie zamierzali się ztym kryć.

– Uwielbiam bawić się wmęskim towarzystwie – delektowała się chwilą Herta. – Izupełnie nie przeszkadzają mi zachwiane parytety – ciumkała, wysysając ze skórek winogrona. – Poza tym, nie umiem przyjaźnić się zmężczyznami – rzuciła prowokacyjnie.

Eryk zastanawiał się, czy wypada przypomnieć jej oSimonie.

– Zkażdym mężczyzną można się zaprzyjaźnić – zaryzykował zamiast tego ogólną tezę. – Zwyjątkiem dwóch typów: pierwszy to człowiek, który ze strachu przed lataniem nie wsiądzie na pokład samolotu, adrugi to ten, który jako śmierć idealną wymarzył sobie katastrofę lotniczą – domknął dyskurs filozoficznym wyzwaniem.

Simon poczuł przypływ empatii do Jacoba, októrym wiedział, że panicznie boi się latać.

– Nie przejmuj się, Jacob, oni są po prostu zPolski – wymemłał uradowany izachwiał się, pomimo że… ani kropelki, bo abstynent.

– No i…? – dopytał nastroszony nieco Eryk.

Michał szturchnął go łokciem.

– No inie umiemy jeść nożem iwidelcem, cicho bądź. – Poświęcił się przez uprzejmość, mrugając przyjaźnie do Jacoba.

– Jeść może nie, ale zabić już tak – odpalił rozbawiony Eryk.

Michał ryknął śmiechem.

– Potrzebujesz widelca, żeby zabić? Ja umiem samym nożem! – poryczał się prawie. – Atamci to chyba zpółnocy. – Wskazał głową turystów przy scenie wT-shirtach znapisem „Ilove Hamburg”, by odwrócić od siebie uwagę skonsternowanego Jacoba.

– No, zpółnocy! – zaśmiał się Jacob, śmiechem nieco paranoicznym, lecz dobre ito, ucieszyli się wspólnie ipoklepali nawzajem po ramionach.

– Awłaśnie, właśnie… – przypomniał coś sobie Jacob izwrócił się do Eryka: – Co wieziesz wprezencie swojej przyjaciółce Róży?

– Y… – zareagował Eryk iprzysunął się bliżej niego.

Niewiele dało się usłyszeć zich potajemnej rozmowy, więc Herta zMichałem iSimonem, zajęli się wreszcie tym, co trzeba, czyli podziwianiem Madame Bebeeb.

Przygasły światła ramp. Werbel chum drum odbębnił kolejny numer artystki.

Obcisła jak wężowa skóra suknia płożyła się za nią długim trenczem. Atłasowe rękawiczki do ramion zdobiły pierścienie „giganty”.

– Wynocha stąd, cekiny! – szurnęła nogą Drag Queen, wykopując ze sceny skrawki opalizującego plastiku. – Wybaczcie mi kochani ten brak bon ton, ale nie cierpię konkurencji. – Chichotała zmanierą uwodzicielki, trzepocząc wachlarzem.

– Oglądacie!? – zawołał Michał do Eryka iJacoba.

– E tam! – Eryk, nie patrząc na niego, machnął ręką, jakby odganiał natrętną muchę.

Herta dziobnęła łokciem Michała, by dał im spokój.

******AIDA Prima - statek wycieczkowy, którego portem macierzystym jest Hamburg.

******Unglaublich (niem.) – niesamowite.

5

Niedziela, 19 maja 2019 roku

Girlanda chabrowych bratków okalających jej mini ogródek miewała się nadzwyczaj dobrze, choć zapomniała ją wczoraj podlać. Róża podgłośniła radio, zrzuciła szlafrok istanęła przed lustrem:

Well, sometimes Igo out by myself…

And Ilook across the water…*******

– zaśpiewała, jak trzeba: na chrypie, manierycznie, zindyjskim akcentem. Według Joanny nikt nie umiał fałszować tak prawidłowo jak ona.

Zanurkowała wtorbie zrecyklingiem.

– Tuba po papierowych ręcznikach! – zdążyła, zanim nadszedł refren:

Cos since I’ve come on home!

Well, my body’s been amess!

And I’ve missed MY ginger hair!

And the way Ilike to dress!

Szkoda, że Mela jest dziś sama, pomyślała ztroską osiostrze. Wchorobowych okolicznościach losu, jakimi są bezsprzecznie terapie nowotworowe, wskazanym byłoby kogoś mieć. Choćby chłopaka wwięzieniu jak Valerie, czy tak jak ona – wczarnej dziurze.

And I’ve missed MY ginger hair!!!

And the way Ilike to dress!!!

– wykrzyczała drugi refren, po którym… rozległy się gromkie brawa.

OYazoo! Otwarte okna!, zauważyła ipoderwała zpodłogi szlafrok. Przewiązawszy się paskiem, wychyliła głowę przez tarasowe drzwi. Wogródku obok, pod parasolem, Brygida rozkrajała wblaszce ciasto, Tomasz Rudzik ustawiał szklanki na stole, wpopielnicy tlił się papieros. Na leżaku obok wylegiwała się kobieta wbordowych szortach.

– Przepraszam za hałas! – zawołała do nich głośno Róża.

Wszyscy odwrócili głowy wjej stronę.

– Wpadnij tu do nas! – Brygida machnęła ręką znożem. – Lemoniada?! Szarlotka?!

Róża zrobiła unik na wypadek, gdyby nóż wymknął się Brygidzie zręki. Cała trójka parsknęła śmiechem.

– Załóż coś na głowę, głupolku! Słońce pali dziś jak szalone! – przywitał ją reprymendą Wiesiek, wychodzący na ogródek zshishą pod pachą.

– Zaraz wracam! – Róża klepnęła się po ogolonej głowie ischowała zpowrotem do mieszkania.

*

Gdy wróciła, Wiesiek już bulgotał wszklanym dzbanie, amiętowo-jabłkowa mgiełka błądziła po trawie ogródka.

– Chodź, słodziutka eklerko ty moja, chodź! – Chwycił poręcz stojącego obok niego leżaka. – Przedstawiam ci Agatę, koleżankę Brygidy. Pracują razem wbanku. – Wskazał na płową blondynkę owystudiowanym „zgóry” spojrzeniu, zpapierosem wręku.

Kobieta podniosła się zleżaka.

– Agata Tonikowska – wyciągnęła do niej rękę kobieta wplażowym kombinezonie, jak się okazało.

Tylko szarfy brak, pomyślała Róża ojej idealnej figurze.

– Mojego brata, Tomasza, znasz. – Wiesiek zaciągnął się shishą.

– Naprawdę? – zareagowała wpierwszym odruchu blondynka, zwracając się do Róży.

– No…, tak jakby… – odpowiedziała Róża.

– Od dawna? – ciągnęła Blondynka, siląc się nieudolnie na neutralny ton.

– Od lat – wtrącił Tomasz Rudzik imrugnął do Róży, by go wsparła.

– Albo idłużej… – przytaknęła dla zabawy.

Blondynka zlustrowała reakcję Brygidy. Nie dopatrzywszy się żadnej wskazówki, powróciła do Róży.

– Niesamowici są, prawda? Jeden zbraci jest pisarzem, adrugi finansistą. – Zaśmiała się nieco sztucznie, gładząc jednocześnie Tomasza Rudzika po ramieniu.

– Nie bardziej niż to, że twój były jest dziennikarzem śledczym, podczas gdy jego brat siedzi wpierdlu. – Tomasz Rudzik odsunął swój leżak od niej na tyle, by uwolnić się od jej ręki. – Aswoją drogą, jak on się miewa?

– Który znich? – zapytała Agata.

– Wszystko jedno – odparł Rudzik.

Róża zaśmiała się.

– Przepraszam. – Puściła oko do Brygidy. – Gdybym wiedziała, że nie są parą, założyłabym jakąś seksowną kieckę. – Poluzowała pasek szlafroka iopuściła poły kołnierza na ramiona.

– Piżamka mega… – skomentował Tomasz Rudzik, mierząc ją od stóp do głów.

– Ależ to nie piżamka! – zaprotestowała kokieteryjnie oburzona. – To szlafroczek!

– Niech będzie, że szlafroczek, który potrafi udawać piżamkę – zakpił zidealną do okoliczności dozą ignorancji. – Ajak projekt mieszkania mojej córki? – Przeskoczył naraz na inny temat. – Podobno… – pstryknął palcami – …zajefajny…, czy jakoś tak.

– Naprawdę?! – zapiała Róża. – Sądziłam, że nie jest do końca zadowolona. Że liczyła na więcej szaleństwa. – Podała Rudzikowi telefon otwarty na projekcie mieszkania Soni.

Rudzik przesunął kilka razy palcem po ekranie.

– Czy ona liczyła? Wątpię – zażartował, oglądając zdjęcia. – Amieszkaniem jest zachwycona! Ja zresztą też. Ten projekt można śmiało wpisać w„aktywa płynne” mojej rodziny, tylko … – zawiesił się.

Róża wyostrzyła słuch.

– Sonia ma pewne obawy wsprawie organizacji jej przyjęcia urodzinowego – dokończył, oddając jej telefon.

– Wiem, Dorothy nie budzi zaufania wkontakcie telefonicznym, ale proszę mi wierzyć, ma olbrzymie doświadczenie worganizacji dużych imprez wLondynie – stanęła wobronie koleżanki, córki Simona.

– Dołączy dziś do nas? – zapytał Rudzik.

– Niestety nie. Przylatuje wieczornym samolotem izdecydowała, że zatrzyma się umojej siostry Meli, na Wilanowie, ale jutro widzimy się obie zSonią iobiecuję, że dopniemy organizację tej imprezy na ostatni guzik. Poza tym, Dorothy zostaje wWarszawie przez dwa tygodnie, więc dopilnuje wszystkiego osobiście.

Tomasz Rudzik zaciągnął się głęboko powietrzem.

– Wobec tego… – Zrobił wzrokiem rundkę po siedzących wokół shishy palaczach. – Jestem zmuszony zaproponować pani kolejny projekt. – Zatrzymał wzrok na jej piegowatym nosie.

Róża przyklasnęła wdłonie.

– Co za dzień! Gdyby jeszcze ta lemoniada potrafiła być szampanem!

Tomasz Rudzik, bez słowa, poszedł do mieszkania ipo chwili wmaszerował zpowrotem do ogródka zbutelką wręku…

– OYazoo! Nie wierzę własnym oczom! Moët et Chandon!

– Moët Rose! – Rudzik zaprezentował jej szampana wkelnerskim ukłonie. – Czy zajmie się pani rewitalizacją mojej willi na Ochocie?

– Willi twojej teściowej, chciałeś powiedzieć – poprawiła go Brygida wuszczypliwym tonie.

– Czyżby? – śmiał podać wwątpliwość jej wiedzę Rudzik.

– Cicho bądź, projekt to projekt – klepnął żonę po ręce Wiesiek.

Róża mimo rodzinnej przepychanki sąsiadów zatrzepotała rzęsami, patrząc Rudzikowi woczy.

– Jestem w…, już sama nie wiem, gdzie…, mam nadzieję, że wniebie?!

Tomasz zawiesił się przez chwilę na tym widoku.

– Aja mam nadzieję, że tu, na ziemi… – Ocknąwszy się, odwinął folię z