Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Raz, dwa, trzy…
Już nie żyjesz…
W sercu lubelskiej starówki dwie licealistki natrafiają na fragment męskiego ciała. Tej samej nocy na pobliskim podwórku zostaje znaleziona reszta zwłok mężczyzny.
Dochodzenie prowadzi prokurator Adam Szmyt, przeniesiony do Lublina ze stolicy. Pomagają mu ambitne policjantki: komisarz Aneta Brudka i psycholożka Magdalena Choroba. Zabójca pozostaje nieuchwytny, a niebawem znalezione zostaje kolejne ciało…
Śledczym udziela się ponura i zwodnicza atmosfera Starego Miasta. Pogoń za sprawcą przez mroczne podwórka staje się dla nich wyprawą w głąb siebie. Co odkryją na dnie swojej duszy? Dlaczego giną tylko mężczyźni i gdzie pojawią się brakujące fragmenty ich ciał? Wreszcie, czy uda się złapać zabójcę i zapobiec dalszym zbrodniom?
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Szlam zaskakuje, zbija z tropu. Czytelnik doznaje razów, podobnie jak kolejne ofiary wpadające w ręce psychopatycznego seryjnego mordercy. Co łączy tych wszystkich nieszczęśników, dlaczego to właśnie oni zostali w sposób nad wyraz okrutny zamordowani? Co wiadomo o modus operandi sprawcy? Jedna wielka niewiadoma. Wydaje się, że autor świetnie się bawił wypuszczając prokuratora na ulice mrocznego Lublina.Zupełnie tak jakby dał mu kopniaka na szczęście, a ten w podzięce wykonałby tak modny ostatnimi czasy gest polegający na pokazaniu środkowego palca.
Żegnaj Proust, witaj Mathiaszu!
– Anna Ruszczyk, „Gazeta Śledcza”
Całkowicie przekonująca i wciągająca – doskonale przemyślana i z dużym poczuciem humoru. Doskonały i dojrzały styl. Nawet weterani kryminałów/thrillerów będą pozytywnie zaskoczeni rozwojem fabuły. „Szlam” to obowiązkowa lektura dla wszystkich fanów gatunku, a dalsze poczynania Autora zdecydowanie polecamobserwować.
– Kosma Mitraszewski, panczyta.pl
Copyright © Andrzej Mathiasz
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Replika, 2020
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Lidia Ryś
Korekta
Maria Ignaszak
Skład i łamanie
Dariusz Nowacki
Projekt okładki
Mikołaj Piotrowicz
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2020
eISBN 978-83-66481-40-4
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań
www.replika.eu
Dzień pierwszy
19.30
Dziś będę brutalny!
Z każdym krokiem czuł narastające drżenie nóg. Z podniecenia. Spojrzał w górę, na Zaułek Harwigów, i uśmiechnął się zadowolony. Wysokie schody, prowadzące z ulicy Kowalskiej na Plac Rybny, były jego drogą do raju.
Kurwa, ile trzeba się namęczyć po tę odrobinę szczęścia. Zwłaszcza w tym mieście. Zawsze było tu pod górę albo w dół. Nigdy równo. Bo ponoć Lublin to Rzym północy.
Pieprzyć północ! Jakby nie mógł wystarczyć sam Rzym!
Na stopniach, a ściślej na podstopnicach schodów, zauważył jakieś zdania wypisane poszarzałą już farbą: „Łzy oczyszczone z cierpienia spadają tak szybko, że nie zdążysz wypowiedzieć swojego imienia”. Co za brednie…
Wznosząc się do góry, do światła, czuł, jakby zagłębiał się w siebie. Tam, gdzie jeszcze nigdy nie był, gdzie mrok i czarna ekscytacja. Okrucieństwo oczyszcza i wyzwala!
Minął kilka stojaków z ekspozycją archiwalnych zdjęć sprzed wojny. Żydzi, żydowskie sklepiki i cały tamten żydowski bałagan. Jak można tęsknić za takim syfem?
Gdy stanął na Placu Rybnym, poczuł, że nawet jego myśli dostały zadyszki. Zaskoczył go spory tłumek. Grupki młodzieży obsiadły nie tylko ogródek pobliskiej knajpy, ale i murki wokół rosnących tu drzew. Ludzie jazgotali jak gawrony. Czy jest tu coś podejrzanego?
Specjalnie przyszedł pół godziny wcześniej, żeby sprawdzić, czy nie ma jakiegoś zagrożenia oprócz nietoperzy. Latały bezszelestnie nad głowami niczym wampiry na łowach. Jeden prawie otarł się o niego. Kurrrwa… Skulił się. Jakieś dwie dziewczyny w pobliżu zachichotały. Wiedział, że te przeklęte gacki wcale nie wplątują się we włosy, czym zawsze straszyli go dziadkowie w dzieciństwie. Lecz teraz był kłębkiem nerwów. Serce waliło mu w rytm wydostających się z knajpy bitów. Łup! Łup! Coraz mocniej. Jakby w piersi miał tykającą bombę. Bo miał! I nie mógł doczekać się eksplozji. Wtedy dostąpi raju i przez krótką chwilę dozna prawdziwego szczęścia. Bo teraz czuł się jak potępiony.
Gówniara jedna! Wszystko przez nią! Tyle mu zawdzięczała. I tyle od niego dostała: rower, laptop, nową komórkę. Sam takiej nie miał. Dawał jej na wypasione ciuchy i perfumy Euphoria Calvina Kleina, żeby mogła szpanować w szkole. A ta mała cipa omal nie rozbiła mu głowy. I jeszcze darła mordę na cały dom, że go zabije! A on tylko chciał do raju. Czy to za dużo za tylekasy?
Zachodził w głowę, skąd ta mała kurewka wyciągnęła nagle młotek. Chyba nie z majtek! Zarechotał w duchu na tę myśl. Ale, co racja, to racja. Wcześniej wsadził jej tam palce najgłębiej, jak mógł, i niczego tam nie było. Może wiedźma go wyczarowała? Jak ten jebany David Copperfield. Chociaż nie, on przecież tylko sprawiał, że znikały przedmioty.
Znów się zaśmiał, ale tym razem z wściekłości.
Nie jestem żadnym zbokiem! To ona jest! Nawet błony dziewiczej już nie miała, mała dziwka! Palce weszły mu jak w masło i nie było ani kropelki krwi. Na szczęście stara, jak mówił o żonie, wzięła jego stronę. Jak zawsze…
Uśmiechnął się z satysfakcją. Przynajmniej z tej strony był bezpieczny. Tylko że wściekły jak nigdy i napięty do granic możliwości. Musiał się rozładować. Już! Natychmiast! Do końca!
Zacisnął pięści i poczuł, że ma lodowate palce.
To nic. Ważne, żeby ona była gorąca. A takie młodziutkie ciałka są jak chrupiące bułeczki prosto z pieca. Na tę myśl pociekła mu ślina i zrobiło mu się duszno. Nie mógł dłużej czekać. Ruszył szybkim krokiem w kierunku szarego budynku. Mijając kawiarniany ogródek, pochylił głowę, żeby ukryć twarz, choć i tak nikt nie zwracał na niego uwagi. Wszyscy pili i bawili się wesoło w swoim gronie. Niezauważony zanurkował w czeluści bramy. Ogarnęła go wilgoć i chłód. Nie był to chłód nocy, a zimny dreszcz podniecenia. Po kilkunastu krokach na zesztywniałych z emocji nogach znalazł się na dużym, zabałaganionym podwórku. Na razie, bardziej niż raj, przypominało ono Hades… Najważniejsze jednak, że było pusto i mrocznie. Intymnie…
Zaczaił za betonowymi elementami niczym drapieżnik polujący na ofiarę. Stąd miał dobry widok na każdego wchodzącego na podwórko. Sprawdził godzinę. Poświata z ekranu komórki wydobyła na moment z ciemności jego nalaną i gładko ogoloną twarz, z lekko kulfoniastym nosem i wydatnymi ustami.
Za kwadrans dwudziesta. Miał jeszcze piętnaście minut, ale…
Nagle zaczęły go nachodzić wątpliwości. Co, jeśli ta „Truskaweczka” nie przyjdzie? Jak wtedy „Cipuleńka_13”? Czekał pół godziny, ale młodociany kurwiszon wystawił go do wiatru. Musiał sobie zwalić konia. Tyle że to nie to samo… To go ani nie uspokoi, ani nie zaspokoi. Tylko jeszcze bardziej rozdrażni. Jak wtedy. Zwłaszcza, że wobec samego siebie nie mógł być przecież brutalny. Bo to boli. Wtedy pozostał w nim tak dojmujący niedosyt, takie żarłoczne pragnienie młodego ciałka i niewinnej duszyczki – zwłaszcza duszyczki! – że po powrocie do domu stracił nad sobą panowanie.
Każdy by stracił!
Chciał się tylko rozładować i uspokoić. A ta mała niewdzięcznica omal nie roztrzaskała mu czaszki… Urwał myśl, bo u wylotu bramy mignął mu jakiś cień. Przywarł do chłodnego betonu jak kot na widok sikorki i wstrzymał oddech. Ktoś wszedł i zatrzymał się niepewnie na progu podwórka. W bladym świetle lampy rozpoznał zarys dziewczęcej sylwetki. W skroniach mu zabulgotało, a jego serce zaczęło walić jak pokrywka o brzeg garnka z wrzącą wodą. Przestraszył się, że ten hałas zdradzi jego obecność, ale przecież nie mógł zatrzymać krwi. Nawet oddechu nie mógł dłużej wstrzymywać, bo by się udusił.
Truskaweczka!
Dziewczynka była w bluzie z narzuconym na głowę kapturem. Przez ramię miała przewieszony mały plecaczek. Wyczuwał w niej coś znajomego, choć nie widział jej twarzy, spod kaptura wystawał tylko czubek nosa, mocno pomalowane usta i delikatnie zarysowana broda.
Dziś będę bez hamulców! Puszczę wodze fantazji. Najmroczniejszych. Takich, o których istnieniu sam jeszcze nie mam pojęcia! Powtarzając w myślach te słowa jak mantrę, wyszedł z ukrycia. Ona zlękła się na jego widok i odruchowo cofnęła, gotowa w każdej chwili umknąć.
– Mariusz? – spytała drżącym głosem, a jego zmroziło, jakby to był dopiero styczeń lub luty. Skąd ta siksa zna moje imię? Niemal w tej samej chwili się rozluźnił. Przecież wysłałem jej mailem podpisane zdjęcie.
Pomachał do Truskaweczki przyjaźnie i zrobił krok do przodu. Właściwie zachęcający kroczek. Modlił się, żeby tylko nie zwiała. Ale nie. Ruszyła w jego stronę, podskakując jak na skakance i podśpiewując cicho:
– Raz, dwa, trzy…
Poczuł gwałtowną falę podniecenia. W jednej chwili jego spodnie w kroku zrobiły się za ciasne. Przed oczami zaczęły mu się przesuwać obrazy, ukazujące to, co zaraz będzie wyczyniał z Truskaweczką. Tak się ponoć dzieje przed śmiercią, przelatuje całe życie. Tylko że jemu wyświetlała się nie przeszłość, a najbliższa przyszłość. Cudowna, różowa, delikatna, wilgotna i gorąca… Rajska. W końcu mu się to przecież należało. Dziewczyna znalazła się tak blisko, że poczuł jej obezwładniający zapach. Euphoria…
To go zastanowiło. Takie same perfumy kupił tamtej gówniarze. Przypomniał sobie swoje pierwsze odczucie, że w Truskaweczce jest coś znajomego. Wyciągnął rękę, by zsunąć jej z głowy kaptur i zajrzeć w twarz, lecz ona wywinęła się ze zwinnością łani.
Płochliwa… jak one wszystkie.
Uwielbiał to. Tę dziecięcą nieśmiałość, zmieszaną z lękliwością. A równocześnie łakomą ciekawość dorosłości, pierwszy stopień do piekła. Nie ja urządziłem tak świat, że piekło jednego jest rajem drugiego. Pretensje do tego w górze.
– …Baba Jaga patrzy!
Razem z jej słowami poczuł na twarzy chłodny powiew. Jakby dmuchnęła mu w twarz. Ale to nie było to. Kątem oka dostrzegł cień nurkujący w kierunku jego głowy. Przeklęty nietoperz! Tym razem się nie uchyli. Nie zbłaźni się przy Truskaweczce.
Dzień drugi
11.30
– Gdzie ciało?
Policjanci spojrzeli po sobie w taki sposób, jakby spytał, którędy do wieży Eiffla. W serce dźgnęło go złe przeczucie. Kiełkowało w nim już od początku, od telefonu w którym jego szef, niedawno awansowany na pełniącego obowiązki Prokuratora Rejonowego – Michał Ziębiński –polecił mu „zapieldalać” na Plac po Farze, gdzie ujawniono „potwolną zblodnię”.
– Muszę powiedzieć, że przydzielam tę splawę właśnie panu. Policjanci już czekają na miejscu i pilnują ciała.
Skoczyło mu ciśnienie. Czekał na własną sprawę od paru miesięcy i powoli zaczynał już tracić nadzieję, że ten moment kiedykolwiek nastąpi.
– A co to za spla… sprawa?
Jego pytanie zabrzmiało równocześnie z cichym trzaskiem odkładanej po drugiej stronie słuchawki.
Szlag! Szmyt zatopił zabójczy wzrok w szarym aparacie telefonicznym na biurku jak w seryjnym mordercy. Gdyby nie zniesiono kary śmierci, roztrzaskałby go teraz o ścianę. Wszystko w tym ponurym gmachu Prokuratury Rejonowej Lublin-Północ było nastawione do niego wrogo. Mury, sprzęty, ludzie… Zwłaszcza ludzie, na czele z Ziębińskim, zwanym Ziębą. Raz że nazwisko, dwa że ćwierkał, a nie mówił. Tyle że w przeciwieństwie do drobnego i miłego ptaszka, jego przełożony był nalanym i aroganckim kutasem. W dodatku młodszym od Szmyta o dobre kilkanaście lat.
Wpisał w mapy Lublin, Plac po Farze i czekał. Mimo że przeniósł się tu… Nie! Nie przeniósł się. Został przeniesiony! Więc: mimo że został przeniesiony do tego miasta już ponad pół roku temu, nogi nie zaniosły go tam jeszcze ani razu. Właściwie to nie zaniosły go nigdzie. Nie zwiedza się miejsc zesłania!
A Lublin był właśnie taką zoną jego banicji. Z Prokuratury Apelacyjnej, która po to tylko, żeby można było zrobić w niej czystkę, została przekształcona w Regionalną, dostał kopa w dół, na samo dno, czyli do Prokuratury Rejonowej w Lublinie. Na tak zwaną „pierwszą linię”, na stanowisko zwykłego prokuratora śledczego. Żeby „wesprzeć swym doświadczeniem zawodowym prace prokuratorów jednostki, do której został przesunięty” – jak oświadczyła rzeczniczka Prokuratury Generalnej. W jednej chwili czas cofnął się dla niego o ponad dwadzieścia lat. Dobra zmiana! Po raz pierwszy w życiu pożałował, że nie był o kilkanaście lat starszy. Przeszedłby w stan spoczynku i miałby to wszystko w głębokim poważaniu. A tak? Za młody żeby zdechnąć, za stary żeby żyć.
Na ekranie laptopa wyświetliła się droga jego życia na najbliższe minuty. Z Okopowej, przy której mieścił się budynek prokuratury, na Plac po Farze, gdzie ujawniono ciało, było niedaleko. W tej dziurze wszędzie jest niedaleko…
Postanowił pójść pieszo. Prawdziwa wyprawa w nieznane… Dotąd poruszał się we własnym „czworokącie” bermudzkim: mieszkanie, którego główną zaletą była lokalizacja w pobliżu miejsca pracy; praca, gdzie do dziś babrał się w jakichś spadach po innych prokuratorkach i niewielki sklep, sieciówka z „mydłem i powidłem”, w którym robił zakupy. Raz dodatkowo zdarzył mu się sąd, dokąd Ziębiński wysłał go w zastępstwie prokurator Marii Bielawskiej na ogłoszenie wyroku.
– Prokurator nie przedstawił żadnego wiarygodnego dowodu, uprawdopodabniającego choćby w najmniejszym stopniu winę oskarżonego–uzasadniała wyrok uniewinniający sędzia Brońska, zaciągając ze wschodnia tak, że nie mógł się skupić na treści jej słów.– Mówiąc po ludzku, panie prokuratorze… wstyd!
Bandzior, który winę miał wytatuowaną na gębie i za sam wygląd należała mu się trója bez zawiasów, posłał mu tryumfalny uśmiech. Bielawska jak zwykle wszystko spieprzyła, a wstydu najadł się on, Szmyt.
Ale teraz mam swoją własną sprawę! Ta myśl go uskrzydliła i na miejsce zbrodni trafił bez przeszkód. Najpierw szybkim krokiem przemierzył deptak, potem przekroczył ceglaną Bramę Krakowską i znalazł się na Starym Mieście. Szedł Grodzką, obserwując z rozbawieniem, jak elegancka paniusia przed nim usiłowała poruszać się na wysokich obcasach po nierówno ciosanej, granitowej kostce. Łapała równowagę jak napruta, i to w samo południe. Dalej minął coś, co nazywało się dumnie Rynkiem, a w rzeczywistości przypominało cztery uliczki okalające spłowiało-żółte gmaszysko, zawalające całą przestrzeń pośrodku. Gdyby to wysadzić, byłby całkiem ładny ryneczek…
Po pokonaniu kolejnych stu parędziesięciu metrów dotarł do Placu po Farze. Była to niezbyt duża przestrzeń, poprzecinana dodatkowo różnej wysokości murkami z bladożółtego kamienia. Przypominała porzucony przez robotników teren budowy, otoczony z trzech stron błagającymi o remont kamienicami. Tylko jedna z nich, pokryta drobnym, czarno-białym sgraffito, wyglądała na zadbaną. Tył placu otwierał się na bladoniebieskie niebo, pod którym ciągnęła się w dal peryferyjna część współczesnego Lublina.
Przed murkami stał radiowóz i dwóch mundurowych; jeden niski i chudy, drugi, jakby dobrany na zasadzie przeciwieństwa, sporo wyższy i postawny. Jak Flip i Flap…Tym żarcikiem próbował dodać sobie otuchy, bo poczuł, że ogarnia go strach. Jakby to była jego pierwsza sprawa. W sumie to niby jest! Pierwsza od ilu lat? Dwudziestu? Dwudziestu pięciu?
Zatrzymał się i zaczął szybko przewijać wstecz czas. No nie, wtedy to dopiero zostałem prokuratorem… Ale zleciało! Przecież potem parę spraw rozwiązałem. Nawet nie parę, a paręset. A niektóre naprawdę były ciężkiego kalibru. Co było, a nie jest… Dziś za cały jego dorobek robiły zakola, worki pod oczami, dwa implanty i brzuszek, który musiał teraz wciągnąć, by dopiąć marynarkę. Zbliżył się do policjantów na nieco miękkich nogach. Ten większy wyciągnął rękę, jakby zahajlował.
– Nie ma przejścia!
Ostry, piskliwy głos funkcjonariusza wyraźnie kontrastował z jego słuszną posturą. Szmyt odchrząknął i mimowolnie obniżając głos, przedstawił się:
– Adam Szmyt, prokurator Prokuratury Rejonowej w Lublinie.
Mundurowi zrobili zaskoczone miny. Wypisz, wymaluj Flip i Flap! Pewnie spodziewali się kogoś innego, a już na pewno młodszego.
– Jestem tu nowy – uprzedził ewentualne obiekcje.
Obrzucili go nieufnym spojrzeniem, które mówiło: „jak nowy, skoro taki stary”?
– A można by tak zobaczyć legitymację? – zapiszczał znowu ten grubszy, lecz jakby trochę łagodniej i ostrożniej.
W tych okolicznościach to żądanie nie było niczym dziwnym. Sam by tak postąpił. Bo co? Podchodzi do nich nieznany facet, starszy od nich ze dwa razy i twierdzi, że jest nowym prokuratorem. W dodatku szeregowym krawężnikiem od brudnej roboty. Podejrzane!
Wsunął dłoń do kieszeni marynarki, potem do drugiej. Pusto. W jednej chwili na czoło wystąpiły mu kropelki potu. W spodniach też nie było. Czyżby nie wziął ze sobą? Policjanci poruszyli się nerwowo, jakby zamierzali go zaraz rzucić na glebę, skuć i wpakować do suki. Zajrzał do portfela. Jest!
Odetchnął. Flap obejrzał uważnie jego legitymację, w końcu skinął głową.
– Aspirant Tomasz Mordel. A to – wskazał na chudego – posterunkowy Czesław Kamiński.
– Starszy posterunkowy – poprawił kolegę Kamiński. Dla odmiany głos miał głęboki i męski. Za to zaciągał ze wschodnia, całkiem jak sędzia Brońska, która popsuła mu dziś humor na dzień dobry. Ale teraz miało się wszystko zmienić. Dostał sprawę i to od razu ciężki kaliber. Sto czterdzieści osiem. „Mokra robota”, znaczy zabójstwo!
Postanowił przejść do rzeczy. To właśnie wtedy zadał to pytanie: „gdzie ciało?”. I to wtedy funkcjonariusze dziwnie spojrzeli po sobie, a potem na niego, jakby przybył tu nie z prokuratury, a z Tworek. Wreszcie to wtedy dźgnęło go w serce to złe przeczucie!
– Na murku. – Mordel wskazał palcem nieokreślone miejsce za taśmą, po czym szybko cofnął dłoń, jakby się oparzył. – Nie dotykaliśmy.
Szmyt wysilił wzrok, ale niczego nie dostrzegł. Pomyślał, że aspirant się przejęzyczył i ciało leżało nie na murku, ale pod murkiem. Chyba że chodziło o dziecko, albo gorzej, o noworodka. Żeby tylko nie o martwy płód!
Późna kawa podeszła mu pod przełyk. Przypomniał sobie historię sprzed kilku lat. Babka poleciła swoim wnuczkom, by wyrzuciły na pole zawartość beczki z piwnicy, bo cuchnęła. Gdy to zrobiły, ze środka wypadły plastikowe torby ze zwłokami pięciu noworodków. Ich braciszków i siostrzyczek. Nie śledził tej sprawy i nie miał pojęcia, jak to się wszystko skończyło. Przypomniał sobie jedno: wszystko rozegrało się… gdzie? Pod Lublinem!
– A dokładniej to gdzie? – spytał.
I znów te porozumiewawcze spojrzenia i uśmieszki policjantów.
– To proszę za mną. – Aspirant ze stęknięciem podniósł taśmę, ale niezbyt wysoko.
Żebym musiał się przed nim schylić? – pomyślał. Szarpnął nią, ta puściła i luźno opadła na ziemię.
– Przepraszam – odezwał się nieszczerze.
– Nie szkodzi, panie prokuratorze – odpowiedział tak samo nieszczerze Mordel, dając Kamińskiemu znak, żeby to poprawił.
Ruszył za aspirantem kamiennymi schodkami w dół i na krótko znaleźli się w głębokim zagłębieniu, podobnym do piwnicy, której dach rozwaliła bomba. Pomyślał, że zabójca tu mógł ukryć ciało. Ale nie, niczego nie było. Policjant prowadził go dalej. Wrócili na górę, minęli dwa niższe murki i zatrzymali się przy kolejnym, sięgającym mu do pasa.
– Znalazły to dwie uczennice pobliskiej szkoły.
Rozejrzał się, ale nie zauważył żadnego ciała. Wtedy policjant wskazał plastikowy talerz z resztką jedzenia. Szmyt uniósł brwi w zdziwieniu. Mordel odpowiedział tym samym, jak w niemej komedii.
– A dziewczyny od razu rozpoznały.
Powoli zaczynał mieć już dość tej slapstikowej mimiki. Tylko spokojnie… Na talerzu leżał nadgryziony kawałek parówki nabitej na plastikowy widelec i wyciapanej ketchupem.
– Parówka?
Chyba jednak nie, sądząc po minie Flapa… Aspirant zagryzł wargi, żeby nie parsknąć śmiechem. Szmyt podszedł bliżej i od razu zorientował się, dlaczego.
Cholera. Przed oczami miał ludzki palec. Sądząc po rozmiarze, kciuk. Zaraz… Kciuk bez paznokcia? Nachylił się i dopiero teraz wszystko zrozumiał.
Kurwa-gówno-dupa-chuj! Przekleństwo, które wybuchło mu w głowie jak granat, zrodziło się jeszcze w dzieciństwie. Mieli pograć z chłopakami w nogę, gdy starsi przegonili ich z boiska. Puścił wiąchę, która skleiła mu się w ustach w jeden bluzg, który od tamtej pory towarzyszył mu wiernie przez życie, dodając otuchy w najcięższych chwilach, takich jak ta. Nie miał złudzeń. Podejrzewał, że kiedy w końcu dostanie własną sprawę, to na pewno jakąś chujową, już Ziębiński o to zadba. Ale żeby aż tak dosłownie?
– Uj, przecież to penis! – Mordel uśmiechał się pobłażliwie, jak prowadzący teleturniej, w którym Szmyt właśnie spudłował w pytaniu o milion. – Męski penis, panie prokuratorze.
Jakby mógł być żeński! Przezwyciężając obrzydzenie, nachylił się ponownie i przyjrzał „ciału”. Było niewielkie, ale bez wątpienia należało do dorosłego mężczyzny. Najwyraźniej zostało najpierw odcięte, potem w jakiś sposób nabite na plastikowy widelec i podlane ketchupem. Na surowo.
– Gdzie reszta?
– Jaka reszta?
– Reszta… tego ciała.
Aspirant wzruszył ramionami.
– Reszty nie stwierdzono.
Szmyt rozejrzał się niepewnie. Z czymś takim jeszcze się nie zetknął. Przed oczami miał talerz z penisem, a w głowie pustkę. Kiedyś pewnie wiedziałby, co robić. Lecz po kilkunastu latach spędzonych za biurkiem, czuł się jak sztubak wyrwany do tablicy.
– Przeszukaliście okolicę?
– Jeszcze nie. – Policjant zaprzeczył ruchem głowy. – Ale przepytaliśmy te dziewczyny, co to znalazły…
Szmyt sprawdził kontrolnie godzinę w telefonie. Było przed pierwszą.
– Co tu robiły? Nie powinny być w szkole?
– Urwały się, żeby polować na te… no… pokemony – odparł Mordel.
– Na co?
– Kamol, ty masz bachora. O co chodzi z tymi pokemonami?
Mordel spojrzał wyczekująco na Kamińskiego, lecz ten pokręcił głową.
– On ma przecież rok i jeszcze nie mówi ani nie chodzi. A z tym, to jakaś nowa moda teraz. Gówniarze latają po mieście z telefonami i coś im się tam wyświetla. Jakieś stworki, co biegają po ulicach. Można je zobaczyć tylko w niektórych miejscach i to przez telefon… czy cuś. A tu podobno było właśnie takie miejsce.
– To upolowały niezłego pokemona – wyrwało się Szmytowi. Kamiński parsknął śmiechem, lecz pod ciężarem surowego spojrzenia Mordela umilkł. – Skąd w ogóle te dzieciaki wiedziały, co to jest? – Szmyt wskazał głową na zawartość talerza, a aspirant sapnął.
– Właściwie to nie takie dzieciaki. W każdym razie pod prokuratora już podpadają. Mają po siedemnaście lat.
Nie wiedzieć czemu, po tych słowach Mordela Szmytowi przyszła na myśl Gośka. Zastanowiło go, czy jego córka też by rozpoznała zawartość talerza?
Zaraz, ile ona ma lat?
Ogarnął go nagły wstyd. Czy to możliwe, żeby nie pamiętał wieku swojej jedynej córki? Na pewno miała więcej niż te dziewczyny. W końcu była już na pierwszym roku studiów…
– Kiedy to znalazły – doszedł do niego głos Mordela – były w szoku. Pobiegły do szkoły i zaalarmowały nauczycielkę, a ta policję.
Na potwierdzenie swoich słów aspirant zamachał mu przed nosem wymiętym notesem w czarnych okładkach na znak, że wszystko ma zapisane.
– Dotykały?
Policjant otworzył notes i przeleciał wzrokiem notatki.
– Widelec tylko. „Myślałam” – cytuję – „że ktoś wyniósł jedzenie z którejś z knajp”. – Oderwał wzrok od kartek i dokończył: – Jedna z nich chciała to oczyścić z ketchupu, żeby rzucić kotom, i właśnie wtedy rozpoznała.
Oczy obu funkcjonariuszy spoczęły na nim wyczekująco. Zaczął gorączkowo myśleć, co dalej.
– Trzeba by przeszukać teren. I coś zrobić z tym. – Niepewnym ruchem głowy wskazał na talerz. – Zabezpieczyć…
Spojrzał na Mordela. Ten natychmiast przeniósł wzrok na Kamińskiego, który uciekł nerwowo oczami w bok, jakby w nadziei, że ktoś tam jeszcze będzie stał.
– Ja tego nie dotknę!
– Przecież codziennie, Czesiek, tego dotykasz – zachichotał nerwowo aspirant.
– Tak, ale swojego. I… żywego. A nie trupa.
– To załóż rękawiczki.
– Sam załóż! – Starszy posterunkowy aż poczerwieniał z wściekłości. – A skąd wiadomo, że to ludzki?
Mordel rozdziawił usta ze zdumienia.
– A jaki niby ma być?
– Na przykład świński. Widziałeś kiedyś świńskiego fiuta?
– Właśnie teraz widzę, wiesz?
Szmyt przysłuchiwał się im z rozbawieniem. Aspirant wbił oczy w Kamińskiego, który spuścił wzrok i powtórzył, ale już mniej zdecydowanym głosem:
– Ja się tego nie dotknę. Nawet w rękawicach bokserskich.
– Trzeba wezwać techników. – Przerwał przekomarzanki policjantów Szmyt. Dodał, że ludzki organ podlega procedurom, choć prawdę mówiąc, sam nie był pewny jakim. Kamiński spojrzał na niego jak na sojusznika.
– O – zwrócił się do Mordela – słyszysz?
– Słyszę – potwierdził Mordel i stanął obok prokuratora, jakby teraz on chciał się podeprzeć jego autorytetem – że masz zadzwonić po chłopaków.
– Cooo?! Dlaczego ja? – Kamiński skrzywił się płaczliwie. – Ty jesteś przecież wyższy stopniem.
– No to już wiesz, dlaczego!
Szmyt pokręcił z niedowierzaniem głową. Wykapani Flip i Flap! Brakowało jeszcze, żeby złapali tego penisa i zaczęli sobie go wsadzać za spodnie i koszule.
– Chwytaj za szczekaczkę i melduj, że mamy pana prokuratora i ciało. – Mordel zachichotał, aż zatrząsł mu się podbródek. – Ale będą mieli miny, jak to zobaczą. Tylko go pilnuj, żeby nie zwiał. A ja w tym czasie… rozejrzę się w tamtych krzakach. – Spojrzał pytająco na Szmyta, po czym ruszył w głąb placu, jakby chciał oddalić się czym prędzej od Kamińskiego. Prokurator ruszył za nim.
– Co to za murki?
– Od razu się domyśliłem, że pan prokurator nie stąd. – Twarz Mordela rozciągała się w grymasie samozadowolenia, jakby był co najmniej detektywem Poirot. – To fundamenty kościoła.
No tak, Plac po Farze. W sumie mógł się domyślić. Ładny ze mnie śledczy. Całkiem skapcaniałem przez te lata za biurkiem.
– Ale te murki postawili jakieś kilkanaście lat temu. – Aspirant z każdym krokiem sapał coraz głośniej. – A jak już wymurowali, to teraz ludziska zbierają podpisy, żeby i cały kościół odbudowali. A wie pan co to za budynek? – Mordel zmienił temat, jakby kościół był mniej ciekawy od dwupiętrowej kamienicy, w połowie szarej, w połowie spłowiałopomarańczowej, z powiewającymi na fasadzie flagami polską i unijną.
– Dom Palikota. – Sam odpowiedział na swoje pytanie, nie spodziewając się widocznie, że Szmyt może coś o tym wiedzieć. W jego głosie pobrzmiewało coś na kształt dumy. Jakby przechwalał się jakąś lokalną atrakcją turystyczną.
– Te-go Palikota! – powtórzył z naciskiem, a widząc wciąż, że Szmyt nie łapie, do czego zmierza, dodał: – No, tego od penisa!
No tak! Wreszcie załapał.
– A co, jeśli to nie przypadek, to tam. – Policjant wskazał za siebie. Wydawał się z każdym krokiem coraz bardziej podekscytowany. – Że to leży akurat tu, przed jego domem? To przecież właśnie Palikot wymachiwał penisem!
Szmyt wzruszył ramionami.
– Sztucznym… To nie przestępstwo…
Mordel zbliżył do niego twarz i Szmyt poczuł jego kiełbasiany oddech.
– Ale może się zradykalizował i zmienił sztucznego na prawdziwego? – Aspirant znów wskazał głową w kierunku talerza z mięsną zawartością. – Bo wie pan, że ten Palikot to ponoć wrócił do alkoholu i do tej… swojej filozofii! A to piorunująca mieszanka. Po czymś takim to dopiero palma odbija.
Szmyt nawet nie spróbował sobie tego wyobrazić.
– Moim zdaniem trzeba przeszukać ten dom.
Aspirant wpatrzył się z jakąś łakomą intensywnością w okazałą kamienicę z potężnym SUV-em zaparkowanym przed samym wejściem.
– Na razie poprzestańmy na terenie – zdecydował Szmyt, ku wyraźnemu rozczarowaniu Mordela.
Rozmowa się urwała, bo dotarli do ostatniego murku, częściowo kamiennego, a częściowo ceglanego, który zamykał Plac po Farze. Dalej teren opadał ostro w dół, wprost na biegnącą dużo niżej ulicę. Lecz Szmyt zapatrzył się gdzie indziej. Aż gwizdnął pod nosem na widok okazałego zamku, otynkowanego na biało, z flankami i toporami nad główną bramą. Obiekt stał na wzniesieniu i przez to wyraźnie górował nad bezpośrednim otoczeniem. Poniżej rozciągały się błonia z dużą ilością drzew, szeregami ławek i placem zabaw. Dotąd lubelska starówka, i owszem, miała pewien urok. Lecz równocześnie sprawiała na nim mocno klaustrofobiczne wrażenie. A tu proszę, taki „Wawel”!
– Teraz tam jest muzeum, a wcześniej ciągle było więzienie. Rosyjskie, niemieckie, sowieckie, wreszcie polskie, to znaczy… nie polskie, tylko komunistyczne. – Mordel poprawił się szybko. – O, a tam jest ta szkoła. XV Liceum Ogólnokształcące, do którego chodzą te dziewczyny.
Szmyt przeniósł spojrzenie na prawo, na jasny budynek, który miał tak nieregularną i pogiętą bryłę, jakby architekt zaprojektował go po pijaku.
– Myśli pan, że to morderstwo?
Głos Mordela zabrzmiał teraz niżej i ciszej, jakby aspirant lękał się swoich słów.
Czyżby wcześniej nie zetknął się ze zbrodnią? Niepewność policjanta sprawiła, że, paradoksalnie, sam poczuł się raźniej. Pomyślał, że musi znowu w siebie uwierzyć. To chyba wykonalne? Człowiek jest w stanie uwierzyć we wszystko. Nawet w zmartwychwstanie. A chyba przecież łatwiej uwierzyć w siebie?
Nieprawda. Trudniej. Dużo trudniej! Ludzie tym skwapliwiej wierzą w zmartwychwstanie, im słabiej wierzą w siebie.
– Może i morderstwo – przytaknął, a widząc nagły przestrach na twarzy policjanta, dodał dla otuchy: – Choć… niekoniecznie.
– Nie? A jak nie morderstwo, to co?
Szmyt wskazał głową na walające się pod krzakiem butelki.
– Na przykład okaleczenie. Lub samookaleczenie.
– Że jak? – Aspirant wybałuszył oczy. – Że niby facet mógłby sobie… sam? W to to nigdy nie uwierzę! – Potrząsnął energicznie głową.
– Nie docenia pan ludzi, panie aspirancie. Kilka lat temu na Podhalu jakiś góral po pijaku wyłożył interes na pieniek, przyłożył do niego nóż i trach w niego obuchem siekiery…
Szmyt machnął ręką, a Mordel jęknął. Zaraz potem przeżegnał się, jakby to dotknęło właśnie jego.
– W imię Ojca i Syna! Dlaczego?
– Medycyna ludowa. Coś mu tam się zrobiło i bał się iść z tym do lekarza. To postanowił wyleczyć się sam.
– Tfu! – Policjant splunął pod nogi i roztarł ślinę butem. Ale ciekawość zwyciężyła obrzydzenie. – I co dalej?
– Chłop miał pecha. Chcieli mu to przyszyć, ale w miejscowym szpitalu akurat nie mieli urologii. Transportowali go helikopterem do Białegostoku. Tylko że z powodu złej pogody maszyna miała awaryjnie lądowanie. Więc delikwenta zabrała karetka, która z kolei się zepsuła po drodze i musieli czekać na drugą. Gdy wreszcie dotarli do szpitala, to fiut był już kaput. – Zrymowało mu się na koniec.
– Z tego na talerzu też raczej pożytku już nie będzie… – Mordel wysapał mu konfidencjonalnie do ucha. – A tamten góral też kaput?
Szmyt pokręcił głową.
– Przeżył.
– Pijanego licho nie bierze. Tyle że co to za życie… – skonstatował filozoficznie Mordel, po czym nagle się ożywił: – Myśli pan, że ten nasz też sobie haratnął gdzieś w tych krzakach i biedak jeszcze dycha?
Szmyt wzruszył ramionami. W sumie to miał taką nadzieję. Wtedy sprawę szybko umorzy i umyje ręce. I to dokładnie.
– No to w takim razie poszukam.
Policjant skierował się żwawym krokiem na prawo i w zabawnych podrygach zbiegł schodami z granitowej kostki. Szmyt udał się w przeciwnym kierunku. Rozglądał się za właścicielem organu z talerza. Najchętniej w stanie żywym. Ewentualnie za ciałem, bądź śladami krwi. Czymkolwiek, co mogłoby wskazywać na jatkę: za nożem, nożycami, lub czymś ostrym, czym można by dokonać takiej amputacji. Natrafił jedynie na kolejne butelki po wódce i kilka puszek po piwie. Gdy wrócił na górę, Mordela jeszcze nie było. Wyłonił się po chwili, zasapany i czerwony na twarzy.
– Nic. – Pokręcił głową i otrzepał się z liści i drobnych gałązek. – Jak dotrą posiłki, poszukamy dokładniej.
Nie pozostało im nic innego, jak czekać przy radiowozie na ekipę. Szmyt szedł z powrotem na plac i zmartwiał. W odległości metra od plastikowego talerza usiadło na murku czarne ptaszysko. Gawron przekrzywiał łeb i zerkał łakomie na apetyczny kawałek mięsa.
– Sio! – Klasnął głośno w dłonie. – Sio!
Ptak, zamiast się wystraszyć i odlecieć, zaczął zbliżać się w podskokach do talerza. Szmyt zamachał rękami do Kamińskiego.
– Hej! Hej!
Starszy posterunkowy nie reagował, zapatrzony w ekran swojej komórki. Mordel dopiero teraz spostrzegł, co się dzieje.
– Kamol! – wydarł się piskliwie. Bez skutku.
Ptak w tym czasie nie próżnował. Przydeptał patykowatą nogą widelec i szarpnął mocno dziobem za mięsny kawałek. Talerz z widelcem spadły na ziemię, za to ochłap został mu w dziobie. Szmytowi uderzyła krew do głowy. Krzycząc i machając rękami, rzucił się w kierunku gawrona. Za sobą słyszał ciężkie sapanie Mordela, który wrzeszczał na przemian to do Kamińskiego, to do ptaka:
– Poszeeedł! Kamooool! Sio!
W końcu udało im się zwrócić uwagę posterunkowego, lecz było już za późno. Gawron rozłożył skrzydła i ciężko, niczym załadowany bombowiec, poderwał się ze swoją zdobyczą do lotu.
Kurwaaaa! Szmyt wiedział, że nie mają już szansy dopaść go w powietrzu. Zwłaszcza że Mordel zerwał z głowy czapkę i zaczął nią wymachiwać, co przyniosło odwrotny skutek od zamierzonego. Ptak, który dotąd leciał prosto na nich, skręcił gwałtownie w lewo, by ominąć ich szerokim łukiem. Szmyt rozejrzał się w panicznej desperacji i zauważył w pobliżu niewielki kamień. Jeden. Marna szansa. Bez namysłu podniósł go, wycelował i cisnął nim z całych sił w kierunku ptaka.
– Jeeest! – wrzasnął mu nad uchem aspirant, jakby właśnie Lewandowski zdobył gola.
Gawronem rzuciło. Zafurkotał skrzydłami i zakrakał chrapliwie, wypuszczając zdobycz z dzioba. Penis spadał przez chwilę, koziołkując, po czym odbił się z cichym plaskiem od murku i wylądował na ziemi. Szmyt dyszał głośno, bardziej z emocji niż ze zmęczenia. Mordel próbował skląć kolegę, jednak ledwo mógł wydobyć z siebie urywane słowa:
– Kurwa… ma…, Kamol. Miałeś tylko… przez chwilę… popil… nować… tego chuja! Martwego… w dodatku.
– No co? – Starszy posterunkowy zrobił nieszczęśliwą minę. – Obczajałem te pokemony. W ramach śledztwa.
– Uj! Jak… by… zwiał… To bym odciął twojego, na… bił na widelec i położył… na tym talerzu! Co za cel…
Szmyt zorientował się, że ostatnie zdanie było już do niego. Chciał odpowiedzieć, że wyćwiczył w dzieciństwie, podczas wojen na kamienie z innymi podwórkami, ale machnął ręką. Co to kogo obchodzi? Zwłaszcza w dobie tabletów i komórek.
– No… – Kamiński pokiwał głową z uznaniem. – Uratował mi pan życie… rodzinne, panie prokuratorze.
Szmyt wyczuł w głosie obu policjantów nowy ton. Coś na kształt wdzięczności, połączonej z czymś w rodzaju szacunku. Mimo to pragnął teraz tylko jednego: jak najszybciej ulotnić się z tego koszmarnego miejsca i uwolnić od tej upokarzającej sytuacji. Zwłaszcza że stali się pośmiewiskiem dla grupki przechodniów, która obserwowała całą ich akcję z gawronem. Brakowało tylko, żeby jakiś gówniarz zdążył to nagrać i wrzucićw sieć.
– To zaczekajcie tu, panowie, na techników. Niech zabezpieczą wszystko i dokładniej przeszukają teren. A pan – zwrócił się do Mordela – niech sprawdzi, czy wasi nie wiedzą nic o jakichś pasujących zwłokach. Ja się rozejrzę po szpitalach…
Na odchodnym wymienił się z aspirantem numerami komórek i polecił mu meldować „jakby co”, i to „bez względu na porę”.
– I postarajcie się, żeby ten… organ nie zbiegł wam przed przyjazdem ekipy. Może w kajdanki go?
14.30
Przed wejściem do prokuratury Adam Szmyt wziął głęboki wdech, wyprostował się i do twarzy przykleił nonszalancki uśmiech. Przynajmniej taką miał nadzieję, że nonszalancki, a nie kretyński, który znacznie lepiej oddawałby jego obecny nastrój. Po powrocie z Placu po Farze jedyne czego pragnął, to bezkolizyjnie dotrzeć do swojego pokoju, unikając po drodze spotkania z kimkolwiek, a zwłaszcza z szefem. Musiał ochłonąć i zebrać myśli.
Marzenia ściętej głowy! Oczywiście już w holu nadział się na Ziębińskiego. Jakby tamten tu czatował od rana, aż on będzie wracał z „miejsca zblodni”. Na domiar złego, Zięba stał z blondyną. Tak nazwał w myślach prokuratorkę, na którą już wcześniej zwrócił uwagę, choć nie wiedział nawet, jak się nazywała. Byłaby dość atrakcyjna, gdyby nie sztuczny uśmiech, z którym się nie rozstawała.
W końcu ja też się teraz szczerzę głupkowato, pomyślał. Kiedy ich mijał, zauważył kątem oka, że szef szepnął coś blondynie do ucha. Może wcale nie o mnie…
– No i jak tam, panie plokulatorze, obdukcja ciała… jamistego?
Blondyna wyszczerzyła się jeszcze bardziej.
– W trakcie – odpowiedział Ziębińskiemu. – I jeśli już, to autopsja.
Dopiero w pokoju odetchnął. Co za koszmarny dzień! Dopił resztkę wystygłej kawy, ale to mu nie poprawiło humoru. Z ciężkim sercem odpalił laptopa i wpisał w wyszukiwarkę trzy słowa: Lublin, szpital, kontakt, po czym wybrał link Szpitale i Kliniki w Lublinie. Wstępnie odrzucił kilka podpowiedzi, z Dziecięcym Szpitalem Klinicznym na czele, gdyż organ na Placu po Farze należał do dorosłego. Skreślił także Szpital Neuropsychiatryczny. Ewentualne samookaleczenie wskazywałoby na poważne odchyły, lecz w obecnym stanie ofiara potrzebowałaby raczej chirurga, a nie psychiatry. Na pierwszy ogień wziął szpital z oddziałem ratunkowym. Wystukał numer i liczył sygnały:
Jeden, dwa, trzy, cztery… Po szóstym miał odruch, by się rozłączyć, ale akurat wówczas w słuchawce odezwał się kobiecy, dość monotonny głos:
– Samodzielny Szpital Kliniczny, rejestracja, słucham?
– Dzień dobry, moje nazwisko Szmyt. Adam Szmyt, prokurator Prokuratury Rejonowej w Lublinie. Potrzebuję informacji na temat przyjętych ostatnio pacjentów na ratunkowy…
– To ja może przełączę.
Zanim zdążył zareagować, coś zapiszczało mu do ucha i gdy już myślał, że go rozłączyło i będzie musiał dzwonić jeszcze raz, w słuchawce odezwał się męski głos. Tubalne brzmienie wskazywało na postawnego, dojrzałego mężczyznę, mniej więcej w wieku Szmyta.
– Andrzej Stefaniuk, dyrektor szpitala. Czym mogę służyć?
Jeszcze raz się przedstawił i powtórzył, że potrzebuje informacji o nowo przyjętych pacjentach.
– Przykro mi, ale przez telefon…
– Chodzi mi tylko o to – przerwał mu bezceremonialnie – czy w ostatnim czasie trafił do was ktoś poważnie ranny. – Od rana miał nieustannie pod górkę i choć dopiero było po czternastej, zapasy jego cierpliwości już się wyczerpały.
– Panie prokuratorze, my tu mamy SOR. – Stefaniuk zabrzmiał sucho, z nutą wyraźnej pretensji, jak ktoś, kto czuje się dotknięty.
Pewnie to on zwykle wchodzi komuś w słowo, a nie odwrotnie.
– Dziennie trafiają tu do nas dziesiątki rannych – kontynuował dyrektor tym samym, urażonym tonem. – A wśród nich zawsze znajdzie się kilkunastu ciężko.
– Chodzi o mężczyznę… bez członka.
– W sensie, że bez ręki czy nogi?
– Bez… tego trzeciego. Środkowego.
W słuchawce zapadła cisza. Szmyt już nabrał w płuca powietrza, by wyjaśnić, co miał dokładnie na myśli, kiedy dyrektor w końcu załapał:
– Aaaa, o to chodzi. To znaczy, że co? W sensie, że odgryziony? Przez psa? Czy urwany przez jakąś snopowiązałkę, czy coś?
Już miał zwrócić dyrektorowi uwagę, że żniwa będą dopiero pod koniec lata, a poza tym używa się przy nich raczej rąk, ale w ostatniej chwili się powstrzymał.
– Nic z tych rzeczy. W sensie, że odcięty.
Przez chwilę słyszał tylko głośne sapanie.
– Na coś takiego, to by raczej sensacja była i raczej od razu by do mnie dotarło, ale – Stefaniuk przeszedł szybką metamorfozę i był wyraźnie zaintrygowany – proszę chwilę zaczekać. Na wszelki wypadek się upewnię…
Po niedługiej chwili dyrektor potwierdził wyraźnie rozczarowanym głosem, że nikogo takiego nie przyjęli.
– A jak długo można przeżyć z… taką raną? Gdyby się ucięło?
– Panie prokuratorze, ja mogę panu najwyżej policzyć, jakie byłyby koszty operacji przyszycia czegoś takiego oraz o ile powiększyłoby to zadłużenie naszego szpitala. Jestem ekonomistą, nie lekarzem.
Szmyt zdziwił się. Nie miał pojęcia, że można zostać dyrektorem szpitala, nie będąc lekarzem. Chociaż, w sumie, dlaczego nie? Skoro można było zostać ministrem sprawiedliwości bez żadnej znajomości prawa.
Na obdzwonienie pozostałych szpitali stracił pół godziny. Z podobnym rezultatem. Gdy siedział bez pomysłu co dalej, przypomniały mu się słowa Mordela o kamiennych murkach na Placu po Farze. Fundamenty starego kościoła… Postanowił dowiedzieć się czegoś więcej. Informacja w Wikipedii była bardzo zwięzła: stał tam kiedyś kościół pod wezwaniem Michała Archanioła. Po jego zburzeniu pozostały zrujnowane fundamenty, które wyeksponowano podczas remontu placu w 2002 roku. „Obecnie Plac po Farze jest miejscem koncertów oraz spotkań lublinian”. A od szesnastego roku wylęgarnią penisów.
Drgnął, podrażniony wibracją komórki. Miał nadzieję, że to Gośka. Próbował się z nią skontaktować od paru dni. Ale nie, numer nieznany.
– Halo? – Odebrał nieufnie, obawiając się, że to oferta z banku lub sieci komórkowej.
W odpowiedzi jego ucho zaatakowało piskliwe: Dzień dobry, tu aspirant Mordel. Serce zabiło mu mocniej. Znaleźli ciało!
– Niczego, znaczy nikogo, nie znaleźliśmy. Nikt też nie zgłosił żadnego ciała ani nawet zaginięcia. A o jakichkolwiek śladach musimy zapomnieć. To miejsce bardzo uczęszczane.
– No tak – zgodził się mechanicznie, choć faktycznie rano było tam pustawo. Ale wieczorami sytuacja pewnie się zmienia. Świadczyły o tym niedopałki i parę puszek po piwie wetkniętych między kamienie.
– To tyle chciałem zameldować. Że kicha. – Mordel skończył, ale się nie rozłączał.
Pewnie zżera go ciekawość, czego dowiedziałem się w szpitalach. Chce wiedzieć, czy to zbrodnia.
– U mnie też… kicha. W żadnym szpitalu nie było reszty.
W słuchawce rozległo się przeciągłe westchnięcie. Nie był w stanie stwierdzić – zawodu czy ulgi? Może i tego, i tego po trochu.
– Uj, zapomniałbym o jednym! – sapnął głośno aspirant. – Technik, który zabezpieczał to… ciało, kazał serdecznie pana prokuratora pozdrowić.
Szmyt udał, że nie wyczuwa w głosie aspiranta ironii i zakończył rozmowę suchym „w kontakcie”. Trudno mu było skoncentrować się na tej „chujowej sprawie”, zaangażować w nią całym sercem. Musiał jakoś przezwyciężyć wewnętrzny odrzut na myśl o penisie nabitym na widelec.
Może trzeba było pozwolić temu gawronowi go porwać? Byłoby już po ptakach, a tak? Pomyślał dalej, że jutro przygotuje postanowienie o umorzeniu postępowania przygotowawczego w fazie in rem. Odczeka chwilę i zamknie tę chujową sprawę. Na amen.
Ta myśl od razu poprawiła mu nastrój. Wyjął telefon i wykręcił numer do Gośki. Miał przeczucie, że teraz odbierze.
Jeden sygnał… drugi… Już prawie od tygodnia nie dawała znaku życia. Trzeci… Zwykle brak wiadomości oznaczał brak kłopotów. Czwarty… Jednak tym razem cisza trwała podejrzanie długo i naprawdę się niepokoił. Piąty… Szósty…
Rozłączył się, zanim odezwała się zapowiedź poczty głosowej. To tyle w temacie dobrych przeczuć. Jemu sprawdzały się tylko te złe! Pomyślał, że spróbuje za kwadrans, lecz gdy spojrzał na godzinę, zdębiał. Było po osiemnastej i już dawno powinien zawinąć się do domu.
Jakim cudem dzień zleciał tak szybko? Pierwszy raz od kilku miesięcy czas mile go rozczarował i upłynął nie wiadomo kiedy.
Ciąg dalszy w wersji pełnej