Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
To nie on zabija, tylko los. On jedynie losowi pomaga.
Gdy prokurator Adam Szmyt odbiera dziwny telefon z pytaniem o pomarańcze, nie podejrzewa, że to zapowiedź jego najkoszmarniejszych dni. Oto po latach odsiadki wyszedł z więzienia Czesław Grinwald – sadystyczny zabójca – żądny zemsty na tych, którzy go posadzili. Każdy dzień przynosi nową ofiarę. Oprócz ciał sprawca zostawia na miejscu zbrodni tajemniczy bałagan, jak po uderzeniu tajfunu. To jego maszyna losu, w której każdy przedmiot, puszczony w ruch, nabiera nowego znaczenia i niesie złowieszcze przesłanie. Szmyt próbuje powstrzymać morderczą serię, lecz Grinwald pozostaje nieuchwytny niczym cień. I właśnie zaczął budować kolejną maszynę losu. Ostatnią. Na Szmyta.
Andrzej Mathiasz, autor sensacyjnej „Drugiej rzeczywistości” i kryminału „Szlam”, powraca z trzymającym w napięciu, mrocznym kryminałem. Tym razem prokurator Adam Szmyt, bohater wcześniejszego „Szlamu”, zmierzy się z dramatycznymi wydarzeniami sprzed dwudziestu lat, by stoczyć walkę o życie swoje i swojej córki.
Wbijał wzrok w pustą pętlę wiszącą nad przewróconym krzesłem, a jego ciałem targały spazmy podobne do tych, które jeszcze przed chwilą szarpały w jego wyobraźni powieszoną dwunastolatką. Musiała minąć dłuższa chwila, nim doszedł do siebie. Próba wypadła znakomicie. W myślach nazwał swoją konstrukcję maszyną losu, choć wcale nie zamierzał oddać losowi tej inicjatywy. W końcu nigdy nie wiadomo, co ten przyniesie, więc moc sprawcza musiała należeć do niego. Stąd ta próba i właśnie dlatego musiał teraz wszystko ułożyć od nowa – dokładnie, starannie i bez skuchy, co zajęło mu ponad godzinę. Gdy na końcu podniósł krzesło i ustawił je precyzyjnie pod pętlą, odetchnął.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 638
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
9.00
Wychowawczyni podniosła rękę i Ola omal nie zsikała się ze strachu. Za mocno natarła termometr i wyskoczyło prawie czterdzieści kresek. Przeraziła się, że pani Zosia ją przejrzała i teraz chce jej – jak żartowali wychowawcy – patriotycznie przywalić. Po takim uderzeniu twarz przypominała polską flagę: jeden policzek biały, drugi płonący jak rozgrzana do czerwoności blacha. I tak dobrze, że nie miała pod ręką kija. Wtedy wyszłoby niepatriotycznie – nie tylko jej twarz, ale ona cała zmieniłaby się we flagę, tyle że amerykańską: w pręgi i gwiazdki.
Tym razem pani Zosia przyłożyła Oli tylko dłoń do czoła i nie puściła jej do szkoły. Dziewczynka odetchnęła. Widać przerażenie rozpaliło ją niczym maligna.
I dobrze. To mój wyjątkowy dzień.
Dziś Ola kończy dwanaście lat i chce celebrować to sama. Z dala od docinków i wyzwisk tych cip z sąsiednich łóżek, teraz pustych i karnie zasłanych.
No, dość mazgajstwa!
Miała przecież udekorować tę ponurą salę. Wyskoczyła z łóżka i wyjrzała na korytarz. Pusto. Sprzyjało jej dziś szczęście, bo pani Zosia lubiła się z panem woźnym i Ola dobrze wiedziała, co będą teraz robić. Raz podejrzała ich przez dziurkę od klucza i omal nie zwymiotowała na widok owłosionych pośladków pana Mietka. Tyle że przecież nie będą się dupcyć w nieskończoność.
Powyciągała wszystkie przedmioty, które zachomikowała pod materacem. Resztę pozbierała szybko z całej sali i zaczęła wszystko rozstawiać w miejscach oznaczonych wcześniej krzyżykami. Choć nie było tu baloników, girland ani urodzinowych konfetti, a za cały wystrój robiła miotła, kosz na śmieci, podręczniki szkolne i różnokolorowe sznurki, nieprzyjazne na co dzień pomieszczenie zaczęło przybierać odświętny wygląd. Między cudzymi rzeczami umieszczała prawdziwe skarby: piłkę od Aniołka, bajkę od mamy oraz świnkę – prezent od taty na poprzednie urodziny, do której zbierała drobne na Furby’ego. Dzięki temu było jak w życiu: chwile przykre sąsiadowały z miłymi. Co z tego, że tych drugich było mniej? Najważniejsze, że w ogóle były.
Właśnie ustawiała śmierdzący trampek Karola, gdy na korytarzu rozległy się czyjeś kroki. Zamarła z sercem w gardle i butem w dłoni. Chciała go odrzucić, ale jej palce kurczowo się na nim zacisnęły, jakby poraził ją prąd. A tak niewiele zostało… – pomyślała z rozpaczą, rozglądając się po sali.
Większość przedmiotów znajdowała się już na swoich miejscach. Ktoś stanął za drzwiami. Ola wbiła oczy w klamkę, lecz ta ani drgnęła, a po chwili kroki ruszyły i zaczęły się oddalać, by wreszcie zaniknąć gdzieś na końcu korytarza. Dziewczynka nabrała haust powietrza, bo omal się nie udusiła, i odstawiła trampka na miejsce. Od tej chwili nikt jej nie przeszkadzał i reszta poszła już gładko. Na koniec podsunęła taboret pod ścianę, żeby dosięgnąć do żółtej rury i… gotowe.
Dos kilos de naranjas, por favor – wymruczała, sięgając do kieszeni nocnej koszuli, którą odziedziczyła po jakieś Stasi, co podcięła sobie żyły, tak że do dziś było na niej widać niedoprane ślady krwi. Wyjęła niewielką pomarańczę. Kupiła ją dwa dni temu i ukryła pod materacem razem z innymi rzeczami. Przez to dwie noce leżała w łóżku nieruchomo niczym w trumnie. Owoc pachniał słońcem, ciepłym morzem i szczęściem – aż pragnęło się go zjeść. Lecz ona tylko go powąchała i przytuliła do policzka, jak przytula się na pożegnanie mamę albo tatę. Potem wzięła zamach i wyćwiczonym ruchem poturlała pomarańczę po parkiecie w stronę podręcznika do matmy, który podprowadziła ciemnej Kaśce. To ona wciąż szczuła na nią Karola.
– Masz wydupcyć tego najducha – rozkazała mu niedawno, celując w Olę palcem.
Gdyby ta cyganicha miała kochającą rodzinę… Gdyby ktokolwiek tutaj taką miał.
– Sama jesteś najduchem! – odszczeknęła się Kaśce i od razu zarobiła z piąchy.
Uderzony przez pomarańczę podręcznik upadł, strącając piłkę w groszki. Dostała ją pod choinkę, choć w wystawionym za okno liście do Aniołka poprosiła o łyżwy. Wtedy się popłakała, ale teraz piłka była jak znalazł. Potoczyła się ochoczo w kierunku świnki, do której zbierała pieniążki, lecz Kaśka od razu ubiła jej łeb i wyzbierała wszystkie drobne. Dzięki temu skarbonka była lekka i łatwo dała się przesunąć, uwalniając spod siebie sznurówkę od trampka Karola. Ten but reprezentował tu jej najgorsze chwile. Wczoraj Karol wyciągnął fiuta i zażądał, żeby mu wzięła do buzi.
– Dawaj! – warknęła podkurwiona na maksa. – Bo zgłodniałam!
Wyszczerzyła się przy tym jak wilk, ale to nie ostudziło jego zapału.
– Wsadzę ci go tam – prychnął ze złością – gdzie nie masz kłów.
– Ja wszędzie mam kły! – wypaliła, na co on zamachnął się nogą ze słowami:
– Mój trampek ci je wybije.
Jej kolano było szybsze. Trafiła go z całej siły prosto w jaja. Karol jęknął. Oczy wyszły mu z orbit, aż skulił się z bólu. Wtedy zwiała. A właściwie nie zwiała, tylko odeszła, udając spokój, odprowadzana pełnymi zgrozy spojrzeniami chłopaków i dziewczyn.
Teraz trampek Karola, pociągnięty przez gumę z jej majtek, pomknął przed siebie niczym strzała wystrzelona z łuku. Patrzyła z wyżyn taboretu, jak jeden przedmiot wprawiał w ruch następny, a ten poruszał kolejny. Serce rozpierała jej wdzięczność do taty za to, że tak cierpliwie wyszkolił ją w tej zabawie. A przecież tak często się zniechęcała, gdy coś się zacinało. „To nie twoja wina, tak chciał los. Tyle że losowi można dopomóc” – powtarzał wtedy. Coś poprawiał, popychał i mechanizm ruszał dalej, jak w szwajcarskim zegarku.
Przypomniała sobie o tym w złą godzinę, bo właśnie miotła, zamiast przewrócić się i uruchomić kolejny trybik jej urodzinowej scenografii, znieruchomiała z kijem wzniesionym jak do modlitwy. Wtedy Ola się zawahała. Ale nie z lęku przed Bożym gniewem, choć tata zawsze jej powtarzał: „Jak będziesz robić coś złego, to się Pan Bóg pogniewa”.
Przecież nie zrobiłam nic złego. Poturlałam tylko pomarańczę.
Przeleciało jej przez głowę, że nie powinna się poddawać, tylko wziąć na nich wszystkich odwet. Na czarnej Kaśce i na tych jej lizuskach, które wyzywały ją od pomiotów świra i mordercy, a jej matkę od kurew. I na Karolu, bo przecież omal jej nie zgwałcił. Wreszcie na pani Zosi i innych wychowawcach, za to, że traktowali ją gorzej od innych wychowanków, choć i nimi pomiatano jak psami.
Tak, muszę się zemścić – postanowiła i już miała zejść z taboretu, gdy nagle zamarła. W otwartych drzwiach stanęła pani Zosia. Jej twarz wykrzywiał zły grymas, a w dłoni trzymała kij. Zrobiła krok w jej stronę, lecz wtedy uwagę wychowawczyni zwrócił podejrzany ruch na środku sali. Miotła, która jeszcze przed chwilą stała nieruchomo, upadła na dziwną konstrukcję. Całość przypominała huśtawkę dla małych dzieci i składała się z podpartej drewnianym piórnikiem deski. Na jednym jej końcu leżał wypchany podręcznikami plecak, a na drugim, dla równowagi, stosik książek z ustawioną na wierzchu pionowo bajką. Teraz trącona kijem od miotły bajka spadła na podłogę, przez co delikatny balans konstrukcji został zaburzony. Huśtawka się przechyliła i plecak z szumem z niej zjechał. Uwolniony przeleciał w powietrzu przez pół sali i niczym akrobata na trapezie rąbnął z impetem w taboret, na którym stała Ola, wybijając go spod jej stóp.
Frrruuu!
Ola wyfrunęła pod sufit niczym ptak wypuszczony z klatki na wolność. Przez chwilę unosiła się lekko w powietrzu i patrzyła z góry, jak dynda powieszona na splecionej lince, wywijając nogami i rękami jakiś dziwny breakdance. Zupełnie tak, jakby ktoś u góry pociągał ją za sznurki.
Ciekawe, kto teraz dostanie moją koszulę – przyszło jej nagle na myśl. Taką zaszczaną i obsraną? Oby Kaśka!
Naraz jej uwagę zwróciła pani Zosia. Już się tak nie szczerzyła, tylko wrzeszczała jak Niemen w piosence Dziwny jest ten świat. To było naprawdę zabawne i Ola nie mogła się na nią napatrzeć. W końcu jednak ten widok ją znudził. Zrobiła wokół żarówki pożegnalne kółko, spojrzała ostatni raz na siebie – już nieruchomą, z dziwnie przekrzywioną głową i wywalonym na świat językiem. Chciała zapamiętać ten widok na zawsze.
Opuszczała salę krakowskiego bidula bez smutku, wylatując przez ceglaną ścianę. Żałowała tylko, że to nie noc, bo na ciemnym niebie jaśniałaby jak kometa.
9.00
To wróciło! – uderzyła go nagła myśl i nad jego głową skłębiły się czarne chmury, choć jeszcze przed chwilą świeciło słońce, a jemu było lekko na duszy. Właśnie zrobił jedno okrążenie więcej, już siódme, a dwa miesiące temu nie był w stanie przebiec nawet pół. Trening czyni mistrza. Codziennie rano biegał w parku, słuchając audiobooka W cieniu zakwitających dziewcząt Prousta. W końcu od czego jest urlop? Nawet jeśli przymusowy, połączony z postępowaniem dyscyplinarnym za uchybienie godności prokuratora. Wrócił też do treningów krav magi – izraelskiego systemu walki. Chodził teraz z podbitym okiem, ale mimo wszystko był radosny. Najtrudniej przyszło mu odstawić cowieczorne piwo i orzeszki, choć fakt, że znowu wcisnął się w dżinsy, które zamierzał już wyrzucić, odpowiednio go zmotywował. W dodatku z twarzy zeszła mu notoryczna opuchlizna i zmalały wory pod oczami – aż nie poznawał się w lustrze. Parę razy złowił nawet kokieteryjne spojrzenia kobiet na ulicy, co już dawno mu się nie zdarzało.
Żyć nie umierać – pomyślał, wyciągając z uszu słuchawki, gdy ekran jego komórki rozświetliło przychodzące połączenie. Numer nieznany. Nie odbieraj – szepnęło mu coś w duchu, lecz było już z późno.
– Pan Adam Szmyt? – Obcy męski głos zabrzmiał sucho i niesympatycznie. – Mówi Ramocki… – Tamten zamilkł wyczekująco, a potem dodał: – Pracowaliśmy razem w krakowskiej prokuraturze… lata temu. Pan wtedy zaczynał.
Faktycznie, po studiach i aplikacji prokuratorskiej pierwsze kroki stawiał w Prokuraturze Rejonowej Kraków-Śródmieście. Tyle że żadnego Ramockiego nie pamiętał, ale w obecnym stanie, po niedawnym urazie głowy, nie było w tym nic dziwnego. Pamięć szwankowała mu zresztą od zawsze. Ponoć urodził się owinięty pępowiną – był siny i niedotleniony. Nie miał pojęcia, jakim cudem udało mu się skończyć prawo.
– Dzwonię z nietypową sprawą – przerwał jego myśli Ramocki. – Czy dostał pan może… pomarańcze?
Szmyt odruchowo się rozejrzał, aby sprawdzić, czy nie stoi mu gdzieś pod nogami wypchana nimi reklamówka.
– Nie bardzo rozumiem… – mruknął zdezorientowany.
– Pomarańcze. Takie owoce.
Kpi, czy o drogę pyta? Chyba że…
Szmytowi nagle przyszło do głowy jego postępowanie dyscyplinarne. Doskonale wiedział, że jego niesubordynacja była tylko pretekstem. Przecież tylko dzięki temu, że nie posłuchał przełożonego i nie odsunął się od sprawy, powstrzymał serię zabójstw na lubelskiej starówce. Widać ktoś zagiął sobie na nim parol. Ktoś naprawdę wysoko. Podobnie zresztą jak na innych niewygodnych prokuratorach i sędziach.
Właśnie… – zreflektował się. A może to prowokacja i pomarańcze w jakimś żargonie oznaczają kasę, podobnie jak kapucha, siano czy szmalec? Nic na mnie nie mają, więc chcą mnie wrobić w korupcję – pomyślał i od tej chwili postanowił uważać na każde wypowiadane przez siebie słowo.
– Czyli nie? – padło pytanie, a gdy potwierdził, Ramocki rzucił: – Ma pan szczęście, że jest w Warszawie.
– Aktualnie w Lublinie – wyrwało mu się i od razu poczuł na siebie złość. A miał uważać na słowa. Tyle że przecież to nie żadna tajemnica. Doskonale wiedzą, gdzie jest.
– O, nie wiedziałem – zdziwił się tamten, co zabrzmiało zresztą dość autentycznie. – W sumie może to i dla pana lepiej, że w takiej dziurze. A może… – Ramocki się zawahał. – Dostał pan coś innego? Jakąś kopertę lub teczkę z sygnaturą starej sprawy?
– Nie – zaprzeczył mocno już zirytowany Szmyt. – A tak w ogóle, to o co chodzi?
Godzina biegania nie wymęczyła go tak bardzo, jak kilka minut tej dziwnej rozmowy.
– Skoro pan nie dostał, to w sumie… o nic – odpowiedział ponuro jego rozmówca. – Ale jak mawiają Amerykanie, watch your back, Szmyt.
– Co to ma znaczyć?
– Żeby pan na siebie uważał.
Wkurwienie Szmyta sięgnęło zenitu. Znał angielski i nie chodziło mu o słowa, tylko o ich sens.
– Czy to groźba? – wycedził, lecz tamten zdążył się rozłączyć.
I wtedy przypomniał sobie o kartkach z groźbami, które znajdował w drzwiach, gdy ponad dwa miesiące temu ścigał Chujową Rzeźniczkę. Myślał, że wraz z zamknięciem tej sprawy to się skończy. Tydzień później znalazł jednak kolejną kartkę: „TO JESZCZE NIE KONIEC”. Teraz nagle ten telefon… I to właśnie wtedy pomyślał, że to wróciło!
Postanowił wydusić z Ramockiego wszelkie możliwe informacje i dowiedzieć się, co jest grane. Szybko wybrał ostatni numer, ale było już zajęte. Kurwa! – pomyślał. Rozłączył się i wtedy jego komórka się rozdzwoniła.
– Co to miało znaczyć? – warknął, a w odpowiedzi usłyszał pytanie:
– Pan Adam Szmyt?
Zgłupiał i poczuł się tak, jakby wpadł w jakąś pętlę czasu. Tyle że teraz głos był kobiecy, w dodatku dość miły.
– Przepraszam, nie mam teraz cza…
– Pana ojciec, Franciszek, miał groźny wypadek.
Szmyt zamarł z otwartymi ustami. Wcześniejsze pogróżki Ramockiego w jednej chwili wyparowały mu z głowy, gdy doktor Szczerska, bo tak się przedstawiła dzwoniąca kobieta, poinformowała go, że jego ojciec tydzień temu spadł ze schodów po opuszczeniu mieszkania.
– Na skutek wypadku pan Szmyt przeszedł zawał i przebywa u nas na OIOM-ie. Na szczęście najgorsze chyba mamy już za sobą. Przedwczoraj odzyskał przytomność, tylko dopiero dzisiaj podał nam pański numer.
Że w ogóle pamiętał…
Po skończonej rozmowie Szmyt miał nogi jak z waty. Jakby przebiegł właśnie nie siedem okrążeń, a cały maraton. Aż musiał przysiąść na pobliskiej ławce. „Aha, jeszcze jedno” – zadźwięczał mu w głowie głos lekarki, jakby wciąż z nią rozmawiał. „W chwili wypadku pański ojciec był pod wpływem alkoholu…” – zawiesiła głos. „Moim zdaniem pan Franciszek, choć stara się to ukryć, ucieszyłby się z pana odwiedzin”.
Na pewno!
– Oczywiście. Jeszcze dzisiaj przyjadę.
Przez chwilę siedział w bezruchu, a wtedy coś mu kapnęło na nos. Podniósł oczy i dostrzegł, że niebo zaciągnęło się ciemnymi chmurami. Zaczęło coraz mocniej kropić, ale on wciąż nie mógł się ruszyć. W głowie piętrzyły mu się coraz posępniejsze myśli. Nie z powodu ojca, bo z nim nigdy nie miał dobrego kontaktu. Stary wyprowadził się, gdy ze starszą siostrą Becią byli jeszcze mali, i później odwiedzali go tylko co niedzielę – taki przykry obowiązek dla obu stron. Potem, gdzieś już na studiach, spotykał go czasem na Rynku, lecz Franciszek był zwykle zawiany, dlatego na jego widok przechodził na drugą stronę. Teraz nie użalał się więc nad nim, tylko nad sobą. W końcu czekał go niechciany powrót do rodzinnego Krakowa – w mroki odległej przeszłości, którą pogrzebał głęboko w głowie. Zapamiętał dobrze tylko ten bluzg:
– Kurwagównodupachuj! – zaklął, bo ogarnęły go złe przeczucia, a one zawsze mu się sprawdzały. Nigdy dobre, zawsze tylko złe.
16.30
Przez chwilę obracał w dłoni pomarańczę. Długo takiej szukał: gładkiej, twardej i krągłej niczym bilardowa kula, a wcale o taką niełatwo. Są albo za duże, albo za miękkie, lub pogniecione. Przytknął ją do nosa i łakomie zaciągnął się jej aromatem. Może Ola też ją powąchała, zanim…
– Dos kilos de naranjas, por favor.
Jako dziecko marzył, żeby zamieszkać w Hiszpanii i spotkać Zorro. Jego życie potoczyło się jednak inaczej, choć ostatecznie tam zawitał, tyle że jako kierowca tira, bo tylko taką pracę znalazł, gdy w latach dziewięćdziesiątych jego zakład trafił szlag. Zresztą Zorro też nie działał w Hiszpanii, a w Kalifornii – pocieszał się, powtarzając hiszpańskie rozmówki.
– A co to znaczy? – zapytała Ola i uśmiechnęła się na dziwne dźwięki jego słów.
– Poproszę dwa kilo pomarańczy – przetłumaczył.
Gdyby jego ukochana córeczka żyła, byłaby już pewnie zamężna i on, jako szczęśliwy dziadek, niańczyłby teraz wnuka – pomyślał o tym i zatrzęsła nim nagła rozpacz, aż zacisnął pięści. Chciało mu się wyć. Miał ochotę wykrzyczeć swój ból i roznieść na strzępy to obce miejsce, w którym się teraz znajdował. Należało do potwora, znienawidzonej kobiety, która zabiła jego Olę, a razem z nią uśmierciła również jego. W środku od dawna był już martwy, a w jego żyłach płynęła nie krew, a smoła – czarna i gęsta, toksyczna niczym trucizna. Właśnie dlatego się tu zaczaił, w mieszkaniu Marzeny Dębskiej. Żeby zabić.
Po raz ostatni zaciągnął się wonią pomarańczy, a następnie puścił owoc w ruch. Zaszurało, zastukało i ruszyło. W skupieniu śledził postęp całego procesu, w którym jeden przedmiot uderzał o drugi, a tamten, upadając, tocząc się lub przelatując w powietrzu, uruchamiał kolejny. Jakby wszystkie były powiązane niewidzialnymi nićmi. Ogarnęła go trema, a nawet więcej – strach, że może się nie udać. Coś zboczy z ustalonego toru albo stanie w pół drogi i całość się zatrzyma. W końcu to był jego pierwszy raz.
Uff, wszystko poszło gładko! – pomyślał i przed samym finałem zacisnął powieki, żeby nie zapeszyć spojrzeniem. To był błąd, bo wtedy ukazała mu się pod nimi chudziutka dwunastolatka o rdzawych włosach, stojąca w nocnej koszuli na chybotliwym taborecie. Nagle rozpędzony w powietrzu tornister wybił go spod jej stóp i dziewczynka zawisła na mocnej lince. Szarpnęło nią, a jej ciałem wstrząsały gwałtowne drgawki. Mężczyzna w ostatniej chwili zdążył otworzyć oczy, zanim ofiara przestała się już ruszać.
Ola… Ola…
Wbijał wzrok w pustą pętlę wiszącą nad przewróconym krzesłem, a jego ciałem targały spazmy podobne do tych, które jeszcze przed chwilą szarpały w jego wyobraźni powieszoną dwunastolatką. Musiała minąć dłuższa chwila, nim doszedł do siebie. Próba wypadła znakomicie. W myślach nazwał swoją konstrukcję maszyną losu, choć wcale nie zamierzał oddać losowi tej inicjatywy. W końcu nigdy nie wiadomo, co ten przyniesie, więc moc sprawcza musiała należeć do niego. Stąd ta próba i właśnie dlatego musiał teraz wszystko ułożyć od nowa – dokładnie, starannie i bez skuchy, co zajęło mu ponad godzinę. Gdy na końcu podniósł krzesło i ustawił je precyzyjnie pod pętlą, odetchnął.
– Co ty tu robisz?
Z wrażenia na ten głos aż podskoczył i krew uderzyła mu gwałtownie do skroni. W drzwiach stała jego nieżyjąca żona Ania. Nie wierzył własnym oczom. Nie była ani pocięta, ani podziurawiona nożem jak rzeszoto. Na sukience nie miała nawet kropelki krwi, a jej twarz nie przedstawiała tego zastygniętego jak w gipsie grymasu śmiertelnej trwogi. Przeciwnie, była odstawiona i umalowana, jakby właśnie wróciła z imprezki i na środku salonu ujrzała kosz na śmieci, który choć powinien być dawno wyniesiony, wciąż stał i roztaczał przykrą woń. Od dłuższego czasu nie układało im się najlepiej. Żona coraz mniej czasu spędzała w domu, tłumacząc się nawałem pracy. Była wciąż ponura, jakby coś ją dręczyło i coś w sobie dusiła. Nie pamiętał nawet, kiedy ostatnio się kochali.
– Przecież miałeś dziś wyjechać – odezwała się z nieskrywaną pretensją w głosie.
Owszem, miał. Tyle że firma przewozowa nie załatwiła mu na czas jakichś papierów, więc zyskał wolny wieczór. No i całą noc – ciepłą, pogodną, rodzącą miłe wspomnienia i dającą nadzieję na nowy początek.
– Wyjeżdżam dopiero jutro. Więc pomyślałem…
Pomyślał, że skoro tak niespodziewanie dostał w prezencie wieczór, i to taki szczególny, to uda mu się wszystko naprawić. Dlatego przygotował dla niej niespodziankę z okazji rocznicy ich ślubu. Ania nie pamiętała, ale on nosił tę datę głęboko w sercu. Kupił wino, kwiaty, przygotował małą kolację i zapalił świece. Ola poszła spać do koleżanki, więc byli sami. Miał nadzieję, że w tych okolicznościach miło spędzą czas, a potem pokochają się jak dawniej. Rano wyjedzie w daleką trasę radosny niczym skowronek.
Ania omiotła wzrokiem zastawiony stół i ze słowami „zjadłam w pracy” skierowała się do pokoju Oli, w którym spała ostatnio razem z córką. Zanim trzasnęła drzwiami, zdążyła jeszcze rzucić w jego stronę:
– Myślenie nigdy nie było twoją mocną stroną…
Chyba miała rację. Bo wtedy jeszcze myślał, że może i zjadła, ale chyba nic więcej, więc zapukał do niej i zapytał:
– Może się pokochamy?
– Ja już cię nie kocham – zadźwięczały mu w głowie jej słowa.
Zabolało. Poczuł się tak, jakby dostał czymś w łeb. Pociemniało mu w oczach i wtedy ją zobaczył – prawdziwą, czyli pociętą i pokłutą, całą we krwi, z przerażeniem w zmętniałych gałkach ocznych i z zastygłym krzykiem bólu na ustach. Zachwiał się i zatoczył, strącając nogą dopiero co poustawiane przedmioty. Ich przejmujący stukot go otrzeźwił. Przecież był sam, w mieszkaniu tej suki Marzeny Dębskiej, w dodatku ponad dwadzieścia lat później.
Powinna już tu być – uświadomił sobie i nagle rzeczywiście coś usłyszał. A właściwie bardziej to poczuł, jak pająk drgnięcie swojej sieci. Podbiegł do okna i wyjrzał na ulicę. Przed blok zajechał właśnie granatowy fiat, z którego wysiadł dobrze zbudowany chłopak. Fałszywy alarm – uspokoił się, a wtedy od strony pasażera wyskoczyła drobna dziewczyna.
Kurwa!
Od razu ją rozpoznał. To Agnieszka, córka Dębskiej. Obserwował w napięciu, jak chłopak się pochyla i całuje dziewczynę w czoło. Poczuł nagłą panikę. Nie miał pojęcia, co się tu odwala i dlaczego. Tyle dni przygotowań, obserwacji, rozpracowywania rozkładu zajęć Marzeny Dębskiej i jej córki, i nagle cały plan wali się jak domek z kart. A przecież nie miał czasu na błędy. Na dokonanie zemsty zaplanował pięć dni i właśnie dziś miała oddać życie pierwsza z jego ofiar. Wszystko było gotowe, a tu coś takiego! Zaraz wejdą na górę i pierwsze, co ukaże się ich oczom, gdy tu dotrą, to jego maszyna losu. Wtedy podniosą wrzask.
Muszę wiać!
18.00
Agnieszka wyśliznęła się z objęć Wojtka. Zrobiła to zwinnie jak jaszczurka.
– To cześć! – powiedziała i ruszyła w stronę budynku. Chciała jak najszybciej znaleźć się w mieszkaniu i ochłonąć. Jej serce biło tak mocno, jakby tańczyło w piersiach kankana.
– Nie zaprosisz mnie na herbatę? – dobiegł zza jej pleców jego głos. Pomachała mu na pożegnanie ręką, ale Wojtek się nie poddawał. – Bardzo jestem ciekaw tej książki z różańcem!
Nie zatrzymując się, krzyknęła:
– Ksiądz Andrzej mówi, że chłopakom nie wolno ufać.
Prawdę mówiąc, teraz bardziej nie ufała sobie. Uznała więc, że najlepszym wyjściem będzie ucieczka.
Wojtek ją przegonił i zadzwonił jej nad uchem pękiem kluczyków, jak na mszę.
– Widziałem, jak księżulek rozbiera cię wzrokiem.
– No wiesz! – oburzyła się.
Ksiądz Andrzej na poprzedniej Oazie pożyczył jej książkę Różaniec z Cataliną Rias – stygmatyczką, do której przemawiał Jezus. Przeczytała już połowę i teraz była jak ta para dżinsów z plakietki swoich levisów – rozrywana przez dwie niepojęte siły: miłość do Jezusa i do chłopaka.
Dlaczego nie da się tego pogodzić?
– No, tylko herbatka… – Wojtek ujął ją pod ramię.
Sprawdziła czas. Matki na pewno jeszcze nie ma. Inaczej nie pozwoliłaby się nawet podwieźć pod dom, a co dopiero pocałować, jak miało to miejsce przed chwilą. Bo matka była gorsza od Poncjusza Piłata, który skazał Jezusa na śmierć. Gdyby zastała ją w domu z chłopakiem, rozpętałaby prawdziwe piekło. Już miała odpychać Wojtka, lecz wtedy niespodziewanie przyszedł SMS od matki: „Wyskoczyla mi wazna sprawa i wroce dzis pozno”.
W tej sekundzie serce Agnieszki dostało skrzydeł. To była jedna okazja na tysiąc, żeby choć przez chwilę pobyć z Wojtkiem sam na sam, żeby na moment się przytulić… Skinęła głową, a on aż podskoczył z radości. Wtedy odruchowo spojrzała w swoje okna i zamarła. W jednym z nich za firanką dostrzegła wyraźny ludzki kształt.
Matka!
Natychmiast oblały ją zimne poty. Wojtek coś do niej mówił, ale ona słyszała jedynie łomot krwi w swoich skroniach. Cała matka, cała ona! Ciągle szperała w jej rzeczach, nawet w bieliźnie. Sądziła, że jest sprytna i Agnieszka się nie zorientuje, tyle że ona miała swoje sposoby. Kładła rano na wierzchu cienkie niteczki, a wieczorem ich już nie było. To jednak i tak było niczym w porównaniu z tym, co odwaliła teraz – zobaczyła ją i podpuściła, że niby wraca późno, aby przyłapać ją na grzechu.
A może mi się przywidziało?
Nie. Mimo wysokości czterech pięter i grubych murów Agnieszka całą sobą wyczuwała ukrytą za firanką wrogość. Nogi zrobiły jej się jak z waty i poczuła nagłe parcie na pęcherz.
– Stało się coś? – Wojtek zaniepokoił się jej przerażoną miną.
Przecież nie mogła mu zdradzić, że w wieku dwudziestu dwóch lat bardziej niż sądu ostatecznego boi się własnej matki.
– Innym razem – wystękała, po czym rzuciła się biegiem w stronę domu.
– Aga! Agnieszka!
Usłyszała za sobą kroki, więc przyśpieszyła, mimo że z każdym ruchem jej majtki robiły się coraz bardziej mokre. Wpadła do bramy jak burza i z hukiem zatrzasnęła za sobą drzwi. Wojtkowi przed samym nosem. Z oczu ciurkiem leciały jej łzy. Przeskakując po kilka stopni, wbiegła na czwarte piętro. Chciała jak najszybciej zamknąć się w swoim pokoju, ale na widok nieziemskiego bałaganu w salonie znieruchomiała. W pierwszej chwili się przeraziła, że zamiast do swojego mieszkania trafiła do menela piętro niżej, lecz wtedy rozpoznała Różaniec z Cataliną Rias, którą ktoś ustawił na podłodze. A przecież ksiądz Andrzej prosił, żeby na nią uważać. W jednej chwili wezbrała w niej potężna fala złości na matkę, aż nawet zapomniała, że musi się wysikać.
– Mamo!
Teraz jej wygarnie. Za żywota! A potem niech się dzieje, co chce!
– Mamo! – krzyknęła głośniej i znów odpowiedziała jej cisza. Tyle że jakaś złowroga, świadcząca dobitnie, że jej matka jest tuż obok. Przecież widziała ją w oknie, a teraz wyczuwała jej wrogą obecność w mieszkaniu.
Dlaczego się nie odzywa? Nie osądza, nie obwinia i nie karze? Przecież tylko to potrafi…
A jednak potrafiła coś więcej. Umiała podkraść się od tyłu i ścisnąć ją mocno za klatkę piersiową, aż zabrakło jej tchu. Zdołała tylko wydusić „jak mogłaś” i nagle zdrętwiała. To nie była jej matka! Wyczułaby perfumy, których stale nadużywała. Wojtek? Ktoś mu otworzył i wbiegł za nią na górę? Tylko dlaczego ściska tak mocno? Z tej radości? To była jej ostatnia myśl, bo chwilę później odpłynęła.
Gdy się ocknęła, ktoś podtrzymywał ją mocno od tyłu. Chciała wrzasnąć, ale gardło ściskał jej strach i tylko cicho jęknęła. Wtedy ten ktoś ją puścił, zrobił kilka kroków i zobaczyła go. To nie Wojtek, bo on był brodaty i stary. Wyciągnął z kieszeni pomarańczę. Jej jaskrawa barwa kontrastowała z jego ponurą miną, ciemnym strojem, a zwłaszcza z czarną rękawiczką na dłoni. Bez słowa wziął zamach i potoczył pomarańczę po podłodze. Agnieszka z rosnącym zdziwieniem obserwowała, jak owoc uderza Catalinę Rias, w jej wydrukowaną na okładce twarz. Książka się wywraca i zahacza o jej kolekcję ustawionych gęsiego płyt CD. Tra, ta, ta, ta, tam – plastikowe pudełka z miarowym stukotem przewracały się jedno za drugim, a w jej głowie, w rytm tych dźwięków, wirowały myśli.
Czy to znajomy matki z pracy i jakiś nowy rodzaj kary, żeby mnie bardziej przerazić?
Pewnie matka myśli, że zaraz się zsika ze strachu, a potem zacznie płakać i błagać o litość, podczas gdy ona, ukryta pewnie teraz w kuchni, będzie się tym napawać i cieszyć.
Niedoczekanie!
A jednak to, co się tu rozgrywało, napawało ją prawdziwym przerażeniem, choć jednocześnie w jakiś dziwny sposób fascynowało i hipnotyzowało niczym wąż upolowaną mysz. Złapała się na tym, że zaczęła wręcz dopingować trącającym się przedmiotom. I gdy jej globus, do którego na wysokości Kanady przymocowane zostało jakieś obciążenie, zamiast wykonać obrót, się zaciął, aż zacisnęła mocno pięści, jakby taki doping mógł tu pomóc. I pomógł, bo miniatura kuli ziemskiej jednak okręciła się wokół swojej osi i potrąciła drewniany krzyż z Chrystusem z brązu, który wcześniej wisiał nad jej łóżkiem. Wyciągnęła z ciekawością szyję i się zachwiała. Spojrzała pod stopy i dopiero teraz się zorientowała, że stoi na krześle. Chciała zejść, ale w tym samym momencie coś ścisnęło jej szyję, odcinając kobiecie dopływ powietrza do płuc. To nie był strach, jak myślała, tylko…
Pętla!
Zacisnęła się na jej szyi tak, że zaczęła ją dusić. Poczuła, jak ciepły mocz spływa jej po nodze, i wtedy zdała sobie sprawę, że matka chyba nie posunęłaby się aż tak daleko. Chciała wrzasnąć, a zaraz potem zerwać pętlę z szyi, lecz w tym samym momencie toczący się po blacie stołu hantel wpadł na skrzynkę jej stacjonarnego komputera stojącą na samej krawędzi stołu jak nad przepaścią. Ciężka obudowa, obwiązana niczym paczka do wysłania, zachwiała się i zaraz potem spadła z hukiem na podłogę, a przywiązana do niej linka wyszarpnęła krzesło spod jej nóg. Agnieszka poleciała w dół. Szarpnęło nią i wtedy ukazał jej się Jezus – ten z krzyża znad jej łóżka. Wycelował w nią długim palcem i przemówił łagodnym głosem: „Zaprawdę, powiadam ci, trzeba było zaprosić Wojtka”.
20.30
– Nie zbliżaj się! – wycelowała w niego telefonem, jakby to był pistolet.
Maciek podniósł ręce w geście poddania.
– Masz zakaz zbliżania! Pójdziesz siedzieć! Dzwonię na policję!
Ala miała nadzieję, że jej mąż się wystraszy i zniknie z podwiniętym ogonem, ale on tylko się wyszczerzył uśmiechem ubogiej wersji Brada Pitta, który kiedyś ją tak bardzo jarał, a teraz tylko wkurwiał, i to na maksa.
– Nieaktualne dane – wycedził z dziwnym spokojem, który boleśnie kontrastował z jej wcześniejszym krzykiem. – Wczoraj zakaz się skończył. Finito, mon amour.
Już przeleciał rok? Tak szybko? Całe dwanaście miesięcy? To dlatego tu na mnie czekał, aż wyjdę od matki… – pomyślała.
Chciała odwrócić się na pięcie i odejść, a najlepiej odbiec, lecz coś ją powstrzymało. Co? Chyba ten jego dziwny spokój. Nie pamiętała, kiedy ostatnio zwracał się do niej takim tonem… Normalnym, choć w jego ustach niepokojącym.
Naprawdę nie pamiętam? Przecież zawsze się tak łasił, gdy mnie przepraszał.
– Ala, przyszedłem się pogodzić i przeprosić za wszystko. – Maciek kontynuował wciąż spokojnie, jakby czytał w jej myślach i odgadywał jej wahanie. – Przez ten rok się zmieniłem. Naprawdę. Rzuciłem picie.
Skrzywiła się, bo właśnie zaleciało od niego alkoholem.
– Tylko jedno piwko, żeby w portki przed tobą nie narobić – dorzucił pośpiesznie, a na jego twarzy znów pojawił się ten dziwny uśmiech. – Daj nam szansę. Jeszcze wszystko będzie dobrze…
Aż się w niej zagotowało.
– Z nami już nigdy nie będzie dobrze! – krzyknęła, lecz widząc, że zwraca na siebie uwagę starszej pary sąsiadów z góry, zamilkła. Nie chciała wzbudzać sensacji. Odczekała, aż tamci znikną w budynku, i dokończyła drżącym z nerwów głosem: – Przez ciebie straciłam swoją córeczkę!
Teraz on się żachnął.
– To też była moja córeczka.
Nie mogła powstrzymać wybuchu histerycznego śmiechu.
– Od kiedy? Już nie pamiętasz, jak zażądałeś, żebym ją usunęła? A kiedy nie chciałam, sam ją zabiłeś, morderco!
Maciek zbladł, a jej aż zakręciło się w głowie z emocji. Zatoczyła się i omal nie upadła. Jak wtedy, gdy uderzył ją przed drzwiami mieszkania, kiedy się dowiedział, że w ostatniej chwili uciekła od ginekologa. Spadła ze schodów i wylądowała w szpitalu. Jej się nic nie stało, tylko się mocno potłukła, ale kiełkującej w jej brzuchu Zuzi nie udało się uratować.
– To był wypadek…
– Wypadek jest, jak ktoś się pośliźnie na skórce od banana, a nie jak na szczycie schodów dostanie z piąchy w twarz.
– Wszystko naprawię. – Maciek walnął się pięścią w piersi, aż zadudniło. – Jeszcze będzie dobrze…
– Głuchy jesteś?! Nic nie naprawisz! I nigdy nie będzie dobrze! – krzyknęła, a potem wolno wyskandowała mu w twarz, jakby mówiła do cudzoziemca, licząc, że w ten sposób zrozumie po polsku: – Już ni-gdy nie bę-dę mia-ła dzie-ci! Nig-dy nie zos-ta-nę mat-ką!
Kiedy skończyła, rzuciła się z płaczem do ucieczki. Jakby to, że straci go z oczu, mogło załatwić sprawę. Nie załatwiło. Bo teraz, siedząc od godziny na ławce, wciąż drżała jak osika i co raz oglądała się za siebie, sprawdzając, czy nie nadchodzi.
Jak mogłam tak spaprać sobie życie? Dlaczego wpakowałam się w takiego samego łacha, jakim był mój stary?
Chyba tylko po to, żeby móc przeżywać to samo, co przez całe życie musiała znosić jej matka.
Może to i lepiej dla Zuzi, że się nie urodziła…
Na tę myśl telepnął nią lodowaty dreszcz.
Weź się w garść, dziewczyno! Nie pozwól, żeby jakiś zwiędły kutas zmarnował ci życie! Czeka na ciebie wzniosła dziennikarska misja: alarmowanie o nowych dziurach w jezdni, psich kupach na trawniku i cenach warzyw.
Posiedziała jeszcze przez chwilę, a gdy doszła do siebie, podniosła się i wolno ruszyła w kierunku Hali Targowej. Lubiła tędy chodzić. Alejka biegła w szerokim pasie zieleni, który ciągnął się na kształt Plant pomiędzy dwiema nitkami jezdni alei Daszyńskiego. Gdy minęła placyk zabaw dla dzieci z niewielką piaskownicą, teraz pusty, nagle się zatrzymała i serce zabiło jej mocniej. Między drzewami mignęła jej dziwnie znajoma twarz.
Nie! To niemożliwe!
Przecież po tylu latach nawet by go nie poznała. Zwłaszcza na ulicy, z tej odległości, w ruchu, w dodatku nie z przodu, tylko z profilu, a teraz już nawet z tyłu. Obejrzała się za nim. Facet zdążył ją już minąć i coraz bardziej się oddalał. Zawahała się. Czekały na nią ceny warzyw, a zaraz zamkną market i zostanie z pustymi rękami. Jednak zawróciła. Szła dość szybko, więc po chwili prawie się z nim zrównała. Przemierzał chodnik charakterystycznym ciężkim krokiem, z głową lekko wysuniętą do przodu. To nie on – oceniła. Zbyt dobrze wygląda. W dodatku ta sportowa torba na ramieniu… Pewnie jakiś dżolo wraca z treningu.
Już chciała odpuścić, ale nie darowałaby sobie, gdyby się nie upewniła. Taki zawodowy nawyk – sprawdzić i potwierdzić na sto dziesięć procent. Przeszła na drugą stronę ulicy i już miała go zaczepić, gdy pod pomnikiem Czynu Zbrojnego Proletariatu zauważyła Maćka. Jakby na nią czekał. Zaklęła w duchu i na wysokości betonowego stołu do ping-ponga zawróciła.
21.30
Plan był taki: pakuje się, łapie po jedenastej połączenie do Krakowa z przesiadką w Kielcach i po szesnastej jest na miejscu. Na dworcu bierze taryfę i jedzie prosto do szpitala. Tam posiedzi przez chwilę, byle tylko uspokoić sumienie, bo przecież i tak nie mają sobie z ojcem nic do powiedzenia. Poza tym on i tak pewnie nie będzie mógł za bardzo mówić. Potem pojedzie na Blachnickiego – do mieszkania, które odziedziczył po matce, a które oddał teraz do dyspozycji Franciszkowi, gdy wywalili go z poprzedniego za awantury i zaległości czynszowe. Tam się prześpi i z samego rana wróci do Lublina. Za sześć dni ma rozprawę dyscyplinarną i musi mieć czas na zebranie myśli.
Tyle że przez jakiegoś pijaczka, który wpadł pod pociąg, czekali prawie dwie godziny w szczerym polu na prokuratora. Na Głównym byli po osiemnastej i cały plan poszedł się jebać – za późno na odwiedziny i za wcześnie na sen.
Przez chwilę stał przed dworcem, nie wiedząc, co dalej. W końcu ruszył na Floriańską, gdzie porwała go wielobarwna, różnojęzyczna rzeka płynąca w stronę Rynku. Dawno tu nie był i teraz nie rozpoznawał już miejsc, do których kiedyś zachodził na kawę, piwo, coś zjeść lub po prostu na spacer. Pięć lat, a inne szyldy, inne na nich nazwy i inne lokale. Gdy po raz dziesiąty ktoś po angielsku chciał go zwabić do jakiejś knajpy, faktycznie poczuł głód i postanowił coś przekąsić. Wybrał Zaułek Niewiernego Tomasza, z dala od rynkowego zgiełku. Udzielił sobie też dyspensy na piwo. W końcu ślubował abstynencję w Lublinie, a tu był Kraków.
Na Blachnickiego poszedł piechotą. Budynek, w którym na pierwszym piętrze znajdowało się jego mieszkanie, miał trzy kondygnacje. Przez obskurną fasadę wciąż tkwił on w głębokim PRL-u. Prowadziły do niego dwie klatki schodowe, z których wychodziło się na balkony biegnące przez całą jego szerokość. Dopiero z tych balkonów wchodziło się do mieszkań. Nigdzie potem nie spotkał się z takim dziwacznym i niepraktycznym, zwłaszcza zimą, rozwiązaniem. Podszedł do wejścia i przekręcił klucz.
– Uwaga!
Za późno. Pchnięte przez niego drzwi huknęły o rozstawioną wewnątrz drabinę. Mężczyzna na jej szczycie zachwiał się i wypuścił z dłoni żarówkę, która rozbiła się o posadzkę.
– Przepraszam…
Facet rzucił mu nieżyczliwe spojrzenie i warknął:
– Pan do kogo?
– Ja… pod piątkę.
– Do pana Franciszka?
Szmyt skinął na potwierdzenie głową, a wtedy tamten się rozchmurzył i wycelował w niego palcem.
– Pan Adam? Pan Franciszek dużo opowiadał… Arnold Zielonka jestem, dozorca. – Mężczyzna ruchem głowy wskazał na pustą oprawkę pod sufitem. – Ukradli. I to mimo domofonu i zamykanych drzwi.
– Chętnie zapłacę…
Szmyt sięgnął do kieszeni, lecz Zielonka go uprzedził. Machnął ręką niczym prestidigitator i w jego dłoni pojawiła się druga żarówka.
– Miałem wymienić na balkonie, ale to jutro. A jak zdrowie pana Franciszka?
– Lepiej.
– Chwała Bogu, że mnie wtedy wezwali do tych zaciętych drzwi na piętrze. – Zielonka ściszył głos i spojrzał w górę. – Akurat je naprawiałem, kiedy usłyszałem jakiś rumor i krzyk. Gdy zbiegłem, zobaczyłem pana ojca. Leżał tam, gdzie drabina, i od razu wezwałem pogotowie.
Szmyt padał już z nóg i chciał jak najszybciej walnąć się do łóżka. Podziękował za uratowanie ojca, pożegnał się z dozorcą i ruszył do mieszkania. Gdy wszedł do środka, w nozdrza uderzył go papierosowy zaduch. Wdepnął też w coś miękkiego. Namacał kontakt, zapalił światło i się zorientował, że jedną nogą tkwi w pełnym znaczków pudełku po butach. Uwolnił się i przeszedł do głównego pokoju. Zapalił światło. Tu nic się nie zmieniło. Wciąż te same meble i obrazy na ścianach jak pięć, dziesięć i więcej lat temu, tylko wypłowiałe i bardziej przykurzone. Wszędzie walały się pudełka ze znaczkami, na tapczanie również. Jedynie na stojącym pod oknem biurku panował jako taki ład, choć i tu, obok sterty starych „Cats’ów”, leżały porozrzucane w nieładzie pincety, stemple pocztowe oraz większe i mniejsze lupki. Obok stało stare, masywne krzesło z poręczami i drewnianym zagłówkiem. Postawił torbę na podłodze, gdy rozległo się terkotanie domofonu. Zdziwiony podniósł pożółkłą słuchawkę.
– Tak?
– Halo… – Mężczyzna po drugiej stronie był wyraźnie skonsternowany. – Ja do pana Szmyta…
– Ojciec jest… – zawahał się – nieobecny. Proszę przyjść za tydzień.
– Pan Adam? Tu Żydek Dawidek. Pamięta pan?
Nie pamiętał.
– Muszę powiedzieć panu coś ważnego – nalegał tamten.
Szmyt zaklął w duchu i wpuścił intruza do środka. Po chwili na balkonie pojawił się korpulentny, brzuchaty mężczyzna z dużą, siwą brodą i wydatnym nosem.
– Jak ostatnio pana Adama widziałem, to był pan taki… – wysapał, kreśląc dłonią linię na wysokości swoich piersi, po czym podniósł ją o jakieś pięć centymetrów powyżej czubka swojej głowy i dodał: – A Żydek Dawidek taki. Przyszedłem po znaczki.
Zaskoczony Szmyt pokręcił głową.
– Musi pan zaczekać na ojca.
W oczach mężczyzny rozbłysła nagła panika.
– Ale pan Franciszek kazał przyjść dzisiaj – wykrzyknął, wymachując ręką. – Bo kupiec wyjeżdża do Stanów.
Pozbywał się Żydka Dawidka przez prawie pół godziny. Wreszcie udało mu się go wypchnąć, a i tak omal nie przytrzasnął mu drzwiami nosa, gdy natręt usiłował go wsunąć do środka. Potem jeszcze dobijał się przez dłuższą chwilę, ale on wrócił do pokoju i wyjrzał na podwórko, na którym spędził dzieciństwo. Ta sama pompa wodna, placyk zabaw, murowany śmietnik – tyle że wszystko jakby mniejsze. W końcu walenie ucichło i wtedy Szmyt przypomniał sobie typka. Był przybocznym Franciszka, który załatwiał mu zleceniodawców i kupców na znaczki. Zaciągnął zasłonę i w tym samym momencie znów rozległo się natarczywe pukanie.
– Panie Adamie! Panie Adamie!
Kurwa!
Szmyt wrócił i energicznie otworzył drzwi. „Proszę odejść!” – chciał krzyknąć, lecz w ostatniej chwili zdławił słowa w ustach. Na balkonie stał Arnold Zielonka.
– Ktoś wsunął coś takiego panu Franciszkowi pod wycieraczkę – powiedział, podając mu brązową tekturową teczkę. – Wyciągnąłem, bo myślałem, że to jakiś śmieć.
Szmyt odebrał teczkę i podziękował. Był skonany, więc jedyne, o czym marzył, to walnąć się spać. Wrócił do pokoju i szmyrgnął teczkę na biurko. Wtedy coś z niej wyleciało i rozsypało się po podłodze. Zmroziło go. Na parkiecie i dywanie leżało kilkanaście zdjęć… pomarańczy.
22.30
– Szmatek, Szmatek!
Wołanie dobiegało z podwórka. Podbiegł do okna. Na dole stał Gieniek z Kłapciatym.
– Wyjdź na pole! – krzyknął ten drugi.
Już miał odkrzyknąć, że nie może, gdy obok chłopaków, niczym spod ziemi, wyrosła Makota. W sekundzie zapomniał o matmie.
Odwalę zadania na dużej przerwie.
– A lekcje? – krzyknęła za nim mama, ale on był już na balkonie. – Co z niego wyrośnie? – usłyszał przez kuchenne okienko jej utyskiwanie.
– Bandzior – odpowiedziała jego starsza siostra Becia, która nigdy nie przegapiła okazji, żeby mu dopiec.
Świnia!
Zbiegając po schodach, zastanawiał się, jak dziwnie jest z tą Makotą. Jeszcze niedawno razem z Kłapciatym przezywali ją i odganiali się od niej jak od natrętnej muchy. A teraz na jej widok zbiegał jak na złamanie karku, skacząc co trzy stopnie. To było naprawdę tajemnicze. Już się nie krzywił z niesmakiem na jej piegi, a wręcz przeciwnie – zaczęły mu się podobać. Podobnie jak jej uśmiech i dołeczki na policzkach. I te jej zielone oczy. Już nie były wytrzeszczone jak ślepia żaby, tylko duże i ładne jak u sarny. I Makota wcale nie była już taka głupia.
– Mamy ochotnika na lanie – odezwał się Gieniek, gdy Szmatek dołączył do kumpli.
Na ich podwórku, zamkniętym ze wszystkich stron czteropiętrowymi blokami, stały dwa murowane śmietniki. Stanowiły one ich punkty zaopatrzenia w surowce wtórne, które sprzedawali potem na skupie. Niestety ostatnio coraz częściej zjawiali się tu intruzi. Śmierdzieli, sprowadzali robactwo, a najgorsze, że podbierali im ze śmietników butelki. Na domiar złego jeden z tych pijaczków zrobił sobie tam noclegownię. Miarka się przebrała.
Na znak Gieńka ruszyli do pompy wodnej, która wyrastała na środku ich podwórka, zaraz obok placyku zabaw. Szmatek szybko zrównał się z Makotą, bo zauważył, że miała świeżą śliwę pod okiem.
– Co ci się stało? – spytał, choć wcale nie musiał. Właściwie to nawet nie powinien. Wszyscy wiedzieli, że to sprawka jej ojca, który prał ją po pijaku. Ale chciał jakoś zagadać.
– Pośliznęłam się w domu.
– Macie śliskie podłogi… – wyrwało mu się, choć jak zwykle zupełnie niepotrzebnie, bo dziewczyna spiorunowała go tylko wzrokiem.
– Lepiej pompuj – odburknęła i podsunęła pod pompę starego buta. Kłapciaty i Gieniek mieli takie same. Każdy po dwa.
Kiedy napełnili buty wodą, pobiegli do śmietnika, w którym smacznie chrapał śmieciarz, i tam na „raz, dwa, trzy” wylali mu przez okienka wszystko na głowę. Wewnątrz coś zaszeleściło, rozkaszlało się i… znów zachrapało. Powtórzyli całą operację jeszcze dwa razy, tyle że znów z marnym skutkiem. Kłapciaty wkurzył się nie na żarty.
– Zaczekajcie tu! – Jego kumpel puścił się pędem w kierunku swojego bloku, by po chwili pojawić się z wielkim worem wypchanym po brzegi makulaturą. Pomogli mu zatachać go pod śmietnik – był naprawdę ciężki. Wtedy jego kumpel wyciągnął szturmówki i podpalił wór w kilku miejscach.
– Już! – zakomenderował, kiedy papiery się rozhajcowały i rozpaliły z podniecenia ich twarze.
Wrzucili płonący wór do śmietnika. To, co nastąpiło potem, wynagrodziło im pieczenie poparzonych dłoni. Z kłębów dymu z piekielnym wrzaskiem wyłoniła się ludzka postać. Ciągnęła za sobą pobrzękujący dźwięcznie tobół i wyglądała jak jakaś przerażająca zjawa z horroru. Rozejrzała się błędnym wzrokiem, a gdy ich zauważyła, ryknęła jak dzikie zwierzę i zaczęła rzucać w nich butelkami wyciąganymi z tobołu. Flaszki fruwały nad ich głowami niczym katiusze, a w tle płonął śmietnik, jakby trafiła go niemiecka bomba. To dopiero mieli ubaw.
W tym momencie dotarło do ich uszu wołanie matki Makoty:
– Do domu!
Dziewczyna odwróciła głowę, a wtedy Szmatek rzucił się i odepchnął ją obiema rękami. W ostatniej chwili, bo butelka o milimetry minęła jej skroń i rozbiła się z brzękiem o chodnik. Przeszył go dreszcz. Nie dlatego, że uratował Makotę, tylko dlatego, że poczuł jej piersi. Twarde, z wystającymi sutkami.
Ona ma cycki! Najprawdziwsze!
– Świnia! – krzyknęła i posłała mu mordercze spojrzenie.
A przecież właśnie uratował jej życie, bo butelka leciała prosto na nią. Tyle że ona jej nie zauważyła. Za to Kłapciaty to widział i na pewno teraz stanie w jego obronie. Ale nie, jego najlepszy kumpel tylko złośliwie się uśmiechnął. „No powiedz jej” – chciał krzyknąć, tyle że w tej samej chwili poczuł rozrywający ból, jakby na głowie eksplodował mu granat. Oczy zalała mu krew, a uszy wypełnił ogłuszający brzęk.
23.00
Dzwonek telefonu brutalnie wyrwał Szmyta ze snu. Przez chwilę leżał jeszcze półprzytomny na tapczanie. Był w ubraniu, bo wczoraj walnął się, jak stał, choć ostatkiem sił zdołał jeszcze pozbyć się butów. Nie, tylko jednego, bo drugi z rozwiązanym sznurowadłem wciąż tkwił na jego stopie. Widać zasnął, zanim zdążył go zdjąć. W końcu sięgnął po komórkę i sprawdził czas. Dwudziesta trzecia. A położył się o dziesiątej.
– Ramocki… – oznajmił mu suchy głos, gdy odebrał.
Szmyt natychmiast otrzeźwiał. Przypomniał sobie, że zanim zasnął, odszukał w historii połączeń numer krakowskiego prokuratora i zadzwonił do niego w sprawie pomarańczy. Przy okazji chciał go wypytać, o co w tym wszystkim chodzi, ale tamten nie odebrał. Potem chciał spróbować jeszcze raz, lecz kiedy się zorientował, że jest już po dwudziestej drugiej, stwierdził, że to już za późno na telefon.
– Halo? Szmyt? – Ramocki podniósł głos.
– Tak, jestem…
– Czego pan chciał?
Jego rozmówca brzmiał wyjątkowo nieprzyjaźnie.
– Dostałem te zdjęcia – odburknął.
– Jakie zdjęcia?
W głosie Ramockiego pobrzmiewała już jawna wrogość, więc Szmyt poczuł narastające wkurwienie. Przecież to tamten dzwonił do niego rano w tej sprawie.
– Pomarańczy! – rzucił podniesionym głosem. – Pytał pan, czy dostałem pomarańcze. Nie. Ale za to dostałem teczkę ze zdjęciami pomarańczy…
Urwał, bo pomyślał, że to jakiś absurd. Czysty nonsens. Oto w środku nocy informuje przez telefon nieznajomego gościa o jakichś zdjęciach pomarańczy, a przecież nawet nie pamiętał żadnego Ramockiego z krakowskiej prokuratury. Od razu wróciły myśli o prowokacji służb. Właśnie się wydało, że ostatni hejt na prokuratorów i sędziów wychodził wprost z Ministerstwa Sprawiedliwości, i właśnie ze służb.
– Źle się wtedy wyraziłem – wytrącił go z zamyślenia Ramocki. Brzmiał już przyjaźniej i wydawał się podekscytowany. – Chodziło mi właśnie o te zdjęcia. A więc skurwiel namierzył pana nawet w tym Lublinie…
– Aktualnie jestem w Krakowie – sprostował Szmyt. – Niby kto miał mnie namierzyć? Może w końcu mi pan wyjaśni, co jest grane?
Odpowiedziało mu milczenie. Jakby zaskoczył go wiadomością, że jest tu, na miejscu. Nie w Lublinie, tylko w Krakowie.
– A coś jest na teczce? – rozległo się wreszcie w słuchawce.
Szmyt dopiero teraz zwrócił uwagę na sygnaturę sądową napisaną odręcznym pismem. Przeczytał ją Ramockiemu:
– Trzy K, trzysta pięćdziesiąt sześć, łamane przez dziewięćdziesiąt pięć.
– Pamięta to pan? Tę sprawę?
Nie pamiętał.
Zaraz… Dziewięćdziesiąty piąty rok…
Wtedy był w prokuraturze chłopcem do podcierania tyłków innym prokuratorom. Dostawał same gówniane sprawy, w których tamci nie chcieli się babrać. Jakieś kradzieże, awantury domowe czy włamania do spożywczaków po alkohol. Sprawę Nowaka też dostał tylko dlatego, że zapowiadała się szmatławo. Kolejny marny case z cyklu „wyszedł z domu i nie wrócił, dopóki nie wytrzeźwiał”. Aż tu nagle na brzeg Wisły wypływa jego głowa. Sama, bez reszty ciała. Złapanie zabójców Nowaka oraz ich skazujący proces dwa lata później były jego pierwszym dużym sukcesem i trampoliną do dalszych awansów.
– Nie kojarzę – przyznał, a po drugiej stronie dało się słyszeć ciężkie westchnięcie.
– Dobra… Niech pan tu przyjedzie.
Szmyt nagle poczuł, że ma serdecznie dość tej rozmowy i tego Ramockiego. Równocześnie jednak ta dziwaczna sytuacja na swój sposób go intrygowała. Pomyślał, że w sumie dlaczego nie – może się z nim umówić na jutro. Najlepiej po wizycie u ojca, a przed wyjazdem.
– Okej – odezwał się po namyśle. – Mogę jutro, ale gdzieś po dwunas…
– Nie rozumie pan – przerwał mu posępnie Ramocki. – Żadne jutro. Teraz! Już!
Szmyt odruchowo sprawdził godzinę.
– Przecież niedługo północ.
– Właśnie! – Z telefonu wydobył się dziwnie upiorny śmiech. – Godzina duchów. Czekamy tu na pana.
Nie zdążył nawet spytać, jacy „my”, bo tamten się rozłączył. Automatycznie wstał i zaczął się ubierać. W pół ruchu sobie jednak uświadomił, że nawet nie wie, gdzie miałby niby jechać. Tamten nie podał mu nawet adresu. I dobrze – pomyślał i walnął się z powrotem na tapczan. Ściągnął drugiego buta, przykrył się kocem i zgasił lampkę. Jutro się spakuje, odwiedzi ojca i prosto ze szpitala podjedzie na Dworzec Główny, na pociąg do Lublina o jedenastej pięćdziesiąt.
Zaraz… Zaraz…
To połączenie jest z przesiadką w Warszawie, więc mógłby tam wysiąść i zobaczyć się z córką. Gośka jest na niego zła i nie odbiera jego telefonów, ale chyba go wpuści do jego własnego mieszkania. I przecież z nim porozmawia, skoro już tam będzie. I może się pogodzą. Prawie już zasypiał z tą myślą, gdy znów obudziła go komórka. Od razu rozpoznał numer Ramockiego.
– Z tego wszystkiego – rozległ się w słuchawce głos tamtego – nie podałem panu adresu…
23.15
Ala otworzyła pocztę w nadziei, że może ktoś podrzucił jej w mailu coś ciekawego, o czym mogłaby napisać. Nie było w niej jednak niczego oprócz spamu. Westchnęła ciężko i wtedy rozdźwięczała się jej komórka. Zdziwiła się, bo dzwonił Staszek Gil – technik policyjny.
Poznali się dobrych kilka lat temu. To było jeszcze w dobrych czasach, w których zajmowała się poważnym dziennikarstwem i pracowała dla idei, a nie dla marnej wierszówki jak teraz. Staszek podsunął jej wtedy kilka cennych tropów w jednej sprawie, czym przy okazji wyraźnie ją podrywał. A ponieważ z Maćkiem znów miała zły czas, pomyślała, że dlaczego nie. W końcu jej też się należało coś od życia.
– Dalej cię to jara? – spytał Gil, gdy odebrała i powiedziała mu „cześć Stachu”.
– Niby co? – odezwała się ostrożnie, bo nie była pewna, o co kaman.
Chyba nie pyta o łóżko? – pomyślała.
– Samobójstwa dzieciaków?
Ach, to! Faktycznie, kiedyś mu wspominała, że interesuje się tym tematem, tyle że wcześniej nie była w stanie go ruszyć. Zbyt mocno to w niej siedziało i dopiero ostatnio się przełamała. W międzyczasie stało się to prawdziwą plagą. Dwie, trzy młode osoby dziennie targały się na swoje życie, a wciąż tak mało się o tym mówiło. I jeszcze mniej wiedziało. W dodatku nikt nic z tym nie robił, a jeśli już, to raczej wszystko rozpieprzał, jak choćby całą dziecięcą psychiatrię. Wciąż jednak nie wiedziała, co miałoby jej wyjść z tego tematu. Artykuł? Reportaż? A może wreszcie coś ambitniejszego, na przykład jakaś powieść? To ostatnie najbardziej ją kusiło, bo przecież miała swoje własne doświadczenia. Tylko nie była pewna, czy odważyłaby się o nich mówić.
„Musiałabym się o coś zahaczyć” – tłumaczyła wtedy Staszkowi. „Najlepiej o coś spektakularnego, żeby potem wgryźć się w temat aż do szpiku kości”.
Myślała, że jej nie słuchał. Że jak każdy facet myślał tylko o jednym, podczas gdy jej się właśnie odechciało.
– Jesteś? – rozległ się teraz jego głos, bo milczała.
– Tak, tak… – przytaknęła szybko.
– Chyba coś dla ciebie mam.
– Co? – odruchowo podniosła głos.
– Tajemnicze samobójstwo młodej dziewczyny – rzucił jej niemal radosnym głosem Staszek. – I to VIP-a, córki Marzeny Dębskiej…
Z wrażenia aż poderwała się z krzesła. Gil zawiesił głos, jakby oczekiwał, że teraz spyta, kto to taki ta Dębska.
Kretyn!
Przecież dobrze wiedziała. Może i pisała ostatnio o psich gównach, lecz przecież cały czas trzymała rękę na pulsie, a o Dębskiej było ostatnio głośno. Wybuchła nawet niezła afera, gdy minister sprawiedliwości nagle odwołał dotychczasowego prezesa Sądu Okręgowego i na jego miejsce powołał właśnie ją – najmniej odpowiednią osobę na to stanowisko.
Ala poczuła nagłe uderzenie adrenaliny. Ogarnęła ją wręcz radość, że właśnie trafiła na swój temat, tyle że natychmiast się opamiętała.
Jak mogę się cieszyć, że Dębska straciła córkę?! Przecież nie ma nic straszniejszego dla matki niż śmierć własnego dziecka!
Na tę myśl ścisnęło ją w gardle. Chciała coś powiedzieć, ale nie mogła wydusić z siebie nawet słowa.
– Słyszysz mnie? – Głos Staszka dochodził do niej teraz jak z kosmosu.
– Tak… – ledwo wydusiła, po czym urwała w obawie, że zaraz poryczy się do słuchawki.
Weź się, kobieto, w garść!
– Dlaczego tajemnicze? – spytała w końcu.
– Sama zobaczysz. Nikt na razie nie wie, o co w tym chodzi. Wyślę ci na maila kilka zdjęć, może coś skojarzysz… Byłaś kiedyś dobra w te klocki. Zresztą nie tylko w te…
Skrzywiła się z niechęcią, rzuciła „wielkie dzięki, to czekam” i się rozłączyła. Pobiegła do lodówki po piwo, nalała sobie do szklanki i wróciła. Mail od Staszka już był, a w nim szereg dołączonych zdjęć. Kliknęła w pierwsze z nich i aż wzdrygnęła się na widok drobnej dziewczyny zwisającej z sufitu na lince, która wrzynała się w jej szyję jak sznurek w baleron. Jej twarz była nienaturalnie blada, wręcz sinawa. Miała szkliste, podbiegnięte oczy, a z jej sinych ust wystawał niemal fioletowy język. Głowa dziewczyny była nienaturalnie przechylona na bok, a jej ręce zwisały bezwładnie wzdłuż ciała, choć trochę z przodu, jak u kukły. Uwagę Ali zwróciły łydki dziewczyny ukazane na kolejnym zdjęciu, zabrudzone jakąś ciemniejszą mazią. Domyśliła się czym.
Dobrze, że zdjęcia nie przenoszą zapachów – pomyślała i weszła w następną fotkę. Tym razem przedstawiała ona cały pokój w planie ogólnym, ale ten widok wcale nie był przyjemniejszy. Wszystko w nim było w nieładzie – powywracane i porozrzucane. Zupełnie tak, jakby przeszło tam tornado i rozwłóczyło śmieci. Ala wyczuwała jakiś przejmujący dysonans między przerażającym, choć martwym spokojem malującym się na obliczu dziewczyny, a nerwowością i niepokojem całego otoczenia. Dalej było jeszcze kilka zdjęć ukazujących wybrane detale z pokoju, w tym książkę Różaniec z Cataliną Rivas, porozrzucane płyty CD w pudełkach i drewniany krzyż z mosiężnym Chrystusem.
Przeglądała zdjęcia jedno po drugim i nagle się zatrzymała, bo jej uwagę zwróciło zbliżenie na tekturową teczkę z sygnaturą jakiejś dawnej sprawy.
Czy to może być jakiś punkt zaczepienia?
Przyjrzała się tej sygnaturze, ale nie nasuwały jej się żadne skojarzenia. Kolejne zdjęcie od Staszka przedstawiało tę samą teczkę, tyle że otwartą. Wystawało z niej kilkanaście zdjęć różnej wielkości pomarańczy.
Dziwne… – pomyślała, czując rosnącą ekscytację. Stan, którego nie doznała od lat. To był najlepszy moment, żeby na przekór wszystkim i wszystkiemu odbić się od dna i wypłynąć na powierzchnię. Choćby i po trupach…
23.30
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Nakładem wydawnictwa Novae Res ukazało się również:
Czy zwykły wirus, błąkający się od lat po sieci, może zniszczyć świat?
Były haker Tom Clark staje na czele tajnego zespołu Cieni. Ma za zadanie rozwijać wirusa, którego wojsko chce wykorzystać jako informatyczną superbroń. Eksperyment wymyka się spod kontroli. Wirus niepostrzeżenie opanowuje wszystkie dziedziny życia, od zwykłych wind po elektrownie i arsenały jądrowe, oraz podporządkowuje sobie najpotężniejszych ludzi. Powstrzymać go może tylko jeden człowiek: Tom Clark. Problem w tym, że właśnie wtedy ginie w potężnej kraksie samochodowej…
Czy możliwe jest życie silniejsze od śmierci?
Miłość większa od wyobraźni?
I walka przekraczająca granice rzeczywistości? Pierwszej rzeczywistości?
„Druga rzeczywistość” to wciągająca, wielowątkowa powieść sensacyjna o walce, miłości i poświęceniu.
Maszyna Losu
ISBN: 978-83-8313-018-7
© Andrzej Mathiasz i Wydawnictwo Novae Res 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Patryk Białczak
Korekta: Anna Jakubek
Okładka: Grzegorz Araszewski
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Zaczytani sp. z o.o. sp. k.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek