Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy eksperyment z wirusem bezpowrotnie wymknął się spod kontroli? Tom Clark jest genialnym hackerem, który właśnie znalazł się w śmiertelnym potrzasku. Ocalić go może jedynie Robin, postać tyleż tajemnicza, co niebezpieczna. Ściga ich Skalsky, zgorzkniały detektyw, który najpierw strzela, a dopiero potem… poprawia. Jest wreszcie Susan, zdolna i ładna specjalistka od cyberprzestępczości, zatrudniona w Non Virus Word – korporacji biorącej udział w super tajnym programie armii ochrony pewnego wirusa. Tego dnia ich drogi się przetną i ludzkość stanie na krawędzi zagłady. Czy jest jeszcze ratunek dla świata, czy to już jego definitywny koniec? Druga rzeczywistość to pasjonujący thriller sensacyjny z elementem czarnego kryminału, o heroicznej walce o świat i o miłość. Walce, która przekracza granice rzeczywistości. Pierwszej rzeczywistości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 578
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Andrzej Mathiasz
Druga rzeczywistość
Wydanie drugie, poprawione.
@lindcopl
e-mail: [email protected]
Tytuł oryginału:
Druga rzeczywistość
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Lind&Co Polska sp. z o o.
Wydanie II, 2022
Projekt okładki: Studio Karandasz
Grafik na okładce:
Sergey Nivens, flashmovie, lunewind/Adobe Stock
Copyright © dla tej edycji:
Wydawnictw0 Lind&Co Polska sp. z o o, Gdańsk, 2022
ISBN 978-83-67494-51-9
Opracowanie ebooka Katarzyna RekWaterbear Graphics
Każda z ponad pięćdziesięciu miliardów komórek jego ciała wyrywała się panicznie do przodu. Jednak biegnący człowiek zwraca na siebie uwagę, a to była ostatnia rzecz, na której mu teraz zależało. Dlatego szedł powoli, a mimo to tętno waliło mu w skroniach jak oszalałe i zagłuszało odgłos jego własnych kroków.
Jak mnie odkryli? Skąd się dowiedzieli? Byłem tak ostrożny.
Nie patrzył mijanym ludziom w oczy. Z pewnością dostrzegliby w jego wzroku panikę. Tak – panikę, nie zwykły strach. Na szczęście nie było ich wielu. Trzy, cztery osoby. Reszta ślęczała nad klawiaturami w dziesiątkach pomieszczeń rozmieszczonych po obu stronach długiego korytarza. Dostępu do nich strzegły solidne drzwi wyposażone w zamki szyfrowe i logo złożone z trzech splecionych ze sobą pozłacanych liter „NVW”.
Non Virus World!
Bezwiednie zacisnął pięści, aż chrupnęło mu w stawach. Obejrzał się z lękiem, jakby ten odgłos mógł go zdradzić, ale nikogo nie było. Zatrzymał się przy windzie i kilka razy nerwowo wcisnął przycisk, który natychmiast rozjarzył się na czerwono. Po krótkiej chwili rozległ się melodyjny sygnał. Stalowe drzwi rozsunęły się z cichym szumem i odsłoniły dwóch ochroniarzy. Obaj biali, rośli, w ciemnych garniturach, z wymierzoną w niego bronią. Krótkie karabinki plunęły ołowiem, rozszarpując na strzępy… powietrze. Ochroniarze zamarli skonsternowani, lecz zaraz potem wyskoczyli z windy, prując seriami w przeciwne strony korytarza.
– Fuck!
Grubszy z tej dwójki, ryży i czerwony na twarzy, przysunął wydatne usta do klapy marynarki i poruszył nimi nerwowo.
– Nie ma go.
W odpowiedzi zatrzeszczało mu w uchu wściekłym głosem Bluma, szefa ochrony NVW.
– To gdzie kurwa jest?!
Był na schodach. Windę przywołał dla zmyły – by zyskać kilka cennych jak całe życie sekund. Nawet gdyby nadjechała pusta i tak by nie wsiadł, bo zatrzymaliby ją między piętrami i znalazłby się w śmiertelnym potrzasku.
Zanim opuścił dziś na dobre swoją pracownię, przeprogramował kilka kamer i teraz działały z opóźnieniem. Więc choć właśnie zbiegał schodami przeskakując po trzy stopnie, na ekranach monitoringu wyświetlała się pusta klatka schodowa sprzed kilkunastu sekund.
– Zablokować wszystkie wyjścia! – zaskrzeczały słuchawki w uszach ochroniarzy. To także przewidział. Znał instrukcje bezpieczeństwa, dlatego skorzystał ze schodów awaryjnych. Wiły się ślimakiem w dół i prowadziły do drzwi przeciwpożarowych. Pamiętał aferę, jak inspekcja straży stwierdziła, że są zablokowane. Firma zapłaciła sporą karę i od tej pory były otwierane ręcznie.
Wybiegł na zewnątrz i od razu oślepił go promień słońca, który przebijał ołowiane chmury niczym sztylet ciało ofiary. W powietrzu panował zaduch, przez co ledwo dało się oddychać. Dopiero zbierało się na burzę, ale on już był zlany potem jak deszczem. Znów go kusiło, by puścić się pędem do samochodu, ale i tym razem zdołał się opanować. Szedł wolnym krokiem, jakby tylko wyskoczył w przerwie na hot doga. Jeepa, którym od lat przyjeżdżał do pracy, już pewnie zaaresztowali. Był na to przygotowany. Kilka dni temu zaparkował niedaleko starego forda, grata bez elektroniki i komputera, bez centralnego zamka, radia i reszty bajerów. Nawet szyby działały w nim na korbkę.
Wsiadł i trzasnął drzwiami. W tym momencie gruchnął strzał. Padł na siedzenie, a serce stanęło mu dęba. Zaczął się obmacywać i sprawdzać gdzie dostał. Dopiero gdy walnęło drugi raz i rzęsisty deszcz zadudnił w blaszany dach jak w werbel, zdał sobie sprawę, że to były tylko uderzenia pioruna. Wyprostował się, rozejrzał i przekręcił kluczyk. Gdy silnik zaśpiewał schrypniętym głosem Toma Waitsa, ruszył wolno aleją. Z każdą przejechaną milą rosła w nim nadzieja…
Matka głupich!
Jechał niemal na ślepo, bo przednia szyba spływała wodą i rozmywała mu obraz świata. Ale i odwrotnie, ślepiom świata zamazywała jego wizerunek. Z tego powodu nie uruchamiał wycieraczek. Przecierał tylko dłonią zaparowaną szybę na wysokości oczu, przez co czuł się trochę jak w czołgu. Niestety – bez pancerza i działa. Naraz uzmysłowił sobie, że ta szyba mogłaby uchodzić za symbol jego obecnego życia – wciąż w ukryciu. Tyle że, jak widać, nieskutecznie. Bo choć jako informatyk i haker znał wszystkie sztuczki, to jednak wpadł.
Nagle gwałtownie wcisnął hamulec, bo przed skrzyżowaniem zaskoczyła go zmiana świateł i z prawej ruszyła właśnie fala aut. Gruchot zatańczył na mokrej jezdni, jakby chciał popełnić seppuku, tak że ledwo zdołał go opanować.
Szlag!
Chwila nieuwagi i byłoby już po nim. A przecież był jedyną osobą, mogącą zabić bestię. Potwora, który opanował świat. Czaił się gdzieś w chmurze, niewidzialny, ale realny. Nazywał się Morthus i przez lata niezauważony budował swoją potęgę. Jak pająk oplatał wszystko siecią i podporządkowywał sobie najbardziej wpływowych ludzi – swoich protektorów. W końcu dopiął swego – stał się wszechmocny i nieśmiertelny.
Nie dla mnie…
On kilka tygodni temu odkrył wreszcie sposób, jak pokonać Morthusa. Piekielny sposób. Podstępny. Opierając się na nim, stworzył kod i czekał na właściwą chwilę, by wpuścić go do Jądra. Mógł to zrobić wcześniej, ale się zawahał. Przeraził się, że zdychająca bestia pociągnie za sobą cały świat w otchłań. Gdy już nie mógł dłużej zwlekać, było za późno. Wszystko się wydało. Z myśliwego w sekundę zmienił się w łowną zwierzynę. Bez dostępu do Jądra był bezradny jak dziecko. Poza Jądrem jego kod Morthusa był tylko ciągiem bezużytecznych znaków, niczym więcej.
Czerwone światło paliło się podejrzanie długo.
A może to podstęp? Chcą mnie tu zatrzymać i dopaść!
Wszystko w nim krzyczało, żeby wcisnąć gaz do dechy, jednak stłumił panikę i karnie czekał. Bo spokój był teraz jego jedyną szansą. Na czerwonym stać, na zielonym jechać, jak dziesiątki, setki innych samochodów. Tysiące świecących pikseli na matrycach obserwujących to miasto kamer, rozmieszczonych w centrum na niemal każdym rogu, przy każdym większym sklepie, banku, restauracji.
Nagle coś sobie uświadomił. Z kieszeni sztruksowej marynarki wyciągnął komórkę. Stary, w zasadzie muzealny rupieć, z obłą antenką i małym, zielonkawym ekranikiem. To była jego nadzieja! Grat bez Internetu, GPS-u i co najważniejsze – incognito, na anonimową kartę. Telefon na czarną godzinę, która właśnie teraz wybiła!
Wybrał jedyny numer, jaki miał zapisany w jego pamięci, żeby wysłać wiadomość, którą wpisał kilka dni temu. Następnie sprawdził ze trzy albo i cztery razy, czy każdy znak się zgadza. Bo jeden najdrobniejszy błąd, brak jakiejś literki, ukośnika czy pauzy i wszystko, dosłownie wszystko, trafi szlag.
Chłodne, obojętne oko kamery rejestruje wszystko. Dostrzega każdy detal i nie omija nikogo. Każdy krok, gest czy słowo jest rejestrowane i w ułamku sekundy przesyłane siecią do Centrum. Tam z użyciem właściwego algorytmu następuje analiza i identyfikacja. Szybka oraz bezbłędna.
Zwykle nic nie umyka czujności urządzenia. Zawsze jednak może się zdarzyć jakieś drobne przeoczenie. Coś na dalszym planie zapisze się nieostro. Ktoś przebiegnie zbyt szybko i jego obraz rozmaże się jak ćma na lampie samochodu. Albo wreszcie zdarzy się tak zwana siła wyższa. Jakieś zakłócenie, jak choćby ulewny deszcz na przedniej szybie granatowego, dziesięcioletniego forda, który stał na światłach na jednym z głównych skrzyżowań. Na domiar złego samochód nie miał włączonych wycieraczek i widać było tylko pofalowany kształt mężczyzny w środku. Mimo maksymalnego zbliżenia i skupienia soczewek, nie dało się rozpoznać jego twarzy. Na szczęście to nie było konieczne. Jego wygląd był znany. Szczupły, z lekko sypiącym się zarostem i zmierzwionymi ciemnymi włosami. Do tego uważne spojrzenie brązowych oczu, minus jeden w lewym i minus pół w prawym. No i znak szczególny: blizna przecinająca ukośnie czoło, pamiątka po wywrotce na rowerze w wieku dwunastu lat. Tak, obiektem w środku na pewno był on, Tom Clark, zdrajca, degenerat i największy wróg. Jego identyfikacja została przeprowadzona i tożsamość potwierdzona, gdy wsiadał do auta w pobliżu budynku NVW, z którego jakimś trafem udało mu się wymknąć.
Kamera rozpoznała teraz, choć nie bez trudu, telefon komórkowy w jego dłoni i natychmiast skupiła uwagę na małym wyświetlaczu. Próbowała usilnie odcyfrować treść wpisanej wiadomości. Od tego zależały losy świata. Jednak mimo największego zbliżenia i zastosowania najnowocześniejszych filtrów, małe znaki pojawiające się jeden za drugim na ekraniku, zlewały się jej w mokrą plamę. Nie było szansy na odczytanie czegokolwiek. Jedyne, co w tej sytuacji można było zrobić, to za wszelką cenę zapobiec wysłaniu tego SMS-a.
Już miał wcisnąć klawisz „wyślij”, lecz w ostatniej chwili coś go powstrzymało. Susan była jedyną osobą, do której mógł wysłać tego SMS-a, a zarazem jedyną osobą, do której nie powinien tego robić. Przypomniał sobie kłótnię, jaką rozpętała, gdy dał jej telefon na wypadek gdyby mu się coś stało. Na to wspomnienie poczuł bolesny ucisk w piersiach.
Nazwała mnie psycholem owładniętym manią prześladowczą i kazała wynosić się ze swojego życia!
A przecież robił to wszystko dla niej. I przez nią. I dzięki niej! Gdyby nie ona, gdyby jej nie poznał i nie zakochał się jak szalony, nawet nie kiwnąłby palcem by ratować ten nędzny świat. Nie po tym, co mu wykręciła Memory!
Nachalne trąbienie z tyłu wyrwało go gwałtownie z zamyślenia. We wstecznym lusterku zobaczył nalanego łysielca w dużej terenowej toyocie, który wciskał klakson z taką zajadłością, jakby walił konia i właśnie dochodził. Tom zorientował się, że tamował ruch, bo właśnie zapaliło się zielone światło. Podniósł rękę, żeby pokazać tamtemu fucka, lecz w dłoni trzymał komórkę, więc zamiast tego ruszył niespiesznie. Pogładził delikatnie wypukły klawisz „wyślij”, jakby głaskał policzek Susan i wtedy uderzyła go przerażająca myśl:
Przecież tylko ona o wszystkim wiedziała! Wtajemniczyłem tylko ją, nikogo innego! A mimo to mnie odkryli. A może właśnie dlatego! Może to ona im…
Jego myśli zagłuszył potężny huk. Sekundę później po granatowym fordzie, który dopiero co wjechał na skrzyżowanie, łącznie z całą jego zawartością – żywą i martwą – nie było już śladu. Wszystko, a w szczególności Tom Clark, w jednej chwili wyparowało. Jakby nigdy nie istniało.
Jeszcze dobrze nie przekroczył progu biura z tabliczką „Skalsky, Detektyw” na drzwiach, gdy wyczuł woń potu. W dodatku zapach ten wydał mu się dziwnie znajomy. Próbował skojarzyć go z jakąś osobą, na pewno mężczyzną, bo z babami się przecież nie zadawał. Przeszukiwał przez chwilę pamięć… Bezskutecznie. W końcu domyślił się, co mogło być w tym takiego swojskiego: ten pot cuchnął ludzkim strachem.
W jednej chwili adrenalina uderzyła mu do głowy. Wyrwał spod pachy spluwę, odbezpieczył i od razu poczuł się, jakby znów był w grze. A przecież już od dawna jego jedynymi trupami były prusaki rozgniatane butelką po whiskey.
Najwyższy czas to zmienić!
Przyjrzał się uważnie drzwiom. Były nienaruszone i to go zaskoczyło. Gość naprawdę znał się na rzeczy. Żeby tu wleźć, musiał przecież rozkodować zamek.
Dziwne…
W środku panował swojski burdel. Gdyby ktoś tu szperał, mógłby zrobić tylko porządek. Zwłaszcza na biurku, bo wtedy cały syf w postaci papierów, kubka z niedopitą kawą, czy niedojedzoną kanapką wylądowałby z pewnością na podłodze, odsłaniając dębowy blat, którego nie widział już chyba od wieków.
Nikogo tu nie było… – stwierdził z zawodem i schował broń.
Wtedy jego uwagę przyciągnął telewizor. Niby rzęził jak zwykle w kącie, bo nigdy go nie wyłączał, tyle że pierdolące się na okrągło golasy, zastąpiły Newsy.
– Ktoś zmienił kanał! – Z powrotem wyciągnął gnata. – Jakiś pieprzony jehowa, czy co?
Sprawdził wnękę kuchenną i łazienkę. Nikogo. Na koniec podniósł deskę sedesową w desperackiej nadziei, że może to jakiś wyjątkowo mały karzeł.
Co najwyżej twój fiut, Skalsky – pomyślał, odlewając się chwilę później. Musiał się wysilać, żeby go dostrzec, więc chętnie zamieniłby ptaszka na swój wielki nos i vice wersa.
Zawiedziony spuścił wodę, po czym wrócił do biurka. I wtedy na jego wierzchu spostrzegł szarą kopertę. Znów wzmógł czujność. Nieufnie obejrzał przesyłkę. Zważył ją w dłoni, powąchał i powyginał ostrożnie na wszystkie strony. Nie wyczuł żadnego zagrożenia, więc otworzył ją i dla pewności sprawdził, czy nie wysypie się z niej żaden proszek, na przykład wąglik, czy inne gówno. Dopiero po tym wyjął ze środka kartkę zapisaną dość niezdarnie ołówkiem, w dodatku wielkimi literami. Domyślił się, że to na wypadek, gdyby przyszła mu ochota zabawić się w grafologa. To musiał napisać ktoś dorosły – zauważył. Młodzi już podobno nawet nie potrafią ręcznie pisać. Przeleciał tekst wzrokiem i ściągnął brwi. Według listu musiał kogoś odnaleźć, lecz szczegółowe instrukcje i zdjęcia miał dostać później.
– Fuck!
Po tak intrygującym początku taki marny finał. To jakby magnum po naciśnięciu spustu pierdnęło niczym korkowiec. Mógłby założyć się o flachę, że ze swoim nochalem znajdzie każdego – żywego lub martwego, zagrzebanego pięć metrów pod ziemią, czy utopionego w zatoce w betonowych butach – w jeden dzień.
Gówniane zadanie. Robota niskopłatna i beztrupowa. Bo jeśli nawet i jest trup, to przecież nie „Made in Skalsky”!
Z wściekłością rozgniótł listem prusaka biegnącego właśnie po biurku. Chrupnęło i poczuł pod palcem małą porcję błota wsiąkającego w papier. Od razu mu ulżyło i życzliwiej spojrzał na sprawę.
W końcu robota to robota. Zaraz…
„Odnaleźć i zająć się!”. Tak stało w liście. A niby w jaki sposób miałby się kimś zająć? Przecież nie zmienić mu pampersa. Ta myśl poprawiła mu humor.
Znaczy, będzie trup! Ktoś tu zbyt mocno cuchnął strachem, żeby miało nie być trupa!
Wciąż jednak coś go w głębi duszy niepokoiło.
No tak, nie ma nic o honorarium!
A przecież trup wymagał zapłaty i to nielichej. Nie będzie tyrał za bezdurno. Starł z listu prusaka i jeszcze raz przeleciał tekst wzrokiem. Jego uwagę przykuło ostatnie zdanie: „To zaliczka. Reszta po wykonaniu zlecenia”. Serce w nim podskoczyło. Jak mógł przeoczyć najważniejszą informację!
Dziadziejesz, Skalsky…
Zajrzał szybko do koperty w nadziei, że zaliczka jest w środku tylko przykleiła się do ścianki. Liczył na jakąś stówę albo choćby z pięć dych. W ostateczności nie pogardziłby też dwudziestakiem. Zawsze to butelka jego ulubionej „wódy na myszach”.
Pudło!
W środku było pusto jak w jego sedesie po spuszczeniu wody. Na biurku też niczego nie znalazł. Przeciwnie, blat uginał się pod stertą zakurzonych i nieopłaconych rachunków.
– Jeśli tyle wynosi zaliczka, czyli nic, to na tej reszcie po wykonaniu zlecenia, też się raczej nie wzbogacę – mruknął sarkastycznie.
Opadł ciężko na krzesło i schylił się, by wyciągnąć spod biurka butelkę mogącą mu przynieść pocieszenie. Z jego wyliczeń wychodziło, że powinna tam być jeszcze jedna, ostatnia. Naraz zastygł bez ruchu, bo zamiast na gładkie szkło, jego palce natrafiły na jakiś kanciasty, chłodny w dotyku kształt, który po wyciągnięciu okazał się dość ciężką, metalową walizką. Postawił ją na biurku i przytknął do niej ucho.
Nie tyka.
Ostrożnie obwąchał wszystkie szpary, lecz szczelna stal nie przepuszczała żadnych zapachów. Po krótkim namyśle ustawił srebrzysty neseser na brzegu biurka, po czym stękając głośno, wlazł dla ochrony pod blat. W ciemno namacał zamki i otworzył. Strzeliło, lecz nic nie wybuchło. Odetchnął z ulgą i otarł pot, który zdążył zalać mu twarz. Przecież gdyby nastąpiła eksplozja, dębowy blat i tak nie ochroniłby mu dupska.
Wygrzebał się spod biurka w towarzystwie szczęśliwie odnalezionej butelki i zajrzał do środka walizki.
– Fuck!
Z wrażenia odebrało mu dech. Wewnątrz leżały ciasno upchnięte i równiutko ułożone paczki studolarówek. Tak na jego nos pół miliona w używanych setkach.
Mówi się, że pieniądze nie śmierdzą. I jest w tym cholerna prawda. One pachną przyjemniej niż jakiekolwiek kwiaty, czy perfumy. Im wyższy nominał, tym milszy zapach. A najpiękniej woniają banknoty z wydzierganym Franklinem.
Kiedy już nasycił się ich zapachem, zamknął walizkę, lecz zaraz znów ją otworzył i odetchnął z ulgą: to nie fatamorgana, pieniądze nie zniknęły. Mimo to niepokój w jego głowie wcale nie mijał. Przeciwnie, rozrastał mu się w mózgu niczym złośliwy guz.
O co tu kaman?!
„Została powołana komisja ekspertów do zbadania tej przerażającej tragedii” – dotarł nagle do jego uszu głosik telewizyjnej reporterki Sam Wallch. Tleniona blondynka z programu America’s Newsroom w Fox News Channel wypełniała swoim wydatnym biustem niemal cały ekran jego odbiornika, przesłaniając widok jakiejś potężnej katastrofy w tle. – „Nieoficjalnie jako przyczynę wymienia się błąd ludzki lub awarię sygnalizacji świetlnej…”
Choć słuchał jednym uchem, coś go tknęło. Jakby słowa reporterki przeznaczone były specjalnie dla niego i naprawdę znaczyły: „Skalsky, wyciągaj gnata i wal mi prosto w cyc!”. W innych okolicznościach chętnie by skorzystał. Ale nie w sytuacji, gdy musiał mieć oko na walizkę pełną szmalu. Ta dzielnica należała do najpodlejszych. Tu wszyscy byli bandziorami od poczęcia do nienaturalnej śmierci, bo już się rodzili z ciężkimi paragrafami na karku.
Naraz Sam Wallch zniknęła, a jej miejsce zajęły na ekranie telewizora spalone fasady budynków pozbawionych gwałtownie okien. Wszystko spowijał dym. Jeden z biurowców wciąż płonął, mimo usilnych prób ugaszenia ognia przez kilkanaście jednostek straży. W powietrzu latały helikoptery policji i stacji telewizyjnych, a wszystko zagłuszało przejmujące wycie kursujących karetek.
– Fuck! Ale jatka! – mruknął Skalsky i wczytał się w napis płynący u dołu ekranu. Zapowiadał emisję nagrania z miejskiego monitoringu i uprzedzał, że „jakość wideo pozostawia dużo do życzenia, gdyż kamera umieszczona była na odległym budynku. Ale właśnie dzięki temu film ocalał”.
Rzeczywiście, obraz był niewyraźny i nawet łyk jego ulubionej podłej whisky mu go nie wyostrzył.
„Dzięki cudom dokonanym przez telewizyjnych techników możemy prześledzić ogólny przebieg zdarzeń”, relacjonował spiker i Skalsky dostrzegł rozpędzoną cysternę, która wpadła na skrzyżowanie. Przerażony kierowca nawet nie próbował hamować na widok osobowego forda wjeżdżającego mu prosto pod koła. Zresztą hamowanie nic by nie dało. Cysterna była wypełniona po brzegi paliwem i miała olbrzymią bezwładność.
Wszystko rozegrało się w ułamkach sekund. Rozległ się przerażający huk i potężny wybuch targnął powietrzem, aż kamera się zatrzęsła i obraz jeszcze bardziej się rozmazał. Słup ognia, który wystrzelił w górę, przewyższył okoliczne budynki i biurowce. Wydawało się, że zapłonęło samo niebo. Żar w oczach topił okazałe konstrukcje, jakby były uformowane z wosku, a nie z aluminium i stali. W zasięgu mili z okien posypały się szyby. Z granatowego forda, jak i z innych samochodów w pobliżu wybuchu, nie było nawet co zbierać. Widok tych zniszczeń uświadomił naraz Skalsky`emu, co oznaczał niepokój, który, odkąd tylko tu wszedł, ciążył mu w na sercu jak kamień.
– Nie! To niemożliwe!
Zerwał się na równe nogi, trącając przy tym biurko tak, że postawiona nieostrożnie na krawędzi blatu butelka gruchnęła o podłogę. Gdy bursztynowy płyn wsiąkał w deski, on był już na korytarzu przed wejściem do biura i wpatrywał się w tabliczkę przykręconą po zewnętrznej stronie drzwi.
– Fuck!
Przekleństwo wybuchło mu w ustach jak granat i odbiło się głośnym echem na klatce schodowej. Zza drzwi mieszkania naprzeciw rozległ się wściekły psi jazgot, ale on nawet go nie słyszał.
– „Skalski, Detektyw” – odczytał napis na tabliczce i poczuł nagłą suchość w gardle. Jakby nic dziś nie wypił, a przecież dopiero co sobie golnął.
„Skalski”! Nie przez „y” na końcu, jak kazał wygrawerować i jak powinno być i było jeszcze dziś rano, tylko przez pieprzone „i”!
Nawet ci, co nie wierzą w duszę nieśmiertelną, która będzie pokutować nieskończenie w piekle lub żyć w wiecznej chwale w niebie, są przekonani, że istnieje coś na kształt duszy śmiertelnej, która nie odchodzi od razu w niebyt razem z ciałem, lecz po śmierci trwa jeszcze przez jakąś chwilę. Toczą się dyskusje, jak długa to chwila, ile ta dusza waży i tym podobne, ale Susan nurtowało zasadnicze pytanie: czym ona w ogóle jest. Polem? Ideą? Jakimś przekazem, czyli informacją? Może w takim razie ostatnią myślą danego człowieka? Albo wręcz jego obsesją, która była tak silna, tak go dręczyła do samego końca, że teraz nie może zwyczajnie przepaść razem ze śmiertelną powłoką. Zwłaszcza, gdy przed samą śmiercią czegoś się bardzo pragnie, o czymś intensywnie myśli, coś ważnego chce się komuś przekazać, lecz nic z tego nie wychodzi. Może wtedy to niespełnione „coś” zostaje jeszcze, utrzymuje się jakoś poza ciałem przy – nazwijmy to – życiu.
To pragnienie, ta myśl czy idea trwa nadal, jakby musiała się wypowiedzieć, wykrzyczeć, spełnić. I dopiero po tym spełnieniu może z czystym sumieniem…
– Odejść w spokoju…
Monotonna mowa pogrzebowa zmieszała się z jej własnymi myślami jak owoce w porannym smoothie, który przyrządziła sobie na szybkie śniadanie.
– Amen… – dołączyła do rozespanego mruczanda zebranych na cmentarzu żałobników.
Na ustach, w momencie niespodziewanej, gwałtownej śmierci pojawiają się zwykle przekleństwa. „Fuck!”, „Shit!”. Często „Jesus!”. Albo zestawy w stylu: „Fuck! Jesus!”. Dlatego nie chodziło jej o ostatnie słowa, a myśl, która jest tak naładowana energią, bojaźnią i drżeniem, wreszcie pragnieniem życia, że nie może tak po prostu zniknąć w jednej chwili. Rozpłynąć się w niebycie. Jest więc tym jedynym „czymś”, co jeszcze pozostaje przez jakiś czas po człowieku.
– Był młodym, energicznym człowiekiem, pełnym wizji, planów, zamierzeń…
Słowa pożegnania wygłaszane przez dyrektora NVW Johna Johnsona na tle muru kolumbarium docierały do Susan falami. To się pojawiały, to zanikały. Jak teraz.
Właśnie… Myśl.
Jeśli coś zostało po Tomie, to jedynie jakaś myśl.
Ciekawe, czy miał czas o czymś pomyśleć. Przecież wypadki rozegrały się tak błyskawicznie. A jeżeli jednak miał chwilę, sekundę, ułamek… Czy pomyślał o mnie?
Zanurzyła rękę w torebce i ścisnęła kurczowo w dłoni komórkę, choć wiedziała, że ona już się nigdy nie odezwie. Tylko jeden człowiek mógł wybrać ten numer, ale on był już martwy, jak ten kawałek plastiku w jej palcach. Nawet bardziej, gdyż został z niego tylko popiół. Na miejscu katastrofy wszystko stopiło się w bezkształtną masę: metal i plastik samochodów, ludzkie ciała, asfalt ulicy, szkło z okien. Susan wolała się nie domyślać, czym tak naprawdę wypełniona była metalowa urna ze złotym napisem „Tom Clark”, która właśnie powędrowała do wnętrza jednej z nisz w kolumbarium, wykupionej przez pracodawcę, czyli NVW. Zresztą cały pogrzeb był zorganizowany oraz sfinansowany przez ich firmę, i zjawiło się na nim jedynie kilku wyznaczonych pracowników. Tylko ona przyszła tu z potrzeby serca, dlatego stanęła z tyłu. Wolała nie rzucać się w oczy.
Na szczęście zdawkowa ceremonia dobiegła właśnie końca i ludzie zaczęli się rozchodzić. Odczekała, aż cmentarz opustoszeje, i zbliżyła się do świeżo zamurowanej niszy. Marmurowa płyta była zimna w dotyku jak martwe ciało. Przeciągnęła powoli palcami po wygrawerowanym imieniu Clarka, lecz nie wyczuła żadnej myśli, energii czy przekazu. Żadnej duszy. A przecież gdyby coś takiego było, najmniejsza choć iskierka, musiałaby to odczuć.
Czyżby poematy o wielkiej miłości, zdolnej przekroczyć granice śmierci, były zwykłym łgarstwem? Rojeniem niezrównoważonych umysłów?
Naraz przypomniała sobie ich ostatnią kłótnię, po której się burzliwie rozstali. A właściwie to ona kazała mu wypierdalać ze swojego życia. Krzyczała, żeby się leczył, i wyzwała go od szaleńców, czy jakoś tak. Nawet sama już dobrze nie pamięta jak. Co miała robić, kiedy zaczął ją tak przerażać? Jego obsesja stawała się groźna dla niej, dla firmy, w której razem pracowali, lecz zwłaszcza dla niego samego. Początkowo wszystko, co mówił jej o Cieniach, wirusie zagłady i jakimś kodzie, brała za czystą fantazję. Wiedziała, że lubił gry i sam wymyślał jakieś scenariusze. Ale z czasem ta fikcja zaczęła przeważać i coraz bardziej ją niepokoić. Aż w końcu nadszedł tamten wieczór, gdy tak ją przeraził. Tom był dziwnie podminowany, jak na haju. Wcisnął jej w rękę tę komórkę, że niby nie do namierzenia, na wypadek, gdyby coś mu się stało…
Cicho, Susan! Cicho! Miałam przecież pamiętać tylko dobre chwile! Ale widać tego nie da się zamieść pod dywan i będę musiała już z tym żyć. Może dlatego teraz nic nie czuję…
Nagle wzdrygnęła się, jakby poraził ją prąd. Telefon w torebce ożył i serce zadrżało jej w rytm telefonicznych wibracji. W tej samej chwili zamarło.
To nie ten, tylko firmowy!
Pod wpływem jakiegoś szaleńczego impulsu zaczęła uderzać pięścią w marmurową płytę. Waliła nią jak młotem, z coraz większą wściekłością na Toma, na świat, na los, na siebie. Tłukła tak zajadle, że po chwili przestała czuć cokolwiek, nawet ból.
Nie pamiętała, jak długo to trwało, ani kiedy przestała. Nie zarejestrowała nawet swojego powrotu do biura. Oprzytomniała dopiero, gdy jak lunatyczka weszła do pracowni. Na jej widok Brad Fox i Richard Green oderwali od monitorów zaczerwienione oczy. Po ich kwaśnych minach poznała, że nic nie znaleźli.
Cholera!
Sytuacja w NVW była skrajnie napięta. Od czterech dni, a dokładnie od chwili katastrofy, w której zginął Tom, nie mogli sobie poradzić z potężną usterką sieci. W kraju obowiązywał czerwony alarm i w firmie wszystkie siły zostały rzucone na front walki z tą awarią. Musieli jak najszybciej znaleźć jej przyczynę. Najpewniej jakiegoś wirusa. Dlatego siedzieli w firmie praktycznie na okrągło i wszyscy padali już na twarze.
Pieprzone SMS-y!
Nie mogła zrozumieć, dlaczego najlepszy team w całej firmie, a za taki uważała swój trzyosobowy zespół, dostał najgłupsze zadanie. Bo jak inaczej można określić badanie SMS-ów?
Miliona pieprzonych SMS-ów!
Była to żmudna i czasochłonna harówa, całkowicie odmóżdżająca. Tyle że dodatkowo płatna, więc nawet Green, któremu właśnie urodziła się druga córeczka, nie próbował się wymigać i ślęczał tu z nimi całymi dniami i nocami. Ona mogła tu siedzieć nawet za darmo, bo praca dawała jej coś dla niej cenniejszego teraz niż pieniądze: zapomnienie.
Wyjątkowo nie chodziło teraz o typowe słowa klucze, jak terroryzm, bomba, Al-Kaida czy coś w tym guście. Przeciwnie – tu szło o wykrycie jakiegoś niezrozumiałego przekazu, ciągu liter i znaków, które nie składają się w powszechnie znane słownikom wyrazy. Jednak dotąd nie znaleźli nic podejrzanego. Same banalne wiadomości, wywołujące u nich ziewanie, którego nie likwidowała nawet siódma kawa: tu rozmiar butów, tam zwolnienie z pracy. Jakieś bluzgi lub wyznania miłosne. Czasem tylko Green i Fox wpadali w krótkotrwałą euforię, gdy wygrzebali jakiś prywatny lubieżny filmik albo gołe zdjęcie.
Że też ludzie wysyłają sobie takie durnoty. Na przykład jak się onanizują.
Faceci opryskują sobie z lubością telefon i szczęśliwi wysyłają to swoim wybrankom. Pewnie wyobrażają sobie, że dziewczyny na taki widok robią się napalone.
Chyba bym się porzygała…
Fox z Greenem mogli samodzielnie odczytywać jedynie zidentyfikowane wiadomości. Czyli takie, co do których nie było wątpliwości, kto był ich nadawcą lub odbiorcą. Te niezidentyfikowane, oznaczone jako „NN”, wymagały specjalnego potraktowania i badanie ich było zarezerwowane tylko dla niej.
No dobra, do roboty.
Najechała strzałką na plik oznaczony numerem 13647287 i przesunęła go do okienka najnowszej wersji programu odzyskującego dane. Na ekranie pokazała się klepsydra, po czym wyświetlił się niebieski komunikat: „Processing”. Towarzyszył mu pasek postępu w tym samym kolorze. Wgapiła się w niego bezmyślnie.
Jeden procent, dwa, pięć…
Z niebytu, ślepego i głuchego, wyrwał go potworny krzyk. Właściwie skowyt. Wpółprzytomny otworzył oczy. Przed nim na betonowej posadzce szarpało się dwóch mężczyzn w szarych drelichach. Jeden, młody i wątły, wrzeszczał i wzywał przeraźliwym głosem pomocy. Rzucał się w drgawkach jak epileptyk podczas ataku. Drugi, dryblas w sile wieku, przytrzymywał go za ręce, jakby chciał go uchronić przed rozbiciem czaszki o posadzkę. Jednak złowroga siła targająca mizernym ciałem chłopaka była nie do powstrzymania. Jego konwulsje stawały się coraz bardziej gwałtowne. Głowa uderzała o kamienie, aż nieprzyjemnie trzaskało, a z gardła chuderlaka wydobywał się już ledwo słyszalny charkot.
Nagle chudzielec podskoczył mocniej i rękaw jego kombinezonu się podwinął, odsłaniając tatuaż licznika. Nie, to nie był tatuaż. Bladoczerwone cyfry przeskakiwały szybko, jakby odliczały czas: trzy, dwa, jeden… Nagle stop. Licznik stanął na samych zerach i krzyk podobny do kwiku zarzynanej świni rozdarł zatęchłe powietrze pomieszczenia. Chłopak wyprężył się, aż zatrzeszczały mu kości, po czym zapadła martwa cisza.
Pomyślał, że to sen. Koszmar, ale tylko sen. Tak uspokojony zamknął powieki i natychmiast odpłynął. Kiedy znów się ocknął, w nozdrza uderzył go znajomy odór moczu, zmieszany z wonią grzyba i pleśni. Już wiedział, że wcale nie spał. Wciąż znajdował się w tej samej ponurej sali o kamiennej podłodze i ścianach z czarnej niemal cegły. Pomieszczenie rozświetlała blado okratowana żarówka umieszczona wysoko pod sufitem i wypełniało je głuche buczenie. Było tak niskie, że niemal na granicy słyszalności. Przenosiło się niepokojącym drżeniem na posadzkę oraz ściany, i wdzierało pod skórę przenikając aż do szpiku kości. Co jakiś czas rozbrzmiewały też inne dźwięki. Coś jak kruszenie lodu, czy łamanie suchych gałęzi. Powtarzały się w nieregularnych odstępach, przez co wydawały się jeszcze bardziej złowieszcze.
Rozejrzał się. Po mizernym sztywniaku z licznikiem na przedramieniu nie było już śladu. Został tylko dryblas. Ten sam, który próbował tamtego ratować. Jak widać bezskutecznie. Siedział teraz w kącie pod ścianą i przypatrywał mu się uważnie. Ich spojrzenia się skrzyżowały i on poczuł nagły lęk, bo wzrok tamtego jakby przewiercał go na wylot.
Spróbował wstać, lecz od razu zwalił się na posadzkę.
– Nie radzę jeszcze wstawać. – Głos dryblasa był niski i chropowaty. Pasował zarówno do właściciela, jak i do tej mrocznej, cuchnącej sali. – Za wcześnie.
Nieznajomy podniósł się i podszedł bliżej. Teraz wydawał się jeszcze większy. Był koło czterdziestki. Umięśniony, z wygoloną głową, niskim czołem i wydatną szczęką. Musiał mieć ponad sześć stóp, lecz z perspektywy podłogi wyglądał nawet na siedem. Na jego szarej bluzie zauważył naszywkę z nadrukiem „MOSER”.
– Moser… – przedstawił się. – Jak widać.
Otworzył usta, żeby mu się zrewanżować, lecz z przerażeniem stwierdził, że nie pamięta jak się nazywa! W panice spojrzał na swoją pierś i zlał go zimny pot. Na jego kombinezonie nadrukowane były tylko dwie pojedyncze litery: „NN”.
Moser się skrzywił, choć może to miał być uśmiech.
– Zdarza się. – Wskazał głową na jego naszywkę. – Nawet często. Amnezja pourazowa.
– Gdzie ja jestem? – spytał i przeraził się swojego głosu.
Brzmiał obco. Pewnie dlatego, że gardło miał ściśnięte jak stalowymi szczypcami. Zanim Moser odpowiedział, najpierw ponownie zmierzył go tym swoim świdrującym wzrokiem.
– Skup się. Przypomnij sobie. To ci może uratować życie.
– Jak to?
– Pamiętasz tamtego chudego? – Moser wskazał fragment podłogi, gdzie na jego oczach chłopak zmienił się w sztywniaka.
Widząc, że znów próbuje wstać, pomógł mu, a w zasadzie to sam go postawił na nogi niczym sklepowego manekina. Zakręciło mu się w głowie i zachwiał się, ale jego współwięzień nie pozwolił mu upaść. Kiedy ciemne plamy przed jego oczami znikły, Moser pociągnął go za sobą do okna. W matowej, zbrojonej szybie zauważył wybitą dziurę. To przez nią wnikał ten głuchy dźwięk, teraz mocniejszy i jeszcze bardziej dokuczliwy. Przytknął do niej oko i wyjrzał ostrożnie na wybetonowany dziedziniec, oświetlony niczym stadion, lecz pozbawiony jakiejkolwiek roślinności. Przez jego środek tego dość dużego podwórza przesuwał się wolno taśmociąg. Na widok jego ładunku z ust wyrwał mu się stłumiony okrzyk przerażenia. Na czarnej gumowej taśmie sunęły zwłoki. Dziesiątki, setki zesztywniałych ciał w szarych kombinezonach, identycznych jak ten jego i Mosera. Rzucone byle jak, jedne na drugie, na plecach bądź na brzuchu, sunęły jak odpady, z rękami nad głową albo rozrzuconymi bezwładnie na boki. Ich nogi szorowały po betonowych płytach, gubiąc po drodze buty. Tych leżały już pod taśmociągiem setki, o ile nie tysiące.
Nagle się wzdrygnął. Na końcu taśmociągu rozpoznał chłopaka z ich celi. Jego wątłe ciało wjeżdżało właśnie w dużą, obudowaną metalem dziurę w przeciwległej ścianie budynku. Otwór wyglądał jak wjazd do ciemnego tunelu. Lub jak paszcza jakiegoś potwora. Gdy tylko trup chudzielca w niej zniknął, rozległ się znajomy chrupot, który go tak wcześniej mierził, a w którym rozpoznał teraz odgłos miażdżonych kości. Ze środka wytrysnęły strumienie czarnej jak smoła cieczy, a nim wstrząsnął lodowaty dreszcz.
– To czeka nas wszystkich.
Szorstkie jak papier ścierny słowa Mosera otrzeźwiły go.
– Co to? – spytał, choć przeczuwał odpowiedź.
– Niszczarka. Jej widok już niejednemu przywrócił pamięć. To twoja ostatnia szansa… bo w przeciwnym razie…
Czuł, że towarzysz z celi wpatrywał się w niego intensywnie, jakby usiłował czytać mu w myślach. Odwrócił głowę i natrafił wzrokiem na odłamek lustra, zwisający z klamki okna na sznurku. Na widok odbitej w nim twarzy jęknął i zachwiał się. Gdyby nie mocny uchwyt Mosera, grzmotnąłby betami o posadzkę.
Jak zahipnotyzowany wpatrzył się w wyłupiaste, wąsko osadzone oczy, ryże, pozlepiane brudem włosy, odsłaniające nienaturalnie wysokie czoło, wreszcie zadarty, pełen piegów nos oraz cofniętą brodę ze zwisającym podbródkiem. Ta obca twarz wzbudzała w nim obrzydzenie i coś jeszcze… Coś czego nie mógł zrazu rozpoznać.
Zaraz… „Ryży z piegami i brzuszkiem”. Skąd ja znam te słowa?
Przeciągnął dłonią po policzku i odbicie zrobiło to samo. Zamarł. Ten obcy człowiek w lustrze, to był on! Wpatrywał się w tego siebie z lękiem, a potem z narastającą nienawiścią, aż nagle uderzyła go przerażająca myśl: to jakiś straszny eksperyment medyczny! Tylko to tłumaczyłoby jego stan.
Przeszczepili mi twarz!
W panice zaczął się obmacywać po policzkach, czole, podbródku i szyi. Próbował wyczuć blizny po skalpelu. Znaleźć cokolwiek, co pozwoliłoby mu to wszystko zrozumieć i coś sobie przypomnieć.
Nic.
Czym jest jaźń? Co powoduje, że ja to ja, a ty to ty? Ty nie staniesz się mną, a ja tobą, i nawet największe współczucie w cierpieniu, ekstaza w najgłębszym miłosnym zespoleniu ani najmocniejszy uścisk dłoni w chwili śmierci tego nie zmieni. Będziemy ściskać swoje dłonie, ale ty będziesz cierpiał swoje, ja swoje. Zawsze ja będę mną, a ty będziesz sobą. A jeśli nawet odejdziemy od zmysłów, to moje szaleństwo będzie tylko moje, a nigdy twoje. I odwrotnie.
Na czym to polega? Co o tym decyduje? O tym poczuciu własnej, niepowtarzalnej świadomości? Czy to jakaś specyficzna sekwencja w łańcuchu DNA? Unikalne, osobnicze proporcje w składzie chemicznym? Szczypta więcej azotu, a mniej potasu i już jest się kimś innym?
Wtedy jednak jaźń byłaby śmiertelna i podlegała rozpadowi. Razem z ciałem rozkładałaby się w ziemi, albo spopielała w piecu krematorium.
A co, jeśli jaźń jest jakimś rodzajem energii? Na przykład polem, promieniowaniem, specjalną dla każdego człowieka długością czy częstotliwością fali. Wtedy mogłaby przetrwać jego śmierć i istnieć choćby odrobinę dłużej. Przez jakiś czas, nawet najkrótszy, pozostawać w przestrzeni poza ciałem. Uwolnić się, wyswobodzić z niego i ponieść jakąś informację, myśl, ideę. Istotę mojej, twojej, czyjejś jaźni. Objawić się jako coś, co potocznie nazywamy duszą.
Susan drgnęła, wybudzona eksplozją chichotów, które rozdarły właśnie ciszę panującą dotąd w pracowni. Zorientowała się, że musiała wpaść na krótką chwilę w jakiś letarg, zahipnotyzowana wolno rosnącym paskiem postępu.
Piętnaście procent…
Przetarła oczy, naciskając lekko na gałki, co podobno przynosi ulgę, i spojrzała na Foxa. Pochylał się nad ekranem Greena, a jego galaretowaty brzuch falował od tłumionego rechotu jak ocean w czasie sztormu.
Pewnie znów znaleźli gołe cycki.
– Tylko zobacz tego fiuta. Czegoś takiego jeszcze nie widziałaś – rzucił do niej Fox, a Green dodał:
– I pewnie nigdy nie zobaczysz.
Pokręciła głową. Nie była w nastroju.
Wciąż piętnaście procent!
Dziwne, że ta awaria wydarzyła się dokładnie w dniu śmierci Toma. Jakby to on sam zadbał o to, żeby zarzucić ją pracą i tak zagłuszyć jej cierpienie.
Dzisiaj wszystko jest już jedną wielką siecią i wszystko potrzebuje oprogramowania. Od telefonów, poprzez windy i samochody, aż do wyrzutni rakiet nuklearnych i elektrowni atomowych. Zainfekowanie jakiegoś najdrobniejszego nawet odcinka może pociągnąć za sobą katastrofalne skutki. Awaria, jak jad węża, dostaje się do krwiobiegu i błyskawicznie zatruwa cały organizm. Pada komunikacja, bankowość, służba zdrowia, wojsko. Zapadają ciemności, cisza i wszystko skuwa mróz. Kończy się nie tylko cywilizacja, lecz cały świat. Przynajmniej to, co my ludzie nazywamy światem.
Dlatego wcale nie dziwiła się takiej mobilizacji w firmie. W końcu noblesse oblige! NVW, czyli Non Virus World, co oznacza świat bez wirusów, to lider zabezpieczeń wszelkich systemów, odpowiedzialny za bezpieczeństwo globalnej sieci.
Nowa porcja chichotów Foxa i Greena dotarła do jej uszu. Postanowiła jednak się przemóc i zobaczyć, co ich tak bawi. Głupawka może być chwilowym lekarstwem na ból duszy, jak Apap na kaca. Podniosła się z krzesła, lecz w tej samej chwili w okienku na jej ekranie zamigotał czerwony ostrzegawczy komunikat: „Fail”.
Co jest…
Zaniepokojona opadła z powrotem na krzesło. Najbardziej zaawansowane narzędzie do odzyskiwania danych, czyli najnowszy produkt NVW o nazwie „Intruder 1.0 beta”, nie dało rady plikowi wiadomości o numerze 13647287. Co prawda, program był jeszcze w fazie testów i bywało, że się zawieszał albo bezpowrotnie uszkadzał badany plik, i dlatego nie dopuszczono go do normalnego użytku, ale w tym wypadku, czyli w stanie najwyższej konieczności, Johnson dał im zielone światło i zapewnił, że „to nawet z gówna wyssie dane osobowe i myśli właściciela od dziesięciu pokoleń wstecz”.
Dziwne.
Susan szybko weszła w zaawansowane funkcje programu. Zaznaczyła kilka okienek i wcisnęła klawisz enter. Intruder ostrzegł ją, że z takimi ustawieniami plik może ulec uszkodzeniu i zażądał potwierdzenia decyzji.
Zawahała się. Wiedziała, że to oznacza ostrą jazdę.
„Potwierdzić” albo „Anulować”, oto jest pytanie…
Potwierdziła i młyny programu zaczęły z cichym zgrzytem twardych dysków i niepokojącym szumem wentylatorów przeżuwać nieznany obiekt.
Johnson siedział zapadnięty swoim wielkim ciałem w swój wielki fotel ustawiony na środku wielkiego gabinetu za wielkim biurkiem, na którego środku stała tablica z napisem wielkimi literami: „John Johnson, Dyrektor Generalny NVW”. Tępo wpatrywał się w czarny ekran swojego laptopa. Także wielkiego. Po tym pogrzebie czuł się całkowicie pusty, jakby jakiś robak wydrążył go w środku niczym owoc.
Tak czułby się Judasz po złożeniu Chrystusa do grobu, gdyby wcześniej się nie powiesił.
Zresztą on też o tym myślał i to nie raz. O powieszeniu się, nie o Chrystusie czy Judaszu. Ale tylko by się ośmieszył. Jego ciężaru nie utrzymałaby żadna rura, żyrandol, ani hak. Pękłaby pod nim nawet lina holownicza. Nie, ten sposób był zdecydowanie nie dla niego.
Co za ironia losu! Kolejny pogrzeb musiał być akurat dzisiaj, dokładnie w dziesiątą rocznicę śmierci Dereka.
Przeleciało jak jeden dzień. Koszmarny dzień, w którym zginął Derek, a potem koszmarna noc gdy odeszła Lucy. Nie umarła, ani nie zostawiła go, tylko właśnie odeszła. Śmierć syna była dla niej tak wielkim ciosem, że coś w niej pękło. Dosłownie: brzdęk i wylew w jednej chwili zmienił ją w roślinę, którą on przez tyle już lat po dziś dzień pielęgnuje i podlewa.
A teraz Tom…
Johnson ukrył twarz w dłoniach. Jego galaretowate policzki rozlały się wokół palców na podobieństwo obfitego biustu ściśniętego zbyt ciasnym stanikiem. Cofnął się pamięcią kilkanaście lat wstecz. To wtedy wszystko się zaczęło, kiedy został prezesem niewielkiej firmy z branży IT, którą założył wraz z eksprofesorem Davidem Felsmannem. Sam nie uważał się za informatycznego geniusza, był raczej zdolnym organizatorem. Felsmann zaś przeciwnie: ten był wiecznie zagubionym i zestresowanym niedorajdą, ale genialnym informatykiem. Pochodził z Europy Wschodniej i opracował nowatorski na ówczesne czasy, lecz niezwykle skuteczny program antywirusowy.
„W przeciwieństwie do funkcjonujących na rynku antywirusów, które reagują na zaistniałe już zagrożenie i przez to pozostają o krok w tyle za hakerami, moje cudo potrafi zlikwidować potencjalne niebezpieczeństwo. Potencjalne, a więc jeszcze zanim ono realnie zaistnieje”.
Wzdrygnął się, jak gdyby faktycznie usłyszał wysoki, drżący głos Felsmanna. Profesor zawsze nachylał się w kierunku ucha rozmówcy i mówił cicho, jakby czegoś się bał. Jego program działał bezpośrednio w sieci i dzięki wymyślnym algorytmom monitorował, analizował, przewidywał i likwidował wszelkie niebezpieczeństwa, zanim miały one szansę się zagnieździć i zainfekować net, komputer czy cokolwiek, co używało choćby ułamek jakiegoś oprogramowania. Wtedy to było całkowite novum. Gdyby chcieć to opisać po ludzku, program Felsmanna nie był policjantem, który widzi trupa, po czym po nitce dowodów dochodzi do kłębka i łapie zabójcę. On był niejako szamanem, który przewiduje to przestępstwo i likwiduje sprawcę, zanim ten je popełni. Coś na kształt dużo późniejszego Raportu mniejszości z Tomem Cruisem, tyle że w wirtualnym świecie.
Jednego dnia podczas testów program Felsmanna dokonał w sieci pewnego odkrycia. Zaraportował istnienie bardzo przebiegłego, używając ludzkiej terminologii, wirusa. Przewyższał on o głowę wszystko, co dotąd się pojawiło. Nie stanowił jeszcze większego zagrożenia, ale miał w tym kierunku jakąś niezwykłą potencję. Johnson wpadł na pomysł, by zainteresować sprawą sektor wojskowy. Zauważył w tym szansę dopływu kapitału i błyskawicznego rozwoju firmy. Oczywiście nie mógł wejść do Departamentu Obrony z ulicy. Skorzystał tu ze wstawiennictwa wiceprezydenta Newmana, wtedy jeszcze „tylko” senatora.
Wojskowi od razu zwietrzyli krew i lawina ruszyła. To były czasy wielkich napięć na świecie, zresztą kiedy ich nie ma? Zawsze na kuli ziemskiej toczy się kilka większych lub mniejszych wojen. Od ręki dostali ofertę niemal nieograniczonych funduszy na badania. Wtedy pojawił się jednak poważny problem – Felsmann i jego pieprzone zasady.
– Jestem pacyfistą i nigdy, przenigdy nic nie zrobię dla wojska!
Johnson ani wcześniej ani później nie widział go tak wściekłego. Po raz pierwszy staruszek nie mówił, tylko wrzeszczał. Z jakiegoś powodu David nienawidził wszystkiego, co choćby kojarzyło się z mundurem, i nie było z nim dyskusji.
– Wszystko, czego się dotkną, zawsze zmienia się w śmierć! Niezależnie od koloru munduru!
– Ja też pragnę pokoju – zapewniał go, powściągając nerwy. – I też mam zasady. Na przykład: si vis pacem, para bellum. Słyszałeś?
Felsmann aż się żachnął. Od dawna byli na ty, choć profesor był dużo od niego starszy i John od biedy mógłby być jego synem.
– W końcu jestem prezesem i to grzech nie schylić się po taką kasę. Nie słyszysz jak cicho szeleści: „No, pomóżżesz mi i podnieś mnie z tej zimnej ziemi!”.
Felsmann nie zrozumiał żartu. „Po moim trupie!” – powtarzał za każdym razem, a wojskowi naciskali, Newman się dopytywał i czas uciekał. Postanowił więc załatwić to po swojemu. I załatwił, a raczej zrobili to za niego prawnicy. Szybko i skutecznie, jak to oni. Zlikwidował spółkę z Felsmannem i korzystając z nowych funduszy powołał do życia NVW.
Sprawy ruszyły z kopyta. Do nowego projektu potrzebował najlepszych specjalistów. Mógł przebierać w ofertach najzdolniejszych informatyków, programistów i naukowców. Tyle, że kierować całością musiał ktoś wyjątkowy. Geniusz na miarę Felsmanna, lecz bez jego skrupułów. I tu pomógł Johnsonowi szczęśliwy przypadek. Pewnego wieczora przy szklaneczce whisky przerzucał w domu kanały w kablówce. Sama sieczka. Już chciał wyłączyć telewizor, gdy jego uwagę przykuł news o schwytaniu jakiegoś hakera. Chłopakowi groził duży wyrok za serię włamań do komputerów najważniejszych instytucji w państwie.
– Sprawa była kilka lat temu bardzo głośna. Służby ścigały go po całym świecie, w końcu wpadł – relacjonował spiker obojętnym głosem. – Z nieoficjalnych źródeł wiemy, że nastąpiło to na skutek donosu kogoś ze środowiska hakerów.
Komentarzowi spikera towarzyszyły migawki, na których funkcjonariusze prowadzili w błyskach kogutów jakiegoś chuderlaka z narzuconą na głowę kurtką. Obok, w rogu ekranu, pojawiło się zdjęcie wystylizowanej czaszki z podpisem: „Tak wyglądał wirus stworzony przez oskarżonego”.
„O ile wirus może wyglądać…” – zachichotał w duchu Johnson. Pociągnął łyk i omal się nie udławił, bo właśnie uświadomił sobie, że przecież sam padł wtedy jego ofiarą.
Pracował akurat w sztabie wyborczym senatora Newmana i był odpowiedzialny za niezakłócone działanie komputerów. Już wtedy Internet odgrywał istotną rolę. I nagle, w najgorętszym momencie kampanii, na ekranach, zamiast najnowszych sondaży, adresów potencjalnych wyborców, statystyk i tej całej wyborczej papki, ukazała się złożona z kwadratowych pikseli trupia czaszka podpisana na czerwono: Memento mori.
Nigdy wcześniej ani nigdy później nie widział tak wściekłego Newmana. W sekundzie przyklejony na stałe uśmiech spełzł mu z twarzy, a wraz z nim opadła z niego zasłona politycznej poprawności. Bluzgał i szalał. Zrzucił monitor i rozwalił klawiaturę, aż klawisze rozsypały się po podłodze jak koraliki naszyjnika zerwanego z szyi niewiernej żony. W końcu wyzwał Johnsona od gównianych amatorów i kazał mu wygrzebać informatyka „z prawdziwego zdarzenia”.
– Nawet spod ziemi!
To właśnie wtedy Johnson znalazł Davida Felsmanna. Szybko się okazało, że atak dotknął też, uznane wcześniej za niemożliwe do zdobycia, rządowe komputery, z komputerem prezydenta włącznie. Zarówno wirus, jak i jego twórca zostali ochrzczeni mianem „Memento”, od pierwszego słowa czerwonego podpisu. Newman przeprosił Johnsona i zaproponował mu nawet stałą współpracę w biurze senatora, oczywiście po zwycięstwie, co zresztą nastąpiło. Jednak Johnson miał już na oku coś innego: to wtedy właśnie zaproponował Felsmannowi spółkę.
Pociągnął łyk Yamazaki Single Malt Sherry Cask 2013, ponoć najlepszej whisky na świecie, i wrócił pamięcią do hakera, którego ujrzał wówczas w telewizorze. Nazywał się Tom Clark. Siedział, ale on, dzięki swoim wojskowym kontaktom, bez problemu uzyskał do niego dostęp. Tyle że widok chłopaka na żywo rozczarował go i zaniepokoił.
Straszny gówniarz.
Nie chodziło nawet o jego wiek, a o coś innego. Coś w samym Clarku, w jego wnętrzu. Jakaś właściwość sprzeczna z ludzką naturą. Bo on sam, gdy tylko znalazł się w świecie krat, szczękających zamków, strażników o groźnym spojrzeniu, omal nie narobił w gacie. A przecież był tu tylko gościem odwiedzającym tego dwudziestolatka, któremu w najlepszym razie groziło kilka lat odsiadki. A w najgorszym i bardziej prawdopodobnym? Wcześniejsze opuszczenie więzienia nogami do przodu, bo nie było takiej siły, która uchroniłaby tu młode ciacho przed schrupaniem przez jakichś czarnych, białych albo żółtych zwyrodnialców. Pewnie dlatego oczekiwał tu kogoś złamanego i potulnego. Łatwego do urobienia. O zalęknionym, rozbieganym i błagalnym wzroku: „Pomóż mi! Wyciągnij mnie stąd, a zrobię dla ciebie wszystko!”. Tymczasem oczy Clarka były nieruchome i bez wyrazu, jak ekran wyłączonego laptopa.
– Wychodzi na to, Clark, że los się do ciebie uśmiechnął – odezwał się pierwszy.
Ze swoimi nowymi koneksjami w wysokich i ściśle tajnych kręgach mógł w każdej chwili ukręcić łeb sprawie i wyciągnąć stąd chłopaka. A to było naprawdę coś. Spodziewał się więc jakiejś reakcji na swoje słowa. Jeśli nie wybuchu entuzjazmu, to przynajmniej zaciekawienia. Ku swojemu zaskoczeniu natknął się na mur całkowitej obojętności. Zero reakcji. Niezmieszany wyciągnął kartkę papieru i wypisał kwotę, na widok której każdemu oczy wylazłyby z orbit. Gówniarz tylko omiótł ją beznamiętnym spojrzeniem i nawet nie zadał sobie trudu, by to skomentować.
– Miesięcznie – uściślił Johnson, myśląc, że może tamten niedokładnie go zrozumiał. Clark nawet nie mrugnął. To już całkiem wytrąciło Johna z równowagi. Pewnie dlatego wziął długopis i dopisał na końcu kwoty jedno zero. Nawet dziś taka suma by szokowała, a co dopiero wtedy, kilkanaście lat temu? To były prawdziwe Himalaje, więcej, to był Kosmos zarobków!
Clark spojrzał na niego z pogardą w oczach. To go maksymalnie ubodło, a zarazem wkurwiło. Pomyślał, że źle smarkacza ocenił i w rzeczywistości miał do czynienia nie z geniuszem, ale z jakimś niedorozwojem.
– Zdajesz sobie sprawę, że gdybyś jakimś cudem stąd wyszedł, to już do końca życia srałbyś czarną albo żółtą spermą?! Ale bardziej prawdopodobne od cudu jest to, że wcale byś nie srał, bo byłbyś już całkiem dead!
Na słowo „dead”, Clark niespodziewanie zareagował. Jednak wcale się nie przeraził, jak on by sobie tego życzył. Przeciwnie, chłopak skrzywił usta i spojrzał na niego takim wzrokiem, jakby całym swoim sercem niczego tak nie pragnął, jak właśnie śmierci!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji