Zaprzaniec - Andrzej Mathiasz - ebook + książka

Zaprzaniec ebook

Andrzej Mathiasz

0,0

Opis

Prawda nie wyzwala. Ona zabija.

Senne miasteczko Rudnik nad Sanem porusza nagłe zniknięcie Stanisława Wragi, miejscowego bohatera narodowego. Odnalezienia zaginionego mężczyzny podejmuje się wyrzucony z prokuratury Adam Szmyt wraz z byłą policjantką, Anetą Brudką. Prowadzone przez nich prywatne śledztwo przebiega jednak zdecydowanie nie po ich myśli… Po przyjeździe do Rudnika zderzają się z murem milczenia i wrogością mieszkańców. Szybko odkrywają też, że pełen heroizmu życiorys Wragi wcale nie jest taki kryształowy.
Już wkrótce w mieście rozpęta się prawdziwe piekło, a Brudka i Szmyt będą musieli stawić czoła nie tylko teraźniejszości, ale też pułapkom zastawionym przez mroczną przeszłość.
Naznaczona zbrodnią historia Zaprzańca rozgrywa się zarówno współcześnie, jak i tuż po wojnie. To trzecia książka z cenionej przez Czytelników serii kryminalnej Andrzeja Mathiasza o prokuratorze Adamie Szmycie, obok Szlamu oraz Maszyny losu. Każda z nich stanowi odrębną opowieść.

– Ktoś tu jest. (…)
Błyskawicznie dopadł do szafy, jednym szarpnięciem otworzył skrzypiące drzwi, po czym odskoczył, gotów na walkę z intruzem, lecz w środku było pusto.
– Musiało ci się przyśnić.
– Może… – Brudka miała niepewną minę, trochę wystraszoną, a trochę zdziwioną. – Tyle że na noc zamknęłam drzwi do pokoju. A teraz były otwar…
Urwała i wzdrygnęła się, bo zza okna dobiegło przejmujące zawodzenie. To było jak wycie upiora i jemu samemu przeleciały po grzbiecie ciarki. Podskoczył do okna i przykleił twarz do szyby. W pierwszej chwili widział tylko ciemność, lecz właśnie zza chmur wyszedł księżyc i w jego bladym świetle dostrzegł wyraźny ruch, jakby skulona postać uciekała w stronę drzew.
Brudce wcale się nie zdawało. Ktoś tu był.


Andrzej Mathiasz
Z wykształcenia prawnik, który po półrocznej odsiadce w stanie wojennym nie miał więcej styczności z tym zawodem. Do pisarstwa dochodził krętą drogą. W przeszłości był aktorem, scenarzystą oraz reżyserem teatralnym i filmowym (Numer). W tzw. drugim obiegu ilustrował kilka publikacji. Sam pod pseudonimem Paweł Księski opublikował Wiersze i rysunki. Jest także autorem i producentem telewizyjnych filmów dokumentalnych oraz reportaży.
Na stronie mathiasz.pl publikuje swoją prozę. Jego powieści dla dzieci otrzymały wyróżnienia w konkursie „Książka przyjazna dziecku” w kategorii tekstów niewydanych tradycyjnie. W 2017 roku ukazała się drukiem Druga rzeczywistość, thriller z elementami science-fiction. Trzy lata później opublikował Szlam, kryminał rozpoczynający serię z prokuratorem Adamem Szmytem, której kontynuacją była Maszyna losu (2022)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 614

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Andrzej Mathiasz

Zaprzaniec

Zaprzaniec daw. «ten, kto dopuścił się zdrady»

Słownik języka polskiego pod red. W. Doroszewskiego

Zdrajca zaś dał im taki znak: «Ten, którego pocałuję, to On; Jego pochwyćcie!». Ewangelia Mateusza 26,48

Dzień pierwszy

15.00

Przemierzał szpitalny korytarz z uśmiechem i dużym bukietem kolorowych róż. Niósł go przed twarzą i musiał uważać, żeby w nikogo nie wpaść. O dziwo, było pusto i po drodze minął tylko jednego staruszka w pidżamie, który ledwo dreptał, podpierając się chodzikiem. Przed drzwiami do właściwej sali rozejrzał się niepewnie, ale nie zauważył w pobliżu ani salowej, ani pielęgniarki. Pewnie dlatego, że przyszedł na końcówkę pory obiadowej, gdyż o żadnym proteście personelu medycznego dziś nie słyszał. Wśliznął się do środka bez pukania, wciąż zasłaniając się kwiatami, bo to miały być odwiedziny – niespodzianka. Tyle że teraz mógł się już ujawnić. Odrzucił okazały bukiet na podłogę i depcząc po kwiatach, zaczął się wolno zbliżać do pacjenta w obstawionym medyczną aparaturą łóżku. Nie żeby mu życzyć zdrowia, ale zabić.

Zabić, zabić, zabić! – pulsował mu w głowie natrętny głos. Jego głos, bo przecież nie był szaleńcem ani żadnym psycholem. Nie słyszał słów Boga, Szatana czy kosmitów, tylko własne myśli skrzywdzonego człowieka, któremu ten opleciony szpitalnymi rurkami mężczyzna doszczętnie zrujnował życie. Jeszcze kilka dni temu Mariusz Lach był wszechmocnym Wiceministrem Sprawiedliwości, który jednym kiwnięciem palca skazywał ludzi na zatracenie. Jakby strącał pionki z szachownicy. Ot tak, pstryk i spada. To właśnie z winy Lacha omal nie została zabita jego córka i to przez niego usunięto go dyscyplinarnie z prokuratury.

I za co?

Za jakąś sprawę sprzed lat, którą, gdy Lach był jeszcze młodym adwokatem, przegrał sromotnie z nim, wtedy początkującym prokuratorem. I po tylu latach tamten postanowił się odegrać, rujnując mu życie. Tyle że teraz ten człowiek, o ile tak można było w ogóle nazwać tę kreaturę, był żałosną kupą mięsa po ciężkim zawale, jedną nogą na tamtym świecie. I to dzięki niemu. Jednak tego mu było za mało, bo tę drugą nogę Lach wciąż uparcie trzymał tutaj, wśród żywych. I tak leżał w rozkroku między życiem a śmiercią. Więc on przyszedł, żeby przerzucić mu tę drugą nogę za cmentarny mur i wepchnąć go tam, gdzie jego miejsce: do zimnego, ciemnego, wilgotnego grobu, na wieczne potępienie.

Zabić! – przynaglił się w myślach, na wypadek gdyby po pokoju niecierpliwie krążyła już śmierć i zamierzała go w tym podstępnie ubiec.

Jedną ręką uniósł pacjentowi głowę, a ten jęknął i otworzył oczy, w których natychmiast odmalowało się przerażenie.

Poznał mnie! – ucieszył się. To dobrze. Niech wie, że zaraz zdechnie!

Choć ponoć ten pierwszy raz jest najtrudniejszy, nie miał żadnych lęków przed popełnieniem morderstwa. Przeciwnie, odczuwał radosną ekscytację. Wyszarpnął spod zmierzwionych włosów mężczyzny poduszkę i z całych sił przycisnął mu ją do twarzy, zakrywając szczelnie oczy, usta i nos. Nie spodziewał się walki. Jeszcze przed chwilą Lach ledwo dychał, lecz nagle jakby wstąpiły w niego jakieś tytaniczne siły. Zaczął się wyrywać, aż prokurator musiał się na nim położyć i przygnieść go całym ciężarem ciała. Tyle że ostatnio wychudł, a tamten wcale nie zamierzał się poddać. Walczył. Rzucał się, machał rękami, czepiał się jego rąk i twarzy, wreszcie wył jak potępieniec, co na szczęście skutecznie tłumiła poduszka. W desperacji złapał go nawet za włosy i zaczął je szarpać, jakby chciał się za nie wyciągnąć z grobu na powierzchnię. Prokurator ledwo stłumił okrzyk bólu. Na szczęście Lach szybko osłabł. Za to on miał jeszcze dużo sił, wzmocnionych wściekłością, nienawiścią i determinacją. Przydusił go mocniej i dodatkowo napiął wszystkie mięśnie, jakby to miało uczynić go cięższym. Odgłosy wydawane przez ofiarę cichły, a jej konwulsje stawały się coraz słabsze. Wreszcie ruchy mężczyzny ustały, ale on i tak długo jeszcze nie puszczał poduszki. Dla pewności. W końcu jednak sam opadł z sił i osunął się na podłogę.

I co teraz? Nagła pustka. Rozpacz. Bezsens. Gorzej niż po seksie, bo wcale mu nie ulżyło. Nie przypuszczał, że tak łatwo jest zabić. Za szybko mu poszło i wciąż czuł to pieczenie niedosytu i bolesny ucisk w piersiach, wymagający rozładowania.

Szkoda, że nie można go zabić jeszcze raz. I jeszcze…

15.30

– Cześć, mamo! – wysapała Aneta Brudka już od drzwi.

Odpowiedziała jej cisza i w serce zakłuł ją natychmiast jeszcze większy niepokój niż ten, który ją tu przygnał z językiem na wierzchu. Dzwoniła z miasta, ale mama nie odbierała, dlatego tak biegła, aż się cała spociła i zasapała.

– Basiu? – krzyknęła głośniej i ruszyła do pokoju.

Od kiedy przeniosła mamę do siebie, zawsze wracała do mieszkania z lękiem, że zastanie ją dokładnie jak teraz: zastygłą w fotelu, z zamkniętymi oczami, ze zwieszoną w dół głową i zaślinioną brodą.

Nie żyje! Kiedyś to się musiało w końcu stać.

W tej samej chwili Basia westchnęła przez sen i Brudka poczuła, jak ciężki kamień spada jej z serca.

Jeszcze nie dzisiaj – odetchnęła z ulgą i już miała ją obudzić, gdy z jej telefonu rozległ się sygnał przychodzącej wiadomości.

Dziwne.

Przecież wszyscy znajomi jej mamy już dawno pomarli i ostatnio jedynie ona używała jej numeru. W dodatku tylko do niej dzwoniła, bo Basia nie radziła sobie z wiadomościami. To pewnie dlatego poczuła się teraz zaniepokojona tym SMS-em i szybko go odczytała. W pierwszej chwili wydał się jej całkiem bez sensu, jakby do kogoś innego, dlatego przeczytała go jeszcze raz: „Pani krewny, Stanisław Wraga, zaginął. Chyba stało się coś złego”.

Co jest…

Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że mowa o wujku Staśku, ukochanym kuzynie Basi. Niemal całkiem o nim zapomniała, bo widziała go tylko raz, dawno temu. Miała chyba wtedy z dziesięć lat, czyli to było jeszcze w poprzednim wieku, chyba w dziewięćdziesiątym roku. Przyjechał na dzień do Lublina i wpadł do jej mamy. Były to krótkie i burzliwe odwiedziny, zakończone kłótnią. Na pamiątkę tego spotkania zostało wspólne zdjęcie, które wykonała idiot camerą z opóźnioną migawką. Stało wciąż na regale w ramkach: z lewej chuda dziewczynka, po prawej drobna kobieta, a w środku postawny mężczyzna, zadziwiająco dobrze wyglądający równolatek jej mamy.

Czyli ma osiemdziesiąt sześć lat.

Zadzwoniła na numer, z którego przyszła wiadomość, by się dowiedzieć, co ma oznaczać to „coś złego”, lecz nikt nie odebrał. Pomyślała, że może ten ktoś ma wyciszoną komórkę i jak zobaczy nieodebrane połączenie, to oddzwoni, ale nie. Dlatego po chwili ponownie zadzwoniła, lecz z takim samym skutkiem jak poprzednio.

Dziwne…

– Anetka.

Wzdrygnęła się wystraszona i komórka wypadła jej z rąk.

– Cześć, mamo.

Podeszła i pocałowała staruszkę w czoło, a ta uśmiechnęła się radośnie jak mała dziewczynka. W sumie nie bez powodu: kiedy wywalili ją z policji, przeprowadziła matkę do siebie i miała dla niej teraz więcej czasu.

Tyle dobrego…

Na szczęście komórce nic się nie stało, więc mogła odczytać mamie wiadomość.

– O Boże! – jęknęła Basia i na jej pomarszczonej twarzy odmalował się grymas przestrachu. – Kochany Staś! Musisz go ratować, córeczko. Przecież to ja go urodziłam.

– Mnie urodziłaś, mamo, nie jego. Wuj Stasiek to twój kuzyn.

– No tak, przecież, że kuzyn – ucieszyła się Basia, ale zaraz znów posmutniała. Pewnie na przypomnienie o jego zniknięciu, chyba że na myśl, że to nie ona go urodziła. – Musisz go odnaleźć, Anetko!

Brudka była na siebie zła, że przeczytała mamie tego SMS-a. Tylko tego jej było trzeba, żeby się szlajać po jakimś zadupiu w poszukiwaniu staruszka, najpewniej z taką samą demencją jak u jej mamy. O ile nie większą, bo faceci gorzej się starzeją, a w dodatku na starość wszyscy łapią depresję. Chłop wyszedł pewnie z domu, zapomniał powrotnej drogi, a ona ma teraz jechać i ganiać za nim po lasach albo gdzieś?

Jakbym mało miała własnych zmartwień!

Nagle pozazdrościła matce jej otępienia. Sama by chciała zapomnieć o wszystkim, co ją ostatnio spotkało złego. Straciła godność, szacunek dla samej siebie, swoje życie i poczucie bezpieczeństwa.

– Pojedziesz? Obiecaj, że pojedziesz i znajdziesz mojego Stasia. Bo to ja go urodziłam.

Obiecała. W końcu co jej szkodziło? Przecież Basia i tak już za chwilę nie będzie o tym pamiętać. Ani o wiadomości w telefonie, ani o kochanym Stasiu. Tak jak nie pamiętała go przez ostatnie naście lat. Zresztą, Brudka podejrzewała, że i o niej też by zapomniała, gdyby się tylko nie pojawiła przez dzień, góra dwa.

Przeszła do kuchni zapalić. Kiedy wyciągnęła ostatniego szluga, przypomniała sobie, że miała po drodze kupić nową paczkę. Zaklęła w duchu. Jak wypali tego, to na noc zostanie z niczym. Wciąż nie mogła się przyzwyczaić, że wróciła do palenia i w codziennych zakupach musi brać pod uwagę nie tylko matkę, ale i fajki.

– Idę do sklepu – krzyknęła do Basi i wyszła.

Zbiegła szybko po schodach, lecz gdy znalazła się na ulicy, przystanęła czujnie. Od dwóch dni wydawało się jej, że ktoś ją śledzi. Rozejrzała się uważnie, ale nikogo podejrzanego nie dostrzegła. Zresztą, jak i wczoraj, i przedwczoraj…

Zaraz, ale ja jestem durna!

Nagle zrozumiała, kto, a raczej co, nie odstępuje jej na krok. Właśnie, co, bo inaczej nie mogła myśleć o tym czymś, co rozwijało się w niej, dojrzewało i pęczniało jak moczony groch. I co od kilkunastu tygodni bezskutecznie próbowała wykurzyć z siebie kolejnymi porcjami papierosowego dymu. Tym czymś było zło, które z każdą chwilą podstępnie nabierało w jej brzuchu ludzkich kształtów.

19.00

Kurwa!

Uskoczył za samochód, skulił się i tak trwał teraz w napięciu. Słyszał gwałtowne bicie swojego serca, a w skroniach czuł dudniące pulsowanie krwi.

Kurwa, kurwa!

Przecież widział, że Brudka zrobiła się ostrożna. Ciągle rozglądała się, jakby coś przeczuwała. Jak teraz, gdy wyszła z budynku. Głupia w końcu nie jest. Ani słaba. Nie na darmo była policjantką i to całkiem niezłą. Widział, a mimo to dał się zaskoczyć i uskoczył, dopiero gdy już spojrzała w jego stronę.

Za późno!

Na oczach miał kaptur, więc z tej odległości go nie rozpozna, lecz z bliska, to już inna bajka. W końcu kiedyś byli razem. Wyjrzał ostrożnie.

Kurwa!

Szła w jego stronę. Widać go dostrzegła i jak tylko się upewni, że to on, zadzwoni na policję. A przecież adwokat załatwił mu zwolnienie z aresztu ledwo trzy dni temu. „Ma pan zakaz zbliżania się”, przypomniał sobie teraz jego słowa. „Jak nie chce pan wrócić za kratki, radzę go przestrzegać”. I pomyśleć, że jeszcze niecałe trzy miesiące temu był komisarzem Wydziału Narkotyków Komendy Miejskiej Policji w Lublinie, Marianem Zdyblem. A teraz został Marianem Z., kryminalistą, w dodatku najgorszego autoramentu – gwałcicielem, czekającym na proces i wyrok. To dlatego tak pragnął krwawej zemsty na Brudce. Bo to ona była winna wszystkich jego nieszczęść. To ta kurwa oskarżyła go o gwałt i zrujnowała mu życie. Sięgnął do kieszeni po nóż i go rozłożył.

No chodź tu, suko!

Wyjrzał, sprężony do skoku, by zadać jej śmiertelne ciosy. Przeżył jednak zawód, gdyż Brudka skręciła właśnie w stronę pobliskiego Lidla. Szła sama, było ciemnawo i pusto. Miał teraz jedną szansę na milion i wiedział, że nie wolno mu jej zmarnować.

Muszę to zrobić! Tutaj, natychmiast, inaczej oszaleję!

Dłużej nie wytrzyma tego napięcia, które narastało w nim od trzech dni. Nie dawało mu ani zasnąć, ani o niczym innym myśleć, jak tylko o tym, żeby ją zabić. Wyskoczył zza samochodu i ruszył za nią, mocno ściskając w dłoni chłodną rękojeść noża. Brudka szła wolno, jakby zamyślona, on zaś poruszał się prawie biegiem, więc szybko się do niej zbliżył. Gdy zostały mu trzy, może cztery kroki, zdał sobie nagle sprawę, że nie przemyślał, jak to zrobi. Jedną ręką zatka usta, żeby nie wrzasnęła, a drugą poderżnie jej gardło. A może na chama dźgnie ją kilka razy w plecy w okolice serca jak jakiś dzielnicowy bandzior. Na dwie, trzy sekundy stracił rezon, ale się nie zatrzymał, bo w końcu zdecydował.

Na chama!

Wziął zamach, lecz w tej samej chwili w pobliżu ryknął silnik i zza zakrętu wyjechał prosto na nich odkryty jeep wrangler. Samochód był wypełniony niczym puszka sardynek jakimś rozbawionym towarzystwem. Pojazd zatrzymał się z piskiem opon akurat przed Brudką i jego pasażerowie wysypali się na ulicę.

Kurwa!

A już był w ogródku, już witał się z gąską! Teraz odwrócił się na pięcie i zaczął odchodzić.

– Hej, ty! – krzyknął ktoś za nim.

Załomotało mu serce. Spojrzał za siebie, gotów rzucić się do natychmiastowej ucieczki, lecz na szczęście to nie było do niego. Towarzystwo wołało Brudkę.

– Hej, laska, zabierz się z nami!

Zachowywali się głośno, więc kilka osób z pobliskiego bloku wyjrzało ciekawie przez okna, a ktoś nawet wyszedł na balkon. Ruszył dalej już bezpieczny, lecz wściekły. Jego jedna szansa na milion właśnie poszła się jebać. Gdy mijał skodę Brudki, wyładował się na jej samochodzie, robiąc kopniakiem głębokie wgniecenie w przednich drzwiach. Poprawił mocniej i jeszcze raz, ale to wcale nie przyniosło mu ulgi. Przeciwnie, tylko mu dobitniej uświadomiło, że zmarnował czas, bo to ją powinien teraz dźgać, a nie jej auto.

– Hej, co tam się dzieje! – krzyknął ktoś w jego stronę z balkonu, więc odskoczył.

Już miał całkiem zrezygnować z zemsty, gdy podjął nagłą decyzję i zaczaił się w cieniu, za pniem drzewa, w pobliżu wejścia do jej bloku. Bo skoro wyszła, to i wróci. A on tu na nią zaczeka, choćby i do rana.

Dzień drugi

6.00

Brudka poczuła nagłe szarpnięcie.

– Nie!

Z krzykiem zerwała się z łóżka. Nad nią stała Basia, wystraszona jej gwałtowną reakcją. Chowała za sobą rękę, którą pewnie potrząsała jej ramię.

– Znalazłaś? – spytała.

– Co? – wysapała nieprzytomna. Musiał być środek nocy, bo za oknem było jeszcze ciemno.

– Nie co, tylko kogo! Mojego kochanego Stasia.

Brudka przez chwilę miała w głowie pustkę. Ledwo zasnęła, od razu przyśniło się jej coś strasznego.

Co?

Już zapomniała. Tak jak i wczoraj od razu zapomniała o wuju Stasiu.

– To prawdziwy patriota i ja go urodziłam. Musisz go znaleźć! – postękiwała jej nad uchem Basia i ona już wiedziała, że ją zadręczy, jeśli jej tego nie obieca. Więc obiecała, mimo że nigdzie nie miała zamiaru jechać, lecz dzięki temu mogła jeszcze do rana spokojnie podrzemać. Potem gdy już trochę się rozbudziła przy kawie, pomyślała nagle, że w sumie czemu nie?

Może jak stąd wyjadę, uda mi się zapomnieć o tym koszmarze, który zmienił moje życie w piekło?

Tutaj wszystko przypominało jej niedawne fatalne wydarzenia na komendzie, gdy zabarykadowała się z komisarzem Marianem Zdyblem w jego pokoju, wycelowała w niego i pociągnęła za spust. Na szczęście wcześniej miała tyle rozumu, że wymieniła w pistolecie ostre naboje na ślepe. Jednak potem żałowała tej zamiany.

Skurwiel leżałby już na Majdanku! Na cmentarzu, nie w obozie.

Co prawda dzięki temu Zdybel się wtedy zesrał ze strachu i przyznał, że ją zgwałcił, skutkiem czego wyleciał z policji i wylądował w areszcie, jednak jej wcale nie ulżyło. Zamiast lepiej, z dnia na dzień było coraz gorzej, gdyż została z dowodem rzeczowym jego gwałtu, bo tak właśnie myślała o tym, co rozwijało się w jej brzuchu: dowód rzeczowy wyrządzonego jej zła. I coraz częściej czuła się jak bohaterka filmu Dziecko Rosemary. Nagle dopadały ją jakieś lęki, do których ostatnio doszła mania prześladowcza, że ktoś ją śledzi.

A kiedyś tak twardo stąpałaś, Brudka, po ziemi.

– Tylko uważaj, córeczko – zdołał się przedrzeć przez jej myśli głos Basi – bo to jest niebezpieczne. Staś z nimi walczył i oni teraz mogą się mścić.

Spojrzała na nią uważnie.

– Kto?

– No oni… Ci… Źli. Nie pamiętam…

Matka machnęła bezradnie ręką, a ona westchnęła bezgłośnie. Widać życie pomieszało się Basi z jakimś sensacyjnym filmem lub serialem, który obejrzała w telewizji, zanim przysnęła. A mimo to jej słowa niespodziewanie zapaliły Brudkę do tego wyjazdu.

Może ja też potrzebuję trochę sensacji?

Poczuła nagłą zachciankę na emocje, akcję, wszystko, co jeszcze tak niedawno było w policji jej chlebem powszednim. Treścią jej życia. A słowa matki kusiły przygodą, w dodatku niebezpieczną. I choć podejrzewała, że to niebezpieczeństwo to jedynie bajdurzenia staruszki z demencją, i w rzeczywistości nic ekscytującego ją tam nie czeka, po śniadaniu podjęła ostateczną decyzję, że jednak pojedzie.

– No cudnie! – jęknęła, bo właśnie przypomniała sobie o jutrzejszym zabiegu. – A mogłam to załatwić wcześniej. Miałabym już z głowy. A tak…

Spojrzała na godzinę. Było za wcześnie na telefon do lekarza. Co prawda doktor Karpiński dał jej prywatny numer, tyle że była dopiero siódma rano. Nie miała sumienia dzwonić o tej porze. Siedziała więc nad drugą kawą, sprawdzając co chwilę czas i słuchając pojękiwań Basi o wuju patriocie, oraz o tym, że ma koniecznie pojechać i go odnaleźć.

– Tak, tak. Zaraz jadę – zapewniła ją po raz enty, siląc się na spokój, choć miała już coraz większą ochotę ją udusić.

Przed matkobójstwem uratowała Brudkę komórka, która wskazała właśnie dziewiątą, więc zamiast duszeniem matki zajęła ręce telefonowaniem do Karpińskiego.

A co, jak się nie da przesunąć tej wizyty?

– I jak, pani Aneto? – przywitał ją głęboki głos doktora. – Jutro działamy?

– No właśnie… – zacięła się, bo nagle zrobiło się jej strasznie głupio i nie była w stanie wydusić słowa.

– Czyli rezygnujemy? – spytał, a jej się wydało, że w jego pytaniu wyczuwa wyraźną ulgę.

To ją jeszcze bardziej zdeprymowało.

– Nie, nie! – żachnęła się. – Po prostu wypadło mi coś ważnego i chciałam to tylko przesunąć o tydzień.

W słuchawce zapadło milczenie, a ona uświadomiła sobie, że przecież tydzień temu mówiła to samo.

– Halo? – przeraziła się, że już się nie da przesunąć.

– Dobrze – odezwał się wreszcie Karpiński, a ona odetchnęła z ulgą, wznosząc dziękczynnie oczy do nieba – ale mogę dać pani najwyżej pięć dni. Z dzisiejszym. Potem już nie będę mógł pomóc.

– Jak to?

– Bo wtedy to by było już nielegalne.

No tak! Minie magiczne dwanaście tygodni.

Czyli mam tylko pięć dni. Mało…

Choć niekoniecznie. Od razu zgłosi miejscowej policji zaginięcie, a oni, jeśli w międzyczasie wuj nie wrócił, zorganizują poszukiwania i odnajdą gdzieś w pobliskim lesie jego ciało. Bo pewnie wyszedł, zasłabł i zmarł.

A może nawet już ktoś je znalazł?

Podziękowała doktorowi, rozłączyła się i sięgnęła po telefon mamy. Weszła w wiadomości i oddzwoniła na numer, z którego przyszedł SMS o wuju. Znowu nikt nie odebrał.

Cudnie!

Zagadkowa sytuacja z tym SMS-em zamiast ją zniechęcić, tylko ją podkręciła. Miała przed sobą pięć dni, w ciągu których zamierzała nie tylko rozwiązać zagadkę zniknięcia ukochanego krewnego Basi, ale też oderwać się od Lublina i podreperować skołatane nerwy.

Niedużo, ale dużo!

Wrzuciła do torebki laptop, zamówiła sąsiadkę do opieki nad Basią, pożegnała się z mamą i wyszła z mieszkania, upewniając się dwa razy, że zamknęła za sobą drzwi na klucz.

8.00

– Co? – Szmyt otrząsnął się z zamyślenia.

– Zabić? – powtórzyła z naciskiem. – Czy próbował?

– Właśnie zabiłem…

Zanim tu wszedł i to powiedział, musiał swoje odczekać na korytarzu. Ze czterdzieści minut wpatrywał się jak zahipnotyzowany w nieświeżą biel zamkniętych drzwi. Jakby przewrócił w książce kartkę i nagle natrafił na niezadrukowaną stronę. Literalnie nic tam nie było, lecz on i tak nie mógł oderwać oczu. Pewnie dlatego, że takie właśnie stało się ostatnio jego życie: pozbawione treści, puste i bez znaczenia. Martwe i nieświeże. Bo z dnia na dzień coraz bardziej pogrążał się w tej martwocie, dusił, tracił oddech i czucie.

Jak teraz, lecz nagle miał tego dość.

Pierdolę!

Poderwał się z miejsca i ruszył korytarzem do wyjścia. Właśnie wtedy białe drzwi się otworzyły i wyszedł z nich jakiś pryszczaty młodzieniec.

– Następny! – zawołał falsetem.

Szmyt się zawahał, bo w myślach był już na zewnątrz, na ulicy pełnej kolorów, ludzi, a przede wszystkim ogródków z gorącą, mocną kawą. A jednak westchnął ciężko, zawrócił i wszedł do niewielkiego pokoju umeblowanego jak za komuny.

– Z czym przyszedł?

Pytanie dobiegło zza biurka, a zadała je, nie podnosząc nawet wzroku znad papierów, starsza kobieta, ukrywająca głębokie zmarszczki za dużymi okularami na pół twarzy. Z tabliczki na drzwiach wiedział, że nazywa się Elwira Zarębska-Sosnowska.

– Kto? – spytał i odruchowo odwrócił głowę, by się upewnić, czy faktycznie wszedł tu sam. Ktoś przecież mógł się za jego plecami wśliznąć „na krzywy ryj”.

– A widzi tu kogoś jeszcze? – Kobieta zaciekawiła się wyraźnie, bo aż zdjęła okulary i badawczo podniosła na niego wzrok.

Problem w tym, że był sam. Chyba… Bo całkiem możliwe, że ona kogoś widziała, czemu w sumie nawet by się nie zdziwił. W końcu znalazł się w gabinecie psychiatrycznym, oko w oko z psychiatrką, więc był psychicznie przygotowany na najgorsze: na wielorakie osobowości, rozdwojenia jaźni i takie tam.

Bo kto zostaje psychiatrą? Sami psychiczni!

– Więc z czym przyszedł? – Doktorka ponowiła pytanie bardziej zasadniczym tonem, po czym ponagliła go, gdy milczał. – Adam Szmyt, tak? To niech mówi!

I pomyśleć, że zjawiłem się tu z własnej, nieprzymuszonej woli! Chyba odebrało mi rozum!

Elwira Zarębska-Sosnowska ubrana była w biały fartuch i Szmyt od razu wyobraził sobie, że jest u siebie w kuchni i wyżala się lodówce. Jak robił to wczoraj wieczorem, przedwczoraj i jeszcze wcześniej. W zasadzie to każdego wieczora od kilku dni. Zaczął od nagłej śmierci żony Marty trzy lata temu i przeświadczenia, które go od tego czasu prześladowało, że to on jest temu winny. Dalej opowiedział, jak dopiero co zmarł jego ojciec, więc musiał pojechać do Krakowa, gdzie dostał się razem z córką Gośką w łapy psychopatycznego mordercy Grinwalda.

– Ledwo udało się nam ujść z życiem. Jakby tego było mało, właśnie zostałem wywalony z prokuratury za nieposłuszeństwo przełożonemu. W rzeczywistości to była zemsta wiceministra za porażkę w sądzie przed laty. To był już gwóźdź do mojej trumny.

W sumie to się cieszył, że po drugiej stronie biurka siedziała kobieta, bo nie dałby rady się tak wywnętrzyć przed innym facetem. Choć i tak z lodówką szło mu zdecydowanie najłatwiej. Wywalał przed nią wszystko na zimno, a urządzenie słuchało cierpliwie i na koniec nagradzało go puszką schłodzonego piwa. I to niejedną. Tyle że to, zamiast poprawiać, na dłuższą metę pogarszało jego i tak już fatalne samopoczucie. Tylko tego brakowało, żeby się rozpił. Takiej żenady już by na pewno nie przeżył.

To dlatego w końcu się przemógł i zawitał tutaj. W tym gabinecie liczył na inną nagrodę. Nie potrzebował ani zrozumienia, ani milczącej akceptacji lodówki, ani tym bardziej piwa. Pragnął recepty na cudowne pastylki, które pozwolą mu zapomnieć o złych przeżyciach i przywrócą mu chęć do dalszego życia. Jednak kiedy skończył, po ponurej minie lekarki poznał, że musiał wypaść zbyt blado. Zamiast pastylek psychiatrka przepisze mu teraz psychoterapię, co go już ostatecznie dobije. A tak się starał, aż się cały spocił i z przejęcia drżały mu dłonie.

To właśnie wtedy Elwira Zarębska-Sosnowska spytała:

– Próbował się zabić?

Otrząsnął się z zamyślenia.

– Co?

– Zabić? – powtórzyła, zirytowana jego nieuwagą. – Czy próbował?

I to wtedy jej tak odpowiedział:

– Właśnie zabiłem.

Skrzywiła się, myśląc pewnie, że sobie z niej kpi, bo przecież tu siedzi.

– Tyle że nie siebie – uściślił.

– O!

Martwa dotąd niczym murzyńska maska twarz Zarębskiej--Sosnowskiej ożyła. Kobieta otworzyła usta i uniosła brwi, a on poczuł jakiś rodzaj satysfakcji, że potrafił poruszyć psychiatrkę, która pewnie niejednego już w tym gabinecie doświadczyła. Po chwili Elwira Zarębska-Sosnowska spytała z zaciekawieniem:

– A kogo?

8.30

Brudka dociskała gaz niemal do dechy. Była wściekła, bo w drzwiach auta po stronie pasażera odkryła solidne wgniecenie.

Niech bym tylko dorwała tego kutasa!

Po jakiejś godzinie jazdy zaczęła odczuwać skutki bezsennej nocy. Zwolniła, bo w pewnym momencie zaczęła wręcz przysypiać. W końcu zjechała do jakiegoś zajazdu po kawę na wynos. Była z automatu, niesmaczna, ale przynajmniej duża, więc trochę ją rozbudziła. Do celu dotarła po jakichś dwóch godzinach i od razu wypełniła ją wewnętrzna radość. Miejscowość wuja sprawiała wrażenie dość urokliwej. Miała spory, zabudowany najwyżej piętrowymi budynkami rynek, a na nim, wbrew zaraźliwej ostatnio betonozie, sporo starych, okazałych drzew, które wraz z krzewami, kwiatami, dużymi rzeźbami uplecionymi z wikliny, wreszcie licznymi ławkami, tworzyły coś w rodzaju miniparku. Nawet zatrzymała się tutaj, żeby wyprostować kości i naraz przyszło jej do głowy, że mogłaby sprzedać mieszkanie w Lublinie, kupić w okolicy jakiś dom i przeprowadzić się tu z mamą. Miałaby trochę przestrzeni dla siebie, bo Basia drzemałaby sobie w fotelu w ogrodzie, a nie na kanapie w czterech ścianach jej ciasnego M.

A może dałoby się zamieszkać u wuja – przyszło jej nagle do głowy. Matka byłaby wniebowzięta.

Gdy jednak przejechała przez tory kolejowe i dotarła pod wskazany przez Basię adres na obrzeżach miasteczka, porzuciła ten pomysł. Duży, lecz zaniedbany drewniany dom, stojący pośród zarośniętego chwastami ogrodu, sprawiał wrażenie, jakby wcale się nie nadawał do zamieszkania.

Może to nie tu?

Rozejrzała się z nadzieją, lecz po sąsiedzku było jeszcze gorzej. Z lewej strony ciągnęła się pusta działka z dziko rosnącym sosnowym młodnikiem, po prawej stało w pewnej odległości kolejne domostwo, które przez ciemnobrązowy szalunek sprawiało jeszcze bardziej przygnębiające wrażenie.

– Chyba jednak tu. – Westchnęła z zawodem.

Jakoś inaczej sobie to wszystko wyobrażała, zwłaszcza po słowach Basi, że wuj Staś to taki wielki patriota.

Może i patriota, ale przede wszystkim stary człowiek. Nie dziwota, że już nie ogarnia – usprawiedliwiła go w myślach.

Przemogła opory przed przekroczeniem zmurszałej, oberwanej furtki, po czym weszła po drewnianych schodkach na otwartą werandę. Tu się zatrzymała, znów zaskoczona. Drzwi wejściowe do domu były uchylone.

Odnalazł się…

W pierwszej chwili na tę myśl poczuła rozczarowanie, wręcz złość, że najwidoczniej przyjechała tu na darmo. Szybko się jednak zreflektowała, że to przecież dobrze, bo Basia się ucieszy i przestanie jej suszyć głowę.

Pchnęła drzwi i pierwsze, co mimo panującego tu mroku rzuciło się jej w oczy, to panujący w sieni bałagan. Powysuwane szuflady komody, rozrzucone po podłodze rzeczy i walające się buty. Weszła do środka i wtedy jej uwagę zwróciły jakieś ciche stuki i szurania, dochodzące z głębi domu.

– Dzień dobry! – odezwała się dość głośno.

Hałasy nagle ucichły, lecz nikt się nie odezwał. Uświadomiła sobie, że nawet nie bardzo wie, jak powinna się do wuja zwracać.

Wujku? Panie Stanisławie? Może panie Wraga?

– Halo? Panie Stanisławie?

Odpowiedziała jej cisza, więc zawołała głośniej:

– Panie Stanisławie, nazywam się Aneta Brud…

Urwała, bo w tym momencie rozległy się czyjeś kroki, głośne i szybkie, jakby ktoś rzucił się do ucieczki. Zaraz na końcu sieni trzasnęły drzwi i do środka wpadło światło, w którym mignął jej jakiś cień.

Wuja?

Co prawda starała się brzmieć łagodnie, lecz nawyki policyjne sprawiły, że wypadło, jakby chciała go zaaresztować. Od razu przypomniały się jej słowa Basi, że „oni mogą się mścić” i poczuła się głupio.

Wystraszyłam go?

Przemierzyła sień i faktycznie dotarła do otwartych na oścież drzwi, które wciąż się chwiały. Wyszła na podwórko przechodzące w zapuszczony ogród. W pokrzywach rosnących pomiędzy drzewami zauważyła jakąś postać, przykuloną i wspartą na lasce.

Żeby tylko nie zszedł mi tu na zawał!

Bez słowa, żeby go nie wystraszyć, zaczęła się do niego przedzierać i wtedy znów w jej głowie odezwał się głos matki: „bądź ostrożna, to może być niebezpieczne”. Odruchowo sięgnęła po pistolet, lecz od trzech miesięcy, odkąd przestała pracować w policji, już go tam nie było. To ją od razu zdeprymowało.

Cudnie!

Z bijącym sercem zrobiła jeszcze kilka kroków i odetchnęła. Tajemnicza postać okazała się odłamanym, zeschniętym konarem. Nie odczuła jednak pełnej ulgi. Przecież w tym domu ktoś był. Słyszała go. Widziała jego przebiegający cień i chwiejące się po nim drzwi.

Skoro to nie wuj, to może złodziej – pomyślała. Albo gorzej, zabójca! A trup wuja leży od kilku dni w którymś z pomieszczeń. Stąd ten zaduch w środku.

W tej chwili słońce zaszło za grubą chmurę, jakby usłyszało jej ponure myśli. Od razu zrobiło się ciemno i chłodno, przez co ogród wuja wydał się jej nagle wrogi i groźny. Powróciło nieprzyjemne uczucie, że ktoś ją obserwuje. I to tutaj, sto trzydzieści kilometrów od Lublina.

Czyżbym przywlokła czyjś nachalny wzrok ze sobą?

A taką miała nadzieję, że uda się jej przed tym uciec.

Widać to ma się w sobie i nie da się zostawić własnych lęków jak starych mebli czy niechcianych ubrań.

Na tę myśl zakręciło się jej w głowie i oparła się o pień najbliższego drzewa, by nie upaść. Ostatnio coraz częściej wpadała ze skrajności w skrajność: z euforii w stany lękowe i odwrotnie. Na krótko, acz intensywnie, lecz jeszcze nigdy tak mocno, jak teraz, bo aż dygotała i nie mogła się ruszyć.

Uspokój się, Brudka! Tylko spokój – powtarzała w myślach, tyle że na próżno, bo spokój nie nadchodził. I jak w takim stanie mam sobie tu poradzić? Całkiem sama? Chyba nie dam rady.

Naraz coś jej przyszło do głowy, lecz od razu to odrzuciła jako wyjątkowo beznadziejny pomysł. Wcześniej nawet cień takiej sugestii byłby nie do pomyślenia, jednak teraz nie była dawną sobą. Przez chwilę walczyła z myślami i w końcu uległa. Sięgnęła do kieszeni dżinsowej kurtki po telefon z nadzieją, że na tym zadupiu nie będzie zasięgu… lecz ku jej zaskoczeniu był, nawet całkiem dobry. Nie miała więc wymówki i musiała zadzwonić. Wystukała jeden z niewielu numerów, który – o dziwo – wciąż miała w głowie i czekała, wsłuchując się w kolejne sygnały łączenia.

11.00

Wyskoczył niemal pod sufit, wystraszony głośnymi dźwiękami szpitalnego alarmu, które rozbrzmiały nagle blisko niego. Przez kilka sekund rozglądał się w panice, nie wiedząc, gdzie jest, ani co tu robi. Dopiero na widok metalowego łóżka, medycznej aparatury, a przede wszystkim nieruchomego pacjenta z poduszką zamiast twarzy, prokurator wszystko sobie przypomniał.

Przyszedł tu odebrać życie po raz pierwszy i nie miał pojęcia, że zabijanie tak wyczerpuje. Fizycznie, ale przede wszystkim psychicznie. Po wszystkim odcięło mu prąd, opadł bez sił na podłogę obok łóżka i ocucił go dopiero ten alarm.

Kurwa, zasnąłem i mnie nakryli!

Nie całkiem jeszcze przytomny rzucił się do drzwi i już miał szarpnąć za klamkę, gdy zorientował się, że to wcale nie alarm, lecz jego telefon. Szybko wyciągnął go z kieszeni tylko po to, żeby z wściekłością odrzucić połączenie, nie patrząc nawet, kto dzwonił. Alarm nie alarm, ktoś mógł to usłyszeć. Przez chwilę łowił w napięciu odgłosy z korytarza, na szczęście wciąż panowała tam cisza.

Jak mógł być tak głupi i przed zabójstwem nie wyłączyć telefonu. Co z tego, że od dawna nikt już do niego nie dzwonił? Wiadomo, że w takiej chwili zawsze ktoś jak na złość zadzwoni.

Oczywiście z nieznanego numeru.

Naraz złość mu minęła, bo zdał sobie sprawę, że ten ktoś go przecież uratował. Gdyby nie on, spałby sobie dalej i tylko patrzeć, jakby został nakryty. A tak odpłynął tylko na chwilę, pewnie na parę sekund, najwyżej minutę. Sprawdził szybko w komórce czas i odetchnął. Była dopiero jedenasta trzydzieści. Aż usiadł na łóżku martwego Lacha, by opanować drżenie nóg.

Zaraz! Jak to? Niemożliwe! Przecież przyszedłem tu o piętnastej, a czas się nie cofa, tylko dalej!

Ponownie spojrzał na telefon, na datę i z przerażeniem odkrył, że to był już następny dzień. Poderwał się na wiotkie nogi, a serce waliło mu jak pepesza. Chciał stąd jak najszybciej zwiać, lecz wtedy trup Lacha wierzgnął nogami. Potem wyprężył się, strącając z siebie poduszkę. Prokurator ujrzał jego twarz, wykrzywioną, nabrzmiałą krwią oraz pragnieniem przejmującego wrzasku. Zawrócił od drzwi i wściekle się na niego rzucił. Złapał poduszkę i przydusił Lachowi twarz, wbijając mu głowę w sprężyny szpitalnego materaca, lecz tamten czepiał się życia pazurami, haratając mu boleśnie skórę. Był to jednak słodki ból, bo prokurator zdał sobie sprawę, że widać to sam Bóg, w którego zresztą nie wierzył, zainterweniował w tym przypadku, spełniając jego pragnienie ponownego zabicia Lacha. Widać chciał mu w ten sposób dać znak, że jednak istnieje i że jego prokuratorska dusza jest dla niego ważna. Ważniejsza niż dusza tego śmiecia.

Ledwo to pomyślał, poczuł, że słabnie i mimo nadludzkiego wysiłku jego uścisk się rozluźnia. Zdezorientowany spojrzał na swoje ręce i wpadł w popłoch. Jego dłonie robiły się coraz bardziej przeźroczyste i szybko znikały, jakby rozpływały się w powietrzu. Najpierw palce, potem nadgarstki i przedramiona. Równocześnie ulotniła się poduszka, którą usiłował udusić ofiarę, i znów odsłoniła się czerwona, wykrzywiona twarz Lacha z wytrzeszczonymi oczami i rozwartymi na oścież ustami. Jakby ofiara wynurzyła się właśnie z topieli. Tyle że ponoć tonie się w milczeniu, a ten skurwiel znów chciał wrzasnąć. Nie zdążył, bo jego usta też zniknęły, a za nimi jego nos i oczy. Wkrótce rozpłynęła się w niebycie cała głowa sukinsyna i to wraz z pościelą i łóżkiem, na którym ten leżał. Zniknęły też drzwi do sali, przez które ktoś mógłby tu wbiec, a po chwili przepadły ściany i cała medyczna aparatura. W końcu zniknął także sam mściciel i została tylko biel lekko zakurzonego ekranu z otwartym Wordem.

Były prokurator Adam Szmyt nie mógł oderwać palca od klawisza backspace, choć nie ostała się już ani jedna literka z całego, z takim trudem napisanego przez niego na laptopie tekstu.

11.15

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Dzień pierwszy
Dzień drugi
Dzień trzeci
Dzień czwarty
Dzień piąty

Zaprzaniec

ISBN: 978-83-8373-311-1

© Andrzej Mathiasz i Wydawnictwo Novae Res 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Anna Grabarczyk

KOREKTA: Agnieszka Łoza

OKŁADKA: Grzegorz Araszewski

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek