Zaklęcie Kedara - Andrzej Mathiasz - ebook

Zaklęcie Kedara ebook

Andrzej Mathiasz

0,0

Opis

Zaklęcie Kedara to wciągająca, pełna przygód, zwrotów akcji i humoru opowieść o przygodach trzynastoletniego Radka, niepozornego chłopca z wielkimi marzeniami. Gnębiony w szkole przez bandę Przeroślaków Radek pragnie zostać kosmicznym odkrywcą. Jego marzenia wydają się całkiem nierealne, aż do chwili, gdy pewnego dnia spotyka na swojej drodze niezwykłą dwójkę: sztywnego chłopaka o imieniu Robb oraz Margottę, dziewczynę z rudą szopą na głowie. Ta dziwna parka od razu wydaje mu się wielce podejrzana. Zaczyna ich śledzić, nie przeczuwając nawet, że właśnie pakuje się w niezwykłą i niebezpieczną przygodę – walkę o świat. O ratowanie Wszechświata, którym chce zawładnąć – za pomocą zaklęcia dobrego Mistrza Kedara – zły czarnoksiężnik Roton wraz ze swą armią potwornych Scalorów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 390

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Andrzej Mathiasz

 

ZAKLĘCIE KEDARA

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

eISBN 978-83-971547-0-4

Wydawnictwo AM

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Prolog

 

1.

Mistrz Kedar uchylił ciężkie metalowe drzwi i bezszelestnie wśliznął się do pogrążonej w mroku komnaty. Ktoś normalny nie byłby w stanie wejść tak cicho, ale Kedar był przecież Mistrzem! Znawcą magii! W środku panowała wilgoć i czuć było zaduch niewietrzonego pomieszczenia. Podszedł, stąpając ostrożnie do drewnianego łoża, gdzie w wymiętej pościeli leżał jego ukochany uczeń Zorran. Jasnocatangowe loki młodzieńca wiły się po poduszce niczym płomienie pochodni. Oddychał nierówno. Gałki jego oczu biegały pod zaciśniętymi powiekami jak w gorączce, a z ust wydobywały mu się ciche jęki, jakby śnił koszmarny sen.

Serce Mistrza ścisnął ból i w jego oczach zabłysły łzy. Kochał Zorrana jak syna. Ostatnie lata życia poświęcił, by przekazać mu całą swą wiedzę o białej, dobrej magii. Marzył, że kiedy jego dni dobiegną kresu, to właśnie on stanie się jego następcą. A teraz musiał go unicestwić. Gdyby tego nie uczynił, cały świat – to znaczy Kosmos, nieskończony Wszechświat ze wszystkimi galaktykami i czarnymi dziurami, gwiazdami i planetami, a wśród nich i planetą Margentą – znalazłby się w śmiertelnym niebezpieczeństwie!

Kedar uniósł dyszę likwidatora i wycelował ją w Zorrana, jednak nie miał odwagi nacisnąć na spust. Po chwili, która wydawała się wiecznością, dłonie zaczęły mu coraz mocniej drżeć. Nie działo się tak wcale z powodu ciężaru likwidatora, lecz bezsilnej rozpaczy w jego sercu. W końcu Mistrz opuścił broń i w tym samym momencie Zorran otworzył szeroko oczy. Pałały gniewem i nienawiścią, i były całkiem przytomne, jakby uczeń Kedara wcale nie spał, lecz od początku śledził uważnie poczynania nauczyciela.

Dalej wszystko rozegrało się w przejmującej do bólu ciszy. Zorran wykrzywił twarz, uniósł się raptownie i jednym szarpnięciem zerwał z szyi nauczyciela owalny, kamienny medalion z zaklęciem Kedara. Wziął szeroki zamach i uderzył nim nauczyciela w skroń. Cios był tak mocny, że brzeg medalionu się ukruszył i jego kawałki, zmieszane z odłamkami kości czaszki Kedara rozsypały się z chrzęstem po podłodze. Z ust Mistrza wyrwał się krótki jęk, który gwałtownym dreszczem wstrząsnął najdalszymi przestrzeniami Kosmosu.

 

2.

Roton wzdrygnął się i nagły skurcz wykrzywił mu twarz. Dźwięk, który dobiegł właśnie do jego uszu, prześwidrował go aż do szpiku kości.

Czy to możliwe – zastanawiał się teraz gorączkowo – że śmiertelny jęk Kedara przez tyle rotowieków błąkał się po Wszechświecie, by w końcu dotrzeć aż tu, do Mgławicy Czarnego Wiru, i to dokładnie w chwili, gdy mam wypowiedzieć jego zaklęcie?

Podźwignął się ciężko z purpurowego fotela ustawionego pośrodku obszernego, mrocznego pomieszczenia. W długim płaszczu ze skóry lwwaka wyglądał dostojnie i groźnie. Kruczoczarne włosy z szerokimi siwymi pasmami spływały mu na ramiona. Usta przecinały jego bladą twarz w poprzek jak świeża blizna, a spod krzaczastych brwi padało na świat przeszywające spojrzenie stalowych oczu. Wokół jego głowy krążyły słońca, planety i całe galaktyki. Pulsowały białym światłem i zdawały się pozostawać w zasięgu jego ręki, w jego władzy, lecz to było tylko złudzenie, hologramowa projekcja Wszechświata ze specjalnych projektorów 3D.

Roton rozchylił poły płaszcza. Dopiero teraz dało się zauważyć, że zamiast jednej ręki i jednej nogi miał masywne, czarne protezy. W oczy rzucał się też wiszący mu na piersi okazały, kamienny medalion. Mimo zgniłozielonej patyny, którą pokrył go czas, widać było wyryte w nim spiralnie litery. Sprawiały wrażenie, że układają się w przypadkowy ciąg alfabetycznych znaków. W rzeczywistości jednak skrywały w sobie tajemną moc zaklęcia Kedara.

Roton wolno przesunął dłonią po spiralnym wzorze, wyczuwając pod palcami wklęsłość każdego znaku. W miejscu, gdzie powinna stać ostatnia litera Zaklęcia, jego palec trafił na głębokie wyszczerbienie.

– Kiedy tylko odgadnę tę brakującą literę, zostanę władcą Wszechświata! – wyszeptał i podniósł oczy na białą tablicę pod sufitem, zapełnioną starannie wykaligrafowanymi literami margentiańskiego alfabetu.

Prawie wszystkie znaki z nich były wykreślone, z wyjątkiem dwóch: „W” i „Z”, z których każdy mógł być tą nieodgadnioną, brakującą literą zaklęcia.

– Tylko która? – wymruczał przez zaciśnięte zęby. – Która z tych liter daje władzę, a która wtrąca w nicość na zawsze? Jak mam to odgadnąć?

Zaczął nasłuchiwać w nadziei, że jakiś tajemny głos z Kosmosu podpowie mu właściwy wybór.

– Masterze! – rozległ się naraz skrzeczący głos i Roton wzdrygnął się z niechęcią.

Na centralnym monitorze wyświetliło się pięć straszliwych pysków należących do jego potwornych adiutantów. Stworzył ich sobie sam, według genialnego w swojej prostocie pomysłu. Skrzyżował najmądrzejsze układy scalone, „scalaki”, z najgroźniejszymi potworami z Mgławicy Czarnego Wiru. W ten sposób zamierzał stworzyć najprzebieglejsze i najokrutniejsze bestie, jakie kiedykolwiek widział Wszechświat: Scalory. Na pierwszy ogień poszedł Bazyliszek Żarłoczny, któremu wszczepił układ zbudowany z kilkunastu najnowszych procesorów, wzmacniaczy operacyjnych, modulatorów i demodulatorów.

I co z tego powstało?

Roton spojrzał z pogardą na Scalora o dwóch łbach i skrzywił usta w podkowę. Bo oto, zamiast rozumnego i groźnego potwora, powstał Bazylich, całkiem niegroźny i zupełnie bezmózgi.

– Usłużnie melduję – odezwała się lewa paszcza Bazylicha – że do inwazji na Margentę planetę gotowe wszystko jest!

– To ja melduję! – obruszyła się natychmiast jego prawa paszcza. – To ja usłużnie! Ja!

– Cisza! – ryknął Roton i obie paszcze zamknęły się z suchym kłapnięciem.

Na szczęście następne egzemplarze Scalorów, Ptakoj i Gliździoch, były już zdecydowanie bardziej udane. Za to ostatni z nich, Żuj, stworzony na bazie Przeżuwacza Olbrzymiego, wyszedł Rotonowi tak dobrze, że mógł go mianować dowódcą wszystkich adiutantów, którzy w swojej masie stanowili najgroźniejszą i najbardziej niszczycielską siłę w Kosmosie. Oczywiście pod jego wodzą.

– Do gwiazderów i zaczynać atak! – Kiwnął głową Żujowi. – Nikt nie może się wymknąć z Margenty! Nikt!

– Jest tak! Nikt! – ryknęły potwory chórem, wyprężyły się i znikły.

Już po chwili rozległ się ogłuszający warkot silników, a ekrany zasnuły gęste kłęby spalin. Roton śledził uważnym wzrokiem cztery odlatujące w mrok gwiazdery. Wyglądały jak wielkie plusskwiaki pełzające coraz szybciej po ekranie. Pobłyskiwały groźnie pancerzami oraz licznymi odnóżami śmiercionośnego uzbrojenia. Przez przeszklone kabiny statków dało się dojrzeć potworne pyski Scalorów w wielkich, kosmicznych hełmach. Gdy statki zniknęły w końcu w tunelu przyspieszeń, Roton ujął mocno medalion w dłoń i paraliżujący lęk ścisnął mu gardło. Wiedział, że nadeszła chwila ostatecznej próby. Za moment po raz trzeci przystąpi do odczytania Zaklęcia Kedara. Trzeci i ostatni. Jeśli odgadnie właściwą literę, zdobędzie władzę nad światem. Jeśli jednak mu się to nie uda, na zawsze zapadnie się w Nicość!

Powiódł oczami po otaczających go ciałach niebieskich, a gdy odszukał w górnym rogu mały, pulsujący bladym światłem punkcik, wbił w niego wzrok.

– Planeta Margenta – wyszeptał wyschniętymi wargami.

Ściskając kurczowo w palcach medalion z zaklęciem Kedara, w napięciu czekał na znak.

 

3.

Nagle huknęło i świat zatrząsł się jak galareta. Wybuch był tak silny, że Margottę uniosło w powietrze jak piórko. Od razu pożałowała, że tu weszła, lecz świeżo po ucieczce z domu nie miała się gdzie podziać, a złomowisko znała przecież jak własną kieszeń. W końcu było to miejsce ich zabaw w chowwańca, tyle że pierwszy raz przyszła tu sama. Choć już dawno odkryła w jednej z hałd usypanych z zezłomowanych przedmiotów przerdzewiały właz, to dopiero teraz odważyła się przecisnąć przez niego i wejść do środka.

To będzie mój nowy dom – pomyślała, posuwając się niemal po omacku długim, ciemnym korytarzem. Tu na pewno nikt mnie nie znajdzie. Zresztą, kto by miał mnie szukać? Tata? Wcale nie zauważy, że mnie nie ma. Od śmierci mamy poza swoją pracą świata nie widzi. Nawet nie znalazł czasu, żeby przyjść na mój występ szkolny, choć tyle razy obiecywał. A Maak, Rakk i reszta paczki? Ucieszą się tylko, że żadna gówniara nie będzie się im już więcej „pętać pod nogami”.

Nagle Margotta się zatrzymała, bo drogę zagrodziły jej metalowe, zardzewiałe drzwi. Pchnęła je z całych sił i to wtedy właśnie nastąpił ten wybuch. Jakaś niewidzialna siła uniosła ją w górę i rzuciła na długą ladę. W ostatniej chwili zdołała zasłonić się rękami. Tylko dzięki temu nie odniosła poważniejszych obrażeń. Z trudem zdołała się podnieść na nogi i rozejrzeć. Stała na pełnym kolorowych przycisków i jakichś przełączników pulpicie, który biegł przez środek obszernego pomieszczenia. Mimo że tonęło ono w mroku, zdołała się zorientować, że w dodatku wszystko tu było w pajjęczynach. Oszklone szafy przy ścianie z mnóstwem kabli, sporych rozmiarów ekrany pod sufitem, a nawet dwa wysokie fotele vis a vis tych ekranów z miskami odwróconymi dnem do góry przy oparciach.

To pewnie stare suszarki do włosów – domyśliła się. A więc zamieszkam w zezłomowanym zakładzie fryzjerskim!

– O rany! – wykrzyknęła nagle, a pogłos zwielokrotnił jej okrzyk.

Całkiem nowa sukienka, którą ubrała na okazję ucieczki z domu, wyglądała teraz wręcz tragicznie. Była porozrywana, wybrudzona i oblepiona pajjęczynami.

– Błe!

Od razu wyobraziła sobie, jak strasznie musi wyglądać jej twarz i postanowiła natychmiast się gdzieś umyć. Jednak gdy tylko zrobiła krok, coś głośno zapiszczało. Spojrzała pod nogi i natychmiast się zorientowała, że nadepnęła na jeden z pokrywających pulpit przycisków. Wystraszona cofnęła się i wtedy zahaczyła o jakąś wystającą z boku wajchę. Do wcześniejszego pisku doszedł teraz przenikliwy, pulsujący dźwięk alarmowej syreny. Chciała zeskoczyć i uciec gdzie pieprz rośnie, lecz w tym samym momencie zza jej pleców dobiegł głośny okrzyk:

– Nie ruszaj się!

Zastygła na jednej nodze jak sparaliżowana. Bała się nawet oddychać. Dotąd była pewna, że jest tu sama. Tymczasem najwyraźniej ktoś się czaił za jej plecami.

A jeśli ktoś się czai, to znaczy, że ma złe zamiary! – uświadomiła sobie i natychmiast ogarnęło ją prawdziwe przerażenie.

Nie odwracając głowy, spojrzała w bok i kątem oka zauważyła jakiegoś osobnika. Jego wygląd od razu potwierdził jej najgorsze obawy. Postać w przykurzonym kombinezonie przypominała bardziej muzealny eksponat niż żywą istotę. Stała wyprostowana i sztywna, jakby połknęła kij, a z bladą, podobną do maski twarzą wyglądała zupełnie jak…

Upiór!

Na tę myśl lodowaty dreszcz przebiegł jej po plecach.

Skoro straszy w starych zamczyskach – myślała gorączkowo – to może straszyć i w starych zakładach fryzjerskich…

– Nie podążaj ani kroku! – rozkazał jej sucho Upiór, lecz przerażona Margotta ani myślała go słuchać.

Przerażona rzuciła się do panicznej ucieczki. Biegła po długiej ladzie, nie zważając na żadne wajchy i przyciski, byle szybciej dopaść do wyjścia.

– Nie! – krzyknął Upiór i ruszył za nią w pogoń.

Od tej chwili wypadki potoczyły się błyskawicznie. Całe pomieszczenie ożyło, jak gdyby ktoś nagle uruchomił wesołe miasteczko. Przyciski na pulpicie zaczęły migotać, przeszklone szafy rozbłysły różnokolorowymi światełkami, a fotele pochyliły się majestatycznie do przodu. Wszystko zaczęło wibrować, a spod podłogi rozległy się podejrzanie niskie dźwięki.

Na szczęście Margotta dopadła właśnie do metalowych drzwi. Pociągnęła za uchwyt, gdy nastąpił drugi wybuch, dużo mocniejszy od pierwszego. Pomieszczeniem zatrzęsło, drzwi z głośnym hukiem zatrzasnęły się przed jej nosem, a ją odrzuciło do tyłu. Z tej katastrofy już na pewno nie wyszłaby cało, gdyby nie wylądowała… w objęciach Upiora. Szarpnęła się, lecz on trzymał mocno jak w stalowych kleszczach.

– Zaczęło się! Zaczęło… – powtarzał, jakby się zaciął.

Rozdziawiła szeroko szczęki i z całych sił wbiła zęby w jego przedramię, lecz na Upiorze nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Za to ona poczuła rwący ból, jakby ugryzła kawał żelastwa. I wtedy ją olśniło.

To nie może być Upiór! Przecież upiory są bezcielesne, a ja właśnie połamałam na nim zęby. W takim razie to, kim on jest?

– Zwę się Robbertitto! – sapnął głośno Upiór, jakby czytał w jej myślach.

Po tych słowach bezceremonialnie cisnął ją na fotel i mocno skrępował pasami. Wtedy dotarła do niej ta straszna prawda. To wcale nie był Upiór. Było znacznie gorzej, bo właśnie wpadła w łapy jakiegoś szalonego Fryzjera! Robbertitto to przecież imię akuratne dla Fryzjera. Podczas gdy Upiór mógł ją co najwyżej porządnie nastraszyć, to taki szalony Fryzjer był w stanie skrócić ją razem z włosami o głowę.

– Robbertitto, vel Ferdynando – przedstawiał się dalej Fryzjer, utwierdzając ją w swoim przerażającym odkryciu – Zenobio… de Marcello… della Rolca Trzysta Dwudziesty Siódmy… W skrócie… Robb. A ciebie jak zwą?

– Jestem… Mar…

Margotta w ostatniej chwili ugryzła się w język, gdyż nagle postanowiła nie zdradzać temu Robbowi swojego prawdziwego imienia.

– Ka… lilla. Jestem Kalilla – wydukała pierwsze lepsze imię, jakie przyszło jej na gorąco do głowy.

Fryzjer zbliżył się do niej i zanim zdążyła zaprotestować, nasunął jej na głowę zamocowaną do oparcia fotela suszarkę. Znów zaczęła się wyrywać i wzywać pomocy, ale pasy trzymały ją mocno, a ścianki suszarki tłumiły jej krzyki. Nagle zamilkła, bo poczuła, iż zakład fryzjerski trzęsie się i zgrzyta. Obejrzała się i ze zdumieniem stwierdziła, że Fryzjer siedzi obok i jest podobnie, jak ona jest przypasany do drugiego fotela. Pochylił się w kierunku lady i gwałtownie przyciągnął do siebie najbliższą wajchę. Pomieszczenie zadygotało, jakby miało rozpaść się na kawałki. Zaraz potem, razem z oblepionymi pajjęczynami szafami, ladą, ekranami i wreszcie fotelem, na którym siedziała Margotta, zaczęło… unosić się nad glebbą.

Paniczny strach ścisnął jej gardło i zdała sobie sprawę, że cały czas była w błędzie. Wcale nie miała do czynienia z Upiorem, ani nawet z Fryzjerem. Było dużo gorzej, niż myślała. Właśnie została porwana przez…

– Kosmitę!

Na ekranach przed jej oczami rozciągał się widok złomowiska z lotu ptaszakka. Wznosili się coraz wyżej i już po chwili góry zdezelowanych sprzętów i zardzewiałych urządzeń wydawały się małe jak krettowiska. Raz po raz słychać było odgłosy potężnych wybuchów i krajobraz rozświetlały oślepiające rozbłyski.

Naraz w alejce biegnącej przez środek złomowiska dostrzegła jakąś postać, która nie zważając na wybuchy, kogoś szukała, zaglądając w każdą dziurę. Margotcie serce podeszło do gardła. Dobrze znała ten charakterystyczny, utykający chód. To była pamiątka po wypadku, gdy ktoś staranował samojazd rodziców. Jej mama zginęła, a tata doznał ciężkiego złamania nóg, po którym lekarze nie dawali mu szans na chodzenie.

– Tatuś! – wykrzyknęła co sił w płucach.

Postać zatrzymała się, jakby usłyszała jej wołanie. I wtedy wydarzyło się coś strasznego. Powietrze rozdarł kolejny wybuch i jęzory niebieskiego ognia ogarnęły jej tatę, jakby chciały go pożerać.

– Tatuś! – wrzasnęła rozpaczliwie. – On nie żyje!

– Żyje! – Robb zaprzeczył stanowczym głosem. – To tylko rakiety mrożące.

– Tylko?! Wypuść mnie! – Margotta spróbowała wyrwać się z fotela. – Mój tatuś mnie szukał… Muszę go ratować!

– Teraz musimy ratować siebie! – odkrzyknął jej Robb i pchnął gwałtownie jedną z dźwigni.

Zawyło i potężna siła wbiła ją w fotel. W jednej chwili pociemniało jej w oczach i straciła oddech. Kiedy się ocknęła, poczuła, że lecą.

– Zostaliśmy zaatakowani! – Jak z oddali dotarł do niej głos Robba. – Próbuję umknąć tunelem przyspieszeń.

Spojrzała na ekran i omal nie zemdlała. Cztery statki kosmiczne, wyglądające niczym wielkie, opancerzone robale z wieloma odnóżami siedziały im na ogonie i waliły w nich rakietami jak na strzelnicy.

– Gazu! Leć szybciej!

– Już lecimy szybciej! – odkrzyknął jej Robb, lawirując pomiędzy coraz bliższymi wybuchami rakiet. – Jeszcze szybciej nie ma możności!

– To strzelaj! Na co czekasz?!

Margotta rzuciła się na ladę i zaczęła bombardować pięściami najbliższe przyciski.

– Nie czyń tego! Jesteśmy nieuzbrojeni! – wrzasnął Robb, lecz było już za późno.

Jeden z guzików zapulsował catangowym światłem i za ich statkiem pojawiła się jakaś mgiełka. Mieniła się wszystkimi kolorami tęczy i szybko powiększała swoje rozmiary.

– Wiesz, coś najlepszego uczyniła? – W głosie Robba dało się słyszeć rozpacz i beznadzieję. – Ty… opróżniłaś zbiornik paliwa. Teraz już im na pewno nie umkniemy.

Na potwierdzenie jego słów poczuła, że zwalniają. Wrogie statki zbliżyły się i przez przeszklone kabiny mogła teraz dostrzec tryumfalnie uśmiechnięte pyski agresorów, pokryte kępkami zmierzwionej sierści. Z czaszek wystawały im druty, a ich wyłupiaste ślepia pałały rządzą niszczenia. Gdy wrogie statki odpaliły kolejne rakiety, Margotta zauważyła, że Robb odwrócił twarz od ekranu. Jakby nie chciał patrzeć na to, co miało zaraz nieuchronnie nastąpić.

– To koniec, rozumiesz? – wyszeptał. – I nie chodzi wcale o mnie… ani o ciebie. To koniec wszystkiego! Całego świata.

Podniósł oczy, jakby chciał po raz ostatni spojrzeć na świat.

– Przez ciebie… – zaczął, ale urwał nagle, wpatrzony w ekran.

Margotta podążyła za jego wzrokiem. Od razu zauważyła niewielkie rozbłyski z tyłu rakiet, które zamieniły się w strumienie ognia mknące szybko w kierunku wrogich statków. Potwory usiłowały zawrócić i odlecieć. Było już jednak za późno.

– Co to?

– To… To twoje paliwo… – wyszeptał Robb z niedowierzaniem. – Zapaliło się od płomieni wydostających się z dysz rakiet… i teraz…

Jego słowa zagłuszył huk detonacji. Gwiazdery eksplodowały jeden po drugim i ekran rozjaśnił się tak oślepiającym blaskiem, że Margotta musiała odwrócić wzrok.

– Uszliśmy z życiem! – wymamrotał Robb, ale w jego głosie nie było radości. – Wszystko miało się zdarzyć inaczej. Miałem ocalić kogoś ważnego. Taki był plan, ale plan zawiódł i… – Spojrzał na nią z ukosa, po czym dokończył ze smutkiem: – Uratowałem niewłaściwą osobę.

Uratowałeś?! Ty?! Sam siebie uratowałeś, Kosmito! A mnie porwałeś! – chciała mu wykrzyknąć prosto w twarz, ale nie była w stanie wypowiedzieć ani słowa.

Gardło miała boleśnie ściśnięte, bo powoli docierała do niej straszna prawda. Planeta Margenta stała się sceną jakiegoś przerażającego kosmicznego starcia. Ona, a wraz z nią jej tata, przyjaciele i wszyscy Margentianie znaleźli się w samym środku tej międzygalaktycznej wojny. Do głowy zaczęły jej napływać pytania, na które nie znała odpowiedzi: Co się teraz stanie z Margentą? Co się stanie z jej tatą… z przyjaciółmi? Co się stanie z nią? Co to były za potwory? Wreszcie, kim jest ten kosmita, o imieniu Robb? Dlaczego ją porwał i co go łączy z tamtymi potworami?

Naraz wibracje silników ustały i na statku zapanowała złowroga cisza. Spojrzała pytająco na Robba. Siedział sztywno ze wzrokiem utkwionym w jakiś punkt. Nie poruszył się, nawet gdy zaczęły gasnąć przyciski na pulpicie sterowniczym. Potem wyłączyły się szafy. Ostatnie zgasły monitory i w pomieszczeniu nastały nieprzeniknione ciemności. Margotta poczuła paraliżujący strach.

Już gorzej być nie może!

Ledwo to pomyślała, ciszę rozdarł świdrujący pisk. Statkiem szarpnęło, zakręciło i… zaczęli spadać.

– Aaaa! – zaczęła wrzeszczeć z przerażenia Margotta.

– Aaaa! – krzyczał z bezsilności Robb.

– Piiiiiiiiiiii! – wtórował im spadający coraz szybciej w czarną, nieprzeniknioną otchłań statek. – Piiiiii!

 

 

 

 

 

 

Rozdział PierwszyDziwny sen Radka

 

– Piiiiiiiiiiiiiiiiii!

Radek celnym strzałem dłoni uciszył piszczący głośno budzik. Leżał jeszcze przez chwilę z zamkniętymi oczami, próbując ratować ostatnie obrazy ze swojego snu, lecz te prysły jak bańki mydlane.

– Wstawaj!

Rozległo się pukanie i do pokoju zajrzała mama. Była elegancko ubrana, uczesana i jak zwykle pogodna.

– Jeszcze chwilę. – Ziewnął ostentacyjnie. – Pliz!

Mama uśmiechnęła się, ukazując siateczkę zmarszczek pod oczami i powiedziała ciepłym, ale stanowczym głosem:

– Bo znowu się spóźnisz, a…

A odkrywcy się nie spóźniają! – powtórzył Radek w myślach razem z mamą i westchnął ciężko.

Nieopatrznie się wygadał, że gdy dorośnie, to zostanie kosmicznym odkrywcą i teraz mama powtarzała mu niemal codziennie:

– „Kosmiczni odkrywcy kładą się wcześnie spać”.

Albo:

– „Kosmiczni odkrywcy jedzą ser i piją mleko. Kosmiczni odkrywcy dobrze się uczą i nie psują sobie oczu przed komputerem i telefonem”.

Czasem rzucała z innej beczki:

– „Może byś odkrył, że zlew wypełniony jest brudnymi naczyniami, a podłoga potrzebuje odkurzacza”?

Najgorsze jednak było to, że chłopak, który co rano spoglądał na Radka z lustrzanego odbicia w łazience, w niczym nie przypominał Odkrywcy. Był wątlejszy i słabszy od rówieśników. Nie wyglądał też „spoko” jak przywódca klasowy Koper, czy choćby któryś z członków jego bandy Przeroślaków. Na dodatek nosił imię, którego nie cierpiał.

– Radek, pośpiesz się! – Z kuchni dobiegł ponaglający głos mamy.

Do szóstego roku życia był Markiem i lubił to imię. Gdy jednak przy zapisach do szkoły zajrzano do dokumentów, okazało się, że o zgrozo wcale nie ma na imię Marek tylko Radek! Jakaż była wtedy w domu chryja! Mama nie odzywała się do taty prawie przez miesiąc. A jeśli już, to tylko po to, by powtarzać jedno słowo: „wina”.

– To twoja wina. Pewnie z tej radości, że masz syna, wypiłeś za dużo wina i zamiast „Marek”, wybełkotałeś „Radek”.

Tato próbował zwalić winę na urzędnika, że ten musiał źle usłyszeć, bo był głuchy jak pień… Tyle że to przecież nic nie zmieniało. W papierach jak byk stało: „Radek”.

Wszystko przez tę szkołę! – pomyślał, zwlekając się wolno z łóżka, lecz nagle skamieniał. O rany! Dzienniczek do podpisu!

Dwa dni temu stanął na przerwie w obronie jakiegoś pierwszaka. Jeden z Przeroślaków, Tyfus, chciał mu zabrać pieniądze. Radek wcale nie zamierzał odgrywać bohatera. Przeciwnie, już miał się odwrócić jak inni i odejść, gdy coś go podkusiło i krzyknął do Tyfusa „puść go!”. Przeroślak zbaraniał. Tak był zaskoczony tym, że ktoś mu się ośmielił przeciwstawić, że puścił pierwszaka i tamtemu udało się uciec.

Niestety Tyfus szybko doszedł do siebie i spuścił Radkowi łomot. Gorzej, że zobaczyła to wychowawczyni i dla obu skończyło się to uwagą do dzienniczka, którą teraz musiał dać mamie do podpisu.

– Dać do podpisu, dać do podpisu… – powtórzył sobie w myślach, żeby nie zapomnieć.

Postanowił to zrobić w ostatniej chwili, w samych drzwiach. Tak, żeby zaskoczona mama nie miała czasu o nic go wypytywać. Było mu naprawdę głupio. Nie lubił sprawiać jej przykrości. Wiedział, jak ciężko jej było po śmierci taty.

Spojrzał na zegarek i jęknął. Jeśli nie chciał się spóźnić, musiał się spieszyć. Do szkoły miał w sumie niedaleko, ale zawsze szedł naokoło, żeby nie natknąć się przypadkiem na Kopra i jego Przeroślaków. Wrzucił do plecaka przygotowaną przez mamę kanapkę i wybiegł z domu. Szedł szybko, ale w połowie drogi zaczął odczuwać jakiś dziwny niepokój, więc zwolnił. Jednak im wolniej szedł, tym jego niepokój wzrastał. Przez to z kolei coraz bardziej zwalniał, aż w końcu stanął jak wryty:

– Dzienniczek! – wykrzyknął tak głośno, że mijające go dzieciaki z młodszych klas ominęły go szerokim łukiem.

Zapomniał o podpisie, a teraz mama na pewno wyszła już do pracy. W tej sytuacji pozostało mu tylko jedno:

Wagary!

Wiedział, że to nie było najlepsze wyjście. Właściwie to było rozwiązanie wręcz fatalne. Tyle że nic lepszego w tej chwili nie przychodziło mu do głowy.

Zresztą, pani powiedziała wyraźnie: „Bez podpisu nawet nie pokazuj się w szkole”!

Potem, już po wszystkim, Radek często zastanawiał się, czy wszystkie późniejsze groźne i dramatyczne wypadki przydarzyłyby mu się, gdyby tamtego poranka nie odwrócił się na pięcie i nie wyruszył na wagary? Co by się stało ze światem, gdyby jego uwagi nie przyciągnęła relacja w telewizorach na wystawie Centrum Handlowego z powrotu rakiety z kosmicznym turystą?

Postanowił obejrzeć ją na spokojnie. Przedarł się przez tłum klientów na stoisko RTV, ale news o kosmicznych turystach właśnie się skończył. Zamiast astronautów w srebrzystych kombinezonach i kulistych hełmach, ekran zajmował teraz jakiś rolnik w czapce uszance, z twarzą pooraną jak afrykańska ziemia podczas suszy i z nosem jak kartofel, lub raczej, biorąc pod uwagę jego kolor, jak burak. Obok niego stał redaktor. Był łysiejący, gładko wygolony w ciemnym garniturze i grubych okularach, które ciągle zsuwały mu się z nosa.

– Panie! – Rolnik wyrwał mu z ręki mikrofon i przystawił sobie pod nos. – Ja się dżemłem bynajmniej, a tu jak to nie rypnie!

– „To”, to znaczy UFO? – Padło pytanie redaktora i Radek natychmiast zastrzygł uszami.

– Jakie jufo, bynajmniej? – żachnął się rolnik. – Latający się spodek i kuzmitów, żem zobaczył jak się z niego wygrzebowują…

– Jak sami Państwo widzą… – Redaktor przejął mikrofon i zwrócił się do telewidzów. – Pan Stanisław…

– Stasiek! Stasiek Pytko z Łącka, bynajmniej! – poprawił go rolnik i zaprezentował w uśmiechu niekompletny garnitur zębów, wśród których jeden błysnął złoto.

– A więc Pan Stasiek – kontynuował niespeszony redaktor – twierdzi, że jako pierwszy Ziemianin spotkał na Ziemi przedstawicieli obcej cywilizacji!

– Panie, uny były olbrzymie. Jak studoła. Ze dwudziestu ich było. Co ja mówię, z pięćdziesięciu, stu… I cali byli zieloni jak… ło to!

Na potwierdzenie swych słów pochylił się, wyrwał z łąki garść świeżej trawy i zaczął wymachiwać nią Redaktorowi tuż przed samym nosem.

– A czy nawiązał pan Stasiek kontakt z tą… obcą cywilizacją?

W tym momencie Pan Stasiek machnął wiechciem trawy tak nieszczęśliwie, że strącił Redaktorowi okulary. Ten, nie zważając na to, iż relacja leci „na żywo”, padł na kolana i zaczął szukać swoich szkieł w trawie. Przytomny operator skierował natychmiast obiektyw kamery na pyski dwóch przeżuwających nieopodal trawę krów. A ponieważ pan Stasiek i redaktor nie przerwali rozmowy, na ekranach telewizorów w całym kraju wyglądało to tak, jakby w telewizji występowały… gadające krowy!

– Pewnie, żem nawiązał kontakt z tą obcą cywilizacją, bynajmniej! – odezwała się głosem Pana Staśka krowa w czerwone łaty ze srebrnym dzwonkiem na szyi. – Muuu! Butelką!

– Poczęstował ich pan Stasiek herbatką? Muuu? – odryknęła głosem redaktora druga krowa, czarnobiała z wielkim kolczykiem w uchu.

– Jaką herbatką? – żachnęła się głosem pana Staśka krowa z dzwonkiem na szyi. – Przecie mówię, żem butelką ich poczęstował. Jak żem nią rypnął tego pierwszego bez ten zielony łeb…

Kolejne brednie. – Radek się skrzywił i jego zainteresowanie prysło jak bańka mydlana. Już chciał się odwrócić i wycofać, lecz wtedy jego uwagę przykuł wyraźny szept za plecami.

– To on był zielony! Ze strachu…

– Ucichnij! – zbeształ go drugi głos. – Bo jeszcze ktoś usłyszy.

– Nic ci nie zrobił? Naprawdę mocno ci przylał.

Z brzmienia tego szeptu Radek wywnioskował, że należał on do dziewczyny. Odpowiadał jej niższy głos, będący najwyraźniej własnością jakiegoś chłopaka.

– Mam twardą głowę.

– Szkoda! – Dziewczyna syknęła jak żmija. – Ja bym cię walnęła dużo mocniej niż ten cały pan Stasiek.

Radek aż gwizdnął w duchu z uciechy.

Jakieś niezłe typki. Taki kawał zrobić biednemu chłopu. Pewnie pomalowali się na zielono i udawali kosmitów. Może mu jeszcze ślady w zbożu wydeptali… – pomyślał i jeszcze uważniej nastawił uszu.

– Idziemy! – wyszeptał chłopak rozkazująco.

– Ciekawe dokąd? – prychnęła dziewczyna całkiem głośno i wyraźnie.

– Nie wiem… – odpowiedział jej chłopak tak samo już wyraźnie. – Przed siebie. Tylko żebyś nie próbowała umykać!

Radek omal nie krzyknął z wrażenia. Na czoło wystąpiły mu krople potu. Przecież on znał te głosy!

Nie! To niemożliwe! Czyżbym zaczynał wariować?

Odwrócił się gwałtownie, jednak za nim nikogo już nie było. Ruszył szybko w kierunku wyjścia, by ich dogonić. Przedzierał się przez tłum i potrącając ludzi, rozglądał się gorączkowo, lecz nigdzie nie dostrzegał nikogo niezwykłego.

Co się z nimi stało? – zastanawiał się, wybiegając na ulicę. Przecież nie rozpłynęli się w powietrzu!

Jego uwagę zwróciło szczekanie psa dobiegające zza zakrętu. Był to jedyny element, który zakłócał panujący wkoło spokój. Ruszył biegiem w tamtym kierunku i za rogiem stanął jak wryty. Środkiem chodnika szedł sztywnym krokiem wysoki, gładko przylizany chłopak w szarym, pomiętym kombinezonie. Prowadził, a właściwie ciągnął za sobą szczupłą dziewczynę w wybrudzonej sukience, z imponującą szopą jaskrawo-rudych włosów. Tę dziwną dwójkę obszczekiwał łaciaty piesek z gatunku małych jazgotliwych kundli. Pod Radkiem z wrażenia ugięły się kolana. Przecież znał tę dwójkę, to był Robb i Margotta, postacie z jego snu.

Kiedy tylko odzyskał władzę w nogach, postanowił pójść za nimi, bo nic sensowniejszego nie przychodziło mu na razie do głowy. Był tak podekscytowany, że z początku nie zwrócił uwagi na kundla, który zaczął teraz tarmosić jego nogawkę. Dopiero gdy dziabnął go boleśnie w łydkę, trzepnął nogą tak energicznie, że pies odpadł z głośnym skowytem. I to był błąd, bo Robb się obejrzał. Radek w panice odwrócił się i zaczął udawać, że czyta przyklejony do słupa ogłoszeniowego pstrokaty afisz: „CYRK PAMPINI – WYSTĘPY CLOWNÓW I ARTYSTÓW, SZTUKI MAGICZNE, MROŻĄCE KREW W ŻYŁACH AKROBACJE I EGZOTYCZNE ZWIERZĘTA”.

Chyba mnie zauważył – zmartwił się, kiedy Robb wyraźnie przyspieszył kroku.

Jeśli nie chciał ich zgubić, musiał iść szybciej. W połowie ulicy stanął nagle, uderzony przedziwną myślą: „A może… ja jeszcze śpię i to wszystko mi się po prostu śni”? Otrzeźwił go głośny pisk opon. Kątem oka zdołał jeszcze ujrzeć sunący prosto na siebie samochód, a w nim przerażoną twarz kierowcy. Zacisnął kurczowo powieki i poczuł rwący ból.

Boli! – jak błyskawica przeleciało mu przez głowę. Czyli nie spałem. A to znaczy, że właśnie zostałem przejechany przez samochód i już nie żyję!

– Czego chcesz?! – Rozległ się nad nim twardo brzmiący głos.

Niezbyt uprzejme przywitanie – przemknęło mu przez głowę. Więc do Nieba raczej nie trafiłem.

Powoli otworzył najpierw jedno, potem drugie oko. Dopiero po chwili uprzytomnił sobie, że spod kół samochodu wyrwał go ten Robb, tyle że nie miał pojęcia jak mógł to zrobić tak szybko.

– Dlaczego za nami podążasz? – syknął mu tamten do ucha. – Kto cię nasłał?

Radek nie odpowiedział, łypnął tylko kątem oka na Margottę. Dziewczyna taksowała go uważnie wzrokiem.

Jak ona musi się czuć? – przemknęło mu przez głowę. W obcym świecie… Samotna… Porwana przez tego… Kosmitę!

Wstał powoli.

– Chcę… pomóc. – Zwrócił się bardziej do Margotty niż do Robba.

Próbował nadać swojemu głosowi zdecydowane brzmienie, ale tylko zapiał jak kogut na płocie.

Robb spojrzał na niego nieufnie i stanął tak, żeby całym sobą zasłonić Margottę.

– Pomóc? Ty nie możesz pomóc, tylko sprowadzić kłopoty. Ostaw nas w spokoju! Nic o nas nie wiesz!

– A właśnie, że wiem! Wiem, że jesteście z bar-rdzo daleka…

Zawsze, kiedy się denerwował, zaczynał się jąkać. Nawet w myślach. Rodzice próbowali go z tego wyleczyć u doktora Mąki. Staruszek znęcał się nad nim przez kilka miesięcy, ale nic to nie dało.

– Ależ dało! – tłumaczył mamie doktor Mąka. – Jeszcze jak pomogło, kochaneczku! – Tak zwracał się do wszystkich, niezależnie od płci i wieku. – On już się nie jąka tylko… zacina!

Więc teraz zacinając się, wydusił z siebie:

– I jeszcze wiem, że o-ona… Na imię ma… Mamargotta!

Oczy Margotty w sekundzie rozbłysły jak żarówki.

– I wie-wiem jeszcze – dokończył, niemal dusząc się już z braku powietrza – że ją po-po-porwałeś!

Zapadła długa cisza. Radek, choć brakowało mu tchu, bał się nawet odetchnąć.

– Mamargotta? – Robb spojrzał zdziwiony na dziewczynę i Radkowi zdało się, że jej twarz okrył rumieniec.

Zaczerpnął powietrza i wydukał:

– Mówiłem, że was znam… Musisz ją wy-wypuścić!

– Mylisz się, nie znasz! – odezwał się Robb stanowczo. – Wcale jej nie porwałem, a jej nie zwą Mamargotta tylko Kalilla!

Na dźwięk tego imienia Margotta skrzywiła się, jakby połknęła cytrynę. Albo więcej, cały kilogram cytryn, w dodatku posypanych papryką i pieprzem.

No tak, przecież Margotta skłamała, że ma na imię Kalilla! – Radek przypomniał sobie fragment swojego snu.

Już otwierał usta, żeby to wyjaśnić, gdy…

– Radek jąkałek! – Rozległ się za jego plecami nieprzyjemny skrzek, brzmiący tak, jakby ktoś przejechał styropianem po szkle. – Z lekcji się zwiało, co? Oj, nieładnie!

Nie musiał się nawet odwracać, bo i bez tego wiedział, do kogo należał ten głos.

Ko… Koper! I Przeroślaki! Tylko ich tu bra… kowało!

Koper zrzucił z głowy kaptur od dresu i zaczął lustrować zaczepnym wzrokiem Margottę i Robba. To samo od razu uczyniły Przeroślaki.

– A to, co za małpy? Z cyrku, żeś uciekła ruda, czy co?!

Koper zrobił do Margotty małpią minę i podrapał się lewą ręką po głowie, a prawą pod pachą. Przeroślaki jak na komendę zarechotały.

– Chłopaki, jaki to gatunek? – Koper wyraźnie się nakręcał. – Chyba pawian?

– A mosze… – wyseplenił Żarówa – kapucynka, nie Koper?

– To niech zatańczy!

Koper wyciągnął ręce w kierunku Margotty, ale Robb był szybszy. Złapał go błyskawicznie za przeguby i odezwał się stanowczo:

– Odstąpcie stąd!

Takiego obrotu sprawy Koper najwidoczniej się nie spodziewał. Dotąd nikt nie śmiał mu się przeciwstawić, zwłaszcza w obecności Przeroślaków. W jednej chwili uśmiech zniknął mu z twarzy. Próbował szarpnąć się i wyrwać ręce, ale Robb ścisnął je jak w imadle. Koper skrzywił się z bólu, a w jego oczach widać było rosnącą panikę. Zaczął szukać wsparcia u członków swojej bandy, jednak Przeroślaki w jednej chwili straciły cały rezon i miały jeszcze głupsze i bardziej wystraszone miny niż on.

– Puść… – jęknął w końcu Koper niemal prosząco.

– To ostaw nas w spokoju! – powtórzył Robb i zwolnił uścisk.

Koper cofnął się i wśród Przeroślaków od razu poczuł się raźniej. Wykrzywił pogardliwie usta i zaczął przedrzeźniać Robba:

– „Odstąpcie”… To nawet potrafi mówić… Widać to nie małpy, ale jakieś klauny widocznie… – Przywódca Przeroślaków chciał się zaśmiać, ale tylko zabeczał nerwowo jak baran. – Teraz to nie mamy czasu chłopaki, no nie?

– No! – skwapliwie potwierdziły pozostałe Przeroślaki.

– Ale jeszcze się spotkamy! To do następnego, klauny! – rzucił Koper z groźbą w głosie i na odchodnym pchnął Radka tak mocno, że ten zatoczył się do tyłu, następnie potknął o krawężnik i wyciągnął na chodniku jak długi.

Robb popatrzył na niego z góry z politowaniem.

– I ty chciałeś nam pomóc? Mówiłem, że możesz sprowadzić tylko kłopoty. Ty też ostaw nas w spokoju!

Złapał Margottę za rękę i pociągnął za sobą w głąb ulicy. Radek patrzył bezradnie, jak odchodzą. Jednak zanim zniknęli za zakrętem, dziewczyna obejrzała się i ich spojrzenia się spotkały. Trwało to krócej niż sekundę, lecz Radek mógłby przysiąc, że w jej zielonych oczach wyczytał przerażenie oraz nieme błaganie o pomoc.