Tajemnice kadry - Sebastian Staszewski - ebook + książka

Tajemnice kadry ebook

Sebastian Staszewski

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Reprezentacja jest jak rodzina i jak każda rodzina ma swoje sekrety.

Widzimy ich podczas meczu. Ale co dzieje się przed i po? Jak się zachowuje Adam Nawałka? Kto się lubi a kto nie w naszej drużynie? Jak wygląda dieta zawodników przed meczem? Po co aż 11 wanien z hydromasażem na Stadionie Narodowym? Jakie były kulisy „afery alkoholowej”? Jeszcze nigdy nie było książki, która tak szczegółowo opisywała kulisy naszej reprezentacji piłkarskiej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 270

Oceny
3,8 (64 oceny)
16
23
18
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JoannaPituch

Nie oderwiesz się od lektury

Ok. Dobrze i szybko się czyta.
00

Popularność




Copyright © Sebastian Staszewski, Czerwone i Czarne

Projekt okładki Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

Zdjęcia Piotr Kucza/FotoPyK (okładka), zdjęcia wewnątrz książki: Piotr Kucza/FotoPyK, Łukasz Grochala/Cyfrasport

Redakcja Michał Wybieralski

Korekta Agnieszka Wasilewska

Skład Tomasz Erbel

Wydawca Czerwone i Czarne Sp. k. ul. Walecznych 39/5 03-916 Warszawa

Wyłączny dystrybutor Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. sp. j. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki www.olesiejuk.pl

Rodzicom.

Wstęp

Do piłki podszedł Grzegorz Krychowiak i nie dał nam szans. Swój pojedynek przegrał bramkarz Yann Sommer i ja też. Przez dekadę pracy w zawodzie reportera tylko raz nie opanowałem wzruszenia na stadionie.

W trakcie serii rzutów karnych podczas Euro 2016 łzy zbierały się, tak jak wcześniej obawy w sercach kibiców na trybunach w Saint-Étienne. Wszyscy byli ubrani w biało-czerwone barwy, ale tylko połowę czekała piękna noc w tym niezbyt pięknym mieście. Radować się będą Polacy czy Szwajcarzy?

Odpowiedź dał Krychowiak. Huknął potężnie, nie do obrony, i otworzył nam drzwi do ćwierćfinału mistrzostw Europy. Piłkarze Adama Nawałki wpadli w ekstazę, a ja stałem na trybunie prasowej i zasłaniałem dłońmi zapłakaną twarz.

– Nie martw się, za cztery lata pójdzie wam lepiej... – pocieszał mnie francuski ochroniarz.

– Ale my wygraliśmy! Jestem z Polski!

– To czemu płaczesz?

Płakałem ze szczęścia. Po raz pierwszy doświadczyłem takiej radości. Płakałem, jak wielu innych na stadionie i jak kilka milionów w kraju. Dla Polaków urodzonych w latach 90. sukcesem reprezentacji był już sam awans na międzynarodowy turniej. Medale? Słyszeliśmy o nich od rodziców i dziadków albo oglądaliśmy na szyjach Chorwatów, Turków czy Szwedów. Ale ilekroć kadra awansowała na mistrzostwa świata czy Europy, wierzyliśmy, że tym razem się jej uda. Liczyliśmy, że wyjdzie poza przeklęty schemat, zgodnie z którym Polaków po meczu otwarcia czekały już tylko mecze o wszystko i o honor.

Zaufaliśmy więc wizjom Jerzego Engela, który na mundial w Azji jechał po złoto. Kiwaliśmy głowami, kiedy Leo Beenhakker wyprowadzał nas z „drewnianych chatek”, zapewniając, że Polska osiągnęła już „international level”. W końcu czasem udawało się nam pokonać Belgów i Portugalczyków albo zagrać wyrównany mecz z Anglikami.

Ale później Tomasz Hajto zderzył się z Pauletą, Ekwadorczycy za szybko wykonywali auty, sędzia Howard Webb dopatrzył się faulu w polu karnym w ostatniej minucie spotkania, a Franciszek Smuda zapominał, jak się robi zmiany. I znów nadzieja ulatywała, a legendarna okładka „Faktu” wracała jak koszmar. Po przegranej z Ekwadorem na mundialu w Niemczech tabloid dał tytuł: „Wstyd. Żenada. Kompromitacja. Hańba. Frajerstwo. Nie wracajcie do domu”.

Aż w końcu pojawił się Adam Nawałka. Nie opowiadał o „futbolu na tak”, nie rzucał obcojęzycznych frazesów. Wywiadów nie udzielał, a na pytania na konferencjach prasowych odpowiadał krótko i nudno. W kółko powtarzał te same zdania o „pracy”, „organizacji” i „rozwoju”. Jedni mieli go za fanatyka, inni – za dyktatora. Ale to właśnie on po 10 latach od kompromitacji z Ekwadorem dokonał tego, czego nie potrafili Engel, Janas, Beenhakker i Smuda: wygrał mecz otwarcia turnieju.

Po pokonaniu Irlandii Północnej Polacy poszli za ciosem. W świetnym stylu zremisowali z mistrzami świata Niemcami i odprawili do domu Ukraińców. Nie było tradycyjnych narzekań na problemy z aklimatyzacją, nie było wojny z dziennikarzami, nikt żadnemu sędziemu nie groził śmiercią. Po raz pierwszy od 1986 roku piłkarze dali Polakom trochę radości. Aż wreszcie Krychowiak perfekcyjnie wykonał rzut karny, a Polska po raz pierwszy w historii awansowała do ćwierćfinału Euro.

To nie był jednorazowy sukces. Na początku kadencji Adama Nawałki reprezentacja spadła na najniższe w historii, 78. miejsce w rankingu FIFA. Dziś znajduje się w pierwszej dziesiątce najlepszych drużyn świata. Eliminacje mundialu w Rosji, choć nie brakowało w nich trudnych chwil, przeszliśmy jak burza. I choć powściągliwy Nawałka nie przyzna tego publicznie, to do Rosji pojedzie z wiarą w sukces równie duży jak ten, który osiągnął jako piłkarz reprezentacji Jacka Gmocha na argentyńskim mundialu w 1978 roku.

Na temat reprezentacji Polski przeprowadzono setki wywiadów, powstały albumy i książki. Ale jeszcze nikt w pełni nie odkrył jej tajemnic. Nie zajrzał na reprezentacyjne imprezy, nie podsłuchał przedmeczowych przemów, nie pokazał najtrudniejszych momentów selekcjonera, który zarządzał nie tylko wielkim sukcesem, ale również bolesną porażką.

Nigdzie indziej nie przeczytacie o tym, który z bohaterów Euro chciał zakończyć reprezentacyjną karierę, dlaczego Wojciechowi Szczęsnemu groziło pożegnanie z futbolem, który kadrowicz palił papierosa z prezydentem Andrzejem Dudą, po co Thiago Cionek gra w dziurawych getrach, kiedy Robert Lewandowski zatańczył taniec Michaela Jacksona i dlaczego szkoccy napastnicy czuli od Kamila Glika woń alkoholu.

Ta książka to efekt kilkunastu podróży po Polsce i Europie. Turyn, Dortmund, Moskwa, Monako... Przeprowadziłem ponad 50 godzin rozmów z kilkudziesięcioma osobami tworzącymi historię tej reprezentacji – z piłkarzami, członkami sztabu, działaczami PZPN i dziennikarzami. Wiele historii opowiedzieli po raz pierwszy.

Choć wydaje się nam, że przez ponad cztery lata poznaliśmy drużynę, która w Rosji znów ma dać radość milionom Polaków, to wiele jej sekretów skrzętnie skrywano. Niewielu miało wstęp do tego zamkniętego świata. Bo reprezentacja jest jak rodzina, a każda rodzina ma swoje tajemnice.

Czas odkryć tajemnice kadry.

ROZDZIAŁ I.  

No witam, witam! Jak forma? – to charakterystyczne przywitanie Adama Nawałki na zgrupowaniu kadry usłyszał każdy piłkarz. Do tego życzliwe spojrzenie, uśmiech i mocny, męski uścisk dłoni. Przywitalny pakiet, który serwował kadrowiczom szkoleniowiec, musiał robić wrażenie. Klasa, energia, entuzjazm i pewność siebie. Wszystko niemal skopiowane z podręcznika dla ludzi sukcesu. Duża odmiana po introwertycznym Waldemarze Fornaliku i nieokrzesanym Franciszku Smudzie, który czasem zapominał, jak nazywali się powołani przez niego piłkarze.

Reprezentacja Nawałki narodziła się na zgrupowaniu w Grodzisku Wielkopolskim. To niewielkie miasteczko. Kilka sklepów na krzyż, trzy kościoły i nieco surrealistyczny w tym krajobrazie kompleks sportowy zbudowany przez milionera Zbigniewa Drzymałę. Tylko on przypomina, że niegdyś grywano w Grodzisku w poważną piłkę, a tamtejsza Dyskobolia na swoim stadionie potrafiła w europejskich pucharach odprawić Herthę Berlin czy Manchester City.

Po tych czasach pozostały wspomnienia, stadion, boiska treningowe, korty tenisowe oraz hotel Groclin. Tę bazę Nawałka poznał podczas zimowego obozu w sezonie 2012/13, kiedy do Grodziska przyjechał z prowadzonym przez siebie Górnikiem Zabrze. Wiosenna runda nie była jednak dla niego dobra – drużyna przegrała 10 z 15 spotkań i straciła pozycję na podium. Ostatecznie Górnik zajął w Ekstraklasie piąte miejsce, co i tak uznano za duży sukces.

Już po zakończeniu rozgrywek ligowych w Polsce reprezentacja Waldemara Fornalika zaliczyła kompromitujący remis z Mołdawią, który praktycznie przekreślił jej szanse awansu na mundial w Brazylii. Nawałka odebrał wtedy telefon od Zbigniewa Bońka. Prezes PZPN w dyskretnej rozmowie kilka dni później poprosił dawnego kolegę z boiska, by przyjrzał się kadrze narodowej. Wówczas kandydatów do zastąpienia Fornalika było kilku. Boniek rozważał zatrudnienie Dariusza Wdowczyka oraz popieranego przez część mediów Szweda Larsa Lagerbäcka. Przewijały się też nazwiska Jerzego Engela i Michała Probierza.

Jednak zamieszany w ustawianie meczów Wdowczyk był nie do zaakceptowania przez opinię publiczną, a do poważnych rozmów z Lagerbäckiem w ogóle nie doszło. Fornalik po blamażu w Kiszyniowie odrzucił propozycję polubownego rozwiązania kontraktu i dokończył nieudane eliminacje. Tymczasem Nawałka rozpoczął nowy sezon z Górnikiem. Do czwartej kolejki Ekstraklasy prowadził drużynę bez kontraktu, bo nie mógł dojść do porozumienia z władzami klubu. Chodziło o klauzulę pozwalającą mu rozwiązać umowę na rzecz prowadzenia reprezentacji Polski. Zabrzanie w końcu ulegli, a Nawałka z klauzuli skorzystał. 26 października 2013 roku został oficjalnie mianowany selekcjonerem reprezentacji Polski.

– Prezes szukał Polaka, który dobrze zna nasz piłkarski rynek i byłby dla niego partnerem. W Adamie ujęła go energia i empatia odróżniająca go od Fornalika i Smudy – mówi Janusz Basałaj, szef departamentu komunikacji i mediów w PZPN oraz bliski znajomy Nawałki.

Z początku dziennikarze byli sceptyczni wobec nowego selekcjonera. 56-latek nie miał na koncie specjalnych osiągnięć trenerskich poza mistrzostwem Polski z Wisłą Kraków, które współdzielił zresztą z Orestem Lenczykiem.

Kiedy w wypełnionej po brzegi sali hotelu Sofitel Victoria Boniek prezentował Nawałkę, ten wydawał się speszony. Elegancki, z burzą siwych włosów i porywczym charakterem, znanym przecież z czasów pracy w Górniku, wtedy ważył każde słowo. Dziennikarze nie zobaczyli w Nawałce szeryfa, który jednym kopnięciem otworzy drzwi saloonu i zaprowadzi tam nowe porządki. Media oczekiwały raczej sowicie opłacanego trenera z zagranicy, który niczym Leo Beenhakker znów sprawi, że piłkarze pokroju Pawła Golańskiego i Grzegorza Bronowickiego zatrzymają Cristiano Ronaldo. Nawałka nie dawał takiej pewności. Musiał się za to zmierzyć ze złą opinią o polskich szkoleniowcach, która została po Smudzie i Fornaliku.

Na Śląsku uważano Nawałkę za człowieka z jasnymi zasadami, który rzadko idzie na ustępstwa. O jego wybuchowym i trudnym temperamencie krążyły legendy. Jak przyznają reprezentanci, podczas pierwszego zgrupowania w Grodzisku trudno było im jednak uwierzyć, że ten miły i uśmiechnięty pan za chwilę zmieni się w nieznoszącego sprzeciwu dyktatora. Po pierwszym spotkaniu mieli raczej wrażenie, że dla Nawałki są najważniejszymi ludźmi na świecie, przyszłymi zbawcami poobijanej porażkami reprezentacji. Żołnierzami noszącymi w sportowych torbach buławy.

– Trener chciał nas napompować. Pokazał mi składankę z meczów Śląska Wrocław, na której były wyłącznie moje dobre interwencje – wspomina Piotr Celeban, wówczas już piłkarz rumuńskiego Vaslui. – Nawałka mówił, że wie, na co mnie stać. Wskazał kilka reakcji przy stałych fragmentach gry i powiedział, że tego ode mnie oczekuje. Ma bzika na punkcie taktyki, więc zawodników, którzy rozumieli jego pomysł, motywował podwójnie.

Jako pierwszy z Nawałką spotkał się Waldemar Sobota. Skrzydłowy grający wówczas w Club Brugge do Grodziska przyjechał dzień wcześniej niż pozostali kadrowicze, bo nagrywał jeszcze telewizyjny program. Trener od razu zaprosił Sobotę na powitalną pogawędkę, przedstawił mu swoje oczekiwania i nowe zasady obowiązujące w kadrze.

– Byłem zaskoczony, że wiedział o mnie tak dużo. Pan Nawałka mówił, ja słuchałem. Było jasne, czego ode mnie chce. Znał moje atuty i miał plan, jak je wykorzystać. Na koniec trener powiedział też coś na poprawę humoru – opisuje Sobota.

Dobrą energię, nawet w najtrudniejszych momentach, Nawałka będzie wysyłał swoim piłkarzom regularnie. W Grodzisku, obok treningów, równie ważna była dla niego poprawa atmosfery i relacji interpersonalnych w kadrze. Chciał, by wszyscy zawodnicy czuli się potrzebni; chciał zbudować armię zawsze gotowych i wiernych sobie ludzi. Działał zgodnie z maksymą legendarnego trenera Phila Jacksona, 11-krotnego mistrza NBA, który twierdził, że „siłą każdej drużyny są zawodnicy. A siłą każdego z zawodników jest drużyna”. Zadziwiało to szczególnie tych graczy, którzy pamiętali sprzed kilku lat Franciszka Smudę, dla którego Grzegorz Sandomierski był „Sandomierzem”, a Adam Matuszczyk „Szymonem Matuszkiem”.

– Znam trenera Nawałkę od lat. U niego nie ma piłkarzy lepszych i gorszych, ważniejszych i mniej ważnych. Każdemu poświęca czas, do każdego ma indywidualne podejście. Jeśli mamy osiągnąć sukces, musimy iść ramię w ramię. Jak w wojsku – opisuje Krzysztof Mączyński, który z Nawałką współpracuje, od kiedy w 2011 roku trafił do Górnika.

Sympatyczne przywitanie, z uśmiechem i uściskiem dłoni, gubiło uwagę przyjeżdżających do Grodziska kadrowiczów. Nawałka nigdy bowiem nie był typem trenera-kolegi. Ale na razie stał na progu hotelu w Grodzisku i dla każdego miał to swoje: „Witam, dzień dobry. Forma jest? Zdrowie? To zapraszam!”.

SELEKCJA NEGATYWNA

Sama nominacja na stanowisko selekcjonera nie wywołała aż tak dużego poruszenia jak pierwsze powołania Nawałki. Wówczas o reprezentacji mówiło się przede wszystkim przez pryzmat kilku solidnych bramkarzy i trzech piłkarzy Borussii Dortmund: Jakuba Błaszczykowskiego, Łukasza Piszczka i Roberta Lewandowskiego. Kamila Glika kibice kojarzyli raczej z jego kiksów niż jako ostoję defensywy. Grzegorz Krychowiak dopiero rozkręcał się w Stade de Reims, a Arkadiusz Milik nie mógł odnaleźć się w Bundeslidze. W meczach z Ukrainą i Anglią, którymi Fornalik kończył nieudane eliminacje, zagrał nawet 34-letni Mariusz Lewandowski, „wskrzeszony” w trybie pilnym na potrzeby kadry.

Nawałka zmienił kurs. Na swoje pierwsze zgrupowanie powołał aż 13 piłkarzy z rodzimej ligi, tylu samo, co graczy z zagranicy. Sytuacja była bezprecedensowa, bo wcześniej piłkarze z Ekstraklasy stanowili jedynie tło dla tych grających na Zachodzie.

– Rzadko się zdarza, by trener tak szybko zrezygnował z tego, na czym drużynę opierali jego poprzednicy. Byłem wówczas zaniepokojony, widząc tak dużą liczbę graczy, którzy nigdy nie wybili się ponad poziom polskiej ligi – przyznaje komentator piłkarski Mateusz Borek.

Internauci na pierwsze powołania Nawałki zareagowali falą hejtu. Szczególnie mocno krytykowano zaufanie trenera do jego niedawnych podopiecznych z Górnika: Krzysztofa Mączyńskiego, Rafała Kosznika, Pawła Olkowskiego i Michała Pazdana, który był już zawodnikiem Jagiellonii Białystok. Z tego grona jedynie Pazdan miał jakiekolwiek reprezentacyjne doświadczenie. Żaden z tych piłkarzy nie należał do gwiazd Ekstraklasy.

– Pretensje były bzdurne. Nie byliśmy bandą „ogórków” wziętą do reprezentacji po znajomości. Każdy z nas był w życiowej formie, interesowały się nami zagraniczne kluby. Ja zaraz po powołaniu wyjechałem do Chin, a Olkowski – do Niemiec – przypomina Mączyński.

W gronie testowanych wówczas piłkarzy znaleźli się też m.in. Adam Marciniak z Cracovii, Tomasz Hołota ze Śląska Wrocław, „odkurzony” Piotr Ćwielong z drugoligowego Bochum czy ściągnięty aż znad Wołgi Marcin Kowalczyk. Wszystkich na głowę bił jednak Rafał Leszczyński, 21-letni bramkarz pierwszoligowego Dolcanu Ząbki.

– Zadzwonił trener Nawałka, pogratulował mi powołania i zapytał, czy jestem zaskoczony. Ludzie! Ja marzyłem o Ekstraklasie, a tu nagle przyszła reprezentacja! – kręci głową Leszczyński. Pomysł na to sensacyjne powołanie podrzucił Jarosław Tkocz, asystent Nawałki zajmujący się pracą z bramkarzami. Kilka miesięcy wcześniej Tkocz zaplanował sprowadzenie Leszczyńskiego do Górnika Zabrze. Ten wybór był najszerzej komentowany. Niezwykle rzadko zdarza się, by okazję na debiut w kadrze dostał anonimowy piłkarz występujący na zapleczu najwyższej ligi.

– Kiedy przyjechałem do Grodziska, nie znałem większości twarzy i nazwisk. Nie śledziłem polskiej ligi, nie wiedziałem, kto jest kim – wspomina Wojciech Szczęsny. – Ale zrozumiałem wtedy, że selekcja będzie naprawdę ostra – dodaje.

– Pamiętam pierwszy telefon od trenera. Powiedział, że każdemu chce dać szansę, każdego osobiście sprawdzić. Przy powołaniach nie kierował się opinią mediów i kibiców, ale tym, w co sam wierzył – uważa Łukasz Szukała, podstawowy obrońca reprezentacji w eliminacjach Euro 2016.

– Kiedy spojrzałem na listę powołanych, to pomyślałem, że przyszedł facet, który urządzi ten dom po swojemu. Na odległość poczułem jego siłę. Było jasne, że to nie jest trener, który pozwala sobie wejść na głowę – mówi Sebastian Mila.

Sensację budziły nie tylko powołania, ale również lista graczy, których na zgrupowanie nie zaproszono. Bo Nawałka dał kredyt zaufania żółtodziobom, a jednocześnie pominął podstawowych do niedawna reprezentantów: Eugena Polanskiego, Ludovica Obraniaka, Sławomira Peszkę, Kamila Glika i Sebastiana Boenischa. Trener tłumaczył, że zna ich umiejętności, ale na tym etapie selekcji postanowił sprawdzić kilku debiutantów. Nie spotkało się to z dobrym przyjęciem, zwłaszcza po debiutanckiej porażce ze Słowacją 0:2 we Wrocławiu i bezbramkowym remisie z Irlandią w Poznaniu. Kadra grała wówczas tak tragicznie, że została wygwizdana. Polacy buczeli na swoich zawodników, jakby chcąc powiedzieć Nawałce: „To jest reprezentacja, tu nie ma czasu na nieudane eksperymenty”. Nowy selekcjoner szybciej niż inni poczuł temperaturę krzesła, które zajmował. Już po dwóch spotkaniach zaczęto budować dla niego gilotynę. Na czele kolejki potencjalnych egzekutorów ustawił się tradycyjnie Jan Tomaszewski, dawny kolega Nawałki z boiska.

– Adam się zagalopował. Nie wiem, dlaczego promował zawodników Górnika. Pierwsza reprezentacja to inna piłka, inna publiczność, inny stres. Wprowadzenie tych młodych zawodników było niezrozumiałe. Adam musi pamiętać, że kiedy on wchodził do kadry ze Zbigniewem Bońkiem, to grali końcówki. Żaden z nowych piłkarzy się nie nadaje. Źle zostali wprowadzeni, bo zagrali od pierwszej minuty, a nie weszli w końcówce. Jak się dowiedzieli, że zostali powołani, to nie wychodzili z toalety – krytykował legendarny bramkarz.

Nawałka zdawał się nieprzygotowany na tak ostre słowa i tak słabą dyspozycję drużyny. Ale do złej gry robił minę przynajmniej przyzwoitą. – Byłem przygotowany na ciężką walkę. Na pewno się nie poddam! – zapewniał. I dalej prowadził selekcję negatywną, po kolei rezygnował z najsłabszych piłkarzy. Najpierw powoływał, potem poddał egzaminowi od razu na głębokiej wodzie, by w razie jego niezdania odrzucić kolejnych zawodników. Tomaszewski nie rozumiał tego konceptu, który – jak się później okazało – częściowo obronił się, bo dał kadrze kilku nowych, podstawowych zawodników.

Tamte powołania wbrew ostrej krytyce miały jeszcze jeden cel. Nawałka podkreślał w ten sposób swoją niezależność. Udowodnił, że będzie zapraszał do kadry tylko tych, których sam chce, a nie tych piłkarzy, których widzą w reprezentacji postronni obserwatorzy. Takiej asertywności brakowało Fornalikowi. Przez kolejne lata Nawałka wielokrotnie potwierdzi, że umie słuchać, ale na końcu o wszystkim chce decydować sam.

Zdarzały się jednak także kompromisy. Na początku kadencji trener wyjątkowo zgodził się na zimowe zgrupowanie w Abu Zabi dla polskich ligowców. Później odszedł od organizacji obozów, które przecież były tak bliskie sercu jego mentora Leo Beenhakkera. Ale na początku 2014 roku w samolocie do Zjednoczonych Emiratów Arabskich znaleźli się m.in. bramkarz Wisły Kraków Michał Miśkiewicz, obrońca GKS-u Bełchatów Maciej Wilusz, obrońca Igor Lewczuk i pomocnik Michał Masłowski z Zawiszy Bydgoszcz, pomocnik Filip Starzyński z Ruchu Chorzów, napastnik Mateusz Zachara z Górnika, a także pomocnik Karol Linetty i napastnik Łukasz Teodorczyk z Lecha Poznań.

W ZEA Polaków czekały dwa mecze – z grającymi w krajowych składach Norwegią i Mołdawią. Z Norwegami wygraliśmy 3:0 (bramki zdobyli Tomasz Brzyski, Michał Kucharczyk i Karol Linetty), a z Mołdawią 1:0 (po golu Pawła Brożka).

– Nikt nie miał wątpliwości, że na zaufanie trenera zapracuje tylko kilku chłopaków. Dlatego wszyscy zaciskali zęby – mówi powołany na zgrupowanie w ZEA Łukasz Madej.

– Podniecano się, jak to Nawałka testuje w kadrze, a przecież w Zabrzu robił to pięć razy mocniej. Czasem z 25 próbowanych piłkarzy zostawał jeden, dwóch. To było sito. Kandydat na piłkarza musiał mieć nie tylko umiejętności, ale i charakter – tłumaczy Mączyński.

– Szybko można się było zorientować, że połowa nie dostanie kolejnej szansy. Trener obserwował i notował. Nie spuszczał z nas oka – wspomina Celeban.

Nawałka pracę z reprezentacją rozpoczynał z silnym przekonaniem, że występujący w Polsce zawodnicy nie są gorsi od tych, którzy już wyjechali za granicę. Kiedy zorientował się, że nie zawsze ma rację, zaczął skreślać tych, w których przed chwilą pokładał nadzieje.

– Na początku trener powiedział, że w kadrze zaistnieje młody obrońca, który będzie jej filarem. Chodziło o mnie – przyznaje Marcin Kamiński, grający wówczas w Lechu Poznań. – Trudno zapomnieć o tych słowach, które przytoczył mi jeden z dziennikarzy. Nie powiem, że nadzieje, które wiązał ze mną pan Nawałka, spętały mi nogi. Raczej motywowały do pracy. Ale dziś muszę przyznać, że wówczas zawiodłem. Nie podołałem, nie spełniłem oczekiwań. I zamiast grać w kadrze eliminacje i mistrzostwa Europy oglądałem w telewizji – dodaje.

Rozczarowanie Kamińskim było u Nawałki tak duże, że na kolejne powołanie piłkarz musiał czekać ponad trzy lata, do maja 2017 roku.

Pomimo takich niepowodzeń selekcjoner wciąż wysyłał sygnały do zawodników, którzy wcześniej nie mieli nadziei na przebicie się do kadry: każdy, kto wyróżnia się w Ekstraklasie, otrzyma szansę. Ale nie każdy był w stanie ukończyć tor przeszkód Nawałki, ten bezduszny sprawdzian umiejętności, lojalności i dyscypliny.

Pierwsze miesiące selekcjonera, czas tego typu testów, były trudnym okresem. Atmosfera wokół kadry była słaba, podobnie jak jej styl i wyniki. Najważniejsza drużyna w Polsce stała u progu rewolucji, która nie mogła się obyć bez ofiar.

PIJCIE, BO TO ŻYCIE

Rewolucja Nawałki nie mogła odbyć się bez nocy bez snu, godzin dyskusji, podróży. I narad. Narad o taktyce, narad o zdrowiu i organizacji drużyny, narad o wszystkim, o czym można się naradzać. Nie było już miejsca na plastry i aspirynę – leczenie musiało być kompleksowe. Zanim Nawałka rozpoczął swoją misję, niczym doktor zdiagnozował problemy kadry. W terapii pomóc mieli mu ludzie, na których mógł liczyć zawsze i wszędzie. Bezwzględnie oddani, lojalni, zdyscyplinowani. Oficerowie, jakich chciałby mieć u boku każdy dowódca.

Do sztabu reprezentacji Nawałka zaprosił z Zabrza drugiego trenera Bogdana Zająca, trenera bramkarzy Jarosława Tkocza oraz fizjoterapeutę Bartłomieja Spałka, który zastąpił w kadrze Pawła Bambra, jednego z najlepszych specjalistów w Polsce. Sztab uzupełnili polecony przez Spałka masażysta z Katowic, Wojciech Herman, oraz drugi masażysta Paweł Ptak (niegdyś sprinterski halowy wicemistrz świata), a także były trener przygotowania fizycznego Górnika Remigiusz Rzepka. Spośród współpracowników Waldemara Fornalika pracę zachowali jedynie szef kuchni Tomasz Leśniak, magazynier Paweł Kosedowski i doktor Jacek Jaroszewski. Nową funkcję dyrektora sportowego reprezentacji objął były reprezentant Tomasz Iwan.

Z początku w sztabie zabrakło miejsca dla Marcina Prasoła, asystenta Nawałki z Górnika. Ten stał się znany dzięki telewizji Canal+, która pokazała, jak wściekły Nawałka słowami: „Marcin, faken, zapisz to!” wydawał polecenie notowania kolejnych meczowych sytuacji. Ostatecznie Prasoł dołączył do kadry przed Euro 2016 i został jednym z trzech analityków odpowiedzialnych za obserwację rywali Polaków.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

PODZIĘKOWANIA

Stół był biały, ale zawalony setkami kartek przypominał nieco paletę malarza. Leżało na nim kilkanaście niedbale rozrzuconych stenogramów, które pokreśliłem kolorowymi flamastrami. Po kilku miesiącach spędzonych przed komputerem śmiałem się z własnej wizji autora, z którego palców słowa płyną nie mniej sprawnie niż akcje, które na kolejnych powtórkach rozgrywała reprezentacja. Zamiast tego długodystansowe pisanie okazało się pokraczną hybrydą pracy intelektualnej i fizycznej. Za oknem zima zmieniała się w wiosnę, wiosna w jesień, a jesień znów w zimę. I tak co kilka dni. A ja wciąż patrzyłem na pstrokato pomazane papiery. I kiedy odechciewało mi się tego biegu na 500 tysięcy znaków, przypominałem sobie słowa Mariana Kmity, szefa sportu w Polsacie. Siedzieliśmy wtedy w jego pełnym pamiątek gabinecie. Kilka dni wcześniej wróciłem z Francji, gdzie jako reporter Polsatu Sport na Euro 2016 spędziłem 39 dni – najwięcej spośród całej ekipy. Za turniej dostałem premię, ale dużo cenniejsza od pieniędzy okazała się krótka rada. „Proszę wszystko zapisywać. Notować najmniejszy szczegół. Czy pan myśli, że w 1974 roku nasi dziennikarze mogli wiedzieć, że zaraz napisze się historia? Wszystko to, czego nie zanotowali albo nie zapamiętali, przepadło na zawsze. Proszę więc pisać, żeby i tym razem nie przepadło. Bo historia lubi zaskakiwać”.

Zacząłem więc pisać. I z każdym dniem coraz bardziej było mi wstyd. Okazało się, że będąc tak blisko najważniejszej polskiej drużyny, widziałem i słyszałem tak niewiele. Efekt zaczęły jednak przynosić tysiące przebytych kilometrów – wizyty w Turynie, Moskwie, Dortmundzie, Gdańsku, Katowicach, Monako, Krakowie, Sinsheim i kilku innych miastach w całej Europie. Warto było przegadać przez telefon kilkadziesiąt godzin, przeczytać kilkaset tekstów, wrócić do kilku książek, obejrzeć dwa cykle eliminacyjne kadry Adama Nawałki. Warto szczególnie, jeżeli dobrnęliście do tych słów, nie przerzucając naraz wszystkich kartek tej książki.

Żadna ze stron nie powstałaby jednak, gdyby nie wiele wyjątkowych osób, które spotkałem. Pierwsze podziękowanie kieruję do mojej ukochanej Eweliny. To ona przez długie tygodnie widziała mnie codziennie – ale zawsze na chwilę. Bo albo pisałem, albo czytałem, albo oglądałem. I tylko ona wie, jakim cudem bez mojej ingerencji mieszkanie zawsze było czyste, a lodówka pełna! Jeśli to czary, chcę je poznać. A jeszcze cenniejsze od przepysznych obiadów były Jej cierpliwość i słowa wsparcia. Riri, dziękuję i kocham Cię.

Ukłony aż po pas należą się człowiekowi, bez którego ta książka by nie powstała – dziś szefowi Gazeta.pl, a jeszcze niedawno dyrektorowi Sport.pl Marcinowi Gadzińskiemu. Wciąż podziwiam jego wytrwałość w odpowiadaniu na setki moich pytań, gdy rok temu w mroźne styczniowe popołudnie kolejny raz zachęcał mnie do zmiany redakcyjnych barw. To on dał zielone światło do pracy nad tym, co trzymacie w dłoniach. Dziękuję nowej pani dyrektor Marlenie Jezierskiej, bratniej duszy, która nie tylko pomoże, ale i wysłucha, a także Bartkowi Rajowi, redaktorowi naczelnemu, któremu się chce – dzwonić, motywować, inspirować. No i całej Redakcji dzielnie znoszącej potok e-maili z poprawkami. Obiecuję, że się poprawię!

Zgrzeszyłbym, nie wyrażając wdzięczności kolegom z Polsatu, którzy na dziennikarskim szlaku pomagali mi i pomagają z nieprzymuszonej, jak sądzę, woli. Marianowi Kmicie za jedną z najważniejszych rad, które dostałem. Michałowi Wilińskiemu, który znalazł sposób na poskromienie moich temperamentu, ego i ambicji, przy jednoczesnej zgodzie na to, żebym ciągle był sobą. Dziękuję wytrwałym i wyrozumiałym: Jarkowi Stróżykowi i Janowi Łepecie, Czarkowi Kowalskiemu, Romkowi Kołtoniowi, Mateuszowi Borkowi, Bożydarowi Iwanowowi, Szymonowi Rojkowi i Marcinowi Feddkowi, który zestresowanemu 22-latkowi z Myszyńca zawiązał krawat przed telewizyjnym debiutem podczas meczu reprezentacji. Moc pozdrowień ślę także do zawsze gotowych do krycia zaspanego kumpla „Bubuli”.

Słowa uznania dla redaktora Marka Wawrzynowskiego, twórcy znanej tylko nam dwóm „akcji Arruabarrena”, przyjaciela i recenzenta, który zawsze służy szczerą radą, i Piotra Kuczy za 10 lat wspólnego podróżowania i pstrykania mi setek zdjęć. Dziękuję również tym, którzy mi kiedyś zaufali: Jackowi Kmiecikowi, Robertowi Zielińskiemu, Arturowi Szczepanikowi.

Rodzicom – tak jak w dedykacji – dziękuję za wszystko. Przyjaciołom, którzy rok w rok zjeżdżają do stolicy z całej Polski, aby w moje urodziny zaszkodzić swoim wątrobom: Kolin, Pindrak, Daro, Opona, Litera, Bartek, Lizka, Pałka, Anka, Kasia, Marta, Młynek, Piotrek – za rok znów w tym samym miejscu! Najlepszym nauczycielom na świecie – Jarosławowi Kobusowi, Danucie Jarmolińskiej, Agnieszce Masal, Agnieszce Sobiech i Iwonie Muraszko, której kończąc liceum, obiecałem, że kiedyś wrócę do szkoły z podpisaną moim nazwiskiem książką. Pani Profesor, słowa dotrzymuję. Dziękuję tym, którzy wszystko zaczęli i skończyli: Marcie Stremeckiej, Izie Bartosz, Krzyśkowi Wiśniewskiemu i Sewerynowi Dmowskiemu.

Całej reprezentacji Polski – Adamowi Nawałce, jego asystentom, wszystkim piłkarzom wciąż w kadrze grającym i tym, którzy oglądają ją już tylko z trybun. Ludziom z drugiego szeregu, którzy, choć widać ich mniej, wcale nie są mniej istotni – Jackowi Jaroszewskiemu, Bartkowi Spałkowi, Wojtkowi Hermanowi, Pawłowi Ptakowi, Pawłowi Kosedowskiemu, Remikowi Rzepce, Tomkowi Leśniakowi, „Siwemu” i „Marchewie”. „Tajemnice kadry” to ich historia.

Na końcu dziękuję siedzącemu nad nami Pawłowi Zarzecznemu, który dostrzegał piękno tam, gdzie inni widzieli szlam, i widział szlam w miejscu, gdzie słychać było szum zachwytu. Spoczywaj w pokoju.