Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niewielka wieś, Topola Czarna, była świadkiem wielu mrocznych wydarzeń. Powrót Maksymiliana Topora na ojcowiznę to nie podróż sentymentalna, ale próba dokonania zemsty. Zaopatrzony w nietypowe narzędzia zbrodni zechce ukarać wszystkich, którzy w przeszłości skrzywdzili jego najbliższych. Ale nic nie jest takie, jakim się wydaje. Testament matki ściąga na kark Maksymiliana najgorszych wrogów.
Czy zdoła wypełnić wolę rodzicielki? Czy uda mu się zachować życie?
„Testament matki” to opowieść o tym, jak głęboko zakorzenia się w przekazie rodzinnym poczucie krzywdy i chęć odwetu. Dla niektórych staje się niemalże elementem budującym DNA kolejnych pokoleń.
Stanisław Piguła – dziennikarz, felietonista, autor powieści „Powakacyjny romans”, która ukazała się pod koniec 2021 roku.
Absolwent Uniwersytetu im. Adama Mickiewicz w Poznaniu.
Studiował dziennikarstwo.
Pracował w „Gazecie Poznańskiej”, Polskiej Agencji Prasowej, współpracował z poznańskim radiem Merkury.
Od dwudziestu siedmiu lat związany z „Przeglądem Konińskim”.
Lubi jazdę rowerem, pływanie (w płetwach, bo szybciej) i spacery w ogrodzie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 295
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Stanisław Piguła, 2022Copyright © Wydawnictwo WasPos, 2023All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Redakcja:Barbara Mikulska
Korekta: Aneta Krajewska
Projekt okładki: Magdalena Czmochowska
Zdjęcie na okładce: unsplash oraz pixabay
Ilustracje przy nagłówkach: © by pngtree.com
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]
Wydanie I – elektroniczne
ISBN 978-83-8290-336-2
Imprint Mroczne HistorieWydawnictwo WasPosWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII
Rozdział XIX
Rozdział XX
Rozdział XXI
Rozdział XXII
Rozdział XXIII
Rozdział XXIV
Rozdział XXV
Rozdział XXVI
Rozdział XXVII
Rozdział XXVIII
Rozdział XXIX
Rozdział XXX
Rozdział XXXI
Rozdział XXXII
Rozdział XXXIII
Rozdział XXXIV
Rozdział XXXV
Rozdział XXXVI
Historia przedstawiona w powieści jest wymyślona. Jej źródłem są mroczne zakamarki wyobraźni autora.
Rozdział I
Zielone robale zabijają
We trzech siedzieli na tarasie wyremontowanego domu we wsi Topola Czarna: Janek i Grzesiek z sąsiedniej Janówki Małej oraz Iwan z Ukrainy, który zatrzymał się u sołtysa, aby pomagać mu w polu, ale wynajmował się też w budowlance. Byli pijani. Po pięć piw na głowę to dla nich niewiele, jednak upał i słońce zrobiły swoje. Tym bardziej że jeść im się nie chciało, ale do picia nie musieli się zmuszać.
Dom po starej Zarębinie od jakiegoś czasu stał pusty. Nawet szyby z nudów ktoś powybijał. Umarła tak po cichu, że najbliższy sąsiad znalazł kobietę prawie po tygodniu, gdy głodny pies na łańcuchu zaczął niemożebnie ujadać. Pochowali ją ludzie z wioski, rodziny nie było wiadomo gdzie szukać. Dawno się rozjechała i nikt tutaj nie wracał. A ksiądz nie chciał czekać.
Jakiś czas po pogrzebie ktoś zadzwonił do sołtysa, chyba z Ameryki. Zapowiedział, że przyjedzie gość z miasta, aby zająć się sprzedażą tego, co zostało po Zarębinie. Może w gminie znaleziono adres?
Pojawił się elegant w obcisłej marynarce, za krótkich spodniach i lakierkach, które – gdy wysiadł z mercedesa – od razu pokryły się kurzem. Do domu nawet nie chciał wejść, telefonem zrobił kilka zdjęć i tyle go było widać.
We wsi nikogo nie interesowało kupno obejścia. Co prawda budynek był solidny, przedwojenny, ale progu nikt nie chciał przekroczyć. Po stodole został stos zmurszałych desek, a do od dawna niewykorzystywanej obory strach było wchodzić.
Jedzenie raz w tygodniu przywozili Zarębinie z pomocy społecznej. Niekiedy pojawiał się też listonosz, który oprócz listów i pieniędzy, woził świeże pieczywo i papierosy. Ale Zarębina nigdy nie paliła, kupowała tylko chleb.
Ile miała lat, gdy umarła, we wsi nie pamiętali. Dopiero ksiądz proboszcz musiał zajrzeć w parafialne księgi. Wszyscy wiedzieli, że jest stara, jednak kto by pomyślał, że zbliżała się do dziewięćdziesiątki? Ci, którzy mogliby być w jej wieku, prawie wszyscy dawno poumierali, a młodszym liczenie lat komuś tak staremu nie było w głowie.
Tym bardziej że trzymała się od ludzi z daleka. Matki zaczęły nią straszyć dzieci, a starsi bali się spojrzeć jej w oczy, aby nie rzuciła uroku.
Gdy umarła, poszli za trumną, ale nie za blisko. Nawet pies, gdy został spuszczony z łańcucha, uciekł w las i nigdy go już nie widziano.
Po pijaku niektórzy się zastanawiali, czy nie podłożyć pod dom ognia, żeby ostatecznie wymazać ją z pamięci. Za jakie grzechy, nikt nie chciał mówić.
Kiedyś do Olczyków przyjechała babcia ze Świdwina. Tam powędrowała za jedną z córek. Opowiadała, że Zarębina za jej młodości była gospodynią, że ho ho. Co prawda męża miała wariata, który ich dwóch synów tłukł przy każdej okazji, chociaż w polu wiedział, co zrobić. Mieszkał z nimi też parobek, a wziął się nie wiadomo skąd. Nie spał w domu, a z krowami w oborze. Chodził w tym, co oni już znosili, zimą w gumowcach ocieplanych słomą, a latem w takich samych, oberżniętych do kostek.
Maksiu, bo tak miał na imię, był bardzo robotny, znał na pamięć daty wszystkich świąt kościelnych, tabliczkę mnożenia na wyrywki, ale gospodarze uważali, a za nimi inni, że w głowie nie wszystko ma poukładane. No to się z niego śmiali. Za to on niejednego pogonił tym, co trzymał w ręku. Najdelikatniej nazywany był odmieńcem. Nie było takiego we wsi, co by mu nie dokuczał.
Olczykowa też mówiła, że pewnej wiosny Maksiu się zakochał, choć panny najczęściej z niego kpiły. Ta przyjechała z Konina. Od małego musiała się troszczyć o siebie, bo rodzice nie widzieli dla niej miejsca w domu. Mocno kulała. Jak szła z wiadrem wody, pół wylewała, ale kur nauczyła się doglądać, krowom siana zadać. Spała na stryszku.
Dziewczyny ze wsi, nawet gdy śpiewały przy krzyżu, odsuwały się od niej.
Jak Marianna stała przy płocie i drogą za krowami szedł Maksiu, najpierw patrzyła na niego z ciekawością, potem się uśmiechała, a kiedyś dała mu duże czerwone jabłko. On, widząc ją, nigdy się nie spieszył, a nawet pogładził po włosach, które miała bardzo długie i białe jak len.
Nikt ich nigdy nie widział, żeby szli razem na spacer albo siedzieli gdzieś pod drzewem na trawie.
We wsi gruchnęła jednak wiadomość, że Marianna jest w ciąży i to najpewniej z Maksiem. Już przy płocie nie wystawała, on omijał zagrodę, a brzuch jej rósł. W końcu wyjechała i już nie wróciła. Maksiu dopytywał gospodarza, co się z nią stało, jednak nigdy nie usłyszał żadnej odpowiedzi. Raz nawet za takie pytanie dostał lejcami po plecach, co zakończyło wszelkie rozmowy na ten temat.
Dwaj synowie Zarębiny, jak tylko dorośli, wyjechali ze wsi i nie chcieli więcej ojca widzieć. Mówiło się, że uciekli aż za morze. A on pił, gospodarstwo zaczęło podupadać i w końcu umarł. Wszystkiego doglądał jeszcze Maksiu, chociaż i jemu sił zaczynało brakować. Zarębina chciała wziąć go do domu, lecz on wolał zostać w oborze. Tam też wiele lat temu umarł. A ona niedawno…
Poza starą chałupą został kawałek zarośniętego pola i las. Płot wokół domu zaczął się rozpadać, że psa nie można było spuścić.
Nikt nie spodziewał się, że ktoś zechce się tym dobytkiem zainteresować. Jakie było więc zdziwienie, gdy przed bramą stanęło bmw, a z auta wysiadł niemłody, ale krzepki jeszcze mężczyzna. Dużo później dowiedzieli się, że nazywa się Maksymilian Topór. Każdy zauważył, że kulał, choć nie przeszkadzało mu to specjalnie w chodzeniu.
Nie był to jedyny dom do sprzedania, a nieznajomy wybrał może ten najgorszy ze wszystkich we wsi. Pokrzątał się po podwórku, zajrzał w każdy kąt, wszedł do środka, a potem wsiadł do samochodu i odjechał. Wrócił następnego dnia z Jankiem Pawelcem z Janówki Małej. Facet robił przy murarce i przez wszystkich był chwalony, ale jak go coś naszło, to i przez tydzień nie potrafi przestać pić. Koledzy wyjeżdżali na robotę do Niemiec i on spróbował, jednak wrócił do domu w bagażniku i już nikt z nim się więcej nie umawiał. Rodziny nie założył, mieszkał z matką, bo mógł liczyć na opierunek i że coś ciepłego znajdzie na stole.
Maksymilian Topór spotkał Janka pod spożywczakiem we wsi. Dopiero zaczynał pić, więc gdy nieznajomy zaproponował niezły zarobek, postanowił przyjemność odłożyć na później. Po drodze do domu wstąpił po Grześka Wawro, z którym niekiedy imprezował, ale raczej rzadko, bo kumpel był bardziej obowiązkowy i często nie miał czasu. A kiedy mijał chałupę sołtysa, zobaczył na podwórku Iwana, wielkiego chłopa, który chociażby z racji takich kwalifikacji świetnie nadawał się do tej roboty.
Następnego dnia wcześnie rano zjawili się na rowerach w zagrodzie Zarębiny. Za chwilę podjechał też właściciel. Przywitał się z nimi, jednak nie przedstawił. Weszli do środka. To, że dom wymagał remontu, było widać na każdym kroku. Gospodarz nie był specjalnie wymagający. Kazał postawić płot z siatki i furtkę z domofonem. Za chwilę mieli dostarczyć konieczne materiały. Tak jak i inne niezbędne rzeczy. Powiedział, że jakiś czas tutaj pomieszka, ale chyba niezbyt długo. Chciał, żeby świeżo pomalowali i wysprzątali chałupę. Podłogi nakazał poprawić, żeby nie trzeszczały, a w kuchni wyszorować wszystko na glanc. Kanapę i fotele, mimo że miały po kilkadziesiąt lat, zostawił, tylko łóżko, w którym umarła właścicielka, polecił wyrzucić i spalić. Zapytał, czy się wyrobią w dwa tygodnie, bo wraca do Polski z zagranicy. Bardzo zależało mu na niedużym ogródku przed domem. Zarządził, żeby od tego zaczęli.
– Chwasty powyrywać albo wytruć, dosiać trawę i regularnie podlewać, aby z tarasu było na czym zawiesić oko.
Gdy przyjechał kolejny raz, obejrzał, co zrobili, wypłacił kolejną zaliczkę i powiedział, że będzie za tydzień. Szczególnie patrzył na trawę, gładził ją ręką, jakby zachęcał do rośnięcia.
Kiedy zbliżali się już do końca roboty i wieczorem zbierali do domów, też się pojawił i zaczął sypać na nią jakiś proszek. Patrzyli na niego zdziwieni, ale nic nie wyjaśnił. Podobnie jak poprzedniego dnia, tylko wtedy rozsiewał zielone kuleczki.
– Wiem, że już się wam spieszy, żeby zainkasować pieniądze, więc posprzątajcie po sobie, a jak chcecie, to możecie zostać na noc. – Spojrzał na nich. – Nie mam nic przeciwko, że się napijecie, ale w żadnym wypadku nie wchodzić mi boso na trawę, najlepiej siedzieć dupą na tarasie i się nie ruszać – rozkazał.
Nie bardzo się przejmowali tym, co powiedział, tym bardziej że za chwilę mieli sięgnąć po piwo, które chłodziło się w wiaderku w studni.
Odjeżdżając, jeszcze raz pogroził im palcem. Powiedział, że ostatnią zaległość wypłaci rano. Wyciągnął z kieszeni pieniądze i pokazał. Janek dojrzał, że wśród złotówek mignęły też jakieś obce.
To, co najcięższe, już zrobili, teraz zaczęli porządkować i wiedzieli, że przydałaby się im kobieca ręka. Grzesiek co prawda miał żonę, jednak bardzo chorą, dlatego też nigdy nie wyjechał do pracy za granicą. Musiał nie tylko jej doglądać, ale i zaopiekować się dziećmi, a była ich trójka. Wprawdzie do pomocy zamieszkała z nimi teściowa z odległej o trzydzieści kilometrów Wólki, lecz i dla niego roboty przy domu nie brakowało.
Meble i szafki, które zostały po byłej właścicielce, dokumentnie opróżnili. Tego byli pewni. Zdziwili się, gdy w najmniejszej, takiej na trzech nogach, znaleźli gazetę. Nie nawykli do czytania. Gołych bab w niej nie było. Zainteresowały ich litery, nie były polskie.
Janek i Grzesiek przerzucali strony, ale nic to nie dawało. Zawołali Iwana. On tylko spojrzał i powiedział, że to po rusku. Chcieli dowiedzieć się czegoś więcej. Zatrzymał się na artykule pod zdjęciem, na którym widać było jakieś potężne mury i kominy. Iwan spoważniał.
– To jest ta elektrownia atomowa, która wybuchła trzydzieści pięć lat temu – zakomunikował. – A teraz tu piszą, że ktoś, kto tam poszedł, zobaczył nieduże zielone robaki, podobne do ślimaków, takich bez skorupek. Przyjechali naukowcy, zgarnęli te stworzenia, miały świecące w nocy jedno oko, którym jednocześnie mogły ugryźć – ostrożnie wypowiadał słowa. – Któryś z tych profesorów dotknął palcem tego małego potwora i w ciągu kilku godzin zmarł. Teren ogrodzono, chociaż wojsko pojawiło się dopiero za kilka dni. W artykule napisali, że tej ziemi z robalami ktoś sobie nabrał i uciekł. – Iwan przeczytał powoli i dwa razy.
Na dalszą lekturę nie było czasu, jeśli nawet mieli zamiar biwakować w wyremontowanym domu, roboty mieli aż do nocy. Dopiero gdzieś około dziewiątej wieczorem poskładali narzędzia, wylali kubły z brudną wodą i usiedli na tarasie. Przyjemnie im się patrzyło na równo skoszoną trawę. Piwo pili jedno po drugim. Iwan pomiędzy kolejnymi przegryzał kiełbasą, Janek i Grzegorz chłodzili się na pusty żołądek. O gazecie zapomnieli.
Mieli już się położyć spać, wszyscy zdjęli buty. Po całym dniu nogi bolały. O myciu nie myśleli, sił zaczynało brakować. Janek jednak podskoczył i powiedział, że zębów może nie umyć, ale nogi musi, nawet chodząc po mokrej trawie. I zszedł z tarasu. Zanim Grzegorz i Iwan zorientowali się, co się dzieje, kucał i wstawał, jakby tańczył kazaczoka. Wołali go, aby wracał, bo przecież gospodarz zakazał. Nic sobie z tego nie robił. W końcu mu się znudziło. Wszyscy wlepili oczy w murawę, a na niej błyszczało kilka pojedynczych iskierek.
– Chyba się skaleczyłem w nogę – stwierdził Janek, jednak nie był w stanie pomyśleć o niczym więcej.
Poszli spać, każdy w osobny kąt. Wszyscy chrapali, oprócz Janka.
Pierwszy obudził się Iwan. Napił się wody i zobaczył, że Grzesiek też już się gramoli z posłania. Gdy Janek się nie ruszał, podeszli do niego. Leżał na boku. Szarpnęli nim mocno, przewrócił się na plecy, ale wyglądało, że śpi dalej. Jeszcze raz nim potrząsnęli, ale nic to nie dało. Dotknęli twarzy, była zimna. Przerazili się tak bardzo, że wyparowały z nich resztki alkoholu. Zaczęli biegać po domu, wówczas zobaczyli, że przed furtką zatrzymało się bmw.
– Panie, Janek nie żyje – wykrzyczał Grzegorz.
– A chodził po trawie? – syknął Maksymilian Topór.
– Coś tam zatańczył – przypomniał sobie Iwan.
– Dureń! – Usłyszeli obaj.
Policjanci przyjechali szybko, podobnie jak lekarz, który stwierdził, że prawdopodobnie był to atak serca. Przecież byli pijani i jeszcze to słońce…
Topór wieczorem już sam usiadł na tarasie. Był w wysokich butach ze skóry, oficerkach. Zszedł na trawę, ona znów zapłonęła iskierkami. Wyciągnął woreczek i zaczął z niego coś rozsypywać. Wrócił na taras. Gazetę z wiadomością o elektrowni atomowej spalił. Wyciągnął z kieszeni niedużą karteczkę, a na niej zapisane były nazwiska.
– Umarł niepotrzebnie, ale do nich śmierć przyjdzie zasłużenie – wymamrotał, stukając palcem w papier.
Rozdział II
Śmierć znaleziona w woreczku
Jan Wątroba podciągnął spodnie i zacisnął pasek. Nie spieszył się z zapinaniem rozporka, obracał w palcach guzik po guziku. Aneta Strychalska szybko wciągnęła przez głowę sukienkę i teraz poprawiała ramiączka, aby równo leżały. Nie patrzyli na siebie. Drzwi do stodoły były zamknięte, chociaż kto mógłby tutaj przyjść? Budynek stał w polu, daleko od domu i innych zabudowań. Gdy Wątroba kupił gospodarstwo sąsiada, wszystko zburzył. Poza stodołą, która wyglądała najlepiej. Teraz stała się dla niego taką samotnią, a od niedawna także miejscem schadzek z Anetą. Był od niej starszy o dwadzieścia lat. On głowa rodziny, z żoną krzątającą się w domu i przy dzieciach. A mieli ich trójkę, najmłodsze niedawno wyszło z pieluch. Ona jeszcze przed trzydziestką, ale na wsi już uważana za starą pannę. Pracowała w sklepie. Chyba do Jana nic wielkiego nie czuła. Jednak, gdy się rozstała z chłopakiem, który pił tak, że wszyscy w okolicy mówili o nim ochlapus, trochę dla zabicia czasu zaczęła się spotykać ze starszym i na dodatek żonatym. Nie o miłość tu szło, nie udawała przed sobą. Jan też zresztą nie robił jej wielkich nadziei.
Zagadnął do niej, gdy przyszedł po skrzynkę wódki, a ona się uśmiechnęła, podziwiając jego możliwości. Zaprosił ją po pracy do stodoły na drinka i gdy się zgodziła, kupił jeszcze niedużą butelkę coca-coli. Zaczęli się kochać, zanim wypili, a potem się spotykali dość regularnie.
Aneta to dorodna kobieta. Skrzynki z butelkami potrafiła jedną na drugiej poustawiać, a zgrabna była też jak mało która. Ciemne włosy miała zawsze splecione w długi warkocz, aby nie przeszkadzały w pracy. Czasami gładziła je palcami, jakby dotykała nagiej skóry i zalotnie się uśmiechała. Ale tylko do Jana.
Założyła buty, które same jakoś spadły, choć nie zamierzała ich zdejmować.
Jeszcze raz poprawiła sukienkę, patrząc przed siebie, może szukając lustra?
– Jan, już nie będę się z tobą spotykać – powiedziała.
Podszedł do niej i spojrzał z góry, bo był z niego kawał chłopa. Wyprzedziła jego pytanie.
– Nie, nie, nic z tych rzeczy, ale poznałam Grześka z Konina i wyprowadzam się do niego. Rodzicom zejdę z oczu. Gospodarstwo i tak przepisali braciom. Od poniedziałku dostałam pracę, też w sklepie.
Jan nadal się nie odzywał. Sprawiał wrażenie, jakby mu ktoś coś ukradł.
– Z Grześkiem jestem od miesiąca. Często u niego bywam, a dzisiaj przyszłam do ciebie, żeby się pożegnać. – Uśmiechnęła się pokazując białe, równe zęby.
Może liczyła, że Jan ją obejmie, przytuli, pocałuje, choć tego nie lubił. On jednak tylko stał. Zastanawiała się, czy powinna go cmoknąć w policzek, ale zrezygnowała z tego pomysłu. Wyszła ze stodoły, zostawiając uchylone drzwi. Wsiadła na rower i odjechała.
A on jeszcze długo nie ruszył się z miejsca. W końcu usiadł w starym fotelu, który ostatnio służył nie tylko do odpoczynku. W zasięgu ręki miał szklankę i skrzynkę wódki, a z drugiej strony słoik z ogórkami. Wypił i nawet się nie skrzywił, jego myśli biegały za marzeniami.
Po drugiej szklance poczuł się skrzywdzony, ale przez kogo? Wierzył, że trzecia przyniesie ukojenie.
Miał duże gospodarstwo po rodzicach, a z tym kupionym od sąsiada, jeszcze większe. Żona też nie przyszła z niczym. Dzieci pojawiły się tak zwyczajnie, jak powinno być. I do łóżka nikt go nie musiał ciągnąć, zawsze szedł z ochotą. Jego Jadźka imię miała trochę staroświeckie, ale to przez rodziców. W nocy bywała niekiedy nawet bardzo nowoczesna, aż się zastanawiał, skąd ona to wszystko umie. Wysoką, rumianą blondynę we wsi wszyscy szanowali. A koledzy nawet zazdrościli mu dużych piersi i figlarnych dołeczków w policzkach żony. Na co dzień ubierała się jak to na wsi, ale gdy szli na wesele, potrafiła się odstawić. On mógł się wtedy spokojnie napić, bo żonę cały czas ktoś prosił do tańca. A ona nie odmawiała i wyginała się w rytm muzyki, jakby urodziła się gdzieś w remizie.
Jan nie był skory do podrywania panien. Z tą Anetą to jakoś tak samo wyszło, nawet nie wiedział, dlaczego tak się stało. A teraz minęło. Był pewny, że już nie wróci. Gdy się z nią spotykał, z żoną się nic nie zmieniło.
Topola Czarna to całe jego życie i tak było zawsze. Ojciec i matka ciężko pracowali, ale jak to na wsi, na tych, którzy mieli gorzej, patrzyli z góry. A gdy już ktoś był kaleką, trzeba było z niego poszydzić. Przy niedzielnym obiedzie często wspominali Maksia, parobka od sąsiadów. Ojciec mówił, że niekiedy musiał mu przylać batem, gdy pierwszy nie powiedział dzień dobry albo nie zdjął czapki i się nie ukłonił. Nikt nie miał do niego żalu. Wszyscy robili tak samo.
Jan nawet nie dopytywał, dlaczego? Tak miało być i już. Teraz byłoby to chyba niemożliwe, myślał. Ale może dobrze, że nie ma we wsi drugiego takiego Maksia? Nie wiadomo, jakby się ludzie zachowywali? A ja? Czy nie byłbym taki okrutny jak mój ojciec?
Dlaczego takie wspomnienia przyszły mu do głowy? Nawet nie miał ochoty się zastanawiać.
Przez uchylone drzwi stodoły zobaczył, że ktoś jedzie rowerem. Podniósł się, by sprawdzić kto to. Miał nadzieję, że to Aneta się rozmyśliła, ale nie. To był ten nowy sąsiad, którego jeszcze nikt dobrze nie poznał, a on w sklepie rozpytywał o mieszkańców wsi. Nawet czytał ich nazwiska z karteczki, o czym powiedziała mu Aneta. I to, że jego, Jana, też tam było zapisane.
Nieznajomy przejechał i się nie zatrzymał. Jan postanowił więc wrócić na wygodny fotel. Niedaleko drzwi stodoły zauważył nieduży, czarny woreczek. Był przekonany, że wypadł Anecie. Schylił się. W głowie mu się zakręciło, ale nie na tyle, żeby stracić równowagę. Podniósł zgubę, a to była tylko taka szmatka ściągnięta u góry sznurkiem. Chciał rozsupłać zawiniątko, a kiedy się udało, włożył palec do środka, żeby sprawdzić, co w nim jest. Poczuł ukłucie, które niczym prąd przeszło nie tylko przez rękę, ale i przez całe ciało. Na palcu pojawiła się plamka krwi. Najpierw rzucił pakunkiem o ziemię. Za chwilę uniósł go jeszcze raz i zaczął wytrząsać. Wypadł z niego nieduży, zielony robal, który wił się z wyjątkową energią. Jan próbował wdeptać to coś w ziemię, ale się nie udało, zaczęło pełznąć w jego kierunku. Spróbował jeszcze raz i to z taką siłą, że mógłby od tego dołka zacząć studnię kopać. Nagle robak zniknął. Spojrzał pod buty, na ziemię i nic zielonego już nie było widać. Chyba się rozpadł.
Nie chciał już siadać w fotelu, bo wiedział, że zaśnie. Czas było wracać do domu, do żony i dzieci, na kolację. Szedł w miarę równym krokiem, a przed furtką jeszcze bardziej się sprężył. Jadźka jak zawsze przywitała go uśmiechem i dzieci, widać było, też się ucieszyły. Zaczął od łazienki, a potem w krótkich spodenkach i rozpiętej koszuli usiadł przy stole. Żona jako pierwszemu nałożyła mu ciepłej fasolki. Kiełbasę i chleb musiał wziąć sam. Wspólnie ponarzekali na to, co zobaczyli w telewizorze, że rolnikom żyje się coraz lepiej. Oni wiedzieli, że to nieprawda. Jego rodzice twierdzili, że na wsi jest ciężko i tak samo mówili teraz oni.
Żona szybko zebrała ze stołu naczynia, błyskawicznie pozmywała. Dzieci same wiedziały, że muszą iść spać. Nie było jeszcze późno, ale ona chciała już się położyć do łóżka. Spod prysznica wyszła wypachniona. Jan bardzo lubił te jej perfumy. Po pracy w polu i nawet akcji w stodole siły mu nadal nie brakowało. Potem zasnęli odwróceni do siebie plecami. Jadźka wiedziała, że mąż w nocy często się przewraca z boku na bok. Tym razem jednak tego nie robił. Próbowała nawet go objąć i obudzić, ale nie zareagował. Zrezygnowała, choć pieszczot jej brakowało.
***
Maksymilian Topór znowu siedział na tarasie. Palił papierosa i patrzył na trawę w ogródku. Dzisiaj niczym jej nie posypał ani nie rozrzucał tajemniczych kuleczek.
Zadzwonił telefon. Niespiesznie wyciągnął aparat. Nie spojrzał w ekran, domyślał się, kto jest z drugiej strony. Nie pomylił się. W słuchawce usłyszał powitanie po rosyjsku.
– Czy to, co ci dałem, już ożyło? – Padło krótkie pytanie, które mogło dotyczyć wielu rzeczy, ale słuchający wiedział, o co idzie rozmówcy.
– Tak. Sypnąłem po trawie – odpowiedział cicho.
– Maksym, chcesz całą wioskę zabić? – Pytający nie ukrywał zdenerwowania.
– To było na próbę, żeby zobaczyć, czy te gady przeżyły podróż – wyjaśnił pojednawczo.
– One wszystko wytrzymają. Są groźniejsze od bomby – ostrzegał głos w słuchawce.
– Dzisiaj ożywiłem już tylko jeden nabój. Jutro zobaczę, czy wystrzelił. – Zaśmiał się Maksymilian.
– Uważaj. Zaufałem ci, ale gdyby się to wszystko wydało, to nawet ślad po nas nie zostanie – przekonywał kompan.
– Spokojnie!
– Widzę, Maksym, że masz dużą złość do tych ludzi, teraz twoich sąsiadów.
– Opowiadałem ci, wszystko wiesz i nadal się dziwisz? – prawie krzyknął.
– Czuję, że ci nie przeszło, chociaż to już tyle lat. – Cicho podsumował rozmówca.
– Ojciec na pewno cierpiał, a jak cierpiała matka, to widziałem całe życie – Topór powiedział z goryczą w głosie. – Poza tym te robale tylko zabijają, a cierpienie jest gorsze od śmierci – dodał.
Osoba mówiąca po rosyjsku, nie miała już chyba ochoty na dalszą konwersację albo bała się tego, co Maksymilian może zrobić.
– Przypominam ci, że zacząłeś bawić się w Boga. Uważaj, Maksym, niepokoję się o ciebie, ale i o siebie. Nie dałbym ci tego, gdyby twoja matka nie była moją krewną.
Rozmowę skończyli bez pożegnania. Topór wyciągnął drugiego papierosa. Na karteczce, która przed nim leżała, skreślił nazwisko: Jan Wątroba.
Rozdział III
Podnosiła sukienkę
Od strony Topoli Czarnej Konin wyglądał jak jakaś potężna aglomeracja.
Przejechał przez wiadukt, minął liczne rozjazdy. Za chwilę okazało się, że to gmina Stare Miasto. Konin przywitał Maksymiliana kamienicami, których większość prosiła się o remont, oraz osiedlami nowych bloków, na pewno uważanych za lepsze. Kiedyś miasto uciekło na drugą stronę Warty i tam się rozwijało. W nowym centrum znalazł największy hotel, do którego zmierzał.
Na parkingu, gdy powiedział, że chce się zameldować, natychmiast podniesiono przed nim szlaban. Walizkę zostawił w samochodzie, a zresztą, co w niej było? Bielizna na zmianę, ale taka, którą już dawno należało wyrzucić. Tylko on wiedział, że na bokserkach kiedyś namalowane były serduszka i usta, a teraz pozostały wypłowiałe plamy. Resztę miał na sobie. Domyślał się, że jak to w hotelach, przez noc koszulę mu wypiorą i wyprasują. Gdyby tak nie było, zabrał dwa czarne T-shirty. Nie zapomniał o maści. Nią, rano i wieczorem, smarował krótszą i zdeformowaną nogę.
Recepcjonistka uśmiechała się od ucha do ucha.
Młoda, trochę zbyt pulchna dziewczyna tryskała radością. Kręcone czarne włosy okalały ładną okrągłą buzię i dodawały jej takiego szaleńczego wyglądu. Ubrana w granatowy kostium, na apaszce wciśniętej w dekolt rozpiętej bluzki przeczytać można było nazwę hotelu: „Twelve”.
– Witamy w Koninie, w czym mogę pomóc? – powiedziała, spiesząc się z wypowiedzeniem tych słów.
Topór zbliżył się do lady powoli, może dlatego, że nie chciał zbyt głośno stukać oficerkami. Tylko uniósł kapelusz. Spod grafitowej kurtki, takiej, jaką nosili kowboje w filmach z Dzikiego Zachodu, wyglądała znoszona biała koszula. Czarne spodnie opinały łydki, chociaż na górze były zdecydowanie szersze.
– Chciałbym pokój, na razie na jedną noc – powiedział i spróbował się uśmiechnąć.
– Bardzo proszę. – Recepcjonistka od razu gotowa była do działania. – Chce pan mieszkać wyżej czy niżej? Nie mamy w tej chwili zbyt wielu gości – informowała. – Może też pan wybrać widok za oknem. Z jednej strony Aleja 1 Maja. Z drugiej kościół.
A on zdziwił się, że musi podejmować taką decyzję. Przez całe życie był podejrzliwy. Ale też nauczony, aby odpowiadać jak najogólniej.
– Poproszę z widokiem na tę ładniejszą część miasta – pozostawił decyzję recepcjonistce, czym się nie zmartwiła.
– Proponuję pokój 909, spodoba się panu – powiedziała, nie tracąc uśmiechu.
Już miał w ręku klucz z dużą niebieską kulą na łańcuszku, gdy jeszcze dodała:
– Na śniadanie zapraszam od siódmej do dziesiątej. Do restauracji. Tam też serwujemy obiady, ale to już od pana zależy, czy pan skorzysta. Może jakieś pytania? – Zakończyła.
Topór odchodził, ale wrócił do recepcji.
– Przyjechałem, żeby znaleźć pewną kobietę, Lucynę Wybój. Mieszkała kiedyś we wsi Topola Czarna. Potem przeniosła się do Konina albo gdzieś dalej. Chociaż może rodzina tutaj pozostała? – Właściwie sam nie wiedział, dlaczego zdecydował się zadać to pytanie. W końcu Konin to spore miasto. Tu nikt nie znał wszystkich sąsiadów jak na prowincji.
Recepcjonistka spoważniała, zaczęła świdrować go wzrokiem.
– Dlaczego pan jej szuka? – Widać było, że zrobiła się nerwowa.
– Moi krewni tam mieszkali. Teraz ja też się tam przeprowadziłem. To taka moja podróż sentymentalna. – Próbował uspokoić recepcjonistkę.
Widać mu się to udało.
– Ja też nazywam się Wybój, Renata – powiedziała.
Aż wytrzeszczył oczy, ale się nie odezwał.
– Lucyna Wybój to moja babcia – dokończyła i uśmiechnęła się znów bardzo szeroko.
Maksymilian Topór zaczął przestępować z nogi na nogę, nie chciał zaprzepaścić takiej okazji. Wiedział, że gdyby teraz zaczął ją dopytywać, mogła się zamknąć w sobie i pozostać tylko miłą recepcjonistką.
– Długo dzisiaj pani pracuje?
– Do nocy i jutro od rana – grzecznie odpowiedziała.
Może spodziewała się dalszych pytań, lecz skoro ich nie było…
Topór wrócił do samochodu po niedużą torbę podróżną, a potem znów uśmiechając się do recepcjonistki, poszedł do windy i wjechał na swoje piętro. Wszedł do niedużego czystego pokoju. Zrzucił z siebie kurtkę i stanął przy oknie. Zapatrzył się na pobliski kościół. Nagle sięgnął do torby. Znalazł dwa nieduże, przezroczyste słoiczki. W jednym były trzy zielone kulki, a w drugim szary proszek. Włożył je do kieszeni spodni, rozglądając się dookoła, jakby podejrzewając, że ktoś może to zobaczyć.
Usiadł na krześle, łokcie oparł na niewielkim stoliku i głowę schował w dłoniach. Jak ta Lucyna dzisiaj wygląda? Niegdyś razem z innymi była potworem. Spod palców wypłynęły łzy.
Nad parobkiem Maksiem szczególnie okrutnie znęcali się młodzi. Bywało, wchodzili za nim do obory, gdzie urządzono mu dom i wyczyniali takie rzeczy, że strach pomyśleć. Maksiu był silny, więc chwytali go we czterech, za ręce i nogi. Wtedy ta Lucyna, która spała z każdym we wsi, jeśli tylko chciał, zdejmowała mu spodnie i odsłaniała przyrodzenie. Sama podnosiła sukienkę, a majtek nie nosiła i kręciła się przed nim. Chłopaki zachęcali ją, aby podeszła bliżej i chwyciła Maksia. On krzyczał, ale dostawał wtedy w twarz i się uspokajał. Po tych igraszkach polewali go zimną wodą, żeby – jak mówili – ostygł. Gdy widział, że zbliżają się do jego obory, zamykał drzwi, ale zawsze znajdowali drugie wejście. Trochę się uspokoili, kiedy zaopatrzył się w widły. Zawsze miał je pod ręką.
Lucyna wyjechała do miasta, założyła rodzinę – tak mówili we wsi, gdy Topór pytał o nią w sklepie. Nawet podali mu nazwisko po mężu. Ktoś też wspomniał, że ma wnuczkę pracującą w hotelu.
Próbował zasnąć, ale mu się nie udało. Zdjął buty, z tej obolałej nogi bardzo ostrożnie. Od razu było widać, że stopę ma zdeformowaną. Żeby mógł chodzić, w bucie znajdowała się specjalna wkładka.
Gdy szedł boso do łazienki, z trudem się poruszał, a na twarzy widać było ból. Usiadł na łóżku i posmarował nogę maścią z dużego słoika. Była na nim naklejona czerwona karteczka z napisem „Sputnik”.
Zjechał windą do recepcji. Czekało tam kilka osób, które tak jak on szukały noclegu. Chociaż w jego przypadku było to raczej polowanie.
Wyglądało na to, że Renata Wybój ucieszyła się, że będą mogli dalej porozmawiać.
– A ja pana zaskoczę – powiedziała od razu. – Moja babcia mieszka z jedną ze swoich córek, a moją ciocią, Krystyną, w Kaliszu. Ale dzisiaj przyjechała do Konina. Jutro mój tato, jej syn, odwozi ją do Warszawy na lotnisko. Leci na długo do swoich dwóch sióstr, które mieszkają w Paryżu – wyrecytowała. – Ma pan więc dużo szczęścia. Może pan się z nią dzisiaj spotkać. – Dumna była z tego, co mówi. – Ma pokój obok pana. Za jakiś czas zejdzie na obiad.
Wyszedł przed hotel. Z okna widział, że idąc w stronę kościoła, znajdzie dwie niewielkie knajpki obok siebie. I w tym kierunku ruszył. Na japońskie przysmaki nie miał ochoty, ale kebabu dawno nie jadł. Usiadł przy stoliku pod parasolem i zamówił najpierw piwo, a potem co tam znalazł w karcie na pierwszym miejscu. Nie smakował tego, co je, ale czymś trzeba było jednak żołądek wypełnić. Piwo zamówił jeszcze jedno, podawali takie małe.
Wydawało mu się, że jest gotowy na spotkanie z Lucyną Wybój. Ale krzesło jakby się przykleiło, nie dawało wstać. Chciał już zamówić trzecie piwo. Zrezygnował. Po tych co wypił, szumiało mu w głowie. Chociaż chyba nie tylko po alkoholu.
Zapłacił rachunek i ruszył do hotelu. Ledwie przekroczył próg, gdy recepcjonistka zaczęła do niego machać. Zbliżył się powoli, a ona wskazała starszą kobietę siedzącą niedaleko w fotelu przy stoliku. Była elegancko ubrana, w gustowny żakiecik w buraczkowym kolorze. Buty miała czarne, na grubszych podeszwach, podobnych do takich jak w młodzieżowych traperach, pod którymi można przynieść błoto, a nawet drobne kamienie. Czarne włosy, niezbyt długie, zaczesała do góry, że wokół głowy tworzyły otoczkę podobną do aureoli na obrazach świętych.
– Już mówiłam babci o panu. Chodźmy do niej – zaproponowała Renata.
Zbliżyli się do stolika, przy którym siedziała. Dopiero teraz zobaczył twarz Lucyny Wybój. Pomimo wielu zmarszczek można było powiedzieć, że była kiedyś urodziwą panną.
Uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę do Topora.
– Lucyna Wybój, a z domu Lucyna Kazek. To chyba ważne, skoro pan szuka w przeszłości, jak mi powiedziała wnuczka – zaczęła i spojrzała na niego.
On trochę niepewnie podał rękę, ale… jej dłoni nie pocałował.
– Jestem Maksymilian. – Nie zdradził nazwiska.
Bał się, że starsza kobieta może sobie coś przypomnieć.
– Ja we wsi Topola Czarna nie mieszkałem – mówił wolno, zastanawiał się, co jeszcze powiedzieć. – Stamtąd pochodzą moi krewni – cedził słowa i czekał na reakcję.
– Jak się nazywali? – szybko zapytała.
– Lament, Ksawery i Justyna Lament – skłamał.
– Takich nie kojarzę.
– Niezbyt długo mieszkali i może osiedli dopiero, gdy pani się wyprowadziła? – brnął w kłamstwo, ale ostrożnie, aby nie utonąć.
– Może tak, pamięć też już mnie zawodzi – przyznała pojednawczo.
I czekała, co będzie dalej.
– Kupiłem dom Zarębów – mówił niepewnie.
– Zarębinę pamiętam i pan jest jej wnukiem? – dociekała.
– Nie, nie, znali się z moimi rodzicami. – Mówił tylko tyle, ile musiał i miał nadzieję, że ona sama zacznie wspominki.
– Zarębina była mądra, ale jej mąż głupi. Jak on bił tych synów, że potem bali się ludzi. I od rodziców uciekli. – W tym przypadku pamięć jej dopisała.
Topór czekał, czy coś jeszcze powie, jednak milczała.
– I to cała rodzina? – zaczął ostrożnie.
– Tak, więcej ich tam nie było, Zaręba, Zarębina i dwóch synów – odpowiedziała pewnie.
Lecz za chwilę stuknęła się palcem w czoło.
– Był jeszcze ten ich parobek, Maksiu, chociaż to przecież nie rodzina. No i mieszkał w oborze. Z niego to niekiedy można było się pośmiać, jednak nie będę opowiadać przy wnuczce. – Mrugnęła znacząco. – Na szczęście za dziewczynami ze wsi się nie uganiał, ale spodobała mu się taka jedna miastowa, kulawa. – Przypominała sobie. – Mówiło się, że zaszła z nim w ciążę. Czy to prawda, nie wiem. Brzuch jej rósł, to ją Zarębina pogoniła. – Na tym zakończyła opowieść.
Siedząca obok wnuczka przypomniała, że babcia powinna trochę odpocząć, jutro wcześnie rano jedzie na lotnisko i leci do Paryża.
Wszyscy wstali. Topór ukłonił się aż do ziemi. Niepostrzeżenie na drodze Lucyny Wybój położył zieloną kulkę. A ona na nią nadepnęła.
Pożegnali się, znów podając sobie ręce.
– Już się chyba nie zobaczymy. – Takie słowa wypowiedziała starsza kobieta.
– Na pewno nie – potwierdził Maksymilian Topór.
Babcia z wnuczką powoli szły do windy, a on je wyprzedził i pojechał drugą.
Przed drzwiami hotelowego pokoju Lucyny Wybój rozsypał trochę szarego proszku, który miał w słoiczku. Wiedział, że gdy po nim przejdzie, przylepiony do buta zielony robal ożyje, a potem… rozsypie się w pył.
Kiedy rano zszedł na śniadanie, w recepcji zobaczył zapłakaną Renatę Wybój. Nie musiał pytać, sama powiedziała, że babcia w nocy zmarła i już nigdzie nie pojedzie. Przyjrzał się dziewczynie. Była podobna do swojej babci. Poczuł, że spodnie ma chyba za ciasne.
Rozdział IV
Zielony robal w ustach
Maksymilian Topór wracał z Konina do Topoli Czarnej. Może gdzieś tutaj rosną takie drzewa i dlatego tak tę wieś nazwano?, zastanawiał się. Chociaż w okolicy żadnej topoli nie widziałem. Prawdopodobnie je wycięto, podsumował rozmyślania. Znał topole czarne zza wschodniej granicy, gdzie długie lata mieszkał. Tam te drzewa są bardzo popularne. I chyba jeszcze by to roztrząsał, przywoływał w pamięci krajobrazy, gdyby nie widok sprzed jego furtki. Na wprost niej stał policyjny radiowóz.
W pierwszym odruchu zdjął nogę z gazu, rozejrzał się, czy miałby jak zawrócić. Ale było już za późno, nawet gdyby zdecydował się na taki manewr. Funkcjonariusz wysiadł z samochodu, dojrzał nadjeżdżającego gospodarza.
To mundurowy, żadne służby specjalne, próbował uspokoić nerwy. Zresztą, gdyby był to ktoś inny, nie czekałby przed domem, tłumaczył sobie. Ale najpierw zwykły policjant, a potem może pójść w górę, niepokój jednak go nie opuszczał.
Podjechał powoli, zatrzymał bmw zaraz za radiowozem. Policjant, taki gdzieś około czterdziestki, nie założył czapki, ale się przedstawił.
– Sierżant Arkadiusz Piętka z komendy w Koninie. Domyślam się, że pan Maksymilian Topór? – zapytał.
– Dobrze się pan domyśla – tyle powiedział na powitanie.
– Chciałbym porozmawiać, wejdziemy do domu? – zaproponował policjant.
Topór sprawnie uchylił furtkę, otworzył drzwi, ale zachęcił, żeby usiedli na tarasie. Musieli przejść przez dom.
– To gdzie leżał ten, który zmarł? – zainteresował się i spojrzał na Topora.
On, wcześniej czy później, spodziewał się takiego pytania. Wskazał kawałek podłogi w największym pokoju.
– Tutaj miał rozłożony stary materac, ale już wszystko wyrzuciłem, nie było rozkazu, żeby zostawić – tłumaczył rzeczowo.
– Tak, tak – zgodził się Piętka. – Przecież umarł, bo serce mu się zatrzymało, to nie było zabójstwo – mówił sierżant powoli.
Słowa te wzmocniły czujność Maksymiliana, lecz starał się, aby nie było tego po nim widać.
– Wcześniej nikogo z całej trójki nie znałem, wynająłem ich do roboty, a tego, który zmarł, spotkałem pod sklepem, jak pił piwo – wspominał Topór.
– To wszystko wiem, a co mi powiecie o świecących robakach – dopytywał policjant i było widać, że rozmawiał z pozostałymi dwoma robotnikami.
– Pierwsze słyszę. Mnie o niczym takim nie mówili – udał zdziwienie. – Ale co to dokładnie miało być? – Chciał sprawić wrażenie naprawdę zainteresowanego.
Piętka nic nie odpowiedział.
Zaczął oglądać taras, zszedł na równo skoszoną trawę, patrzył pod nogi. Żadnych zielonych robali oczywiście nie zobaczył.
– Niewiele o was wiemy. – Spojrzał na Topora.
A on zauważył, że mówi do niego nie na pan, a na wy, jak dawni milicjanci.
– Tak powinno być w demokracji: jeśli nie ma powodu, policja obywatelem się nie interesuje! – Maksymilian wyrecytował jak z jakiejś ulotki KOD-u.
– To u nas. Ale tam, skąd przyjechaliście, jest inaczej. – Piętka wiedział, co mówi.
– Przez długie lata mieszkałem za wschodnią granicą. Matka wyszła za Rosjanina – odparł. Pomyślał, że wcześniej czy później funkcjonariusz by się o tym dowiedział, jeśli już mu nie przysłali papierów z Warszawy.
– To dlaczego wróciliście do Polski? – dociekał Piętka.