Turcja - Marcelina Szumer-Brysz - ebook + książka

Turcja ebook

Marcelina Szumer-Brysz

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Turcja - jak mosty na Bosforze, łączące Europę z Azją, spaja ze sobą różne światy, kultury i sposoby myślenia. Poczuciu narodowej dumy coraz częściej towarzyszy tęsknota za dawną potęgą imperium - skutecznie podsycanaprzez seriale historyczne. Autorka pokazuje nam to, co w ostatnich latach najbardziej angażuje umysły Turków. Historięosmańskiej świetności, żywe przywiązanie do świeckiej republiki, a jednocześnie mentalny i „urzędowy” zwrot ku islamowi.

Co boli Turcję? Czy jest gotowa na zmiany? Jakie są jej kompleksy, lęki i pragnienia? Czy pisząc o niej, można uniknąć powszechnych na Zachodzie stereotypów? Autorka udowadnia, że można, ukazując przy tym nie tylko barwne obyczaje i ciekawych ludzi, ale przede wszystkim rozdźwięk między rzeczywistością a wyobrażeniem, rozdarcie między tradycją a nowoczesnością, codziennymi sprawami a świątecznym uniesieniem.

Konia z rzędem temu, kto po lekturze nie zapragnie lepiej poznać tego fascynującego kraju.

"Uwaga: ta książka to wyznanie miłości! A przy tym niezwykle uważny, wnikliwy i wciągający niczym serial portret Turcji – tej dawnej, którą znamy ze Wspaniałego stulecia i tej współczesnej, o której wciąż wiemy za mało. Marcelina Szumer-Brysz z reporterską dociekliwością pisze o kraju, który kocha i który zna od podszewki. Razem z nią udamy się tam, gdzie zatrzęsła się ziemia, zatańczymy na weselach, pogadamy o polityce, pogodzie, religii i prawach kobiet, a nawet dowiemy się, co turecki Sąd Najwyższy uważa w sprawie trzymania butów na klatkach schodowych."

Katarzyna Kobylarczyk

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 473

Oceny
4,4 (28 ocen)
15
8
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
drozd0404

Nie oderwiesz się od lektury

książka fajnie napisana. nie nudzi historia przedstawiona przez autorkę
00
Tuliaszn

Całkiem niezła

Mam wrażenie, że już czytałem tę książkę. Nic nowego.
00

Popularność




Projekt okładki: Adam Kosik

Konsultacja merytoryczna: dr Anna Akbike Sulimowicz-Keruth

Redaktor serii: Halina Hałajkiewicz

Redaktor prowadzący: Barbara Czechowska

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Aleksandra Żurek-Huszcz, Magda Zabrocka/Lingventa

Mapa: Depositphotos/Volina

Zdjęcia: Marcelina Szumer-Brysz

© for the text by Marcelina Szumer-Brysz

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2024

ISBN 978-83-287-2739-7

Sport i Turystyka – MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2024

–fragment–

Pamięci ofiar trzęsienia ziemi w Turcji

szóstego lutego 2023 roku

Moim Rodzicom, Maryli i Jarkowi Szumerom,

którzy są przy mnie pod każdą szerokością geograficzną

Jak dobrze być Turkiem!

Mapki dla przybywających do Turcji turystów, takie rozwieszane w lokalnych biurach podróży czy busach wożących przyjezdnych po kraju, przypominają ilustrowane książeczki dla dzieci. Opisowi Stambułu (tur. İstanbul) towarzyszy obrazek dwóch meczetów. To Sultan Ahmet Dżami (Camii), bardziej znany jako Błękitny Meczet, i Hagia Sophia (Ayasofya), skąd od niedawna, po niemal stuleciu przerwy, muezin znów wzywa wiernych do modlitwy. Wirujący derwisz jest znakiem rozpoznawczym Konyi. Rysunek przedstawiający skalne kominy i krążące w górze balony przypisano Kapadocji; mauzoleum Atatürka – Ankarze. Są też oczywiście kafelki z İzniku, szklanka parującej herbaty z Rize nad Morzem Czarnym, antyczne ruiny na Wybrzeżu Egejskim, morele z Malatyi, lody z Maraş (Kahramanmaraş, hetyckie Markasi) i jest kot z Wan (tur. Van). Czasy, epoki historyczne, kultury, postaci rzeczywiste i fikcyjne, ludzie i zwierzęta zostały na tych mapach przemieszane w zadziwiający sposób. Hodża Nasreddin, legendarny filozof z Eskişehir, może pomachać do św. Mikołaja z Myry (Miry) bez biskupiej tiary i w szatkach czerwonego krasnala, pewnie dla uproszczenia przekazu.

Taki chaos nikomu w Turcji nie przeszkadza. Przeciwnie, Turcy, choćby ich noga nigdy w Stambule nie postała, będą opowiadać z zapałem o jego urokach i rzeczach, które cudzoziemiec powinien tam zrobić: koniecznie przejechać się czerwonym tramwajem na Istiklal Caddesi czy zjeść chleb z rybą z restauracji pod Galata Köprüsü, mostem Galata. Nie musieli widzieć wapiennych tarasów, by rozpływać się w zachwytach nad bembeyaz (bielusieńkim) Pamukkale (fragm. wiersza Cennet bizim ülkemiz, Nasz kraj jest rajem, Atili Çakıroğlu) ani zamoczyć ręki w wodach Morza Śródziemnego, by je opisywać jako masmavi, niebieściutkie.

Turcy wynoszą dumę narodową z domu. I ze szkoły. Na wiece i uroczystości z okazji świąt narodowych przyprowadza się nawet bobasy, ubrane przez rodziców w koszulki z Atatürkiem lub śpiochy z rysunkiem konturów kraju. W miastach, miasteczkach i wsiach jest wtedy dosłownie czerwono od flag. A ich kolor i symbolika także poruszają patriotyczno-bohaterską nutę.

Według legendy o czasach zwycięstw Murada I, kiedy w nocy po bitwie na Kosowym Polu (1389) żołnierze sułtana odszukali poległych towarzyszy, księżyc i gwiazda poranna odbijały się w kałużach ich krwi. Poruszeni, po powrocie opowiedzieli o tym innym. I tak oto księżyc i gwiazda znalazły się na czerwonym tle tureckiej flagi. A co na to fakty? Pod sztandarami z półksiężycem na ciemnoczerwonym tle żołnierze Osmanów walczyli od roku 1453, gwiazda pojawiła się później (1844–1922). Sztandar z obu symbolami towarzyszył też żołnierzom Tureckiego Ruchu Narodowego przez lata wojny o niepodległość, a po zwycięstwie stał się znakiem rozpoznawczym Republiki Turcji i został przez nią oficjalnie uznany za flagę państwową 5 czerwca 1936 roku (Türk bayrağı ne zaman kabul edildi? Türk bayrağının anlamı ve hikayesi nedir?, „Cumhuryet”, cumhuryet.com.tr)[1]. Trochę to odległe w czasie od krwawej bitwy z tej opowieści. Ale kto wie? Może legenda zachowała i przeniosła te symbole przez pokolenia, żeby wspierały poczucie narodowej dumy?

Szacunek dla flagi to w Turcji podstawa. Prezydent Erdo­ğan znany jest z tego, że podczas oficjalnych międzynarodowych spotkań podnosi z ziemi i chowa w połach marynarki naklejkę z turecką flagą, przyklejoną na podłodze, by każdy lider wiedział, gdzie ustawić się do zdjęcia. Jesienią 2023 roku to samo zrobił goszczący w Nowym Jorku minister spraw zagranicznych Hakan Fidan. Ale nie trzeba być politykiem, by szanować flagę. Wystarczy być Turkiem. Po obchodach stulecia proklamowania Republiki, gdy kraj był jeszcze bardziej czerwony od flag niż zwykle, zdarzało się, że porwany przez wiatr sztandar gdzieś się poniewierał. Media co dzień obiegały filmiki takie, jak ten z policjantem z Gümüşhane, który zauważył, gdy zatrzymał się na światłach, że na jezdni leży flaga, i dosłownie wyskoczył z auta, by ją podnieść. Wcześniej, latem, w Kırıkkale, ktoś nagrał innego policjanta, wyciągającego turecką flagę z kosza na śmieci. Taką małą, papierową. Gołymi rękoma oczyścił ją z odpadków i zabrał do radiowozu. Kilka lat temu, gdy na zboczach jednej z podizmirskich osad wybuchł groźny pożar, właściciel zagrożonego ogniem domu, zamiast ratować dobytek, wszedł na dach, by zdjąć i zabezpieczyć flagę…

Pierwsze wiersze, jakich uczą się tureckie dzieci w szkole, a nawet wcześniej – w przedszkolu, to strofy o „świętym turec­kim narodzie” i „naszym rajskim kraju”. Napis z każdego pomnika, a jest to cytat z Mustafy Kemala Atatürka, powtarzany przez nauczycieli, polityków, pisarzy i znaturalizowanych cudzoziemców: Ne mutlu Türk’üm diyene!, Jakże szczęśliwy jest ten, kto nazwa siebie Turkiem!, wdrukowuje się w turecką świadomość gdzieś pomiędzy własnym imieniem a nazwiskiem.

Na drugim biegunie panoszy się jednak burası Türkiye, fraza wytrych, pod którą skrywa się obawa, że to, co tureckie, może być gorsze. Czasami zdarzało mi się zastanawiać, jak to możliwe, że Turcy, tak skłonni do sławienia zalet swego kraju, w tej samej rozmowie potrafią, z miną czekającego na pochwałę dziecka, zapytać, co o Turcji myślą inni. I naprawdę przykładają wagę do odpowiedzi. No tak, tu jest Turcja!, burası Türkiye!, usłyszymy często w różnych sytuacjach. Tatuś policjant jedzie radiowozem na sygnale, trzymając na kolanach rozanielonego kilkulatka? Jasne, burası Türkiye! Krowa uciekła spod noża przed Świętem Ofiarowania i właśnie galopuje autostradą? Oczywiście, burası Türkiye!

To, co wcześniej tylko przeczuwałam, słysząc w tej frazie rozgoryczenie, doskonale ujęła turecka pisarka Ece Temelkuran. W swojej książce Turkey: The Insane and the Melancholy (wydanej w Polsce w 2017 roku pod tytułem Turcja. Obłęd i melancholia przez wrocławskie wydawnictwo Książkowe Klimaty, w przekładzie Łukasza Buchalskiego) też zestawiła poczucie dumy z tureckości z rodzajem pogardy dla sytuacji w swoim państwie. Opisała kraj, którego mieszkańcy stoją na moście rozpiętym między Wschodem a Zachodem. Kazano im iść naprzód, aby wyrównać do poziomu Zachodu, i wznieść się, jak powiadał Atatürk, ponad poziom cywilizacji zdobywców, ale nie wzięto pod uwagę, a może nie doceniono faktu, że coś – być może „wschodnia dusza” – będzie ich ściągać w dół, że ktoś będzie czuł się nieszczęśliwy i ograbiony z przeszłości. „Jak dobrze być Turkiem” i burası Türkiye! egzystują obok siebie w tej samej rozmowie, ba, nawet w tym samym zdaniu, nie bez przyczyny. I znów intuicyjnie wszyscy to rozumieją i nikomu to nie przeszkadza. Tylko cudzoziemiec przez chwilę nie wie, co się dzieje…

Turcja, Turkey, Türkiye,Türkiye Cumhuriyeti

Türkiye – od czerwca 2022 roku tak brzmi oficjalna międzynarodowa nazwa kraju, znanego do niedawna jako Turkey. Na tureckich produktach znajdziemy więc teraz napis „Made in Türkiye”. Do kosza trafiły tony materiałów i ulotek reklamujących kraj jako Turkey. Trzeba je było wydrukować na nowo i upowszechnić nowe hasztagi na Instagramie. „#GoTürkiye!”, piszą więc teraz influencerzy, choć od czasu do czasu wciąż jeszcze wyrwie się komuś – instaturyście, zachodniemu dziennikarzowi albo politykowi – stare dobre Turkey. Zwykłym Turkom jest chyba wszystko jedno, ale licencjonowani przewodnicy po kraju bardzo się pilnują. Nawet gdy z przyzwyczajenia powiedzą: Turkey, natychmiast się poprawiają. To Türkiye jest piękna. To Türkiye zwiedzamy. To Türkiye kochamy.

Zmiana, choć sensowna – bo rdzenna, turecka nazwa kraju brzmi właśnie Türkiye – nie byłaby pewnie konieczna, gdyby nie skojarzenie z indykiem. Ptak, zwany w Turcji hindi, po angielsku nazywa się przecież turkey. Z ust rządzących nie padło co prawda potwierdzenie tej tezy. Oni wszyscy, z prezydentem Recepem Tayyipem Erdoğanem i ministrem spraw zagranicznych Mevlütem Çavuşoğlu na czele, przekonywali, że nazwa Türkiye lepiej odzwierciedla charakter, kulturę i wartości bliskie mieszkańcom, a jej używanie wzmocni markę kraju. Eksperci od rebrandingu nie mają jednak wątpliwości, że chodziło o nieszczęsnego indyka. Nieskończona liczba żartów, skeczy i komiksów, w których jakiegoś Turka wyśmiewano, gdy mówił, że jego domem jest Turkey, konsternacja podczas Święta Dziękczynienia, kiedy turkey ląduje na każdym niemal amerykańskim stole – cóż, to mogło denerwować. Zresztą gdyby chodziło tylko o skojarzenie z jedzeniem, Turcy jakoś by Turkey przełknęli. Ale ów ptak w potocznej angielszczyźnie bywa używany na określenie sytuacji kończącej się porażką albo zwykłego głupka. Poza wszystkim pomysł zmiany nazwy nie był nowy. Już w połowie lat osiemdziesiątych minionego stulecia namawiał do tego prezydent Turgut Özal. Tyle że on chciał, by kraj stał się Anatolią.

Republika Turcji (Türkiye Cumhuriyeti) w obecnych granicach powstała po upadku sułtanatu. Proklamowano ją dwudziestego dziewiątego października 1923 roku. Wtedy też stolicę przeniesiono z Konstantynopola do Ankary, choć do dziś zdarzają się w tej kwestii pomyłki i nieporozumienia.

Wcześniej Memalik-i Osmaniye, państwo sułtanów osmańskich, przez wieki ogarniało swoim zasięgiem terytoria w Europie, olbrzymi pas afrykańskiego wybrzeża, sporą część Półwyspu Arabskiego, Jerozolimę, Mekkę, Medynę, Jemen. Z czasem zaczęło się kurczyć, a złe decyzje kolejnych sułtanów i wielkich wezyrów doprowadziły je do ruiny. W przededniu pierwszej wojny światowej wciąż jednak panowało nad rozległym obszarem. Kilka lat później sytuacja drastycznie się zmieniła. Osmanowie, którzy przystąpili do wojny po stronie Niemiec, stali się przegranymi. Zwycięzcy mieli im do zaoferowania tylko jedno: bezwzględną kapitulację i równie bezwzględny podział imperium. Pozostawiono im raptem skrawek w porównaniu do dotychczasowego stanu posiadania: wybrzeże Morza Czarnego i tereny centralne. Całą resztę zamierzali podzielić między siebie Grecy, Francuzi, Ormianie, Kurdowie, Włosi i Brytyjczycy. Niewiele brakowało, by sułtan zgodził się na wszystkie warunki. Traktatu jednak nie ratyfikowano. Sprzeciwił się temu młody generał, Mustafa Kemal Pasza, ten sam, którego wizerunek widnieje dziś na koszulkach zakładanych przez Turków podczas świąt narodowych. Nim trafił na pomniki, musiał stoczyć wojnę z okupantami i de facto własnym rządem. Udało mu się pociągnąć za sobą lud i tę wojnę… wygrał. To jemu Turcja zawdzięcza aktualny kształt idealnego niemal prostokąta z Morzem Czarnym na północy, morzami Marmara i Egejskim na zachodzie, Morzem Śródziemnym na południu. O powierzchni siedmiuset osiemdziesięciu trzech tysięcy pięciuset sześćdziesięciu dwóch kilometrów kwadratowych. To nieporównywalnie mniej niż pięć milionów kilometrów kwadratowych – tyle w szczytowym momencie zajmowało imperium osmańskie – ale wciąż znacznie więcej, niż zaplanowali alianci. Wystarczająco, by budować narodową dumę, niewystarczająco, by w głębi duszy nie odczuwać tęsknoty za dawną świetnością.

O dzisiejszej Turcji pisze się w przewodnikach, że to kraj czterech mórz. Dla wielu cudzoziemców pierwsze z nią zetknięcie to rzeczywiście egejska albo śródziemnomorska plaża, ale są Turcy żyjący na wyżynie, którzy nigdy nie widzieli żadnego z czterech oblewających ich kraj akwenów. Średnia wysokość terenu to ponad tysiąc metrów, trzy razy więcej niż w Europie. Ośnieżone szczyty pasma górskiego Taurus widać nawet z nadmorskich plaż Antalyi, a do Alanyi, ku uciesze miejscowych, zwożony bywa czasem śnieg z wyżej położonych regionów. Góry otaczają Zatokę Izmirską (İzmir Körfezi) na zachodzie, oddzielają Morze Czarne od Anatolii na północy, biegną na wschodzie wzdłuż granic z Armenią, Irakiem, Iranem i Syrią. W zestawieniu z rozległością terytorium to gwarancja sporych różnic temperatur. Jaka pogoda w Turcji? Cóż, na zachodzie pod koniec lutego można otwierać sezon na kąpiele w Morzu Egejskim, podczas gdy w Mardin pod syryjską granicą pada śnieg. Gdy na południu już lato w pełni, nad Morzem Czarnym wciąż jeszcze mogą trwać ulewy. A jednak w tej beczce miodu jest więcej niż łyżka dziegciu.

Gdy trzęsie się ziemia

Mniej więcej dekadę temu, niedługo po tym, jak przeprowadziłam się do Turcji na stałe, właśnie zdarzyło się coś, co jeszcze niedawno, nieświadoma skali zagrożenia, opowiadałam jako zabawną anegdotkę. Obłożona papierami siedziałam na podłodze, porządkując dokumenty i zdjęcia, gdy wbiegła zdenerwowana teściowa. Hadi, kalk, çıkmamız lazım!, Wstawaj, musimy wyjść! Ne oldu?, zapytałam, bo nie rozumiałam, co się nagle stało. Hissetmedin mi?Deprem! Nie poczułaś? Trzęsienie ziemi!

Deprem? Nie poczułam, a nawet jeśli, to z braku jakiegokolwiek doświadczenia nie odróżniłam go od efektów przejazdu pod naszymi oknami wyładowanych marmurem ciężarówek i ciężkiego sprzętu, co nieodmiennie wprawiało w ruch drobiazgi na szafkach, które przesuwały się albo podskakiwały, zmieniając miejsce, a zawieszony u sufitu żyrandol zaczynał poruszać się niczym wahadełko. Wstałam, wciąż nie dowierzając, że to się dzieje naprawdę. Wyszłyśmy z mieszkania, by dołączyć do reszty sąsiadów czekających w bezpiecznej odległości, aż wstrząsy się zakończą, i odbierających telefony od rodziny i znajomych, już powiadomionych przez media społecznościowe, że w regionie egejskim znów zatrzęsła się ziemia. Wstrząsy nie tak silne, by cokolwiek uszkodzić, wkrótce ustały. Wróciliśmy do domu i do swoich zajęć. Później w wiadomościach podano informację o sile i epicentrum trzęsienia, której dziś już nawet nie pamiętam.

Turcja leży na styku czterech płyt tektonicznych: anatolijskiej, euroazjatyckiej, arabskiej i afrykańskiej. Usiana jest uskokami tektonicznymi. Właściwie cały jej obszar jest aktywny sejsmicznie i niemal co dzień gdzieś się trzęsie. Choć wszyscy o tym wiedzą, mało kto jest przygotowany. Mimo to Turcy nie sprawiają wrażenia żyjących na tykającej bombie zegarowej. Gdy trzeba – działają, ale nie zadręczają się czekaniem na wstrząsy. A te przejawiają się z różną siłą. Czasem można zorientować się tylko dlatego, że lampka czy szklanka same zaczynają przemieszczać się po biurku; czasem można je przegapić, bo akurat jedzie się metrem albo płynie promem, gdzie i tak trzęsie, a czasem nie odczuwa się ich w ogóle. Ale bez złudzeń: nie zawsze jest tak lekko. Tylko w ciągu pięciu minionych stuleci miało tu miejsce ponad dwadzieścia trzęsień ziemi niezwykle niebezpiecznych, niszczycielskich, o sile co najmniej siedem stopni w skali Richtera, i tysiące pomniejszych.

Tureccy naukowcy szacują, że na terenach zagrożonych wstrząsami mieszka około sześćdziesięciu procent ludności (Ilkay Güder, Türkiye’nin 510 yıllık deprem tarihi, aa.com.tr, 02.03.2019). Doskonale to widać na mapach, które zalały internet po ostatnim tragicznym trzęsieniu o sile siedem i siedem dziesiątych stopnia z szóstego lutego 2023 roku. Turcja jest na tych mapach „pokolorowana”: na czerwono tam, gdzie zagrożenie jest bardzo duże, na różowo tam, gdzie średnie, na żółto i biało tam, gdzie nie trzeba obawiać się wstrząsów. Dominuje czerwień. Obejmuje całe Wybrzeże Egejskie i wcina się długimi jęzorami w głąb lądu aż do Uşak i za Ispartę, na wybrzeżu sięga do śródziemnomorskiego Kemer (litościwie omijając Antalyę, turystyczną mekkę), a potem biegnie grubym pasem przez cały kraj, od Stambułu po wschodnią granicę, i odbija od niej kolejnym pasem od Hakkari przez Adıyaman, Kahramanmaraş po Hatay. Biały jest tylko niewielki obszar od Aydıncık przez Karaman po Aksaray, a żółte – położone od niego na prawo obszary Adany, Kayseri, Yozgat i Sivaş, Şanlıurfa i Mardin, i na lewo od Alanyi przez Konyę po Ankarę. Żółty jest też wąziutki pas nad Morzem Czarnym, biegnący mniej więcej od Side aż po granicę z Gruzją.

Trzęsienia ziemi wielokrotnie rujnowały miasta już w czasach antycznych. Doświadczyły tego Troja, Efez, Kekova, Hierapolis czy Smyrna, dzisiejszy Izmir. Niektóre z nich odbudowywano, inne opustoszały na zawsze i straciły znaczenie. Istnieje teoria – przytacza ją w swoim artykule Depremler’in Anadolu’daki Izleri: Antik Kentler, opublikowanym dwudziestego drugiego lutego 2023 roku, dziennikarz Ugğur Becerikli – wedle której słynny koń trojański, użyty przez Greków po to, by dostać się do miasta, jest w rzeczywistości… metaforą trzęsienia ziemi (trthaber.com).

Nadejście naszej ery nie zmieniło sytuacji. Między rokiem 23 a 47 liczne trzęsienia nawiedzały Smyrnę. Najbardziej niszczycielskie miało miejsce w 262 roku n.e. Wcześniej, w grudniu 115 roku n.e. ziemia zatrzęsła się w Antiochii (dzisiejsza Antakya). Miasto i jego okolica – czytamy na portalu imperiumromanum.pl – zostały zmiecione z powierzchni ziemi, a wywołane wstrząsami tsunami dotarło aż do Judei (dzisiejszy Izrael) i zniszczyło jeden z tamtejszych portów. Autorzy artykułu przytaczają opis tamtych wydarzeń, sporządzony piórem rzymskiego historyka i konsula Kasjusza Diona. Według niego w zatłoczonym z powodu wizyty cesarza mieście najpierw dał się słyszeć przerażający ryk. Połacie ziemi, drzewa i ludzie wyrzucani byli w powietrze. Ludzie ginęli też pod gruzami albo ranieni odłamkami. Zginęło wówczas około dwustu sześćdziesięciu tysięcy osób. W VI i VII wieku n.e. trzęsienia doszczętnie zniszczyły znamienite niegdyś licyjskie Olympos. Straty były tak duże, że mieszkańcy opuścili miasto; jego ruiny chętnie odwiedzają dziś spędzający urlop w Antalyi turyści. Podobny los spotkał tętniącą niegdyś życiem Laodyceę, której chrześcijańska wspólnota wymieniona została na kartach Apokalipsy świętego Jana – opustoszała po trzęsieniu ziemi w roku 610. Dwa wieki później trzęsienie zmusiło do wyprowadzki bizantyjskich mieszkańców Rhodiapolis (również rejon dzisiejszej Antalyi). I wreszcie Konstantynopol. Trzęsienie ziemi, szczęśliwie niezbyt niszczycielskie, nawiedziło go w 342, zaledwie dwanaście lat po tym, jak stał się stolicą Cesarstwa Bizantyjskiego. Następne lata przynosiły kolejne wstrząsy. Tylko w V stuleciu miasto doświadczyło dziesięciu trzęsień ziemi. Poważne szkody wyrządziły wstrząsy z 447. Ucierpiały między innymi mury miejskie, co wywołało panikę z powodu obawy przed atakiem Hunów z Attylą na czele. Mieszkańcy pracowali dzień i noc, aby naprawić umocnienia w ciągu kilku miesięcy (Tarihte Istanbul Depremleri, www.sbsyapi.com, 20.06.2023). Niemal sto lat później, szesnastego sierpnia 542 roku, ofiarą kataklizmu znowu padły tysiące ludzi i budynków. Minęło zaledwie szesnaście lat i już przyszło następne – zawaliła się wtedy kopuła Hagii Sophii, kościoła Mądrości Bożej. I nie było ostatnie. To, do którego doszło w marcu 1202 roku, omal nie stało się przyczyną śmierci ówczesnego cesarza bizantyjskiego. Zniszczone zostało cesarskie łoże, a eunuch pełniący przy nim wartę zginął. Krzyżowcy, którzy trzy lata później zajęli miasto na kilka dziesięcioleci (do 1261), również doświadczyli siły żywiołu. Miasto i mury miejskie zostały poważnie uszkodzone w marcu 1231. Sześć dekad później, pierwszego czerwca 1296 roku, miasto obróciło się w perzynę, dotknięte nie tylko wstrząsami, ale i wywołanymi przez nie powodziami i pożarami. Wstrząsy wtórne trwały przez kilka miesięcy – czytamy w artykule Tarih boyunca Istanbul büyük depremlerle sarsıldı Erhana Afyoncu, opublikowanym na łamach dziennika „Sabah” (sabah.com.tr, 23.09.2018).

Kiedy miasto przeszło w ręce Osmanów (1453), pierwsze trzęsienia przypadły na lata panowania Bajazyta II. We wrześniu 1509 roku nastąpił kataklizm nazwany później Kıya­met-i Suğra, Małą Apokalipsą. Zginąć mogło wtedy nawet trzynaście tysięcy mieszkańców, a niemal drugie tyle zostało rannych. Rozpadło się wiele domów i meczetów, sześciometrowe fale tsunami przelały się przez mury miejskie i zniszczyły to, co napotkały na swojej drodze. Pół wieku później trzęsienie najpoważniej uszkodziło Fatih Camii, meczet Zdobywcy, i Hagię Sophię, po nim zaś – pisze Erhan Afyoncu – nastąpiło dziewięćdziesiąt lat bez kataklizmów. Kolejne trzęsienia ziemi miały epicentra w dużej odległości od Konstantynopola. Takie, po którym jeszcze przez osiem miesięcy trzęsła się ziemia, zdarzyło się dopiero w 1766 (ostatnie w czasach osmańskich miały miejsce w 1855, 1894 i 1912).

Tak więc zmieniali się władcy, ustroje i granice, ale jedno pozostawało niezmienne: ziemia w Turcji co jakiś czas trzęsła się i trzęsie. Licznych kataklizmów doświadczyła także Republika. Niespełna rok po jej proklamowaniu w odstępie kilku miesięcy wystąpiły w Erzurum trzy trzęsienia. Najbardziej niszczycielskie okazało się to, do którego doszło jesienią 1924 roku. Choć zginęło „jedynie” kilkadziesiąt osób, wiele wsi zostało zrównanych z ziemią. „Chciałbym poinformować moich szanownych rodaków, że krwawię z powodu nieszczęścia, które ich spotkało, i że zostaną podjęte najskuteczniejsze działania, aby złagodzić ich cierpienia”, napisał w telegramie do władz regionu prezydent Mustafa Kemal. I natychmiast zmienił plany, by odwiedzić depremzede, ofiary deprem (Zeynep Şahin, Cumhuriyet’in 1. Yılında YaşananErzurum Depremi’nde Mustafa Kemal Atatürk Nasıl Bir Yol İzlemişti?, webtekno.com). Zdjęcia, które zrobiono mu, gdy przytulał obywateli i wizytował zniszczone wioski, wykorzystane zostały wiele lat później w kampanii reklamowej towarzystwa ubezpieczeniowego Anadolu Sigorta.

W 1926 ziemia zatrzęsła się w Kars i pogrzebała pod gruzami trzysta sześćdziesiąt osób, a dwa lata później doszło do trzęsienia w podizmirskim Torbalı, gdzie zginęło pięćdziesiąt ofiar. Do 1939 wystąpiło łącznie kilkanaście wstrząsów ocenianych jako bardzo silne, przekraczające sześć stopni w skali Richtera. Kataklizm, który przez wiele lat uważano za jeden z najtragiczniejszych we współczesnej tureckiej historii, miał miejsce właśnie w 1939. Jego magnituda wyniosła siedem i dziewięć dziesiątych stopnia, epicentrum znajdowało się w Erzincan. Życie straciło wówczas trzydzieści dwa tysiące osób, zawaliło się sto szesnaście tysięcy budynków. Wstrząs nastąpił dwudziestego siódmego grudnia w regionie, gdzie panują surowe zimy, co nie ułatwiało akcji ratunkowej. Śnieg i mróz wskazywane są dziś jako przyczyna tak wysokiej liczby ofiar śmiertelnych. Jeden z największych tureckich poetów, Nâzım Hikmet, poświęcił temu kataklizmowi wiersz pod znamiennym tytułem Kara haber, Czarna wiadomość.

Tureckie encyklopedie wymieniają w kolejnych trzech dekadach dwadzieścia dwa silne trzęsienia ziemi, ale dziennikarze szczególnie dużo uwagi poświęcili temu w Gediz. Dwudziestego ósmego marca 1970 roku wstrząs, który trwał tylko sześć sekund, pozbawił dachu nad głową dziesiątki tysięcy osób. Zniszczenia były tak duże – czytamy na stronie urzędu miejskiego Gediz – a położenie miasta tak „nieszczęśliwe” (nierzadko nawiedzały je powodzie, zdarzały się też osunięcia ziemi), że zdecydowano się je odbudować… siedem kilometrów dalej (Eski Gediz, gediz.bel.tr). Gazeta „Cumhuriyet” na liście największych w historii Republiki umieściła też trzęsienia: w Bingöl (dwudziestego trzeciego maja 1971, ponad osiemset ofiar i dziewięć tysięcy zawalonych budynków), Diyarbakır (szóstego września 1975, ponad dwa tysiące ofiar, osiem tysięcy zniszczonych budynków), Wan (dwudziestego czwartego listopada 1976, prawie cztery tysiące ofiar, dziewięć tysięcy uszkodzonych budynków), Erzurum (trzydziestego października 1983, ponad tysiąc ofiar), Erzincan (trzynastego marca 1992, ponad sześćset pięćdziesiąt ofiar, osiem tysięcy uszkodzonych budynków).

Na tej liście nie mogło oczywiście zabraknąć trzęsienia z siedemnastego sierpnia 1999 roku. Gölcük Depremi, İzmit Depremi lub Marmara Depremi – jak jest nazywane w Turcji – o magnitudzie siedem i sześć dziesiątych w skali Richtera w ciągu zaledwie kilku sekund pozbawiło życia ponad siedemnaście tysięcy osób, prawie pięćdziesiąt tysięcy zostało rannych. Straty materialne oszacowano na dwadzieścia miliardów dolarów, a Gölcük Depremi w taki czy inny sposób wpłynęło na życie szesnastu milionów ludzi z kilku prowincji: pozbawiło ich czy to miejsca zamieszkania, czy pracy. Obnażyło przy tym wiele poważnych, przez lata ignorowanych problemów, jak choćby budowanie bez zezwoleń czy nieubezpieczanie budynków. Uważa się, że te katastrofalne skutki stały się przyczyną kryzysu gospodarczo-politycznego w 2001 roku. Ten zaś postrzegany jest jako jeden z czynników, które w wyborach w następnym roku zapewniły spektakularne zwycięstwo partii urzędującego do dziś prezydenta Recepa Tayyipa Erdoğana. To właśnie po tym trzęsieniu, czytamy w artykule 1999 earthquake remains a grim reminder for Turkey, opublikowanym na stronie angielskojęzycznego wydania dziennika „Sabah” w dwudziestą rocznicę kataklizmu, zmieniono system radzenia sobie z katastrofami naturalnymi i zapoczątkowano kampanie edukacyjne, mające nauczyć obywateli zachowań pozwalających ocalić życie. Wtedy też wprowadzono obowiązkowe ubezpieczenie od trzęsień ziemi, znane jako DASK, z którego w ciągu niespełna dwudziestu lat wypłacono sto dziewięćdziesiąt milionów lir na pokrycie szkód spowodowanych trzęsieniami. Zmieniono przepisy budowlane, nakazując używanie materiałów bardziej odpornych na wstrząsy i wzmacnianie budynków, które już stoją. Profesor Naci Çağlar, inżynier budownictwa z Uniwersytetu w Sakarya, w rocznicę katastrofy powiedział dziennikarzom, że obecne tureckie przepisy są wzorcowe. „Można śmiało powiedzieć, że budynki są bezpieczne” (dayilsabah.com.tr, 16.08.2019). Powołano także AFAD, rządową agencję do spraw sytuacji nadzwyczajnych i klęsk żywiołowych. Dzięki niej akcje ratunkowe miały być szybsze, bardziej sprawne i lepiej skoordynowane.

Z Gölcük Depremi wiąże się pewna ciekawa historia o tym, jak czasem wystarczy determinacja jednego człowieka, by ocalić wiele istnień. Tak się właśnie stało w miasteczku Tavşancıl w prowincji Kocaeli, leżącym dokładnie na linii uskoku północnoanatolijskiego, gdzie nie zginął żaden człowiek, nie zawalił się żaden budynek. Gazety pisały o Tavşancılmucizesi, cudzie z Tavşancıl. Szybko okazało się, że ten cud ma imię i nazwisko. Salih Gün, burmistrz miasta wybrany na to stanowisko dekadę wcześniej, w 1989, zaraz po objęciu urzędu zlecił ekspertom opracowanie planu zagospodarowania przestrzennego uwzględniającego zagrożenie trzęsieniami ziemi. Naukowcy z Uniwersytetu w Kocaeli wskazali tereny, na których w ogóle nie powinno się budować, i zalecili stawianie budynków nie wyższych niż dwupiętrowe. Burmistrz dostosował się do tych zaleceń. Był nieprzejednany i nie przewidywał żadnych wyjątków. Pozwolenia na dobudowanie kolejnego piętra do swojego domu (to w Turcji częsta praktyka, gdy rodzina się rozrasta) nie dostali ani jego ojciec, ani syn, ani bliski przyjaciel. Łatwo sobie wyobrazić, że takie decyzje nie przysporzyły mu popularności. „Ludzie dosłownie przeklinali mojego ojca”, mówi w krótkim dokumencie o tamtych wy­darzeniach córka byłego burmistrza. „Odpowiedział: Insan kaybetmektense oy kaybetmeyi yeğlerim”. „Wolę stracić głosy w wyborach, niż stracić ludzi” (17 Ağustos 1999 depreminde „çivi bile oynamayan yer” Tavşancıl, bbc.com, 17.08.2022). Gdy sąsiednie miejscowości zostały zmiecione z powierzchni ziemi, wdzięczność zastąpiła złorzeczenia.

Materiał filmowy zaczyna się od nagrania rozmowy, którą burmistrz Gün odbył z przedstawicielem władz wyższego szczebla zaraz po trzęsieniu. Oto jej zapis:

– Witam, burmistrzu. Ilu jest zmarłych?

– Witam. Nie mamy zmarłych.

– A ilu macie rannych?

– Nie mamy żadnych rannych.

– Jak duże są zniszczenia?

– Nie ma żadnych zniszczonych budynków.

Rozmówca burmistrza nie uwierzył. Upewniał się, czy przez pomyłkę nie zadzwonił do oddalonego o dwieście kilometrów miasteczka Tavşanlı w prowincji Kütahya.

W listopadzie tego samego 1999 roku ziemia poważnie zatrzęsła się w Düzce, a cztery lata później w Bingöl. Kolejny poważny kataklizm nawiedził Turcję w 2011. Część poszkodowanych mieszkańców Wan do dziś mieszka w kontenerach, które miały być dla nich jedynie tymczasowym schronieniem. W 2020 roku w styczniu ziemia zatrzęsła się w Elazığ, w październiku – w Izmirze. Za każdym razem kto tylko mógł, biegł na pomoc ofiarom żywiołu, za każdym razem sejsmolodzy, geologowie i budowniczowie dyskutowali nad tym, co jeszcze można zrobić, by ofiar było jak najmniej. Okazjonalnie pojawiały się też alarmujące teksty, że Stambuł ze swoją gęstą zabudową nie jest gotowy na trzęsienie, które niechybnie nastąpi dziś, jutro albo za trzydzieści lat. I tak życie płynęło swoim rytmem.

Nic dziwnego, że nikt nie zwrócił uwagi na filmik udostępniony w mediach społecznościowych przez Franka Hoogerbeetsa, holenderskiego astronoma znanego z wyjątkowo trafnych prognoz wystąpienia wstrząsów sejsmicznych. W nagraniu z trzeciego lutego 2023 roku Hoogerbeets wskazał, że prędzej czy później w południowej części Turcji, Syrii i Libanie nastąpi trzęsienie ziemi o sile około siedmiu i pół stopnia. Trzy dni później nagranie obejrzał cały świat, a Turcy zaczęli sobie stawiać pytanie, jakim cudem Holender przewidział coś, czego nie dostrzegli naukowcy tureccy. Rankiem szóstego lutego ziemia zatrzęsła się w pobliżu Gaziantep, a kilka godzin później w Kahramanmaraş. Były to najsilniejsze wstrząsy od 1939 roku. Jako że wydarzyły się w czasach, gdy prawie każdy ma telefon komórkowy z dostępem do internetu, świat na żywo śledził każdą minutę tragedii. Filmiki ze zrujnowanymi budynkami, z gruzowisk i akcji ratunkowych zalały media społecznościowe. Uwiezione pod gruzami ofiary łączyły się ze służbami ratowniczymi i dziennikarzami, na bieżąco aktualizowana była też liczba ofiar, szacowana dziś (łącznie w Syrii i Turcji) na sześćdziesiąt tysięcy osób. Trzęsienie wyrządziło potężne szkody w obrębie niemal dziesięciu prowincji o obszarze odpowiadającym wielkością powierzchni Polski. Według AFAD ponad trzysta tysięcy budynków zawaliło się lub zostało znacznie uszkodzonych, a sześć milionów osób musiało zmienić miejsce zamieszkania. Miasta takie jak Hatay dosłownie zniknęły z powierzchni ziemi. Wyjątkowo trudne okazało się też przeprowadzenie akcji ratunkowej. Zniszczone drogi i lotniska (gdzieniegdzie asfalt popękał na kawałki, gdzie indziej na trasach utworzyły się potężne dziury) uniemożliwiały dotarcie na miejsce sprzętu i ekip, a zimowe warunki, mróz i opady śniegu utrudniały działania ratowników, w tym polskich strażaków, którzy ruszyli z pomocą. W Turcji, szykującej się przecież wtedy do wyborów prezydenckich i parlamentarnych, nie brakowało głosów, że ofiar mogło być mniej. Że rząd, który chwalił się sukcesami w przygotowaniu kraju na katastrofy naturalne, zawiódł. Że wojsko zbyt późno skierowano w rejon kataklizmu („Czy żołnierze mieli opuścić posterunki, przestać pilnować granic, by ruszyć na pomoc?”, odpowiadał na te zarzuty ówczesny minister obrony Hulusi Akar), AFAD nie ogarnął rozmiaru tragedii i działał zbyt wolno, że rząd sprzeniewierzył pieniądze z pobieranego od dwudziestu lat podatku na ten cel, a ministrowie zamiast działać, czekali na sygnał prezydenta, w którego rękach skupiona jest niemal cała władza. Gazety codziennie donosiły o nowych aferach. Okazało się, na przykład, że AFAD, już po trzęsieniu, gdy w wielu miastach brakowało namiotów i ludzie musieli spędzać mroźne noce na ulicach, bez dachu nad głową, sprzedał namioty ze swoich magazynów założonej przez piosenkarza rockowego Haluka Leventa organizacji pomocowej AHBAP, która na katastrofę zareagowała błyskawicznie. Kolejna głośna afera dotyczyła Czerwonego Półksiężyca. Turcy dosłownie zatrzęśli się z oburzenia na wieść o tym, że organizacja handlowała krwią oddawaną przez obywateli na rzecz ofiar. Urzędnicy tłumaczyli co prawda, że to standardowa procedura, ale ludzie nie chcieli słuchać wyjaśnień, coraz głośniej domagając się usunięcia ze stanowiska szefa organizacji. Ten zrezygnował dopiero kilka miesięcy później, dwa dni przed wyborami prezydenckimi. Bo dopiero wtedy, podczas spotkania z młodzieżą, turecki prezydent skrytykował jego działania.

Od pierwszego dnia na miejscu tragedii pojawiali się politycy opozycji, pytając Hükümet nerede?, „Gdzie jest rząd?”, i przyłączając się do poszkodowanych krzyczących przez łzy Hükümet istifa!, „Rząd do dymisji!”. Ale dymisje nie nastąpiły. Przedstawiciele rządu, a przede wszystkim prezydent w końcu pojawili się w rejonie trzęsienia, choć i temu towarzyszyły kontrowersje. Z powodu krytycznych komentarzy i obraźliwych wpisów tureckie władze zablokowały, nie pierwszy zresztą raz, media społecznościowe. Konsekwencje były poważniejsze niż zwykle. Ludzie uwięzieni pod gruzami, jeśli wciąż mieli naładowane telefony, publikowali bowiem na Twitterze swoją lokalizację albo kontaktowali się za jego pomocą z bliskimi. Do zarzutów o opieszałe działanie doszedł więc kolejny, o odebranie, w imię dobrostanu prezydenta i świętego spokoju, szansy na życie tym, którzy jeszcze pozostawali w zawalonych budynkach.

Mimo to politycy rządzącej Adalet ve Kalkınma Partisi (AKP), Partii Sprawiedliwości i Rozwoju, szybko zaczęli odrabiać straty wizerunkowe. Na przełomie marca i lutego, gdy wciąż jeszcze trwały wstrząsy wtórne, a sejsmolodzy alarmowali, że jest o wiele za wcześnie na takie decyzje, prezydent zapowiedział odbudowę zrujnowanych miast i wsi. Podkreślał przy tym, że wśród tysięcy zniszczonych budynków nie było tych zbudowanych przez rząd w ramach programu mieszkaniowego. Osiedla zarządzane przez TOKI (Toplu Konut İdaresi Başkanlığı, Administrację Mieszkalnictwa Zbiorowego), które intensywnie rozbudowywano, odkąd Erdoğan przejął władzę (instytucja istniała wprawdzie już w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku, rozwijała się jednak od 2004 dzięki zmianom prawa), choć krytykowane przez opozycję i aktywistów ochrony przyrody za psucie krajobrazu, co do jednego przetrwały trzęsienie, nie doznając znaczących szkód. Tymczasem sąsiadujące z nimi domy postawione przez prywatnych deweloperów rozsypały się, jakby były z piasku, nie zaś z cegieł i betonu.

Jak to możliwe? Przecież obowiązywały wytyczne, przepisy i regulacje dotyczące budowania na terenach zagrożonych, przecież eksperci zapewniali, że dzięki zmianom wprowadzonym po pamiętnym trzęsieniu z 1999 Turcy mogą spać spokojnie. Wtedy podkreślano zresztą, że większość zawalonych budynków to te stare, postawione przed 1997. Nowe miały przetrwać. Nie przetrwały. Tysiące lśniących nowością mieszkań przestało istnieć. Luksusowa Rönesans Rezidans w Antakyi, jedenastoletni zaledwie kompleks oferujący, oprócz dwustu pięćdziesięciu apartamentów, baseny, siłownie i mnóstwo innych udogodnień, reklamowany jako bezpieczny i zbudowany zgodnie z najnowszymi normami, dosłownie się przewrócił, grzebiąc pod gruzami ośmiuset mieszkańców. Cztery dni później właściciela firmy, która go postawiła, zatrzymano na lotnisku podczas próby opuszczenia Turcji (Rayhan Uddin, Turkey earthquake: Owner of collapsed residential complex arrested at airport, middeleasteay.net, 10.02.2023). „Ci, którzy dopuścili się zaniedbań, błędów, i ci odpowiedzialni za zniszczenia zostaną zidentyfikowani i pociągnięci do odpowiedzialności”, zapowiedział w mediach minister sprawiedliwości Bekir Bozdağ (Soruşturmalarda 171 kişi tutuklandı, haberturk.com, 24.02.2023).

Na razie do końca nie wiadomo, co było nie tak z osiedlem w Antakyi, bo pierwsze analizy wykazały, że zostało zbudowane zgodnie z wytycznymi i zatwierdzonym projektem. A to znaczy, że ktoś zgodził się, by fundamenty – mówił o tym w programie telewizyjnym poświęconym katastrofie architekt Yoshinori Moriwaki – były głębokie nie na dziesięć metrów, tylko na trzy. Zaakceptowano także rezygnację z pali ciernych, które mogłyby zapobiec zawaleniu…

Po tragedii na jaw wyszły dziesiątki nieprawidłowości, jakich dopuszczali się deweloperzy. Materiały stosowane na budowach pozostawiały wiele do życzenia pod względem jakości. Na dziesiątkach filmików, zamieszczanych w internecie przez budowlańców, architektów, osoby pracujące przy rozbiórce zniszczonych bloków, widać było, że beton kruszy się w rękach, a stalowe pręty gną się jak dziecięce zabawki. Gdzieniegdzie zbrojeń nie było w ogóle, a piach okazywał się piachem z morskich plaż, zasolonym, przyspieszającym korozję zbrojenia, zmieszanym z muszlami, szyszkami, roślinnością albo śmieciami. Podobnie było z fatalnej jakości cegłami. Dochodziło do ingerencji w konstrukcję. Nawet jeśli na papierze wszystko było w porządku, to żeby zyskać (i sprzedać) dodatkowe metry kwadratowe, w mieszkaniach i lokalach użytkowych nacinano lub całkiem wycinano niektóre filary i ściany nośne. Eksperci ruszyli zresztą nie tylko na gruzowiska. Po trzęsieniu wszystkich ogarnęło takie przerażenie, że zaczęli masowo zamawiać ekspertyzy budynków, w których mieszkają. W samym Stambule właściciele firm zajmujących się takimi kontrolami odbierali setki telefonów dziennie. I trudno się dziwić, skoro według danych stambulskiego ratusza, cytowanych przez BBC, ponad dziesięć tysięcy osób w dwudziestu sześciu dzielnicach miasta mieszka w domach nadających się tylko do wyburzenia. A w domach określanych jako „ryzykowne” – ponad pięćdziesiąt tysięcy (Burak Abatay, İstanbullular evlerini deprem riskine karşı kontrol ettirmekte zorlanıyor: ’Param olsa bile bile ölümü bekler miyim?’, bbc.com, 22.02.2023). Jak zbudowane zostały bloki nowe, niefigurujące na listach zagrożonych? Tego mieszkańcy wielu z nich mogą się nie dowiedzieć. Przynajmniej dopóki nie nastąpi trzęsienie. Ekspertyzy budowlane kosztują. W razie gdyby okazało się, że budynek nie spełnia norm, mieszkańców może czekać eksmisja. Niektórych, piszą tureccy dziennikarze, nie stać na wzywanie speców, innych – na myślenie o tym, co zrobić, gdyby okazało się, że budynek trzeba wyburzać. Zdarzało się, że choć przeprowadzenia ekspertyzy żądali najemcy, właściciele nie chcieli o tym słyszeć.

Lutowe trzęsienie ziemi całą swoją tragedią zwróciło uwagę opinii publicznej na jeszcze jeden problem. Chodzi o imar affı, amnestie strefowe, zwane też budowlanymi, których od lat osiemdziesiątych turecki rząd od czasu do czasu udzielał (zazwyczaj w okolicach zbliżających się wyborów) budowniczym niespełniających norm budynków. Bloki i domy postawione z pominięciem przepisów otrzymywały świadectwo rejestracji po tym, jak deweloperzy uiścili stosowną opłatę. Nie nakładano też na nich obowiązku wprowadzenia zmian, przebudowy czy poprawy niedoróbek. Cztery lata przed tym trzęsieniem prezydent Erdoğan chwalił się w Hatay, że dzięki amnestii budowlanej „rozwiązał problem dwustu pięciu tysięcy mieszkańców Hatay”… Nie jest jasne, czy amnestie dalej będą praktykowane, a jeśli tak, to w jakiej formie. Rząd jak ognia unikał odpowiedzi na dotyczące tej kwestii pytania i przypominał, że opozycja też była za amnestiami (Henry Ridgwell, Engineers Blame Building Amnesty for Turkey Quake’s High Toll, voanews.com, 08.03.2023).

Wbrew przewidywaniom skutki trzęsienia ziemi nie zdominowały kampanii wyborczej. Może dlatego, że rząd rzeczywiście ostro wziął się do pracy. Pierwsze domy wybudowane na miejscu katastrofy były gotowe już wiosną i choć opozycja lamentowała, że kontrakty na ich odbudowę otrzymywały firmy powiązane z rządzącą AKP, dla depremzede nie miało to żadnego znaczenia. W dziewięciu na dziesięć dotkniętych trzęsieniem prowincjach wybory do parlamentu wygrała rządząca AKP, a w większości z nich Erdoğan pokonał kandydata opozycji w wyborach prezydenckich. Rozczarowani wyborcy Kemala Kılıçdaroğlu nie szczędzili gorzkich słów pod adresem tych wyborców, a niektóre z komentarzy po pierwszej turze wyborów były wręcz obraźliwe, co skwapliwie wykorzystały prorządowe media. „Szkoda, że więcej was tam nie umarło”, „Niech was szlag, zasłużyliście na wszystko, co was spotkało”, „Żałuję każdej łzy, którą za was wylałem, i każdej rzeczy, którą wysłałem!” – czytamy w artykule opublikowanym czternastego maja 2023 roku w dzienniku „Yeni Şafak”. Zwycięzcy zapowiadają odbudowę dotkniętych katastrofą regionów. Nowe bloki mają powstawać z dala od linii uskoków tektonicznych, na odpowiednio stabilnym podłożu, i nie mogą mieć więcej niż kilka pięter. Niektóre może nawet doczekają się izolatorów sejsmicznych, takich, jakie z powodzeniem od lat stosowane są w Japonii, gdzie na porządku dziennym są trzęsienia silniejsze niż te tureckie.

Ów wynalazek, paradoksalnie, wcale nie jest japoński. Po raz pierwszy miał go zastosować w swoich budynkach najwybitniejszy osmański architekt, któremu Turcja zawdzięcza niemal sto pięćdziesiąt meczetów, dziesiątki łaźni, mauzoleów, karawanserajów, mostów i szkół. To Sinan, znany jako Mimar Sinan, Sinan Architekt. Na portalu Istanbul Ticaret tak to opisuje Sümeyra Yarış Topal:

Niektóre sekrety Sinana, którego budynki mimo trzęsień ziemi przetrwały stulecia, zostały odkryte niedawno. Mimar Sinan użył ruchomych połączeń i zespolił bloki (…) za pomocą ołowianych pierścieni. Obecnie stosuje się tę metodę w drapaczach chmur w Japonii” (Mimar Sinan’in deprem sıraları bügün de koruyor, istanbulticaretgazetesi.com, 20.02.2023).

„Tak, było trzęsienie ziemi, ale to nie ono zabiło. Zabili kontrahenci złodzieje, budowlańcy oszuści i złe konstrukcje”, napisał na swoim Twitterze doktor Muhammed Keskin, stambulski kardiolog, cytowany później przez dziesiątki gazet. Pośród tysięcy zdjęć zniszczeń, ludzi mieszkających w namiotach, mieszkańców Kahramanmaraş niosących na rękach ciała swoich bliskich, masowych grobów w nekropoliach w pośpiechu utworzonych przy autostradach i drogach dojazdowych do miast – było jedno, które szczególnie przykuło uwagę świata. Przedstawiało ojca trzymającego za rękę martwą córkę, podczas gdy jej ciało wciąż jeszcze tkwiło pod gruzami.

Upłynął jednak czas, nad obszarem dramatu zapadła cisza i życie potoczyło się dalej w utartych koleinach. Te dzieci, które chodziły do szkoły, do szkoły wróciły, cóż, że kontenerowej. Te, które zamiast na lekcje, chodziły z rodzicami zbierać złom i makulaturę, teraz mają jeszcze więcej pracy. Kilkulatki wyciągające sterczące z betonu pręty albo przeszukujące szkielety stojących jeszcze, ale przeznaczonych do wyburzenia budynków – to właśnie widziałam codziennie na ulicach zrujnowanej Antakyi czy Iskenderun. „Płaczemy, ale w środku”, powiedział mi pan Mehmet, taksówkarz. Stracił w trzęsieniu syna i synową, ale nie ma czasu na rozpacz, bo opiekuje się dwojgiem wnuków. Chodniki wciąż są pofalowane, ale knajpki na nabrzeżu już działają. Tak, życie toczy się dalej, choć nigdy już nie będzie takie samo, a strach przed żywiołem zawsze już będzie towarzyszył miejscowym.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

[1] Linki do stron internetowych – w bibliografii.

Sport i Turystyka – MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz