Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Inteligentna i złożona opowieść o oszustwach w sztuce, o kradzieżach, skandalach, morderstwie i zemście”. Publishers Weekly
W tej zaskakującej, mrocznej i wciągającej powieści B.A. Shapiro po raz kolejny zabiera czytelników w świat sztuki, piękna i tajemnicy. Paulien Martens, oskarżona o pomoc narzeczonemu w kradzieży fortuny jej rodziny i kolekcji sztuki swojego ojca, musi uciekać do Francji. Aby chronić się przed policją i gniewem tych, którzy wszystko przez nią stracili, wymyśla sobie nową osobowość. Paulien, znana teraz jako Vivienne, zaczyna pracę dla amerykańskiego kolekcjonera sztuki, którego postać wzorowana jest na rzeczywistym, ekscentrycznym założycielu muzeum, Albercie Barnesie. Szybko wchodzi w świat Paryża lat dwudziestych, pełnego artystów i imigrantów, a uświetnionego przez postimpresjonistycznego malarza Henriego Matisse’a i pisarkę Gertrudę Stein. Z tej pozycji pragnie odzyskać kolekcję ojca, udowodnić swoją niewinność i zemścić się na byłym narzeczonym. B.A. Shapiro stworzyła niesamowity, luźno bazujący na historii thriller o tematyce artystycznej i po raz kolejny oferuje nam niezapomnianą opowieść o tym, co widzimy i o tym, czego nie chcemy dostrzec.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 474
Dla Alberta i Violetty
Nie chodzi o to, na co patrzysz, a o to, co widzisz.
– Henry David Thoreau
Uczennica mistrza jest powieścią, w której postaci fikcyjne mieszają się z postaciami historycznymi. Wszelkie opisane zdarzenia i dialogi są wymyślone przez autorkę i nie powinny być uznane za prawdziwe. Na potrzeby powieści autorka zmodyfikowała szczegóły dotyczące niektórych rzeczywistych wydarzeń i postaci. Zmiany te dotyczą tak chronologii, jak i miejsc, w których wydarzenia te się odbyły – dokładne wyjaśnienia znajdują się w notce na końcu książki. We wszystkich innych przypadkach jakiekolwiek podobieństwo bohaterów książki do osób żyjących i zmarłych jest zupełnie przypadkowe.
CZĘŚĆ PIERWSZA
PROCES, 1928
To nie tak miało wyglądać, Edwinie. Zamiast ciebie i kolekcji dzisiaj moim towarzyszem jest strach. Zajął we mnie miejsce gdzieś pomiędzy żołądkiem a płucami. Czasem sięga mackami aż do koniuszków palców, kiedy indziej po prostu czai się, nie pozwalając mi odetchnąć pełną piersią lub przełknąć najmniejszego nawet kęsa jedzenia.
Kiedy tak siedzę na ławie w Sądzie Okręgowym Montgomery, czekając na koniec przerwy obiadowej, zamykam oczy i wyobrażam sobie, że po dzisiejszym przesłuchaniu wrócę do domu, gdzie będziesz na mnie czekał. Nalejesz nam wina, zapalimy papierosy i będziemy śmiać się z zarzutów, jakie tu usłyszałam. Ale potem przychodzi opamiętanie i przypominam sobie, że wcale na mnie nie czekasz, że nie możesz już ani słuchać, ani śmiać się. Minęło siedem miesięcy, a ja nadal łapię się na takich myślach.
Miałam nadzieję, że dzisiejsze przesłuchanie pójdzie lepiej i że mój wyglądający na niewiele ponad piętnaście lat prawnik, Ronald Jesper, postawi się temu pompatycznemu prokuratorowi okręgowemu, G.W. Prattowi. Początkowo firma przydzieliła mi jako obrońcę głównego wspólnika, ale zniknął zaraz po tym, jak przekonał sędziego do zwolnienia mnie za kaucją. Moja sprawa została wtedy przekazana świeżo upieczonemu prawnikowi. Jego garnitur cały czas emanuje zapachem uczelni. Ronald jest tak zielony, że uznał za stosowne powiedzieć mi, iż w Pensylwanii skazuje się na karę śmierci więcej morderców niż w jakimkolwiek innym stanie w kraju. Mimo wszystko miałam nadzieję, że obali podejrzenia, jakobym to ja była odpowiedzialna za twoją śmierć.
Dzisiaj głównym świadkiem był policjant, który jako pierwszy przybył na miejsce zdarzenia. Opisał to, co tam zobaczył, a co prokuratura i jej przedstawiciel, pan Pratt, nazywają „zajściem ze skutkiem śmiertelnym”, a nie po prostu „wypadkiem”. A przecież jest oczywiste, że to był właśnie wypadek. Jak inaczej można nazwać zderzenie ciężarówki z samochodem?
Policjant odpowiadał na każde z pytań pana Pratta bardzo dokładnie. Tak, to była spokojna, ciemna noc, a na ulicy nie było ani lodu, ani śniegu. Tak, na drodze panował niewielki ruch. Tak, przyjął oświadczenie kierowcy ciężarówki, ale ten niestety nie był zbyt rozmowny – mimo że jedynym obrażeniem, jakiego doznał, było rozcięcie czoła od uderzenia w przednią szybę, jednak do rany wdarła się infekcja, w wyniku której zmarł dwa dni po wypadku.
Następnie analizowane były zdjęcia: kilkanaście ujęć zrobionych z każdego możliwego kąta oznaczonych jako Dowody 1-17. Ronald wniósł sprzeciw, twierdząc, że są tendencyjne, ale sędzia odrzucił wniosek. Policjant scharakteryzował każde z nich: analizował pozycje pojazdów, pozycję ciała, nawet wizerunek małego biednego Fidèle, warczącego i szczerzącego kły, niepozwalającego medykom się do ciebie zbliżyć. Potem prokurator przekazał je ławie przysięgłych. Dwóch mężczyzn odwróciło wzrok, a jedna z kobiet zbladła tak bardzo, że myślałam, że zemdleje.
Pan Pratt, sprawiający wrażenie takiego mądrego i eleganckiego przez swoje gęste siwe włosy i drogi prążkowany garnitur, zebrał fotografie. Podszedł do stolika obrońcy i miał czelność się do mnie uśmiechnąć.
– Może chciałaby pani zobaczyć zdjęcia doktora Bradleya, panno Gregsby? – skłonił się lekko i podał mi plik zdjęć, jakby wręczał prezent.
Nie poruszyłam się. Nie mogłam na nie spojrzeć. Naprawdę wystarczy mi, że wyobrażam sobie ciebie w tym stanie. Że wyobrażam sobie, co ten olbrzymi pojazd zrobił z twoim packardem. Co zrobił z tobą. Że wyobrażam sobie twoje przerażenie na myśl, że wielka ciężarówka wcale nie ma zamiaru się zatrzymać.
– Nie bierz ich, Vivienne – syknął Ronald, po czym wstał. – Sprzeciw!
Tym razem sędzia podtrzymał sprzeciw i zaczęto rozmawiać o motywie. Jestem twoją główną spadkobierczynią, beneficjentką i następczynią, więc teoretycznie to ja najwięcej zyskałam na twojej śmierci. Pratt zasugerował, że ponieważ nie jestem twoją żoną, jestem szczególnie podejrzana. Zupełnie nie rozumiem dlaczego. Potem dwóch znawców sztuki zeznawało na temat mojej części odziedziczonego majątku. Jeden z nich obliczył, że dwa i pół tysiąca obrazów i rzeźb, jakie mi zostawiłeś, warte jest około dwudziestu milionów dolarów, a drugi ocenił, że co najmniej dwadzieścia pięć. Czy to nie niezwykłe, że sztuka, z której zaledwie dziesięć lat temu wszyscy się wyśmiewali, jest teraz tyle warta? Byłeś prawdziwym wizjonerem – zawsze to mówiłam.
Dlaczego musiałeś umrzeć właśnie teraz, Edwinie? Teraz, kiedy w końcu udowodniłeś wszystkim, że przez cały czas miałeś rację. Ty, człowiek tak błyskotliwy i twórczy, który zmierzył się z tyloma przeciwnościami i każdą z nich pokonał. Nie zasłużyłeś na taki los.
Ale przecież tak niewielu z nas otrzymuje los, na jaki zasłużyliśmy.
1
PAULIEN/VIVIENNE, 1922
Paulien wie, że sprawy mogły potoczyć się znacznie gorzej: w końcu została wysłana nie gdzie indziej, ale do Paryża i to z dwustoma frankami w kieszeni. W wielkim, zatłoczonym mieście doskwiera jednak samotność, mimo że wypełniają je hałas i zgiełk – zupełnie nie przypomina Paryża, jaki pamiętała. Ile by dała, by znów być w Brukseli i pełna nadziei na przyszłość stać z szeroko rozłożonymi rękoma, czekając, aż krawcowa zrobi ostatnie poprawki w jej sukni ślubnej. Paulien spogląda na swój palec, a konkretnie na diament błyszczący w jej pierścionku zaręczynowym. Cały czas karmi się nadzieją, że to po prostu niefortunna pomyłka, którą George szybko wyjaśni.
W telegramie napisał: „Sytuacja nie jest taka, na jaką wygląda. Stop. Wyjechałem szukać szwajcarskiego bankiera, który ukradł wszystkie pieniądze. Stop. Przyjadę po Ciebie, jak tylko go znajdę. Stop. Kocham na zawsze”.
W dniu, w którym wybiera się na przejażdżkę łódką po Sekwanie, pada deszcz. Wieża Eiffla wcale nie robi na niej wrażenia, podobnie jak spacer wzdłuż Champs-Élysées. Nawet wizyta w Luwrze, miejscu, które uwielbia, nie jest w stanie poprawić jej samopoczucia: czuje się zimna jak marmurowe rzeźby tam wystawione. Martwi się o rodziców i braci, zastanawia się, jak sobie radzą i co robią. Jest podenerwowana i niepewna, podrywa się na każdy słyszany dźwięk, przygląda się ludziom dokoła, szukając śladów George’a i ojca.
Potrzeba jej czegoś bardziej absorbującego niż zwiedzanie. Postanawia rozejrzeć się za pracą w galerii, podobną do tej, jaką miała w Londynie po skończeniu studiów. Potrzebuje więcej doświadczenia, zanim pójdzie na swoje. George wspominał, że chciałby założyć nową firmę. Dlaczego nie zrobić tego właśnie tu? Przecież dla niej nie ma znaczenia, czy otworzy galerię w Londynie, Paryżu czy Brukseli. Uśmiecha się na wyobrażenie, jak pyta ojca o zdanie na temat artystów, których mogłaby wybrać na pierwszą wystawę.
Faktem jest, że wygnali ją właśnie rodzice. „Zniszczyłaś wszystko, co budowaliśmy całymi latami – to ty go tu sprowadziłaś i pozwoliłaś mu to zrobić. Pomogłaś mu!”. W jej głowie ciągle pobrzmiewają słowa matki: „Wszystko stracone. Wszystko: to, co mieliśmy my, i to, co ty, twoi bracia i dzieci mogły mieć. Wszystko, czym jesteśmy. Nasze nazwisko. Nasze dumne nazwisko”.
Wspomnienia przytłaczają Paulien. Ale maman wkrótce przekona się, że zamartwia się zupełnie bez powodu. George odnajdzie skorumpowanego bankiera, który go oszukał i ukradł wszystkie pieniądze. Potem rodzice na pewno zrozumieją, jak bardzo mylili się, myśląc, że nigdy nie było żadnego bankiera albo że George jest najgorszym krętaczem. On nigdy by ich nie oszukał, nigdy nie oszukałby jej – tego jest pewna. Paulien ubiera jedyny elegancki strój, jaki udało się jej wrzucić do walizki przed wyjazdem, zawadiacko przechyla kapelusz na głowie i wyrusza, by znaleźć jakąś ciekawą galerię.
W najbardziej urokliwym mieście na świecie zaświeciło słońce. Jest ciepły, letni dzień, więc nastrój Paulien poprawia się. Wychodzi na tłumne ulice. Modne kobiety w wiązanych butach na obcasach i krótkich sukienkach popijają kawę i palą papierosy, siedząc w ścisku przed czerwonym wejściem Le Pure Café. Chodniki zastawione są malutkimi stolikami i wiklinowymi krzesłami, a wystawy sklepowe przyciągają najnowszymi botkami z guzikami i kapeluszami z rondami. Wszędzie dookoła piekarnie, marmurowe fasady, zwisające ku ulicom rośliny, promenady.
Spod jasnozielonej markizy nad Les Deux Magots w dzielnicy Saint-Germain-des-Prés woła do niej przystojny młody człowiek z wąsami. Chce, by się do niego dosiadła. Paulien tylko się uśmiecha i idzie dalej. Pomiędzy powozami dostrzega zręcznie omijającego rowerzystów i pieszych studebakera roadstera – dokładnie ten model, którym jeździł George, tylko jasnożółty, a nie granatowy. Jej oczy śledzą samochód, póki nie znika za zakrętem. Może to właśnie dziś George wreszcie ją odnajdzie?
Wchodzi do galerii Arnold et Tripp przy ulicy Saint-Georges 8. Nazwa ulicy to dobry omen. Właściciel ma co najmniej pięćdziesiąt lat, długą brodę i mówi z polskim akcentem. Paulien przedstawia się i opowiada o swoim doświadczeniu z galerii Whitechapel, o studiach w Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych w Brukseli i Szkole Sztuk Pięknych Slade w Londynie, a także o dzieciństwie spędzonym w domu wypełnionym obrazami.
Właściciel słucha jej z wyraźną przyjemnością.
– Przykro mi, mademoiselle – mówi w końcu. – Chociaż bardzo pragnąłbym towarzystwa tak pięknej i kompetentnej młodej kobiety jak pani, to jednak nie mam na to ani możliwości, ani potrzeby.
Francuzi to tacy flirciarze. Nawet ci starsi.
Idzie do Brame et Lorenceau, galerii związanej z rodziną Manetów. Ale tam też nie ma dla niej pracy. Rozmawia z Marcelem Bernheimem w Bernheim-Jeune i z Henrim Bingiem w Galerie Nunès et Fiquet – wszędzie to samo. Zatrzymuje się przy galerii specjalizującej się w starych mistrzach, których docenia, ale którzy jej nie pociągają, po czym rusza do Boussod, Valadon et Cie, miejsca sprzedającego druki popularnych, salonowych artystów. Znów nic.
Robi się późno, więc Paulien kieruje się z powrotem do hotelu. Mija galerię Durand-Ruel, prawie się nie zatrzymując, kiedy nagle dostrzega wiszący w głębi obraz Cézanne’a: zamaszyste pociągnięcia pędzlem, burzliwą, niekontrolowaną energię, feerię rzadkich zestawień i gradacji kolorystycznych. Zupełnie jak w domu.
Wchodzi do spokojnej, pachnącej stęchlizną galerii i podchodzi do Ledy z łabędziem Cézanne’a. W kolekcji jej ojca znajduje się Pięć kąpiących się tego malarza, dzieło, w którym zakochała się już jako dziecko: w jego żywych błękitach, zieleniach i żółcieniach, w chropowatości kory drzew, w miękkich ciałach kobiet bawiących się w delikatnych promieniach słońca. W tym kwadratowym płótnie o boku zaledwie sześćdziesięciu centymetrów było coś magicznego, coś, co już wtedy ją koiło i wzruszało w sposób zupełnie dla niej niezrozumiały.
Paulien przygląda się płótnu, szacując, że Cézanne namalował je gdzieś we wczesnych latach osiemdziesiątych. Nie widziała wcześniej tego obrazu. Chociaż bardziej podobają się jej jego dojrzałe prace, czuje charakterystyczne ciepło w sercu. Soczyste błękity zestawione z żółcieniami i pomarańczami na dziobie łabędzia i włosach Ledy, seksualność widoczna w każdym skręcie ich ciał i załamaniu materiału, pożądanie ujawnione w sposobie, w jaki łabędź chwyta dziobem Ledę za nadgarstek – wszystko to sprawia, że Paulien musi wziąć głęboki oddech. Tak bardzo tęskni za George’em, tak bardzo go pragnie.
– Widzę, że podziwia pani naszą Ledę, mademoiselle – jej rozmyślania przerywa głęboki głos.
Odwraca się i widzi dobrze zbudowanego mężczyznę o szerokich ramionach stojącego tuż obok niej. Ma lekką łysinę, ale jego pozbawiona zmarszczek skóra sugeruje, że jest pewnie starszy od niej o nie więcej niż dziesięć lat.
– Zgadza się.
– Jest pani wielbicielką monsieur Cézanne’a?
– Tak, chociaż wolę obrazy, które namalował w ostatnich latach życia – zdobywa się na szczerość, bo i tak z pewnością nie ma tu żadnej pracy, jaką mogłaby dostać. – Te, w których budował obiekty kolorem, a nie konturem.
Mężczyzna kłania się nieznacznie, a następnie wyciąga dłoń.
– Alexandre Busler – mówi. – I nie mógłbym bardziej się z panią zgodzić.
– Paulien Mertens. I jestem zaskoczona pana słowami.
– Nie każdy handlarz sztuką jest tak zakopany w przeszłości, że nie dostrzega tego, co niesie przyszłość.
Teraz ona delikatnie skina głową.
– Przykro mi, że zaliczyłam pana do jednego z nich.
– Przeprosiny przyjęte – pan Busler odwraca się w kierunku Cézanne’a. – Ale ten obraz też ma swoje mocne strony, nie sądzi pani?
– Oczywiście. Jest wzruszający, wyzywający. Te wszystkie krągłości: jej biodra, ramiona, szyja łabędzia, nawet jej włosy i oparcie krzesła... Wszystko to płynie tak, tak... – chciałaby powiedzieć: „erotycznie”, ale powstrzymuje się – pięknie.
Pan Busler uśmiecha się.
– Tak, to prawda. Dokładnie tak, jak pani powiedziała: pięknie.
Paulien czuje, że rumieniec oblewa jej szyję i w duchu przeklina swoją bladą cerę natychmiast zdradzającą jej zmieszanie.
– Podoba mi się, jak doskonale widać tu jego ewoluujące pomysły. Na przykład tutaj – wskazuje na twarz Ledy – jej skóra nie jest klasycznie gładka i perłowa, ale plamista, efekt uzyskany zdecydowanymi pociągnięciami pędzla. A o tych kolorach nie powiedziałabym, że są typowo cielesne: to przecież zielenie, fiolety, pomarańcze.
Pan Busler odchyla się lekko i krzyżuje ramiona na piersi.
– Czy mogę zaproponować pani herbatę? A może coś mocniejszego?
– Z chęcią. – Paulien odpina swój kapelusz. Może jednak coś się tu dla niej znajdzie.
Przechodzą do małej przestrzeni na boku galerii, gdzie Busler przygotowuje herbatę. Rozmawiają o Cézannie, van Goghu, Seuratcie, Picassie i o jej ulubieńcu, Henrim Matissie. A także o tym, kiedy zaczął się postimpresjonizm i kto go właściwie rozpoczął. Po pół godzinie mówią już sobie po imieniu.
– Słuchając cię – mówi Alexandre – powiedziałbym, że jesteś artystką. Ale masz zbyt czyste paznokcie.
Paulien delikatnie się uśmiecha.
– Aktualnie po prostu szukam pracy. Jako asystentka. W galerii.
Wydaje się zdziwiony.
– Myślałem, że jesteś tu tylko przejazdem? Z twojego akcentu wnoszę, że nie jesteś Francuzką.
– Pochodzę z Belgii, z Brukseli. Ale mieszkałam też w Londynie, gdzie studiowałam i pracowałam. A teraz... teraz mieszkam w Paryżu. A przynajmniej będę tu mieszkać już niedługo.
– Chciałabyś pracować tu, w mojej galerii?
– Bardzo. – Zaczyna opowiadać o swoich kwalifikacjach.
– Dlaczego wyjechałaś z Londynu? – pyta Alexandre.
Nie może powiedzieć mu prawdy.
– Nie podoba mi się tam. Ciągle pada. A Anglicy... – jej matka powiedziała jej kiedyś, że Francuzi nie potrzebują wiele, by przekonać ich do swojej antypatii względem Brytyjczyków. – Cóż, sam wiesz, jacy są.
– To prawda, wiem – Alexandre wstaje i podnosi z biurka pióro i notatnik. Podaje je Paulien. – Napisz, proszę, jak się nazywasz, gdzie cię mogę znaleźć, dokładne lata, w jakich studiowałaś w Slade, pracowałaś w Whitechapel, a także wszystko inne, co powinienem o tobie wiedzieć.
Paulien pisze, potem oddaje mu notatnik.
– Więc masz tutaj jakąś pracę?
– Zanim tu weszłaś, powiedziałbym, że nie, ale teraz zastanawiam się, czy nie znajdę czegoś, nad czym moglibyśmy razem popracować. Ale na pewno nie będzie to na pełny etat i zapłacę ci grosze. Przynajmniej na początek.
– W porządku – odpowiada Paulien.
Alexandre czyta to, co napisała.
– Zatrzymałaś się w Le Meurice? – pyta zdziwiony. – Po co ci słabo płatna praca, skoro stać cię na takie luksusy?
– Ja, no cóż... – nie była przygotowana na takie pytanie. Spogląda na swój pierścionek. – Widzisz, wkrótce wychodzę za mąż. A mój narzeczony jest dość... dość zamożny. Więc...
Alexandre patrzy na nią pytająco, potem znów zerka na notatnik w swoim ręku.
– Mertens, Mertens... – mruczy pod nosem. – Z Belgii... – A potem nagle prostuje się. – Aldric Mertens? Jesteś spokrewniona z Aldrikiem Mertensem?
Paulien milczy, przestraszona jego surowym tonem i zimnem, jakie dostrzega w jego oczach.
– Jesteś jego córką – mówi Alexandre, a w jego głosie słychać głęboki niesmak. – Tą, która związała się z tym oszustem Everardem. Nic dziwnego, że tak dużo wiesz o sztuce.
– Alexandre, proszę, pozwól mi wyjaśnić. To nie jest tak, jak...
– Mój brat nie żyje, bo... bo... – krztusi się, a jego twarz czerwienieje. – Twój ojciec, którego uważał za przyjaciela, namówił go, by zainwestował. I stracił wszystko. Joseph nie mógł znieść takiego poniżenia, takiej porażki. Więc... zostawił żonę i trzech małych chłopców. Bez grosza przy duszy.
Paulien podrywa się z krzesła i podchodzi do niego.
– Och, nie. Nie. Tak bardzo mi przykro. Tak bardzo. To...
Alexandre podnosi ręce, a ona zamiera.
– Musisz wyjść. – Jego głos jest chrypliwy, a on bliski łez. – A jeśli jesteś wystarczająco mądra, opuścisz także swój hotel i Paryż. To miasto jest mniejsze, niż ci się wydaje.
– Nie rozumiesz. To jedno wielkie nieporozumienie. Mój ojciec nic o tym nie wiedział. I... I nie było niczego, o czym powinien był wiedzieć! Wszystko się wyjaśni, jak tylko George odnajdzie...
– Nie mów mi, że twój ojciec chciał tylko pomóc Josephowi zarobić parę franków. O nie, twój ojciec na pewno maczał palce w całym tym przedsięwzięciu, nie mam co do tego wątpliwości. A ty, zaręczona z tym... przestępcą! – Alexandre wybucha smutnym śmiechem, a jego oczy pełne są kpiny. – To oczywiste, że twój narzeczony jest dość zamożny!
– Ależ on nic nie zrobił! Mój ojciec też nie! To bankier ze Szwajcarii ukradł wszystkie pieniądze, a George...
– Wynoś się!
Paulien wybiega na zewnątrz. Szybko oddala się od galerii, skręca tuż za rogiem, wciska się w zacienioną alejkę, a potem w wąski przesmyk między dwoma budynkami. Merde. Nikt nigdy tak na nią nie patrzył. Z takim potępieniem i odrazą. Z taką pogardą. Zamyka oczy ze wstydu, ale ten nie mija.
Kiedy je znów otwiera, idzie prosto do urzędu telegraficznego. „Ojcze, muszę wrócić do domu. Stop. Proszę, przyjedź po mnie. Stop. Teraz.” Potem wraca do Le Meurice, by na niego czekać.
Zaszywa się w pokoju, bo boi się, że na zewnątrz ktoś może ją rozpoznać. Je niewiele, śpi tak długo, jak tylko może. Dni mijają, ale nie przyjeżdża ani ojciec, ani George. Zaczyna rozumieć, że może nigdy po nią nie przyjadą. I że sama musi o siebie zadbać. George na pewno potrzebuje czasu, by odnaleźć tego bankiera, ale martwi ją, że wydaje się jedyną osobą, która wierzy w jego istnienie. A co z ojcem? Stale do niego pisze, czasem więcej niż jeden list dziennie, ale nie dostaje żadnych odpowiedzi. Wciska głowę w poduszkę i łka jak dziecko.
Ale nie jest już dzieckiem. Jest dorosła, ma prawie dwadzieścia lat. Kiedy łzy wysychają, Paulien zmusza się, by wstać z łóżka. Czasem myśli, że wolałaby umrzeć, ale jednocześnie tak bardzo pragnie żyć. Liczy pieniądze. Po zapłaceniu rachunku za hotel nie zostanie jej prawie nic. Co zrobić? Z czego będzie żyć? Nie zna odpowiedzi, nie ma jednak wątpliwości, że musi oddać w zastaw pierścionek i przeprowadzić się do jakiegoś tańszego lokum.
Po raz pierwszy od dłuższego czasu wychodzi z hotelu i kieruje się do miejsc, jakich nigdy wcześniej nie odwiedzała. Jej rodzina spędziła w Paryżu dużo czasu, ale nigdy nie przebywali w tych ciasnych dzielnicach wypełnionych wijącymi się uliczkami i drewnianymi budynkami ustawionymi jeden obok drugiego. Tutejsze kobiety są blade i chude, wyraźnie wykończone. Noszą suknie z szorstkiej bawełny, które często przykrywają fartuchami; tak sukienki, jak i fartuchy wyglądają, jakby potrzebowały porządnego czyszczenia. Podobnie zresztą jak ich właścicielki. Mężczyźni zdają się jeszcze bardziej przytłoczeni. Mają na sobie brudne, postrzępione spodnie i kapelusze, na których widać plamy potu.
Jak to jest mieszkać w takim ubóstwie? Mieć mało rzeczy, a jeszcze mniej perspektyw na dobrą przyszłość? Paulien zaczyna się zastanawiać, czy sama będzie musiała żyć w takich warunkach, ale pomimo braku odzewu ze strony ojca i George’a nie do końca wierzy, że to w ogóle możliwe. A jednak postanawia zachowywać się, jakby to właśnie miało ją spotkać.
Po wizycie w trzech lombardach wraca do tego, który zaoferował jej najwięcej pieniędzy. Sklep jest malutki i pachnie jak wnętrze starej walizki. Gdy zdejmuje z palca pierścionek, właściciel łypie na nią spode łba. Nie będzie tu płakać, o nie. Ale czuje, jakby tonęła. Wyobraża sobie, że George wróci niedługo, odzyska pierścionek i włoży go ponownie na jej palec, tam, gdzie jego miejsce. Myśl ta uspakaja ją na tyle, żeby wziąć podawane przez mężczyznę pieniądze – marną cząstkę tego, ile pierścionek jest naprawdę wart. Sto franków, które nie starczą jej na zbyt długo.
Musi znaleźć tani pokój w jakimś bezpiecznym miejscu, gdzie będzie mogła pozostać, dopóki cała sprawa się nie wyjaśni. Nie może wrócić do domu bez zapowiedzi, nie po tym, jak jej rodzina tak szybko oskarżyła ją i George’a. Jak mogli uwierzyć, że chciała ich oszukać? Jej własna rodzina! Na wyjazd z Paryża ma za mało pieniędzy. Kręci się więc po uliczkach, odnosząc wrażenie, że cały czas chodzi w kółko. Nic nie znajduje.
W końcu natyka się na napis reklamujący pokoje dla kobiet przy ulicy du Cardinal Lemoine. Strzałka wskazuje drzwi pokryte zdrapaną niebieską farbą, wciśnięte pomiędzy rzeźnika a sklepik z uprzężami dla koni. Wchodzi po schodach i dochodzi do kolejnych drzwi, które wcale nie wyglądają lepiej.
Stojąc na skrzypiącym półpiętrze, mówi sobie, że to tylko czasowe utrudnienie. Wkrótce stanie się historią, którą razem z George’em będą opowiadać dzieciom: jak to tatuś nabrał mamę jednym ze swoich głupich żartów i jak sobie dobrze poradziła, mimo że została zupełnie sama. George to taki dowcipniś: nawet w czasie oświadczyn była przez pewien czas przekonana, że chodzi mu o coś zupełnie innego. Puka.
Otwiera jej smukła dziewczyna z tłustymi, prostymi włosami. Patrzy na nią podejrzliwie.
– Zgubiłaś się?
– Szukam pokoju.
Dziewczyna uśmiecha się, ukazując złamany przedni ząb.
– Tu go nie znajdziesz.
– Nie macie nic wolnego?
– Nie dla ciebie.
– Ale coś macie?
– Ma-cie – przedrzeźnia ją, mierząc Paulien wzrokiem od stóp do głów i dokładnie przyglądając się jej butom. – Mamy pokój na poddaszu. Jak dla ciebie niedostatecznie elegancki.
– Mogę go zobaczyć?
– Gorąco tam latem – ciągnie dziewczyna. – Mroźno zimą. Zimna woda jest piętro niżej, a toaleta wygląda jak szafa z wiadrem na pomyje.
– Za ile?
Dziewczyna mruży oczy.
– Jeden frank za tydzień – stara się powstrzymać cwany uśmiech i prawie jej to wychodzi.
Paulien przez chwilę zastanawia się, czy powinna się targować, bo cena jest zdecydowanie za wysoka. W końcu decyduje, że to nie ma sensu.
– Wezmę go.
– Masz jakieś nazwisko?
Nazwisko. Paulien waha się. Potrzebuje nowego nazwiska. Takiego, które ukryje jej tożsamość i narodowość. Potrzebuje angielskiego nazwiska i francuskiego imienia.
– Vivienne – wypowiada imię swojej ulubionej niani. – Gregsby – dodaje nazwisko profesora ze Slade, którego uwielbiała. – Nazywam się Vivienne Gregsby.
– Dobrze, Vivienne Gregsby, zapłać za dwa tygodnie z góry i pokój jest twój.
Paulien jest pewna, że znów nie jest traktowana jak inne kobiety – niewiele z tych, które szukają tu schronienia, ma pieniądze, żeby zapłacić taką kwotę z góry. Wie, że nie stać ją na bycie rozrzutną i że ta kobieta ma pewnie więcej pieniędzy niż ona sama, ale mimo wszystko wręcza jej franka.
– Drugą połowę dostaniesz jutro – mówi, a następnie postanawia nie oglądać teraz pokoju. Boi się, że może stracić zimną krew. – Wrócę tu rano.
Zanim idzie do Le Meurice, by spędzić tam ostatni wieczór jako Paulien Mertens, wysyła rodzicom telegram, podając swoje nowe nazwisko i adres. Potem udaje się do fryzjera: każe ściąć długie blond włosy na boba i ufarbować na ciemny brąz. Z lustra patrzy teraz na nią zupełnie nowa osoba. Vivienne Gregsby.
2
VIVIENNE, 1922
Pokój Vivienne jest malutki – miejsca starcza tylko na wąskie łóżko i dwa drewniane pudła, w których trzyma cały swój skromny dobytek. Odgłosy sprzeczek między dwiema siostrami, które zarządzają lokum, a także pisk kurczaków dochodzący z klatek znajdujących się tuż pod oknem towarzyszą jej cały czas, podobnie jak smród surowego mięsa, koni i skóry. Nie może wrócić tam, gdzie czuje się swobodniej, bo boi się odrazy i bólu, jakie widziała w oczach Alexandre’a. Czas spędza, wędrując po ulicach nowego sąsiedztwa, paląc papierosa za papierosem i próbując być niewidzialną.
Prawie nie je, toteż żołądek skurczył jej się do rozmiaru zaciśniętej pięści, pomarszczonej jak dłoń starej kobiety. Od czasu przyjazdu do Paryża schudła co najmniej cztery kilogramy. Zawsze należała do raczej pulchnych dziewczyn, więc zmiana w wadze pomogła jej w stworzeniu nowego wizerunku. A przy okazji pozwoliła zaoszczędzić trochę na jedzeniu. Ale niewystarczająco – ma osiemdziesiąt sześć franków, co znaczy, że musi znaleźć pracę.
Tym razem nie może to być bezpłatny staż, jak to miało miejsce w Londynie. Vivienne musi zarabiać i to na tyle dużo, żeby mogła się utrzymać i uzbierać pieniądze na wyjazd z Francji. Nigdy wcześniej nie myślała o pensji ani w ogóle o pieniądzach. Lekcje, których udzielał jej ojciec na temat tego, jak zajmować się kolekcją Mertensów, nie uwzględniały strony finansowej całego przedsięwzięcia, a Vivienne wychowywana była w przeświadczeniu, że nie przystoi, aby kobieta zajmowała się takimi sprawami. Ale teraz nie ma pieniędzy i kontaktów, nie ma rodziny i jej wsparcia. Jest samiutka w świecie, którego nie rozumie, a wcześniejsze lekcje pianina, sztuki i dykcji zupełnie jej do takiego życia nie przygotowały.
Nad Vivienne nieustannie krążą ciemne chmury. Myśli o ojcu, matce, Léonie, Francku – czy za nią tęsknią? Znają jej adres i nowe nazwisko, wiedzą, jak ją znaleźć, ale żadne z nich nie przyjechało. Czy o niej myślą? Czy ją nadal kochają? Nigdy nie przypuszczała, że odpowiedź na te pytania może być przecząca. Naprawdę jej ich brakuje. Rodziny i George’a.
Prawie tak samo brakuje jej obrazów. Jej ojciec jest czwartym z kolei właścicielem fabryki włókienniczej Mertens, największego producenta bawełny w Belgii, a także kolekcjonerem sztuki. Od dziecka marzyła, by pójść w jego ślady, więc przygotowywała się, by zająć się rodzinną kolekcją założoną przez pradziadka Mertensa, ignorowaną przez dziadka, a wzbogaconą przez ojca. Ale ambicje Vivienne sięgają znacznie dalej, nie chce być bowiem tylko zarządzającą. Ma zamiar zaadaptować wielką stodołę na wschodnim końcu ich posiadłości i stworzyć tam Muzeum Postimpresjonizmu Mertnesów, największe centrum postimpresjonizmu na świecie.
Większość kolekcji Mertensów, czyli siedemnasto- i osiemnastowieczne obrazy europejskie zakupione przez jej pradziadka, znajduje się w północnym skrzydle rezydencji. Są dostępne dla publiczności przez pięć dni w tygodniu. Ale prace, która ona i jej ojciec cenią najwyżej – te, które zakupił w ostatnich dekadach wbrew poradom przyjaciół jednogłośnie oceniających je jako kiepskie, a ich twórców jako szaleńców – wiszą razem w pokoju w skrzydle wschodnim nazywanym kolumnadą, bo otwiera się na hol otoczony rzędami kolumn korynckich. To trzy obrazy Henriego Matisse’a: Lekcja muzyki, Talerze i melony oraz Martwa natura z tykwami, dwa płótna Pabla Picassa: Głowa kobiety i Młoda kobieta trzymająca papierosa, a do tego Niedziela na La Grande Jatte Seurata i Pięć kąpiących się Cézanne’a.
Początkowo płótna te znajdowały się w północnym skrzydle razem z bardziej tradycyjnymi obrazami, jednak po tym, jak odwiedzający narzekali, że to nie prawdziwa sztuka, tylko bazgroły mało utalentowanych samozwańców, ojciec przeniósł je do kolumnady. Dorastając, spędzała z nimi tak dużo czasu, jak tylko mogła: uciekała przed nianiami i nauczycielami tylko po to, by na nie popatrzeć.
W pomieszczeniu znajdowało się parę wygodnych foteli i kanap, a jej ulubioną była ta naprzeciw Lekcji muzyki Matisse’a, jej ukochanego z siedmiu obrazów. Mościła się na srebrno-błękitnej kanapie ze szkicownikiem i ołówkami, czasem rysowała, a czasem po prostu patrzyła, odpływała i śniła, pozwalając płótnom przenosić się do innych, odległych światów.
W dzieciństwie nie miała wielu towarzyszy zabaw. Widywała głównie służbę. Cała posiadłość Mertensów rozciąga się na obszarze paru kilometrów, a jej matka uparła się, by Paulien uczyli w domu ci sami nudni nauczyciele, którzy wieki temu zajmowali się edukacją jej i jej sióstr. Starszy brat Paulien, Léon, był zbyt sztywny, by się z nią bawić, a młodszy Franck, którego zresztą uwielbiała, był zaś zdecydowanie za mały, by być odpowiednim dla niej przyjacielem.
Jej matka, piękność zainteresowana głównie plotkami, przyjęciami i drogą biżuterią, była rozczarowana faktem, że jej córka, choć równie piękna, nie gustowała w tych samych rozrywkach. Mówiła często, że jeśli Paulien nie zacznie zachowywać się, jak przystało na porządną dziewczynę, będzie musiała poślubić kogoś niższego stanem. Był to według niej najgorszy możliwy scenariusz na przyszłość. Obrazy natomiast zawsze czekały na Paulien w tym samym miejscu, otwierały się dla niej tak, że mogła zagłębić się w ich emocjach, ożywiać je w wyobraźni – a przy okazji ożywiać też samą siebie.
Pewnego dnia, gdy miała jedenaście lat, ojciec zastał ją płaczącą cicho przed Lekcją muzyki. Zawstydzona i przestraszona, że może zostać źle oceniona, szybko otarła łzy rękawem sukienki.
– Dzień dobry, ojcze.
– Dlaczego płaczesz, moja droga? – zapytał.
Nie wiedziała, jak wyjaśnić mu swoje odczucia, ale jako że prawie nigdy nie zadawał jej tak osobistych pytań, zależało jej, by odpowiedzieć, żeby w końcu zwrócił na nią uwagę. Wskazała więc na obrazy.
– Ja, och... Zawsze jest mi tak smutno, gdy widzę samotnych ludzi. A ci tutaj są tacy samotni. To rodzina zupełnie jak nasza: siostra i dwóch braci, ale na obrazie nie ma ojca, a matka jest tak daleko. Jakby zupełnie nie obchodziło jej, co robią. I może ojca też to wcale nie obchodzi.
Ojciec przyjrzał się uważnie obrazowi w sposób, jakiego nie potrafiła do końca zrozumieć.
– Co sprawia, że myślisz, że są samotni? Są przecież we własnym domu i każde z nich zdaje się spędzać miło czas.
– Sama nie wiem – wyszeptała, a gdy papa spojrzał na zegarek, wybąkała: – Może dlatego, że wcale na siebie nie patrzą. Starszy brat czyta książkę, matka robi na drutach z tyłu domu, nawet mały chłopiec i jego siostra, chociaż siedzą razem przy pianinie, wyglądają, jakby... byli osobno. Nie chcę, by nasza rodzina kiedykolwiek się taka stała.
– Bardzo dobrze – ojciec wskazał na szeroki złoty pas namalowanej ramy obrazu, która przebiegała między głowami dzieci grającymi na pianinie, oddzielając je od siebie. – Bardzo dobrze, Paulie. – Spojrzał na nią, potem na obraz i znów na nią. – Jesteś bardzo spostrzegawcza. Zupełnie inaczej niż twoi bracia, którzy nie mogą usiedzieć w jednym miejscu i się czemuś porządnie przyjrzeć.
Zdziwiły ją te słowa. Zazwyczaj gdy ojciec przebywał w domu, a nie w biurze, cały swój czas i uwagę poświęcał synom. Na nią patrzył z rzadka, zawsze pobłażliwie i dość lekceważąco. Nie dalej niż poprzedniego wieczora w czasie kolacji przepytywał Léona z fizyki, zadawał zagadki matematyczne Franckowi, a jej zaś powiedział, że powinna się częściej uśmiechać, jeśli ma zamiar kiedykolwiek znaleźć mężczyznę, który będzie chciał ją poślubić. Jej matka skwapliwie się z nim zgodziła.
– Ten pokój to moje ulubione miejsce na świecie, papo! – wykrzyknęła uradowana, że po raz pierwszy udało się jej prześcignąć braci.
Nachylił się i pocałował ją w sam czubek głowy.
– Cieszę się zatem, że czeka tu na ciebie zawsze, kiedy tylko tego chcesz.
Po spotkaniu w kolumnadzie regularnie rozmawiał z nią o obrazach, a także o swoich przemyśleniach na temat tego, jak można kształtować kreatywność oraz dokąd zmierza sztuka. Paulien rozkoszowała się uwagą, jaką jej poświęcał – rozmowy z ojcem były najbardziej wyczekiwanym momentem całego jej dnia. Kiedyś przystawił fotel bardzo blisko kanapy, na której siedziała.
– Co byś powiedziała, gdyby pewnego dnia cała ta kolekcja przeszła w twoje ręce?
– W moje? – Była przecież córką: wiedziała, że jest na zawsze zdana na wsparcie rodziny, więc zakładała, że wszystkie dobra przejdą w ręce braci. – A Léon i Franck?
– Léon i Franck nie będą mieli powodów do narzekań. Ale nie mają serca dla sztuki. A kolekcja zasługuje na to, by zajmowała się nią i rozwijała osoba, która je ma.
– Mogłabym to zrobić – powiedziała. – Mogłabym się nią bardzo dobrze zająć. Wszystkimi obrazami. Nawet tymi ciemnymi, które należały do pradziadka. I mogłabym znaleźć więcej prac, które dołączyłyby do naszej cudownej siódemki. I do mnie.
Przez kolejne pięć lat ojciec zajmował się jej edukacją artystyczną, co znacznie zmieniło charakter ich relacji, bo zaczęli dzielić ze sobą miłość do sztuki, a także pogłębiali tę łączącą ich samych. Jako człowiek interesu z obsesją porządku utrzymywał, że to, co nazywa się postimpresjonizmem, dawało mu chwilę wytchnienia, możliwość wyrwania się z uporządkowanego świata. Paulien z kolei, która pogardzała zasadami i kochała wszystko, co nierówne i nieregularne, fascynowało odrzucenie tradycyjnej perspektywy, a także świeże, ekspresywne kolory.
Ojciec opowiadał jej nie tylko o sztuce, ale także o kolekcjonerstwie. O tym, że trzeba wybierać to, co się kocha, ale tylko takie prace, które wpasowują się w szerszą wizję, dzięki której całość kolekcji będzie bardziej znacząca niż jej elementy składowe. Zabierał ją do muzeów, galerii i na aukcje. Wyjaśniał, że prawdziwy kolekcjoner nie kupuje dla siebie ani dla rodziny, ale zbiera dla potomnych. Że jest kustoszem i opiekunem, bo w przeciwieństwie do innych przedmiotów sztuka nie może stać się czyjąś własnością – jest ponadczasowa i tworzona po to, by się nią dzielić.
Teraz wszystkie te nauki mogła wyrzucić do kosza, bo rodzina Mertensów upodobniła się do rodziny z Lekcji muzyki Matisse’a: jest podzielona, a jej członkowie naznaczeni samotnością. Spotkał ją los, jakiego Paulien nigdy dla niej nie chciała.
Vivienne tęskni za przechadzkami po galeriach i muzeach, które kiedyś były jej codziennością; tęskni za wizytami w studiach artystów, gdzie rozmawiała o nowościach i o tym, które z nich są dobre; tęskni za zastanawianiem się, jakie dzieła mogłyby uświetnić jej kolekcję. Oczyma duszy widzi stodołę przekształconą w otwarte i jasne muzeum, którego białe ściany wypełniają odważne kompozycje barwne i abstrakcje. Zaczyna płakać.
Parę tygodni spędza pogrążona w smutku. Pieniądze wydaje głównie na papierosy i telegramy do Brukseli, na które nie dostaje odpowiedzi. Jednego popołudnia kupuje sześć eklerów, chociaż wie, że nie może sobie na nie pozwolić. Siada przy stoliku przed cukiernią i od razu pochłania trzy z nich. Potem wymiotuje do kosza na odpadki. Smród wymiocin połączony z odorem rozkładających się śmieci jest tak silny, że musi jak najszybciej się oddalić, by odetchnąć świeżym powietrzem.
Widzi kobietę, która spaceruje z dwiema małymi dziewczynkami, trzymając je za ręce. Ich ubrania są znoszone i ubrudzone węglem, ale wesoło śpiewają razem Panie Janie. Dziewczynki piskliwie fałszują. Kiedy kończy się zwrotka, kobieta przystaje i całuje córki w czubki głów. Dziewczynki śmieją się i patrzą na nią z uwielbieniem. Kiedy dochodzą do pobliskich delikatesów, stojący tam mężczyzna z zaniedbaną brodą unosi swój kapelusz i szarmancko otwiera przed nimi drzwi. Kobieta uśmiecha się, kłania i wchodzi do sklepu. W uszach Vivienne długo jeszcze pobrzmiewa śmiech dziewczynek.
W kolejnym tygodniu znajduje pracę w malutkim sklepie z kapeluszami dla kobiet, które miesiącami ciułają pieniądze, by kupić nowe okrycie głowy. Vivienne nigdy nie znała takich ludzi. Jest zdumiona, gdy zdaje sobie sprawę, w jak uprzywilejowanych warunkach dorastała i jak naturalne jej się to wydawało. Lubi swoje klientki, podziwia ich cichą dumę, a także wstydliwą przyjemność, jaką odczuwają, gdy wkłada na ich głowy nowe kapelusze.
W biednej dzielnicy kupujących jest niewielu, więc modysta może zatrudnić Vivienne tylko na dwa dni w tygodniu. To za mało, by mogła opłacić swój pokój i jeden posiłek dziennie. Boi się jednak rozglądać za pracą, który wymagałaby od niej obcowania z bogatszymi klientami w lepszej dzielnicy; nawet chudsza, z nowym nazwiskiem i fryzurą nadal może zostać rozpoznana. Vivienne postanawia więc przebywać tylko tu, gdzie nie zna zupełnie nikogo, a gdzie nikt znajomy nigdy by się nie zapuścił.
Dowiaduje się, że kawiarenka przy ulicy Cardinal Lemoine poszukuje kelnerki na parę wieczorów w tygodniu, a potem poznaje malarza, który prosi ją, by mu pozowała. Robiła to już w Slade, chociaż wtedy była to tylko przysługa oddawana przyjaciołom, a nie źródło utrzymania. Wkrótce malarz przedstawia ją innym artystom, którzy też ją zatrudniają. Z trzema pracami jakoś daje radę związać koniec z końcem.
Ku własnemu zaskoczeniu zupełnie nie przeszkadza jej to, że pracuje. Wręcz przeciwnie – jest zadowolona, szczególnie z pozowania, bo znów może być częścią świata sztuki i artystów. Czerpie perwersyjną wręcz przyjemność z myśli, jak przerażeni byliby jej rodzice, gdyby dowiedzieli się, co robi. A także gdyby doszło do nich, że zaprzyjaźniła się z innymi dziewczętami ze swego lokum: z Adélaïdą, która jest na swoim, odkąd skończyła dwanaście lat i która potrafi zamienić obszarpany kawałek materiału w sukienkę wyglądającą jak z eleganckiego sklepu. Z cudowną malutką Rachelle, która uciekła z katolickiego sierocińca i żyje w strachu, że ktoś może ją rozpoznać, pobić i wysłać z powrotem tam, skąd uciekła. I z nieustraszoną Odette, która w sobotnie wieczory zabiera Vivienne na tańce. Każda z nich widzi, że Vivienne pochodzi z innego świata, ale żadna nie zadaje pytań, za co Vivienne jest im niezmiernie wdzięczna.
Kiedy pewnego dnia zaprzyjaźniony artysta mówi jej, że pewien amerykański kolekcjoner, doktor Edwin Bradley, stracił właśnie tłumacza i potrzebuje kogoś, by pomógłby mu radzić sobie we francuskim świecie sztuki, Vivienne wypytuje o szczegóły. Dziewczyna mówi płynnie po angielsku, flamandzku i francusku, zna też niemiecki i hiszpański, choć nie aż tak dobrze.
Ale czy powinna być w ogóle zainteresowana? Taka praca oznaczałaby przecież przebywanie wśród śmietanki towarzyskiej Paryża. Na samą myśl czuje skurcz w żołądku. Jednak obecna pensja nie pozwala jej na gromadzenie oszczędności, a bogaty kolekcjoner na pewno zapłaciłby jej znacznie więcej. Od czasu przyjazdu Vivienne do Paryża minęły w końcu dwa miesiące, do tego nie wygląda już jak Paulien Mertens. Nawet się nią nie czuje.
Rozmowa o pracę ma odbyć się nazajutrz. Doktor Bradley ma czekać na nią w lobby swojego hotelu dokładnie w południe. Idąc na miejsce, Vivienne patrzy w chodnik, a kapelusz z szerokim rondem przekrzywia tak, by przykrywał twarz. Trzyma się blisko budynków, ostrożnie wygląda za każdy róg, za który ma wyjść, i zastanawia się, jak to możliwie, że czuje się znacznie bardziej komfortowo w domu, który dzieli z dwunastką innych dziewcząt i trzema klatkami pełnymi kurczaków, niż w eleganckich miejscach, gdzie wcześniej nieustannie przebywała. Przez chwilę chce nawet zawrócić, ale mimo wszystko idzie do przodu. Potrzebuje tej pracy, a chociaż nie ma żadnego doświadczenia w rozmowach kwalifikacyjnych, jej matka skutecznie nauczyła ją, jak oczarowywać mężczyzn.
Hotel jest niewielki, ale bardzo elegancki, gustowny i minimalistyczny – typ miejsca, które spodobałoby się zamożnemu turyście z Europy, a więc dokładnie takiej osobie, jakiej Vivienne absolutnie nie chce spotkać. Na szczęście doktor Bradley czeka na nią przy wejściu.
– Panna Gregsby? – pyta po angielsku.
– Zgadza się – odpowiada, także po angielsku. Za każdym razem, gdy potwierdza swoje fałszywe nazwisko czuje się trochę nieswojo. Nie zdejmuje kapelusza, dopóki doktor Bradley nie zaprowadza jej do cichego miejsca na tyłach lobby. Daje jej to chwilę na uważne przyjrzenie się pomieszczeniu i upewnienie się, że nie ma tam żadnych znajomych twarzy. Twarzy, których się boi. Twarzy, za którymi tak tęskni.
Vivienne szacuje, że doktor Bradley ma około sześćdziesięciu lat. Kiedyś musiał być dość przystojny. Niektórzy mogliby powiedzieć, że nadal taki jest: wysoki i dobrze zbudowany, o rzymskim nosie i bujnych włosach delikatnie przyprószonych siwizną.
– Proszę usiąść – mówi i po raz pierwszy patrzy wprost na nią. Jego lodowate, błękitne spojrzenie jest tak głębokie, inteligentne i intensywne, że przez moment wydaje się jej, że doktor ma wgląd w jej myśli. Biorąc pod uwagę jej historię, jest to co najmniej niepokojące.
Vivienne wyjmuje z torebki papierosa. On podaje jej ogień, potem zapala też swojego. Dziewczyna pyta, jak podoba mu się Paryż.
– Bardzo, ale nie wydaje mi się, żebym ja podobał się Paryżowi.
– Skąd takie przypuszczenie?
– Jestem Amerykaninem i nie widzę potrzeby, bym miał to ukrywać. Jeśli chcę coś mieć, kupuję to. To cecha, której Francuzi najbardziej nie lubią w Amerykanach.
– Widzę, że potrafi pan dobrze odczytywać innych – mówi Vivienne.
– Dziękuje, panno Gregsby. – Siedzą w fotelach ustawionych po przekątnej, a on trzyma prawą stopę na lewym kolanie. – W Paryżu powstaje najlepsza sztuka na świecie: cudowna, odważna i wolna. Zniosę więc wiele, byle tylko kupić to, co chcę.
– Czy mogę spytać, jak został pan kolekcjonerem? – Vivienne uśmiecha się szeroko.
– Kiedyś próbowałem swoich sił jako artysta – mówi doktor Bradley. – Ale niestety nie byłem zbyt dobry, więc teraz kolekcjonuję. To druga najlepsza droga, jaką mogłem wybrać.
– Prawda – zgadza się. – Od dawna się pan tym zajmuje?
– Od około dziesięciu lat. Mój przyjaciel, Bill Glackens... Zna pani jego prace? – Vivienne przyznaje, że nie. – To naturalne. Jest Amerykaninem, bardzo utalentowanym. Postimpresjonistą, powiedziałbym, ale amerykańskim. Mam parę jego obrazów. Bill wziął mnie w podróż po Europie i pokazał, jak patrzeć na sztukę, jak rozróżniać to, co dobre, od tego, co niedobre, oraz jak znaleźć to, co wyjątkowe. I złapałem bakcyla.
– To musiało być piękne doświadczenie.
– Zna się pani na sztuce?
– Studiowałam malarstwo w Królewskiej Akademii Sztuki Pięknych w Brukseli, a także w Slade w Londynie. Potem przez prawie rok pracowałam w galerii Whitechapel. Marzę o tym, by pewnego dnia zostać kolekcjonerką.
Powiedziawszy to, od razu pojmuje, że popełniła błąd. To rozmowa o pracę, a on ma prawo sprawdzić czy to, co mu powiedziała, jest prawdą. Jeśli to zrobi, odkryje, że Vivienne Gregsby nigdy nie uczęszczała do żadnej z tych szkół ani nie pracowała w Whitechapel. Tym wszystkim zajmowała się przecież Paulien Mertens.
– Którzy artyści się pani podobają? – pyta.
Vivienne waha się. Rozumie, że od odpowiedzi na to pytanie zależy, czy dostanie pracę. „Cudowna, odważna i wolna”. Słyszała, że ludzie w Stanach są jeszcze bardziej krytyczni wobec młodego malarstwa niż Europejczycy, ale postanawia zaryzykować.
– Matisse i Cézanne to moi ulubieni malarze, szczególnie Matisse. Jego prace pokazały mi, że nie mogę być szczęśliwa, jeśli nie jestem otoczona najlepszą sztuką.
– Ktoś jeszcze?
– Och, wielu. Uważam, że przyszłość należy do Picassa i Braque’a. Że ich prace będą siłą napędową dla innowacji.
– A co takiego jest w tych pracach, że tak panią pociągają?
– Zupełnie nowe podejście do koloru. Kolor to w nich siła sama w sobie, a nie tylko coś, co wypełnia rysunek. To spotkanie.
– Spotkanie?
– Kolory to dla mnie coś więcej niż tylko aspekt czysto wizualny – ciągnie, nachylając się do rozmówcy. – To doświadczenia, emocje, smaki i zapachy. Błękity do mnie wołają, uspokajają mnie, zabierają mnie na plażę i smakują jak słona woda. Czerwienie to moc, wesoła, seksowna i pełna życia, to skręty egzotycznych tancerzy. A żółcienie to poranki, nadzieja, słodki zapach nowonarodzonego dziecka... – milknie i zmieszana patrzy w dół.
Kiedy zdobywa się na odwagę i podnosi wzrok, widzi, że mina doktora Bradleya zmieniła się: jego mocno ściśnięte usta jakby się rozluźniły, to samo stało się w okolicach oczu.
– Czy pani francuski jest tak samo dobry jak angielski?
– Je parle très bien – odpowiada i dostaje pracę.
– Teraz, kiedy już wszystko ustaliliśmy, opowiem trochę o moich planach – mówi doktor Bradley. – Posiadam prace malarzy klasycznych, takich jak El Greco, Rembrandt i Michał Anioł. A także trochę sztuki chińskiej i afrykańskiej. Ale moja kolekcja, a także moja wielka pasja, to głównie postimpresjoniści.
Vivienne prostuje się w krześle. Wygląda na to, że podobają się im ci sami artyści. Doktor Bradley kolekcjonuje ich prace, a ona ma nadzieję robić to w przyszłości. Ba, zatrudnił ją, by mu pomagała. Czuje, jakby po raz pierwszy od całych wieków dostrzegła jakiś promyk nadziei na przyszłość.
Doktor Bradley wyjaśnia, że jego kolekcja rozrosła się do takich rozmiarów, że stawia dla niej nowy budynek. Żyje w Filadelfii, w Pensylwanii, która leży gdzieś po południe od Nowego Jorku. Vivienne kiepsko orientuje się w geografii Stanów Zjednoczonych.
– W Filadelfii ludzie nie rozumieją jeszcze postimpresjonizmu i nowoczesnych artystów – mówi doktor Bradley. – Chciałbym, żeby mieli do nich dostęp poprzez moją kolekcję. Żeby mogli dowiedzieć się więcej o tym kierunku i o artystach, o tym, skąd przybyli i dokąd zmierzają, i żeby nauczyli się doceniać ich tak bardzo, jak doceniam ich ja.
– Tutaj to zrozumienie też nie jest pełne, choć poprawiło się trochę od czasów wystawy „Malarze Paryża i Nicei” z 1918 roku. Przynajmniej nikt nie twierdzi już, że postimpresjoniści są częścią spisku mającego doprowadzić do upadku europejskiego malarstwa. Ale ludzie od zawsze boją się nowych pomysłów i potrzeba wizjonerów takich jak pan, aby otworzyć im oczy.
Kiwa głową, jakby tego typu komplementy zwyczajnie się mu należały.
– Muszę się z panią zgodzić, panno Gregsby.
– Proszę opowiedzieć mi więcej o swoich pomysłach.
– Muzeum. Otwarte dla publiczności, ale takie, w którym nie ma zwiedzania z tak zwanymi ekspertami i rozpraszających uwagę białych karteczek z tytułami prac i nazwiskami artystów. Nie znoszę takich sztywnych, starych miejsc. Chcę ciepłych, wygodnych pokojów, gdzie ludzie będą czuli się swobodnie, mogąc cierpliwie się przyjrzeć i dojść do własnych wniosków na temat tego, co widzą.
– Brzmi niezwykle – mówi zachwycona, bo podziela jego wizję sztuki jako czegoś, czym powinno się dzielić.
Doktor Bradley znów przyjmuje jej komplement jak coś oczywistego.
– Nowy budynek jest spory – ciągnie. – Potrzebuję więc prac, które dobrze wypełnią przestrzeń. I właśnie dlatego przybyłem do Paryża. Przez kolejne trzy tygodnie mam zamiar kupować, kupować i jeszcze raz kupować. – Wspomina następnie o paru miejscach, które już odwiedził, takie jak dom Gertrudy Stein, oraz o takich, które dopiero zamierza zobaczyć, zanim wyjedzie z miasta. – A potem pojadę do Włoch, żeby znów kupować.
Vivienne stara się ukryć swoje rozczarowanie. Nawet jeśli zapłaci jej więcej niż to, co teraz zarabia, trzytygodniowa pensja nie zwiększy jej marnych oszczędności. I będzie musiała zostawić pracę u modysty i w kawiarni, gdzie szybko znajdzie się dla niej zastępstwo. Ale może doktor Bradley zostanie dłużej, niż zapowiada? A może jeśli spisze się jako tłumaczka, zabierze ją z sobą do Włoch? Włoski nie różni się aż tak bardzo od hiszpańskiego. Mogłaby podołać.
Doktor Bradley wyjaśnia, że Vivienne będzie mu towarzyszyć w jego wizytach, rozpoczynając o siódmej rano i kończąc być może nawet późno wieczorem, siedem dni w tygodniu. Tłumaczenie będzie jej głównym zadaniem, ale ma też pełnić funkcję jego asystentki, pomagać mu umawiać się na spotkania i robić notatki w czasie zawierania transakcji.
– Poradzi sobie z tym pani? – pyta.
– Oczywiście – Vivienne potwierdza, ale z mniejszym entuzjazmem, niżby chciała. To będą bardzo intensywne trzy tygodnie. Będzie poruszać się po mieście widoczna dla każdego, kto minie ją na ulicy. Praca związana jest więc z pewnym ryzykiem.
Ale miejsca, które chce odwiedzić doktor Bradley, nie są miejscami, w jakich przebywają konserwatywni znajomi jej rodziny. To awangardowe galerie. Studia artystów. Salon Gertrudy Stein. Trudno jej wyobrazić sobie kogokolwiek z kręgu Mertensów zadającego się z bohemą paryską, z pisarzami, malarzami i kolekcjonerami. Jej ojciec jest jedyną osobą, która mogłaby się na coś takiego zdobyć, ale on teraz ani nie podróżuje, ani nie kolekcjonuje.
– Nie mam wiele czasu – oczy doktora Bradleya zwężają się. – Jeśli nie może pani się tego podjąć, muszę wiedzieć od razu, żebym mógł szukać kogoś innego.
– Ależ skąd – zapewnia go. – To idealna praca dla mnie.
Nie ma doświadczenia w pracy asystentki, nie jest nawet pewna, na czym ona w ogóle polega, ale potrafi robić notatki i umawiać spotkania.
Doktor Bradley znów patrzy na nią przenikliwe, a ona spogląda mu prosto w oczy. Najwyraźniej udało się jej przekonać go o swojej szczerości, bo podaje stawkę godzinową. Wynosi trzy razy tyle, ile zarabia jako kelnerka i sprzedawczyni, a cztery razy tyle, ile bierze za pozowanie.