49,99 zł
Czy jesteśmy sami we Wszechświecie? Poznaj tajemnice, które skrywały rządowe archiwa.
Książka Garretta M. Graffa to fascynująca podróż przez dekady badań nad UFO, które były ukrywane za murami tajnych agencji. Od Roswell po Rendlesham Forest, autor zgłębia polowania rządu USA na niezidentyfikowane zjawiska powietrzne, odkrywając przed czytelnikami kulisy działań CIA, Pentagonu, NASA i innych kluczowych instytucji. To lektura, która na nowo ożywia historie o latających spodkach, demaskując mity i oddzielając fakty od teorii spiskowych.
Graff nie ogranicza się tylko do przeszłości – sięga także po opinie największych autorytetów naukowych, które poświęciły życie poszukiwaniom pozaziemskiej inteligencji. Przedstawia historię astronomów takich jak J. Allen Hynek, Frank Drake czy Carl Sagan, którzy wbrew panującemu sceptycyzmowi i mimo zimnowojennej paranoi otworzyli przed ludzkością nowe perspektywy badań nad kosmosem. Książka łączy naukę z tajemnicą, tworząc obraz świata pełnego nieodkrytych możliwości.
Opierając się na odtajnionych dokumentach, wywiadach z kluczowymi postaciami z kręgów wojskowych i wywiadowczych oraz badaniach archiwalnych, Graff zabiera nas w podróż przez historię, która kształtuje naszą przyszłość. Jeśli fascynuje Cię pytanie, czy jesteśmy sami we Wszechświecie, i chcesz poznać odpowiedzi, które przez dekady ukrywały przed nami rządy oraz naukowcy, ta książka jest dla Ciebie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 712
Dla mojego syna Christophera:świat jest wielki, dużo większy, niż nam się zdaje, i mam nadzieję, że nigdy nie przestaną cię zachwycać jego cuda.
W niedzielę 30 października 1938 roku tuż po 20.00, miliony rodzin ze Wschodniego Wybrzeża Stanów Zjednoczonych słuchały właśnie orkiestry Ramóna Raquello grającej tango La Cumparsita w radiu CBS, gdy w zaledwie 17. sekundzie utworu muzykę przerwał głos spikera:
– Szanowni państwo, przerywamy audycję muzyki tanecznej, aby przekazać państwu komunikat specjalny Intercontinental Radio News. Profesor Farrell z Obserwatorium Mount Jennings w Chicago informuje, że za dwadzieścia ósma czasu centralnego zaobserwował rozbłyski palnego gazu powtarzające się w równych interwałach na powierzchni Marsa.
Po krótkich uwagach dotyczących odczytów spektroskopowych i komentarzu niejakiego profesora Piersona z Obserwatorium Princeton, który potwierdził poprawność obserwacji Farrella, na antenę wróciła orkiestra Raquello. Zaledwie kilka minut później rozgłośnia nadała kolejny komunikat.
– Szanowni państwo, w odniesieniu do wiadomości, które przekazaliśmy przed chwilą, Rządowe Biuro Meteorologiczne zarządziło, aby duże obserwatoria z całego kraju prowadziły czujną obserwację astronomiczną na wypadek dalszych niepokojących zjawisk na Marsie – powiedział spiker i dodał, że rozgłośnia pracuje już nad zorganizowaniem wywiadu z pracownikami pobliskiego Obserwatorium Princeton.
Orkiestra ponownie podjęła grę i ponownie przerwał jej biuletyn informacyjny.
Wreszcie, jakieś 11 minut od rozpoczęcia audycji, z radioodbiorników popłynęła seria komunikatów i wywiadów z naocznymi świadkami, z których wynikało, że niedaleko Princeton, na farmie w Grovers Mill w stanie New Jersey, wylądował marsjański pojazd latający. Tłem dla głosów dziennikarza i astronoma, którzy błyskawicznie pokonali blisko 18 kilometrów dzielących obserwatorium od miejsca zdarzenia, było wycie syren, gwar gapiów i rozkazy wykrzykiwane przez zaniepokojonych policjantów.
– Cóż, nawet nie wiem, od czego zacząć – wysapał dziennikarz Carl Phillips. – Aby odmalować obraz przedziwnej sceny, którą oglądam, rzekłbym, że to coś jak współczesne baśnie tysiąca i jednej nocy. – Słychać było, że jest zdezorientowany i stara się połapać w sytuacji, nie przerywając komentarza na żywo. – No, to chyba to… to chyba to coś, tuż przede mną, do połowy zagrzebane w ogromnym kraterze. Musiało uderzyć z potworną mocą. Ziemię pokrywają kawałki drzewa, o które najwyraźniej zahaczyło. Sam obiekt, na ile mogę powiedzieć, nie przypomina za bardzo meteorytu, a przynajmniej ja takiego meteorytu nigdy nie widziałem. Wygląda raczej jak wielki walec. Średnicy ma jakieś… Jak pan sądzi, profesorze Pierson?
Pierson, astronom z Princeton, zdawał się nie mniej wstrząśnięty od towarzysza.
– Słucham? – odparł, zaskoczony pytaniem.
– Jak pan sądzi, jaką to może mieć średnicę?
– Ze 25 metrów – powiedział profesor.
A zatem patrzyli na walec o długości zbliżonej do boiska piłkarskiego.
Kiedy policja zaczęła przeganiać gapiów z miejsca zdarzenia, Phillips odszukał właściciela farmy, pana Wilmutha, aby opisał, co się stało. Następnie, wraz z Piersonem, ponownie zbliżyli się do obiektu, ponieważ dziennikarz chciał uchwycić osobliwy pomruk dobiegający z jego wnętrza. Profesor orzekł, że czymkolwiek jest walec, z całą pewnością pochodzi spoza Ziemi.
Potem szczyt pojazdu się otworzył i wyszli z niego Marsjanie.
Najpierw pokazały się macki.
– Wielkie nieba, coś wije się w ciemności jak ogromny szary wąż! – zawołał Phillips. – Kolejny i kolejny. Dla mnie wygląda to na macki. Tam! Widzę korpus. Jest duży, duży jak u niedźwiedzia, i połyskuje niczym wilgotna, wyprawiona skóra. Ale ta twarz, to… Szanowni państwo, tego nie da się opisać. Ciężko mi się zmusić, aby na nią patrzeć.
Chwilę później jeden z policjantów ruszył z białą flagą w stronę pojazdu.
– O ile te istoty wiedzą, co to znaczy – skomentował Phillips.
Wtedy właśnie Marsjanie wystrzelili promień termiczny, który zabił wszystkich w okolicy i sprawił, że pole stanęło w płomieniach.
Transmisja się urwała. Z radioodbiorników znów popłynęła muzyka.
Na kolejne wiadomości trzeba było poczekać do 20.18. Mówiło się o spalonych ciałach, postawionych w stan gotowości oddziałach straży obywatelskiej i wojska oraz o służbach kryzysowych pędzących na miejsce zdarzenia. Według kolejnego komunikatu z Trenton Carl Phillips nie żył; znaleziono tylko jego zwęglone zwłoki. Rozgłośnia, jak podał nowy spiker, została oddana na użytek rządu, podczas gdy armia szykowała się do podjęcia stosownych działań obronnych. Krater w New Jersey otoczyło osiem batalionów piechoty, czyli siedem tysięcy żołnierzy, mających nie pozwolić, aby tajemnicze istoty, które już zdążyły spowodować takie zniszczenia, przedostały się dalej w głąb kraju.
Niejaki kapitan Lansing z Korpusu Komunikacyjnego poinformował słuchaczy, że „wszelkie powody do niepokoju, jeśli w ogóle takowe istniały, są już teraz zupełnie bezzasadne”. Według niego kosmiczni przybysze nie mieli szans przetrwać ostrzału z ciężkiej broni maszynowej. W miarę jak mówił, do jego głosu zaczęły się jednak zakradać oszołomienie i strach.
– Coś tam się rusza… jakby z litego metalu… coś na kształt tarczy wyłania się z cylindra… Wznosi się coraz wyżej i wyżej. Staje na nogach… albo raczej unosi się na swego rodzaju metalowym rusztowaniu. Wychyla się już ponad drzewa, w światło reflektorów. Chwileczkę!
W tym miejscu relacja terenowa się urwała. Kapitan Lansing już się więcej nie odezwał.
Chwilę po 20.24 słuchaczom przekazano straszliwą nowinę:
– Mam dla państwa wiadomość niezwykłej wagi. Choć może się to wydawać nieprawdopodobne, zarówno obserwacje naukowców, jak i świadectwo własnych oczu prowadzą do nieuniknionego wniosku, że istoty, które wylądowały wśród pól uprawnych New Jersey, stanowią forpocztę wrogiej armii przybywającej z planety Mars.
O 20.30 pojawiła się informacja, że amerykańskie wojsko poniosło druzgoczącą klęskę; zaledwie 120 z siedmiu tysięcy żołnierzy przetrwało atak promieniami termicznymi. W całym kraju padały sieci komunikacyjne, a tymczasem kolejne marsjańskie pojazdy lądowały na Ziemi: w Buffalo, Chicago, St. Louis.
Ludzie uciekali z miast. Ogłoszono stan wojenny. Kosmici byli już wszędzie. USA stanęły na krawędzi zagłady.
Do ogólnopaństwowego kryzysu odniósł się sekretarz zasobów wewnętrznych, przemawiający na żywo z Waszyngtonu:
– Nie będę próbował ukrywać powagi sytuacji, w której znalazł się nasz kraj, ani troski waszego rządu o ochronę życia i mienia jego mieszkańców.
W końcu jednak, około 20.40, czyli jakieś 40 minut od rozpoczęcia audycji, rzeczywistość niespodziewanie wróciła do normy, gdy przyszedł czas na przerwę identyfikacyjną rozgłośni i z radioodbiorników popłynął jeszcze bardziej zaskakujący komunikat: „CBS przedstawia oryginalne słuchowisko na motywach Wojny światów H.G. Wellsa w wykonaniu Orsona Wellesa i Mercury Theatre on the Air. Dalszy ciąg programu po krótkiej przerwie. Słuchacie Columbia Broadcasting System”.
Słuchacze wkrótce zdali sobie sprawę, że nie doszło do żadnej inwazji, nie została stoczona żadna wielka bitwa, nikt nie zginął. Nie istnieli nawet Ramón i jego orkiestra, a jedynie fonograf grający w pustym studiu tango wybrane specjalnie ze względu na monotonną melodię. Jeden z najbardziej dramatycznych wieczorów w historii amerykańskiego radia okazał się niczym więcej niż starannie zaplanowanym przedstawieniem.
***
Dwudziestotrzyletni Orson Welles był błyskotliwym dramaturgiem, który zdołał zrobić karierę w branży rozrywkowej w najczarniejszych latach wielkiego kryzysu, tworząc – pod egidą federalnego programu teatralnego zapoczątkowanego przez prezydenta Roosevelta – niepowtarzalny duet artystyczny z producentem Johnem Housemanem. W 1937 roku Welles i Houseman założyli Mercury Theatre, w którym eksperymentowali ze śmiałymi, innowacyjnymi produkcjami teatralnymi. Ich pomysłowość i oddanie szybko przyniosły efekty. Teatr już w pierwszym roku istnienia odniósł spektakularny sukces, a rozgłośnia CBS podpisała z nim kontrakt na audycje radiowe, które miały ruszyć od 11 lipca 1938 roku. „Na szerokich skrzydłach federalnego orła wznieśliśmy się na wyżyny sukcesu i sławy, o jakich nam się nie śniło, stając się najmłodszymi, najbystrzejszymi, najbardziej pomysłowymi i najśmielszymi producentami w całej Ameryce; zwykłe teatralne reguły nas nie dotyczyły” – pisał później Houseman.
Jeszcze tego samego roku, kiedy uświadomili sobie, jak można wykorzystać ich niedzielną audycję, która była taką świeżynką, że nie miała nawet sponsora, zrozumieli, że trafiła im się niepowtarzalna okazja. Welles chciał przygotować coś dużego i nowatorskiego na Halloween. „Wpadłem na pomysł poprowadzenia audycji radiowej w taki sposób, aby się zdawało, że naprawdę trwa jakiś kryzys – wspominał po latach. – Adaptacji przypominającej prawdziwe zdarzenia rozgrywające się na bieżąco, a nie zwykłe słuchowisko”. W jego odczuciu Wojna światów, stara i dość toporna powieść science fiction H.G. Wellsa, po przełożeniu na język nowoczesnego radia mogła się w tej roli sprawdzić.
Kiedy decyzja zapadła, zespół Mercury Theatre miał zaledwie tydzień, aby przekształcić pisaną w pierwszej osobie historię o ataku Marsjan na Anglię na serię komunikatów radiowych i przygotować się do swoich ról. Część aktorów słuchała w tym celu archiwalnych relacji z katastrofy Hindenburga, żeby spróbować odtworzyć rosnącą panikę w głosie spikera, który na żywo opisywał, jak sterowiec płonie i uderza o ziemię, zabijając 36 osób. Ciężka praca przyniosła pożądane efekty. Słuchowisko brzmiało niczym prawdziwy raport z kosmicznej inwazji.
W dniu audycji około tuzina aktorów stanęło za mikrofonami, aby się wcielić w szeroką gamę postaci – sam Welles obok kilku pomniejszych ról grał profesora Piersona. Ich występ okazał się niesamowicie przekonujący. Po upływie godziny, na zakończenie przedstawienia, spiritus movens całego przedsięwzięcia ogłosił radosnym głosem:
– Panie i panowie, z tej strony Orson Welles. Wychodząc już z roli, chciałbym państwa zapewnić, że Wojna światów to nic więcej niż świąteczna niespodzianka, przygotowany przez Mercury Theatre radiowy odpowiednik przebrania się w prześcieradło i wyskoczenia zza krzaka z okrzykiem „Bu!”1.
Wyjaśnienie to przyszło jednak poniewczasie.
W przeciągu pierwszych 40 minut słuchowiska wcale niemała grupa Amerykanów uległa prawdziwej panice, nie bacząc na to, jak nieprawdopodobne było tempo przedstawianych w radiu wydarzeń. Ludzie ci uwierzyli, że w niecałą godzinę obce istoty pokonały odległość dzielącą Marsa od Ziemi, władze stanowe i wojsko zorganizowały szeroko zakrojone działania kryzysowe obejmujące między innymi identyfikację zabitych i segregację rannych, armia zmobilizowała bombowce i wystawiła baterie artyleryjskie pomiędzy kolejnymi urywkami monotonnego tanga, a wreszcie – sekretarz z Waszyngtonu wygłosił orędzie do narodu.
O 20.48 agencja Associated Press uznała za stosowne rozesłać ogólnokrajową „notę do redaktorów”, w której wyjaśniała: „Pytania przesyłane do redakcji gazet przez radiosłuchaczy z całych Stanów Zjednoczonych dotyczące rzekomego uderzenia meteorytu, w wyniku którego zginęła pewna liczba mieszkańców New Jersey, to skutek słuchowiska radiowego”. Nowojorska policja postanowiła za pośrednictwem dalekopisu rozpowszechnić w całym mieście zapewnienie, że „nie ma powodu do niepokoju”. Podobnie zachowała się policja stanowa z New Jersey, która wypuściła następujący komunikat: „Do wszystkich odbiorców: audycja WABC to słuchowisko dot. ataku Marsjan na region. Fikcja”2.
Z nagłówków gazet ukazujących się w Halloween i kolejnych dniach można by wnosić, że pod wpływem masowej histerii Ameryka niemalże pogrążyła się w anarchii. Dziennikarze twierdzili, że centrale telefoniczne były przeciążone, a przerażone rodziny uciekały z domów – nieraz zakrywając twarze mokrymi ścierkami, aby chronić się przed trującym gazem. „New York Times” donosił, że audycja spowodowała „zburzenie spokoju gospodarstw domowych, przerwanie nabożeństw religijnych, powstanie korków na drogach i zapchanie sieci telekomunikacyjnej”.
Przez kolejne miesiące – a właściwie przez całe życie – Welles powtarzał, że wcale nie planował zwlekać aż do 40. minuty programu z ujawnieniem, że opisywane w słuchowisku zdarzenia są fikcyjne. Jak wyjaśniał, jego zespół pracował w takim pośpiechu, a poprawki były wprowadzane do scenariusza tak późno, że zwyczajnie nikt się nie połapał, że przerwa na komunikat identyfikacyjny rozgłośni została przesunięta. Według standardowych praktyk radiowych komunikat taki powinien się powtarzać co pół godziny. Słuchacze, którzy spóźnili się na początek Wojny światów, musieli jednak czekać dłużej, co mogło jeszcze nasilać wrażenie, że rzeczywiście mają do czynienia z nadzwyczajnym biuletynem informacyjnym.
Z biegiem lat słuchowisko Wellesa obrosło nieco rozdmuchaną popkulturową legendą. Nieraz wskazywano je jako dowód potęgi mediów w sianiu dezinformacji oraz podatności społeczeństwa amerykańskiego na panikę, zwłaszcza gdy w grę wchodziła groźba inwazji albo temat kosmitów. Otaczająca Wojnę światów mieszanka faktów, niedomówień, chaosu informacyjnego, medialnej hucpy i pełnokrwistych mitów, buzująca pod czujnym okiem zręcznego showmana i z odrobiną rządowych pieniędzy w tle, w kolejnych dziesięcioleciach miała zresztą już na stałe zrosnąć się z debatą wokół potencjalnych odwiedzin przybyszów spoza naszego globu.
W chwili gdy Welles wyłączył mikrofon, Marsjanie może i dali Ziemi spokój – ale Ziemia zdecydowanie nie zamierzała dać spokoju Marsjanom.
Nie ma najmniejszych wątpliwości, że UFO istnieją, choć nie o to tak naprawdę pytają ci, którzy chcą wiedzieć, czy UFO są prawdziwe. Jak zauważył folklorysta Thomas Bullard, z punktu widzenia socjologii jest to wyjątkowo atrakcyjny temat, „jednocześnie niesamowicie popularny i niesamowicie pogardzany”, który nie przestaje nas fascynować, mimo że w kulturalnym towarzystwie na prawdziwych wyznawców patrzy się z politowaniem. W kwestii poszukiwania „niezidentyfikowanych obiektów latających” [ang. unidentified flying objects; w Polsce można spotkać się także z akronimem NOL – przyp. red.] przez lata powstało zamieszanie, między innymi dlatego, że termin ten w dużej mierze stał się synonimem poszukiwania pojazdów kosmicznych, co tak zwani ufolodzy wolą określać mianem teorii międzyplanetarnej bądź hipotezy pozaziemskiej [ang. extraterrestrial hypothesis, ETH]. Skrót UFO, technicznie rzecz biorąc, oznacza po prostu coś, co widać na niebie, a nie wiadomo, skąd się wzięło.
Niemniej UFO, ETH, kosmici i podróże międzygwiezdne od dziesięcioleci zajmują prominentne miejsce w kulturze popularnej, pobudzając ludzką wyobraźnię i poszerzając granice poznania. Nie przypadkiem motywy te występują w wielu ikonicznych dziełach kina i telewizji: od Star Treka i Gwiezdnych wojen przez E.T., Bliskie spotkania trzeciego stopnia, Predatora i Obcego po Alfa i Z Archiwum X. Wizja innych niż my inteligentnych form życia, egzystujących gdzieś w przestrzeni kosmicznej albo odwiedzających naszą planetę, nie przestaje nas fascynować i zachwycać. Historyk David M. Jacobs zauważa, że „trudno wskazać inne zagadnienie równie rozpoznawalne, równie powszechnie dyskutowane, równie łatwo bagatelizowane, a jednocześnie tak słabo zbadane” jak temat inteligentnego życia pozaziemskiego. Jest to swego rodzaju perpetuum mobile: zainteresowanie przyciąga uwagę, a uwaga rodzi zainteresowanie. Mowa przy tym o zagadce, którą każdy z nas w każdej chwili może rozwiązać. Nie ma zbyt wielu problemów, w które mogę się ot tak zaangażować, a które znacząco poszerzą zakres sumarycznej wiedzy ludzkości – nie wspominając już o problemach, na których rozwiązania mógłbym się napatoczyć przypadkiem. Nie rozumiem teorii strun ani ciemnej materii, posiadam ograniczone umiejętności matematyczne, raczej nie przeprowadzę fuzji jądrowej w ramach weekendowego eksperymentu w garażu. A jednak podobnie jak każdy, wyglądając za okno, podziwiając gwiazdy albo jadąc pustą autostradą, mam szansę zauważyć ten jeden świetlisty punkt na niebie, który na zawsze odmieni oblicze nauki.
Przez ostatnie 75 lat fale tego typu obserwacji, w ufologii zwanych „flapami”, pojawiały się regularnie, wpływając na to, jak kolejne pokolenia postrzegały swoje miejsce w świecie i we wszechświecie, a przy okazji stając się źródłem niepowtarzalnych wspomnień3.Kiedy w poszukiwaniu informacji udało mi się zdobyć mocno wysłużony egzemplarz książki Harolda Wilkinsa Flying Saucers Uncensored z 1955 roku, na stronie tytułowej natknąłem się na poruszającą dedykację: „19 grudnia 1955, mojemu drogiemu synowi, na pamiątkę Latającego Spodka, który widzieliśmy 22 czerwca 1954 o 21.07 – tata”. Za tymi prostymi słowami kryło się jedno z największych i najważniejszych pytań dotyczących ludzkiej egzystencji, pytanie, które ludzie tak naprawdę zadają, gdy zastanawiają się, czy UFO jest prawdziwe: czy jesteśmy tu sami?
***
„Na początku był wybuch. Nie taki jak te znane na Ziemi, które zaczynają się w określonym punkcie, a potem rozszerzają, pochłaniając coraz większe masy otaczającego powietrza, tylko wybuch, który miał miejsce wszędzie naraz, który od początku wypełniał całą przestrzeń, tak że każda cząsteczka materii oddalała się od każdej innej”, napisał Steven Weinberg, laureat Nagrody Nobla z 1979 roku w dziedzinie fizyki. Mówiąc krótko, zanim zostaliśmy gwiezdnym pyłem, byliśmy niczym.
Czas i przestrzeń zaistniały około 14 miliardów lat temu wraz z wielkim wybuchem, który, jak to ujął Weinberg w swojej książce Pierwsze trzy minuty, wypełnił wszystko – wszystko rozumiane albo jako nieskończony wszechświat, albo jako wszechświat skończony, który zakrzywia się w sobie niczym powierzchnia kuli. („Żadna z tych dwóch możliwości nie jest łatwa do pojęcia, ale nie będziemy się tym kłopotać; we wczesnych chwilach wszechświata właściwie nie ma znaczenia, czy przestrzeń jest skończona, czy nie”, stwierdza noblista). Jedną setną sekundy później – co stanowi najwcześniejszy moment w czasie, o którym naukowcy są w stanie dyskutować z jakimkolwiek przekonaniem – temperatura wszechświata wynosiła 100 miliardów stopni Celsjusza. Nie było jeszcze wtedy galaktyk, gwiazd czy planet, a jedynie coś, co Weinberg określił mianem „zjonizowanej i niezróżnicowanej zupy materii i promieniowania”. W ciągu pierwszych trzech minut istnienia wszechświata temperatura gwałtownie spadła – do miliarda stopni, czyli mniej więcej 70-krotności temperatury naszego słońca. Wraz z upływem czasu – który już istniał i do dzisiaj nieubłaganie postępuje wyłącznie do przodu – protony oraz neutrony zaczęły się grupować, tworząc jądra, a te w ciągu kilkuset tysięcy lat miały się stać dobrze nam znanymi atomami takimi jak hel czy ciężki wodór: budulcem gwiazd, pyłu i wreszcie – nas samych.
Na kolejne ciekawe zdarzenie trzeba było poczekać jakieś 700 tysięcy lat.
Światy formowały się na przestrzeni eonów. Powstawały obiekty, które potrafimy rozpoznać i sklasyfikować – szeroko pojęte życie. Z punktu widzenia astronomów wszystko, co znajduje się poza atmosferą naszej planety, stanowi „przestrzeń kosmiczną”, a termin „układ słoneczny” odnosi się do gwiazdy i orbitujących wokół niej obiektów. Nasz układ słoneczny liczy sobie około 4,6 miliarda lat i składa się ze Słońca – stosunkowo przeciętnej gwiazdy ciągu głównego o typie widmowym G, zwanej potocznie żółtym karłem – oraz ośmiu planet właściwych (od Merkurego do Neptuna), a także dziewięciu planet karłowatych, włącznie z uważanym niegdyś za planetę Plutonem, 650 „naturalnych satelitów”, czyli prościej mówiąc: księżyców, i przeszło miliona drobnych ciał niebieskich, takich jak komety czy asteroidy.
Wszystko to stanowi jedynie maleńki skrawek Drogi Mlecznej, której mgliste pasmo można ujrzeć na niebie w szczególnie ciemne noce. Znajdujemy się około 25 tysięcy lat świetlnych od serca tej wirującej nieustannie galaktyki, która według szacunków astronomów mieści od 100 do 400 miliardów gwiazd – i co najmniej drugie tyle planet – a rozciąga się na przestrzeni jakichś 87 400 lat świetlnych. Właściwie to, co widać z Ziemi, to tylko wycinek całości, jakbyśmy patrzyli na krawędź talerza albo dysku. Droga Mleczna ma spiralny kształt zbliżony nieco do wiatraka. Pierwsza znana nam wzmianka na jej temat pochodzi z 964 roku, z Księgi gwiazd stałych perskiego astronoma Abd Al-Rahmana Al Sufiego. W 1610 roku Galileusz, dzięki zastosowaniu teleskopu, zdołał ustalić, że widoczna gołym okiem „wstęga” składa się tak naprawdę z niezliczonych odległych gwiazd. Przeszło 100 lat później Immanuel Kant stwierdził, że gwiazdy te się obracają, a na przestrzeni kolejnych dwóch wieków astronomowie dopiero powoli zaczęli sobie uświadamiać, jak ogromny tak naprawdę jest wszechświat.
Obecnie wiemy, że naszą Drogę Mleczną od najbliższej innej galaktyki, znanej jako Andromeda, dzieli 2,5 miliona lat świetlnych. Te dwie ogromne galaktyki wraz z jeszcze jedną, noszącą nazwę Triangulum, oraz tak zwanymi galaktykami karłowatymi i galaktykami satelitarnymi – wypełniającymi przestrzeń między większymi siostrami – składają się na coś, co astronomowie ochrzcili mianem Grupy Lokalnej, która z kolei stanowi część jeszcze większej struktury kosmicznej: supergromady4. Przez większą część minionego półwiecza nasz zakątek wszechświata zaliczany był do tak zwanej Supegromady w Pannie, do której należało około 100 galaktyk. W 2014 roku zespół badaczy pod przewodnictwem R. Brenta Tully’ego z Hawajów ustalił jednak, że nasza supergromada jest znacznie większa, niż się wszystkim zdawało, i tak naprawdę obejmuje cztery formacje poruszające się w tym samym rytmie grawitacyjnym, dotąd uznawane za odrębne supergromady.
Konieczne stało się wytyczenie nowych granic na mapie kosmosu i tak zrodziła się supergromada Laniakea, co po hawajsku znaczy „niezmierzone niebo”. Mieści ona, według obecnych szacunków, około 100 tysięcy galaktyk, które naukowcy uważają za „pobliskie”, choć zajmują przeszło 520 milionów lat świetlnych przestrzeni kosmicznej. Na tym jednak nie koniec – Laniakea sama należy bowiem do zespołu supergromad w Rybach-Wielorybie, gigantycznej strukturze obejmującej 60 supergromad rozciągniętych na przestrzeni miliarda lat świetlnych. Zespół ten tworzy tak zwane włókno, czyli największą zidentyfikowaną dotąd jednostkę strukturalną wszechświata, który według obecnych szacunków NASA składa się łącznie z 200 miliardów galaktyk zajmujących jakieś 46 milionów lat świetlnych5. Szacuje się, że każda z tych galaktyk liczy około 100 milionów gwiazd, choć największe, zwane superolbrzymami, mieszczą ich nawet 100 bilionów.
Ziemia może się zdawać jedyna w swoim rodzaju, ale biorąc pod uwagę dosłownie astronomiczne rozmiary wszechświata, trzeba przyznać, że planet, na których panują podobne warunki, może być wiele. Według niedawnych szacunków istnieje około tryliarda – czyli miliarda bilionów – światów nadających się do zamieszkania. Jasne, szanse na powstanie inteligentnych form życia są niewielkie, ale czy to prawdopodobne, aby ludzkość stanowiła wypadek jeden na tryliard?
Jak napisał Seth Shostak, astronom z SETI: „Coraz więcej wskazuje na to, że powinniśmy się spodziewać towarzystwa w kosmosie. Minione 100 lat przyniosło powolny, acz nieubłagany napływ odkryć sugerujących, że planet podobnych do Ziemi może być bardzo, bardzo wiele”.
***
Szpiedzy i analitycy zajmujący się ziemskim wywiadem starają się zawsze stawiać wyraźną granicę pomiędzy tajemnicami a zagadkami. Ich praca, jak twierdzą, polega przede wszystkim na odkrywaniu tajemnic – sprawdzalnych faktów umyślnie ukrytych przed ogółem społeczeństwa. (Dla przykładu: możliwości najnowszej chińskiej broni hipersonicznej to tajemnica; to, jak Egipcjanie zdołali zbudować piramidy, można już uznać za zagadkę). Dialog wokół UFO w popkulturze, mediach i projektach rządowych w dużej mierze sprowadza się do prób wytyczenia takiej właśnie granicy pomiędzy możliwymi do odkrycia tajemnicami a niezgłębialnymi zagadkami: jaką część fenomenów UFO należy kojarzyć z tajnymi wytworami ziemskiej technologii lub aktywnością przybyszów pozaziemskich, a jaką można złożyć na karb zjawisk fizycznych, meteorologicznych czy astronomicznych, których działanie jeszcze nie do końca pojmujemy?6
Temat UFO nie przestaje nas zadziwiać po części dlatego, że wciąż wiemy bardzo niewiele o otaczającym nas świecie. Choć dzisiejszy zasób wiedzy naukowej może się wydawać imponujący, warto pamiętać, że w dużej części jest to wiedza świeża i podlegająca nieustającym rewizjom. Większość podstawowych praw fizyki, czasu, przestrzeni i astronomii została opisana w przeciągu jednego czy dwóch ludzkich żywotów. Zresztą zapomnijmy na chwilę o zagadkach kosmosu; duża część wiadomości o naszej własnej planecie ma zaskakująco krótką metrykę. Zachodni naukowcy o istnieniu goryli, najbliższych żyjących krewnych człowieka, wiedzą od niewiele ponad 150 lat; przed 1847 rokiem doniesienia na temat tych zwierząt wkładano między bajki o yeti i jednorożcach. Pierwszego dinozaura odkryto i opisano w 1824 roku, a praktycznie dopiero za mojego życia zorientowaliśmy się, że wiele dinozaurów miało pióra, a ich zagładę spowodowało uderzenie meteorytu. Historie o ogromnych kałamarnicach krążyły od tysięcy lat, w formie pisanej pojawiły się już w starożytnej Grecji za sprawą Arystotelesa, ale dopiero w 1861 roku załoga pewnego francuskiego okrętu zdołała taką kałamarnicę schwytać, natomiast w naturalnym siedlisku biologom udało się ją zaobserwować w roku 2004. Kiedy byłem w liceum, pan McGraw, nasz nauczyciel geologii, lubił nam przypominać, że teoria płyt tektonicznych – dziś powszechnie uznawana za obowiązujący model funkcjonowania skorupy ziemskiej – za jego szkolnych lat nie została jeszcze potwierdzona. O dnie oceanów nadal wiemy mniej niż o powierzchni Księżyca. J. Allen Hynek, jeden z najbardziej wpływowych astronomów i ufologów na świecie, stwierdził kiedyś: „Nauka XX wieku ma skłonność do zapominania, że pewnego dnia powstanie nauka XXI wieku, a nawet XXX wieku, z których to punktów widzenia nasze rozumienie wszechświata może już wyglądać zupełnie inaczej”.
***
W niniejszej książce splatają się ze sobą dwa wątki z minionych 75 lat: wątek podejmowanych od czasu do czasu przez wojsko polowań na UFO tu, na Ziemi, oraz wątek coraz poważniejszych poszukiwań pozaziemskiej inteligencji prowadzonych przez naukowców, astronomów, a w końcu także NASA w przestrzeni kosmicznej.
Historie te dotąd zwyczajowo opowiadano oddzielnie. Ballada o UFO miała swoje miejsce w konspiracyjnych thrillerach lub publikacjach niszowych wydawnictw, podczas gdy programowi poszukiwania pozaziemskiej inteligencji, dobrze znanemu jako SETI (Search for Extraterrestrial Intelligence), poświęcano miejsce w opracowaniach naukowych i biografiach szanowanych badaczy. Jest to jednak sztucznie stworzony podział, który maskuje fakt, że obie te historie od czasów drugiej wojny światowej biegły po równoległych torach, w miarę jak rozwój technologii pozwalał nam zrozumieć niebiosa w sposób, o jakim naszym przodkom nawet się nie śniło. Oba wspomniane wyżej wątki bazują na wierze – głębokiej, zakodowanej niemal na poziomie komórkowym potrzebie, aby nawet w obliczu znikomego prawdopodobieństwa nie tracić nadziei – i stanowią dwie strony tego samego medalu. Granica pomiędzy wiarygodnością pierwszego z nich a realnością drugiego jest w rzeczywistości bardzo niewyraźna. „Wspólny grunt stanowi tu szczere pragnienie zrozumienia wszechświata, znalezienia prawdy i sensu w czasach, gdy dane astronomiczne nas przytłaczają” – pisał dziennikarz Joel Achenbach.
Celem tej książki nie jest przedstawienie pełnej, dogłębnej historii UFO, kontaktów z obcymi i poszukiwania pozaziemskiej inteligencji. Nie brakuje słynnych „przypadków”, o których raczej nie warto wspominać, a także takich, o których się po prostu nie wspomina. Wiele spośród opisanych przeze mnie zjawisk, przypadków i rzekomych spotkań doczekało się już własnych opracowań, ba, nawet całych półek w księgarniach. Nie będę też próbował wyczerpująco wyjaśniać każdego doniesienia o zetknięciu z UFO. Zamiast tego starałem się pokazać, jak na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu lat do zagadnienia podchodzili amerykański rząd, wojsko i czołowi naukowcy. W związku z powyższym skupiłem się na tych wydarzeniach, które znacząco wpłynęły na historię poszukiwania UFO w Ameryce i na świecie na przestrzeni drugiej połowy XX wieku oraz pierwszych dwóch dekad XXI wieku. W opowieści tej przewija się wiele ważnych osobistości z najnowszej historii Stanów Zjednoczonych, od Harry’ego Trumana po Jimmy’ego Cartera, wiele wielkich umysłów, od Enrico Fermiego po Carla Sagana, a także wiele barwnych postaci z szerokiego spektrum naukowców i hochsztaplerów, od czołowych specjalistów z dziedziny energii atomowej po człowieka, który zainspirował Alexa Jonesa, słynnego radiowca i zwolennika teorii spiskowych. Jest to historia, jak to kiedyś ujął sławny ufolog James Moseley w odniesieniu do swej dziedziny, „zdarzeń zagadkowych, które jakimś sposobem zawsze wymykają się wyjaśnieniu, a jednocześnie plączą się niemożebnie w sieci zwariowanych ludzkich słabostek i pragnień”.
W zadaniu, które sobie postawiłem, absolutnie nie pomagał mi fakt, że nasz rząd – i trzeba to powiedzieć wprost – jak najskrzętniej ukrywa skalę swojego zainteresowania i zaangażowania w badanie fenomenu UFO. Cała masa przecieków, odtajnionych dokumentów i publicznych raportów potwierdza, że amerykańskie władze przez dziesięciolecia tuszowały rozmaite działania, a i dziś bez wątpienia ukrywają przed nami informacje na temat swego rzeczywistego stanu wiedzy, przekonań czy teorii dotyczących tego, co może kryć się w kosmosie. Wiem to nie dlatego, że mam jakiś specjalny wgląd w tajemnice rządowe, a zwyczajnie dlatego, że nasi rządzący regularnie ukrywają zarówno ważne, jak i zupełnie błahe informacje na różne tematy, niezależnie od tego, czy w grę wchodzą rzeczywiste względy bezpieczeństwa narodowego, czy nie. Przy każdej książce, nad którą pracowałem, odbijałem się od poufnych danych i tajemnic od dziesięcioleci zagrzebanych w archiwach. Dziś amerykański rząd wyjątkowo mętnie podchodzi do pytania, czy tak zwane UAP – czyli niezidentyfikowane zjawiska powietrzne lub, według nowszej nomenklatury, niezidentyfikowane zjawiska anomalne – to po prostu drony i inne bezzałogowe statki powietrzne wypuszczane przez nieprzyjazne mocarstwa takie jak Rosja albo Chiny, czy coś zupełnie innego. Nie wiadomo, czy władze nie tuszują istotnych informacji na temat UFO albo UAP, a werdykt w sprawie tego, czy rządzący mogą posiadać wiadomości, które na zawsze odmieniłyby nasze postrzeganie samych siebie i wszechświata, nie jest wcale taki oczywisty.
Jednocześnie jako człowiek, który od 20 lat bada i opisuje działanie amerykańskiego wywiadu, aparatu bezpieczeństwa narodowego i wojska, dawno doszedłem do wniosku, że większość teorii spiskowych zakłada poziom kompetencji i planowania, którego w codziennym funkcjonowaniu rządu trudno się doszukać. Owszem, niektóre tajemnice udaje się utrzymać przez lata albo nawet dziesięciolecia, zwłaszcza jeśli dotyczą wąskiej grupy ludzi, ale władze Stanów Zjednoczonych zwyczajnie nie są wystarczająco dyskretne, subtelne i pomysłowe, aby przeprowadzać mroczne intrygi, których dopatrujemy się czasem za wydarzeniami takimi jak katastrofa w Roswell, zabójstwo Kennedy’ego, afera Watergate czy zamachy z 11 września. Im bardziej się zagłębiałem w zaprzątające mnie tu zagadnienie, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że próby tuszowania faktów dotyczących UFO wynikały raczej z niewiedzy niż wiedzy. Nie chodzi wcale o to, że rząd nie chce nam powiedzieć o czymś, co odkrył; jeśli już, boi się przyznać, że nie ma pojęcia, co się dzieje. To zmieszanie rządzących sugeruje istnienie prawdy o wiele ciekawszej: w kosmosie coś się kryje i nikt z nas nie wie do końca co. Jak stwierdził kiedyś Philip Morrison, jeden z wynalazców związanych z programem SETI: „Albo jesteśmy we wszechświecie sami, albo nie, ale i jedna, i druga możliwość nie mieści się w głowie”.
Na razie zostają nam tylko matematyka, fizyka, astronomia i nierozwiązana zagadka. Carl Sagan poświęcił całe życie szukaniu odpowiedzi na pytanie, czy ludzie są jedynymi istotami myślącymi w kosmosie. Misja ta przyniosła mu sławę, a jednocześnie sprawiła, że inni naukowcy zaczęli wątpić w jego akademicką wiarygodność. „Poszukiwanie pozaziemskiej inteligencji to w pewnym sensie poszukiwanie kosmicznego kontekstu dla całego gatunku ludzkiego – stwierdził kiedyś – odpowiedzi na pytanie, kim jesteśmy, skąd się wzięliśmy i jaka może nas czekać przyszłość we wszechświecie, którego rozmiary i wiek przerastają najśmielsze marzenia naszych przodków”.
Wychodzi więc na to, że w ostatecznym rozrachunku opowieść o poszukiwaniu „innych” to tak naprawdę ponad wszystko opowieść o nas samych.
1 Aura sensacji zdecydowanie wyszła Wellesowi na dobre: jego audycja wreszcie doczekała się sponsora, którym została firma Campbell’s Soup, on sam dostał zaś angaż jako reżyser filmu Obywatel Kane.
2 Z biegiem czasu, w wyniku dokładniejszych badań, uczeni zaczęli kwestionować skalę spowodowanej przez Wojnę światów paniki. W 2010 roku W. Joseph Campbell napisał: „Doniesienia te miały w znakomitej większości charakter anegdotyczny i w dużej mierze bazowały na wątpliwej rzetelności podsumowaniach agencji informacyjnych, które skupiały się raczej na zakresie zjawiska niż jego szczegółach”. [W. Joseph Campbell, Fright Beyond Measure?: The Myth of The War of the Worlds [w:] Getting It Wrong: Debunking the Greatest Myths in American Journalism, University of California Press, Berkeley 2010, s. 26–27]. Czy kilkoro zdezorientowanych osób uległo panice? Bez wątpienia. Czy to samo można powiedzieć o milionach Amerykanów? Niekoniecznie.
3 Terminy „ufologia” i „ufolodzy” odnoszą się dziś do dziedziny wiedzy, która wykracza już poza hobby, choć nie można jej nazwać nauką. Jak stwierdza Thomas Bullard: „Ufologia jest bardziej zbliżona do sumy wierzeń związanych z UFO niż do ściśle określonej dyscypliny naukowej”. [Thomas E. Bullard, The Myth and Mystery of UFOs, University Press of Kansas, Lawrence 2010, s. 15].
4 W 1959 roku Harlow Shapley zaproponował alternatywną nazwę dla tej struktury: metagalaktyka. Świat nauki postanowił jednak zostać przy terminie ukutym przez francusko-amerykańskiego astronoma Gérarda Henriego de Vaucouleurs.
5 W tej skali nasz najbliższy sąsiad to włókno Perseusza-Pegaza, które zostało odkryte w 1985 roku, a rozciąga się na jakiś miliard lat świetlnych.
6 Ta różnica pomiędzy tajemnicami a zagadkami miała znaczący wpływ na decyzję rządu USA, aby „przechrzcić” UFO na UAP, czyli niezidentyfikowane zjawiska powietrze (ang. unidentified aerial phenomena). Rozumowanie stało za tym takie, że o ile część UFO to tak naprawdę tajne nowoczesne statki powietrzne produkcji amerykańskiej, chińskiej, rosyjskiej czy jakiejkolwiek innej, to wiele – a właściwie znakomita większość – zjawisk związanych z UFO wynika tak naprawdę z praw fizyki, meteorologii czy astronomii, które przy dzisiejszym stanie wiedzy są jeszcze zagadką.
(1947–1960)
Pułkownik William Blanchard od razu wiedział, że z rozłożonymi przed nim szczątkami coś jest nie tak. Kawałki drewnianego rusztowania i strzępy odblaskowego materiału – kilka dni temu pospiesznie zebrane z miejsca katastrofy lotniczej – nie pochodziły z żadnego pojazdu latającego, który potrafiłby zidentyfikować, a pokrywające je symbole nie przypominały żadnego znanego mu języka; jeśli już, kojarzyły się z hieroglifami.
Wrak, jak mu powiedziano, został znaleziony przez ranczera Maca Brazela. Miejscowy szeryf, podejrzewając, że mogą to być pozostałości maszyny wojskowej, polecił Brazelowi zgłosić się do najbliższej bazy lotnictwa. Na miejsce zdarzenia wysłano stamtąd dwóch oficerów wywiadu wojskowego: majora Jessego Marcela oraz nieznanego mężczyznę ubranego, jak to opisał później ranczer, po cywilnemu. Przez jakiś czas kręcili się po polu, zbierając „kawałki gumy, folię aluminiową, dość gruby karton i patyki”, a następnie zawieźli je z powrotem do siedziby 509. Skrzydła Bombowego.
Wojsko Stanów Zjednoczonych produkowało statki powietrzne najróżniejszej maści – jako powszechnie szanowany i wielokrotnie odznaczany członek Sił Powietrznych Blanchard dobrze o tym wiedział – ale szczątki znalezione na posiadłości Brazela nie przypominały żadnego z nich. Nic też nie wskazywało na to, aby były jakoś związane z bronią atomową, z którą pułkownik również był dogłębnie zaznajomiony7. Wydawało się mało prawdopodobne, aby w grę wchodził pojazd zaprojektowany przez amatora, jako że baza znajdowała się w dość słabo zaludnionej części Nowego Meksyku. Więc może chodziło o jakiś nieudany test? Albo obiekt wystrzelili Rosjanie?
A może, pomyślał Blanchard, to coś zupełnie innego.
Pułkownik, noszący wśród wojskowych ksywkę Butch, czyli Twardziel, z dawna cieszył się reputacją człowieka śmiałego, zdecydowanego, który z niczym się nie cacka (nieprzychylni nazywali jego zachowanie „kozaczeniem”). W zaistniałej sytuacji postąpił zgodnie ze swym temperamentem. Wiedział już, na co patrzy.
Ten wrak, powiedział sobie w duchu, to musi być to coś, o czym wszyscy gadają.
Wezwał więc swojego oficera do spraw kontaktów z mediami, porucznika Waltera Hauta, i kazał mu przyszykować komunikat prasowy: żołnierze Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych z bazy w Roswell zdobyli pierwszy w historii latający spodek.
***
O ile znalezisko Maca Brazela miało z czasem obrosnąć legendą, nie był to bynajmniej ani pierwszy, ani jedyny przypadek spotkania z tajemniczym obiektem latającym w powojennej Ameryce. Zaledwie dwa tygodnie wcześniej podobną przygodę przeżył w stanie Waszyngton niejaki Kenneth Arnold, pochodzący z Boise biznesmen i lotnik. Jego doświadczenie pociągnęło za sobą falę doniesień o niezidentyfikowanych obiektach latających – czyli flapa, jak to z czasem zaczęli nazywać ufolodzy – od której właściwie zaczyna się nowoczesny fenomen UFO.
24 czerwca 1947 roku 32-letni Arnold, doświadczony pilot ratunkowy z czterema tysiącami godzin lotów wysokogórskich za pasem, leciał właśnie z miejscowości Chehalis do Yakimy, ale postanowił zboczyć nieco z trasy, aby się rozejrzeć za wojskowym transportowcem, który podobno rozbił się w okolicach Mount Rainier (nie spieszyło mu się, a słyszał, że za znalezienie samolotu wyznaczono pięć tysięcy dolarów nagrody). Jak później wspominał, w pewnym momencie ujrzał jasne światło przed dziobem swego dwuosobowego jednopłatowca CallAir A-2. W pierwszej chwili założył, że to odblask z owiewki albo kadłuba innego samolotu, zaraz uświadomił sobie jednak, że tak naprawdę patrzy na dziewięć odrębnych obiektów rozrzuconych na przestrzeni dobrych ośmiu kilometrów, poruszających się – jak mu się zdawało – w szyku i z zawrotną prędkością.
– Nie widziałem, żeby miały gdziekolwiek ogony – opowiadał. – Nie zostawiały za sobą śladu z dysz odrzutowych. Oceniałem ich rozmiary na co najmniej 30 metrów rozpiętości. Myślałem, że to jakiś nowy rodzaj rakiet.
Światła przemieszczały się dalej ruchem synchronicznym „jak ogon chińskiego latawca, jakby zygzakiem, z niesamowitą szybkością”. Arnold postanowił zmierzyć za pomocą zegara pokładowego, ile czasu zajmie im pokonanie odległości między szczytami Mount Rainier i Mount Adams8. Wynik zapierał dech w piersiach. Według pomiaru obiekty poruszały się z prędkością w przedziale od 1900 do 2700 km/h, o wiele szybciej niż jakikolwiek istniejący w tamtych czasach pojazd latający. Arnold obserwował je przez około trzy minuty; w tym czasie otworzył nawet okienko boczne w kokpicie, aby się upewnić, że nie ma do czynienia z odbłyskiem w przedniej szybie.
Kiedy wylądował w Yakimie, opowiedział o przygodzie znajomym z lotniska, a następnego dnia powtórzył tę samą historię parze reporterów z dziennika „East Oregonian”. W pierwotnej wersji artykułu obiekty określono mianem „statków powietrznych przypominających spodki”, lecz redakcje z całego kraju szybko skróciły tę nazwę do bardziej chwytliwej: „latające spodki”9.
Dziennikarze rozesłali tekst dalekopisem i poszli na lunch, a gdy wrócili, okazało się, że biuro ich niewielkiej gazety tonie pod nawałą pytań od innych gazet. W przeciągu kilku godzin wiadomość obiegła całe Stany, od wybrzeża do wybrzeża. Jeden z reporterów popędził więc do hotelu, w którym nocował Arnold, żeby przeprowadzić kolejny wywiad. Rozmawiali bite dwie godziny. Wkrótce zjawili się też inni przedstawiciele prasy, a 26 czerwca Arnold wystąpił w radiu.
Opowieść brzmiała fantastycznie, aż prosiła się o to, aby ją wyśmiać i włożyć między bajki. A jednak gdy szczegóły relacji zostały poddane wnikliwszej analizie, ci, którzy z początku wątpili w słowa pilota, dali się przekonać, że mówi prawdę. Wywiad wojskowy zlecił zbadanie sprawy Frankowi M. Brownowi. Brown miał dostęp do szczegółowych map, o jakich Arnold mógłby tylko pomarzyć, i stwierdził, co następuje: „Przyjrzawszy się mapie lotniczej obszaru, nad którym pan Arnold rzekomo ujrzał obiekty, ustalono, że wszystkie twierdzenia pana Arnolda dotyczące odległości, prędkości obiektów, ich kursu i rozmiaru jak najbardziej mogą być zgodne ze stanem faktycznym”.
„W prywatnym odczuciu autora pan Arnold rzeczywiście widział to, co widział – pisał dalej w swym tajnym jeszcze wówczas raporcie Brown. – Co więcej, gdyby pan Arnold potrafił w swej relacji opisać to, co opisał, nie widziawszy tego, co jak twierdził, widział, w odczuciu autora powinien zmienić pracę i zacząć pisać książki o Bucku Rogersie”.
Niezależnie od tego, czym tak naprawdę były tajemnicze obiekty, historia o ich spotkaniu z Arnoldem zapoczątkowała w całym kraju istną gorączkę wypatrywania latających spodków. Tego lata stało się to rozrywką popularniejszą niż baseball. Gazety codziennie podawały doniesienia z całych Stanów o kolejnych niesamowitych zjawiskach na niebie. Rewelacjami o powietrznych anomaliach dzielili się niezliczeni lotnicy, zarówno cywilni, jak i wojskowi. 28 czerwca o 3.15 pewien pilot F-51 rzekomo zaobserwował sześć okrągłych obiektów latających w pobliżu Lake Mead w Nevadzie. Tej samej nocy oficerowie lotnictwa z Alabamy mieli ujrzeć w powietrzu kulę światła, która przemknęła nad ich głowami, a następnie wykonała ostry zwrot o 90 stopni i pomknęła na południe. 4 lipca o 11.00 cztery pojazdy w kształcie dysków rzekomo przeleciały z ogromną prędkością nad Redmond w stanie Waszyngton. Tego samego dnia o 13.05 funkcjonariusz policji z Portland ujrzał, jak twierdził, pięć ogromnych dysków nad miastem. Jego relację potwierdziło dwóch innych policjantów, którzy niewiele później wypatrzyli kolejne niezwykłe obiekty latające. Podobnymi doświadczeniami chwalili się pracownicy straży przybrzeżnej, a sensacyjne doniesienia mieli też dla prasy szarzy obywatele opowiadający o obiektach „koloru aluminium albo chromu, w kształcie dysku albo dekla, albo tortownicy, albo półksiężyca, które błyskały w słońcu, ale nie zostawiały po sobie żadnego śladu na niebie i nie wydawały żadnego odgłosu (może poza głuchym pomrukiem)”. Jeszcze tego samego popołudnia pewien funkcjonariusz straży przybrzeżnej z Seattle wykonał najstarsze znane zdjęcie podejrzanego obiektu latającego – okrągłej jasnej kropki. (Badacze ustalili później, że był to balon meteorologiczny).
Wojskowi z początku nie wiedzieli, co zrobić z takim zalewem informacji. Wyglądało na to, że niezwykłe zjawiska mają miejsce w każdym zakątku kraju, ale trudno było cokolwiek ustalić na pewno i nic na razie nie wskazywało na realne zagrożenie. Czy te latające byty miały wrogie, czy raczej przyjazne zamiary? No i czy w ogóle istniały?
Aby znaleźć odpowiedź, wojsko postawiło w stan gotowości myśliwce P-61, które miały spróbować przechwycić jeden z tajemniczych dysków, a także zorganizowało „patrole fotograficzne” wyposażone w obiektywy teleskopowe w nadziei, że natkną się na któryś z niezidentyfikowanych obiektów i zdołają go sfotografować. W wielu bazach samoloty czekały w gotowości; na lotnisku Muroc w Kalifornii jeden P-80 stał zawsze na pasie startowym, aby w razie czego móc w mgnieniu oka ruszyć w pogoń za latającym spodkiem. Nad Górami Kaskadowymi i północno-zachodnim wybrzeżem całymi dniami krążyło osiem myśliwców P-51 i trzy bombowce A-26, nie natrafiły jednak na nic poza otwartymi przestworzami.
Podczas gdy wysiłki wojskowych spełzały na niczym, z całych Stanów napływały kolejne raporty cywilów: w przeciągu kilku tygodni zaobserwowano co najmniej 39 tajemniczych zjawisk na niebie. Niektóre okazywały się śmiesznie proste do wyjaśnienia. Kiedy przeszło 400 osób z miejscowości Birmingham w stanie Alabama zawiadomiło policję o świetlistych dyskach pośród nisko zawieszonych chmur, funkcjonariuszom szybko udało się ustalić, że w rzeczywistości były to po prostu światła dekoracyjnych szperaczy z pobliskiego cyrku. Z kolei w Portland w stanie Oregon przelot bombowców B-29 i myśliwców P-80 z okazji 4 lipca zaowocował alarmem policyjnym, bo mieszkańcy miasta wzięli samoloty za podejrzane obiekty. „Latające »wichajstry« stają się popularniejszym tematem rozmów niż pogoda” – głosił żartobliwie reportaż w „Los Angeles Timesie”. Pewien pastor z Oregonu doszedł nawet do wniosku, że niezwykłe obiekty to „anielska forpoczta zwiastująca powtórne przyjście Chrystusa”.
W końcu wojsko musiało pogodzić się z myślą, że tematu nie można po prostu zostawić samemu sobie. Tegoż 4 lipca dowództwo lotniska Wrighta10, głównej siedziby laboratorium i wywiadu technicznego Sił Powietrznych, wypuściło notatkę prasową z oświadczeniem, że na rozkaz szefa sztabu lotnictwa oficjalnie zajmie się badaniem niezidentyfikowanych obiektów. „Na chwilę obecną wygląda na to, że mamy do czynienia albo ze zjawiskiem [naturalnym], albo z wytworem czyjejś wyobraźni” – podsumowywali autorzy.
Jeszcze tego samego dnia około 20.00 załoga lotu United Airlines 105 z Boise do Oregonu zameldowała, że widzi zbliżający się z dużą prędkością świetlny punkt. Piloci włączyli światła lądowania, aby ostrzec nadlatujący pojazd o swojej obecności, zaraz jednak zorientowali się, że nie mają do czynienia ze zwykłym samolotem. Kapitan Emil Smith i drugi pilot Ralph Stevens ujrzeli zamiast tego od czterech do dziewięciu dysków – w późniejszych doniesieniach prasowych nie było zgody co do dokładnej liczby – które przez dobre 12 minut utrzymywały równą z nimi prędkość, gdy lecieli nad północno-zachodnim wybrzeżem USA. Smith wspominał, że obiekty były „gładkie od spodu, ale zdawały się szorstkie z wierzchu”, z powodu ciemności jednak ani on, ani Stevens nie byli w stanie orzec, czy miały kształt „owalu czy spodka”11.
Wreszcie, 8 lipca, zaczęła się sprawa Roswell. Oświadczenie Blancharda, że do bazy 509. Skrzydła Bombowego trafiły pozostałości latającego spodka, stało się najgorętszym tematem w miejscowej gazecie. Pod dwupoziomowym nagłówkiem – „RAAF znajdują latający spodek na ranczu w okolicach Roswell” – dziennikarze z „Roswell Daily Record” opisywali, jak to „dysk został zabrany z rancza w pobliżu Roswell po tym, jak niezidentyfikowany ranczer poinformował szeryfa G. Wilcoxa, że natknął się na obiekt na swojej posesji”. Major Jesse Marcel poddał pojazd oględzinom, a następnie odesłał go do „ważniejszej placówki”, odmówił jednak zdradzenia prasie jakichkolwiek szczegółów dotyczących budowy i wyglądu spodka.
W artykule przytaczano także wypowiedzi dwojga miejscowych, państwa Wilmotów – pani Wilmot została opisana „jako jedna z najbardziej szanowanych i wiarygodnych mieszkanek miasta” – którzy utrzymywali, że w minioną środę, 2 lipca, siedzieli właśnie na ganku, kiedy nad ich głowami przemknął „duży, świecący się obiekt”. „Z wyglądu był owalny, jak dwa odwrócone spodki zetknięte wierzchem ze sobą albo jak dwie takie staromodne balie do mycia ułożone w ten sam sposób – tłumaczyli. – Cały się świecił, jakby ze środka przebijało światło, choć nie tak, jakby było po prostu pod spodem”.
O 14.30 czasu lokalnego oświadczenie Blancharda podała dalej agencja Associated Press, co sprawiło, że do Roswell zaczęli się zjeżdżać reporterzy, a w biurze szeryfa Wilcoxa urywał się telefon. Ludzie dzwonili z całego kraju i nie tylko – jedno z najdalszych połączeń zamiejscowych pochodziło z redakcji „Daily Mail” w Londynie.
Pośród całego tego zamieszania dziennikarzom „San Francisco Examiner” udało się dobić do szefa Blancharda, generała brygady Rogera Rameya, dowódcy Ósmej Armii Lotniczej z siedzibą w Fort Worth w Teksasie, gdzie ostatecznie trafiły szczątki z Roswell. Ramey zaprzeczył pogłoskom, jakoby obiekt wykonany był z jakiegoś nieznanego materiału. Twierdził, że specjaliści z jego bazy bez trudu zidentyfikowali w nim pozostałości nie zagranicznego czy pozaziemskiego pojazdu, a zwykłego balonu meteorologicznego. O 17.30 czasu Nowego Meksyku Associated Press wypuściła sprostowanie: „Głośny »latający talerz« z Roswell został bezwzględnie odarty ze splendoru, gdy dziś po południu oficer do spraw warunków pogodowych z bazy lotniczej w Forth Worth rozpoznał w nim balon meteorologiczny”.
Od tej chwili wojsko miało już nieodwołalnie trzymać się wersji, że w Roswell nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. Wieczorem tego samego dnia Ramey we własnej osobie wystąpił w lokalnej telewizji NBC, aby po raz kolejny zapewnić, że szczątki pochodziły z „zupełnie zwyczajnego gadżetu”, a po bliższych oględzinach zdawały się niczym innym niż „pozostałościami po latawcu pokrytym folią aluminiową i gumowym balonie”.
Prasa szybko straciła zainteresowanie – dziennikarze mieli wiele innych przypadków do opisania, a obiekt z Roswell ewidentnie nie rozwiązywał zagadki latających spodków. 9 lipca gazeta z sąsiedniego stanu, „Arizona Republic”, wspomniała co prawda na stronie tytułowej o „bublu” z Roswell, ale uwagę poświęciła głównie historii, która zdawała się o wiele większą sensacją: jednemu z pierwszych w historii zdjęć latającego spodka. Dwie ziarniste fotografie wykonane przez Williama Rhodesa zdawały się przedstawiać obiekt w kształcie dysku, który – jak twierdził fotograf amator – leciał na południe na wysokości jakichś 300 metrów, a następnie wykonał serię ostrych zwrotów w pobliżu jego domu i z dużą prędkością oddalił się na zachód.
Specjaliści do spraw awiacji zgadzali się, że sfotografowany przez Rhodesa pojazd nie przypominał żadnego statku powietrznego znanego w Stanach Zjednoczonych. Pod koniec drugiej wojny światowej wojsko eksperymentowało co prawda z samolotem o kształcie zbliżonym do spodka – Voughtem V-173, przezywanym Latającym Naleśnikiem – lecz nigdy nie został on wprowadzony do produkcji, a modele testowe nie opuszczały Connecticut. Program został zresztą zawieszony w marcu 1947 roku, gdy okazało się, że voughty nigdy nie osiągną prędkości niezbędnej dla myśliwców12. Co takiego uchwycił więc na taśmie Rhodes? Wojskowi ze wstydem musieli przyznać, że nie potrafią odpowiedzieć na to pytanie – a latem 1947 roku wyjątkowo nie na rękę było im przyznawać się na arenie międzynarodowej do jakiejkolwiek słabości.
***
Ogólnokrajowa obsesja na punkcie latających spodków nadeszła w przełomowym momencie powojennej ewolucji amerykańskiego rządu, amerykańskiego wojska i ogólnie pojętego lotnictwa. W przeciągu zaledwie kilku lat samoloty z nowoczesnych cacek przerodziły się w jedne z najważniejszych instrumentów sztuki wojennej. Fascynacji niezidentyfikowanymi obiektami latającymi praktycznie nie dało się oddzielić od kształtujących się w tym czasie względów bezpieczeństwa.
W 1945 roku, po zakończeniu drugiej wojny światowej, Stany Zjednoczone osiągnęły silniejszą pozycję militarną i ekonomiczną niż jakikolwiek inny kraj – nieważne, czy wrogi, czy sprzymierzony. Jako że dotychczasowe mocarstwa europejskie chwiały się pod ciężarem głodu i wojennych zniszczeń, to na USA miała – po raz pierwszy w historii – spaść odpowiedzialność za globalne bezpieczeństwo. Ameryka jednak dopiero szykowała się do przyjęcia swojej nowej roli, a tymczasem stało się jasne, że tego rodzaju nadzór jest nieodzowny, gdy w latach 1946–1947 nad Europą zawisł cień nowego konfliktu.
W 1946 roku dyplomata George Kennan zaczął nawoływać do „przeciwdziałania” komunistycznemu i sowieckiemu zagrożeniu, które w jego odczuciu miało wyrosnąć na zgliszczach zrujnowanych przez wojnę krajów i rządów. Skutkiem tego w marcu 1947 roku prezydent Harry S. Truman zadeklarował pomoc dla Grecji i Turcji, które stanęły w obliczu fali komunistycznych przewrotów w sąsiednich państwach, i oświadczył, że Stany Zjednoczone będą „wspierały wolne narody stawiające opór próbom zniewolenia przez zbrojne mniejszości lub zewnętrzne grupy wpływów”. W kwietniu tego samego roku polityk Bernard Baruch ukuł termin „zimna wojna” na opisanie coraz chłodniejszych stosunków pomiędzy Związkiem Radzieckim a Zachodem. Z kolei na początku czerwca, zaledwie trzy tygodnie przed pamiętnym lotem i podniebnym spotkaniem Kennetha Arnolda, sekretarz stanu George Marshall podczas przemówienia na zakończenie semestru letniego na Uniwersytecie Harvarda przedstawił szeroko zakrojony plan inwestycji w odbudowę i bezpieczeństwo Europy13.
Zmierzenie się z tymi wszystkimi wyzwaniami wymagało zmiany sposobu myślenia o roli, jaką wojsko powinno odgrywać w czasie pokoju. Przez poprzednie 75 lat, nie licząc czasu wojen, Stany Zjednoczone utrzymywały jedynie niewielką stałą armię i Marynarkę, a żadnej z tych formacji nie można by uznać za wzorcową. Na początku pierwszej wojny światowej USA mogły się już pochwalić największą gospodarką na świecie, ale miały mniejsze siły zbrojne niż Portugalia; pod tym względem plasowały się dopiero na 17. pozycji. (Pewien historyk wojskowości opisał amerykańską armię jako „podstarzałą, zapijaczoną i zramolałą”). Teraz jednak, po konflikcie, który objął niemal każdy zakątek globu, a toczył się na lądzie, morzu i w powietrzu, powrót do takiego stopnia zacofania i nieprzygotowania nie wchodził już w grę.
Na szczęście Truman miał szczególny wgląd w mechanizmy działania „kompleksu wojskowo-przemysłowego”, jak to określił jego następca, Dwight Eisenhower. Jako senator przewodniczył komisji kongresowej odpowiedzialnej za rozliczanie gigantycznych wydatków z czasu wojny, a także walkę z oszustwami i ograniczanie marnotrawstwa. Miał więc okazję dobrze się przyjrzeć biurokratycznemu bezwładowi wojska, które w tamtych czasach dzieliło się jeszcze na dwie odrębne, podlegające różnym sekretarzom jednostki: Departament Wojny i Departament Morski. Jakby już samo to nie tworzyło wystarczającego zamieszania, na początku drugiej wojny światowej powstały jeszcze na poły autonomiczne Siły Powietrzne Armii Stanów Zjednoczonych. Już w 1944 roku Truman opublikował w „Collier’s Weekly” felieton zatytułowany MUSIMY zunifikować nasze siły zbrojne, w którym przekonywał, że odrębne dotąd departamenty dawno powinny zostać połączone. „Chaotyczna organizacja armii zawodowej to przepis na katastrofę – pisał. – Cała nasza siła defensywna i ofensywna [musi się znaleźć] pod jednym dachem, pod jednym kategorycznym, odpowiedzialnym dowództwem”. Jako prezydent wprowadził w życie swoją propozycję i tak powstała struktura zwana Departamentem Wojny, Departamentem Bezpieczeństwa Narodowego lub Departamentem Obrony Narodowej. Umożliwiło to między innymi połączenie dwóch istniejących wcześniej formacji wojskowych i sformułowanie planu na przyszły rozwój niezależnych Sił Powietrznych.
Kiedy generał Dwight Eisenhower został wybrany na kolejnego prezydenta, a zatem także głównodowodzącego sił zbrojnych, kontynuował restrukturyzację. Druga wojna światowa dowiodła, jak ważna stała się przewaga w przestworzach, a użycie bomby atomowej urealniło wizję konfliktu w decydującej mierze lotniczego. Jednocześnie wśród wojskowych i polityków zrodziło się niepokojące przeświadczenie, że przyszłe starcia będą o wiele krótsze i bardziej skoncentrowane niż dotychczasowe, to zaś oznaczało, że Stany Zjednoczone nie będą miały dwóch lat na przestawienie całej gospodarki na zbrojenia, jak to było przy obu wojnach światowych, i będą musiały utrzymywać większą armię stałą. „Wojna zapoczątkowała nową erę, w której dominującą rolę miała odgrywać potęga powietrzna, zarówno konwencjonalna, jak i atomowa – wyjaśniali autorzy oficjalnego podręcznika historii lotnictwa. – Nowoczesna armia w czasach pokoju musi być nastawiona na odstraszanie agresorów poprzez utrzymywanie wystarczających sił w stanie zbrojnej gotowości”.
Mając to wszystko na uwadze, latem 1947 roku – gdy w gazetach roiło się od doniesień na temat latających spodków – pełny Senat Stanów Zjednoczonych zebrał się w Waszyngtonie, aby przystąpić do pracy nad ustawą, która miała przejść do historii jako Ustawa o bezpieczeństwie narodowymi przygotować amerykańskie wojsko do nadchodzącej zimnej wojny. W myśl postanowień prawodawców armia i Marynarka Wojenna zostały połączone w jeden departament, a do życia powołano nowe jednostki rządowe takie jak Rada Bezpieczeństwa Narodowego, Kolegium Połączonych Szefów Sztabów i CIA, czyli Centralna Agencja Wywiadowcza – pierwsza w historii USA agencja wywiadowcza funkcjonująca w czasie pokoju. Ustawa wyodrębniała też ze starszych struktur Siły Powietrzne USA i wprowadzała urząd sekretarza obrony, który miał nadzorować działanie wszystkich trzech odłamów wojska14. Obrady senackie poszły błyskawicznie, w kilka dni było po wszystkim. Kongres przyznał w ten sposób, że pokój w erze atomowej będzie wyglądał zupełnie inaczej niż dotychczas, a szaleństwo na punkcie latających spodków w pewien sposób stanowiło pierwszy poważny sprawdzian. Zaledwie 18 dni po katastrofie w Roswell swój podpis pod ustawą złożył prezydent Truman, deklarując tym samym powstanie „kompleksowego programu budowy przyszłego bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych”.
***
W obliczu geopolitycznej niepewności i szybkiego rozwoju nowych technologii stało się niezwykle ważne, aby świeżo powołany do życia departament tłumił niepokoje społeczne w zarodku. Dzień za dniem wysoko postawieni wojskowi wypierali się jakiejkolwiek wiedzy na temat latających dysków.
– Cokolwiek widzieli ci ludzie, nie był to żaden wynik eksperymentów Sił Powietrznych Armii. Jeśli o mnie chodzi, sądzę, że nic w tym nie ma. Cała ta sprawa jest wyjątkowo niefortunna – stwierdził generał dywizji Curtis LeMay, legendarny dowódca lotnictwa z czasów drugiej wojny światowej, który teraz stał na czele programu badawczego Sił Powietrznych.
Inny wojskowy rzecznik zaproponował śmiechu warte wyjaśnienie, że latające dyski to „duże kule gradu, które mogły się rozpłaszczyć i trochę szybować”. Na początku lipca pracownicy Obserwatorium Marynarki Wojennej USA w Waszyngtonie oświadczyli, że dyski, jeśli uznać ich opisy za wiarygodne, nie mogą stanowić zjawisk natury astronomicznej. Niewiele później David Lilienthal, przewodniczący Komisji Energii Atomowej, zapewnił, że występowanie tajemniczych obiektów na niebie nie ma nic wspólnego z żadnym tajnym projektem nuklearnym, choć od siebie dodał, że również chciałby dowiedzieć się o nich czegoś więcej. Uspokajający efekt tych wiadomości został jednak nieco podkopany, gdy rzecznik prasowy lotniska wojskowego Wrighta w Ohio stwierdził, że jeżeli „jakieś obce mocarstwo wysyła latające dyski nad Stany Zjednoczone, to naszym obowiązkiem jest dowiedzieć się o tym i podjąć odpowiednie kroki”.
Sprzeczne informacje zadziałały niczym oliwa dolana do ognia, a do pobudzającej wyobraźnię narodu dyskusji wkradło się nowe pytanie – i nowa obawa: czyżby Sowieci szykowali się do wykorzystania przeciwko Stanom Zjednoczonym jakiejś nowej broni kosmicznej?
LeMay i inni z początku lekceważyli doniesienia cywilów na temat latających spodków, kiedy jednak – równolegle do cyrku wokół Roswell – dotarły do nich raporty o serii podejrzanych zjawisk w pobliżu tajnych placówek na pustyni Mojave, zrobiło im się już trochę nieswojo.
Lotnisko Wojskowe Muroc15 stanowiło jeden z najlepiej strzeżonych sekretów armii USA. Była to położona w odludnej okolicy placówka o powierzchni 300 tysięcy akrów, na której terenie bez przeszkód i niepożądanej uwagi wojsko mogło prowadzić testy samolotów, badania nad nowymi technologiami i elitarne programy szkoleniowe. Na pobliskim solnisku Rogers Dry Lake stała między innymi pełnowymiarowa replika japońskiego ciężkiego krążownika Muroc Maru – zbudowana z drewna, drutu i papy – którą podczas drugiej wojny światowej wykorzystywano do ćwiczenia ataków lotniczych na jednostki morskie.
8 lipca około 9.30 porucznik Joseph McHenry wyszedł właśnie z bazowego sklepiku, gdzie dopiero co dyskutował z kilkoma innymi lotnikami na temat wątpliwego charakteru napływających z całego kraju doniesień o latających spodkach, i kierował się do swojego biura.
– Nie uwierzę, dopóki ktoś mi takiego dysku nie pokaże – powiedział wcześniej swoim kolegom.
Wchodząc do biura, uniósł wzrok i ujrzał, jak to później opisał, „dwa obiekty w kształcie kuli bądź dysku” poruszające się z prędkością jakichś 500 km/h na wysokości około 2500 metrów. To samo ujrzały także trzy inne osoby znajdujące się w pobliżu: dwóch sierżantów i sekretarz. Chwilę po tym, jak pierwsze dwa obiekty zniknęły z pola widzenia, McHenry zobaczył kolejny skręcający na północ. „Według moich naocznych obserwacji obiekt zawrócił po zbyt ciasnym okręgu i zbyt ostrej płaszczyźnie, aby mógł to być jakikolwiek znany mi statek powietrzny” – napisał potem w oficjalnym oświadczeniu dla agentów kontrwywiadu.
Zaledwie 30 minut później, około 10.00, major J.C. Wise, pilot oblatywacz, rozgrzewał właśnie silniki prototypowego samolotu XP-84 Thunderjet, gdy ujrzał na niebie coś, co w pierwszej chwili uznał za lecący na zachód balon meteorologiczny. Z niemałym zdziwieniem zorientował się jednak zaraz, że obiekt porusza się pod wiatr. „Był żółtawobiałego koloru i szacuję, że była to kula o średnicy około półtora do trzech metrów” – zameldował Wise. Inni oficerowie i lotnicy donosili o trzech podobnych obiektach zmierzających na zachód.
Około południa zespół obserwacyjny stacjonujący przy Rogers Dry Lake, gdzie przeprowadzał testy nowego fotela wyrzucanego [katapulty – przyp. red.], wypatrzył w powietrzu okrągły obiekt barwy aluminium, który również poruszał się pod wiatr. „Gdy obiekt ten zszedł na wystarczająco niski pułap, by możliwa stała się obserwacja boczna, ukazał nam owalny profil z dwiema wypustkami na górnej powierzchni, które mogły być grubymi statecznikami lub gałkami – pisali w swym raporcie członkowie zespołu. – Nie stwierdziliśmy obecności dymu, płomieni, pracujących wirników, odgłosu silnika czy innych wyraźnych oznak działania systemu napędowego”. (Jeden z obserwatorów, kapitan John Paul Stapp, w oficjalnym oświadczeniu podkreślił, że „nie była to halucynacja ani żaden inny kaprys zmysłów”).
Ostatnie niezwykłe zdarzenie dnia zgłosił pilot P-51, który podczas przelotu na południe od Muroc ujrzał wysoko nad sobą „płaski obiekt o odbijającej światło powierzchni”. Próbował udać się za nim w pogoń, lecz jego maszyna nie mogła wspiąć się na wystarczający pułap.
Wrażenie, że aktywność tajemniczych dysków skupia się wokół jednej z najlepiej strzeżonych tajnych placówek Sił Powietrznych, wywołało panikę w Pentagonie. W mediach krążyła już plotka, że latające spodki to nowe rosyjskie samoloty ponaddźwiękowe o napędzie atomowym. Radziecki minister spraw zagranicznych bynajmniej zresztą nie zaprzeczał udziałowi swojego kraju w zjawisku, które „New York Times” ochrzcił mianem letniej „gorączki latających dysków”: w publicznych wystąpieniach żartował sobie, że może „jakiś rosyjski dyskobol, który szykuje się do igrzysk, nie zna własnej siły”. Amerykańskim wojskowym zdecydowanie nie było jednak do śmiechu.
Nic nie wskazywało na to, że tajemnicze obiekty mają wrogie zamiary, choć gwoli ścisłości nie zachowywały się też szczególnie przyjaźnie. Czym więc były te zjawiska pojawiające się na niebie w całym kraju?
W ostatecznym rozrachunku nie miało to znaczenia. Amerykanie mieli nowego konika, a amerykański rząd – nową bolączkę. Zaczęła się era obsesji na punkcie latających spodków.
7 Blanchard jako absolwent akademii West Point w 1944 roku pilotował pierwszy bombowiec B-29 podczas misji próbnej w Chinach, która stanowiła część przygotowań do ataku bombowego na Japonię. W 1945 roku pełnił funkcję rezerwowego pilota bombowca, który pod dowództwem pułkownika Paula Tibbetsa zrzucił bombę atomową na Hiroszimę.
8 Jednym z głównych zastrzeżeń do relacji Arnolda stała się z czasem kwestia tego, jak dokładnie mógł ocenić odległość pomiędzy własną maszyną a tajemniczymi obiektami. Biorąc pod uwagę, jak duże muszą być przedmioty, aby dało się je dostrzec gołym okiem, nie sposób wykluczyć, że w rzeczywistości znajdowały się bliżej, niż mu się zdawało. Możliwe, że tak naprawdę mierzyły około 15 metrów długości, a poruszały się z prędkością 650 km/h. Znaczyłoby to, że widział coś wielkości samolotu poruszającego się ze zwyczajną dla samolotu prędkością. [Edward J. Ruppelt, The Report on Unidentified Flying Objects, Doubleday, Garden City 1956, s. 17].
9 Koncepcja latającego spodka była w tamtym czasie dość świeża i zaskakująca. Jak pisał folklorysta Thomas Bullard, „pojazdy w kształcie dysku pojawiały się czasem na ilustracjach science fiction albo okładkach magazynów w rodzaju »Popular Science« jako wizja futurystycznych modeli statków powietrznych, ale idea okrągłych pojazdów nie zajmowała jeszcze szczególnego miejsca w kulturze masowej czy popularnej”. [Bullard, The Myth and Mystery of UFOs…, s. 27].
10 Jako że początki doniesień o latających spodkach sięgają czasu, gdy organizacja amerykańskiego wojska przechodziła głębokie przeobrażenie, w niektórych miejscach ujednoliciłem nazwy miejsc czy jednostek, aby uniknąć zamieszania; nazwę lotniska Wrighta-Pattersona zmieniano na przykład trzy razy – w 1945, 1947 i 1948 roku – zanim okrzepła ta obecna.
11 Kiedy funkcjonariusz wojskowego kontrwywiadu przesłuchał pilota, doszedł do wniosku, że musiałby on „być bardzo silnie przekonany, że naprawdę widział latające dyski, aby narazić się na śmieszność związaną z tego typu meldunkiem”. [Pismo Franka Browna do oficera dowodzącego, 16 lipca 1947, FBI, https://vault.fbi.gov/UFO/UFO%20Part%203%20of%2016].
12 Nawet dziś, gdy mamy o wiele większy dostęp do archiwów lotniczych i odtajnionych dokumentów, nic nie wskazuje na to, aby pod koniec lat 40. XX wieku Stany Zjednoczone posiadały jakiekolwiek pojazdy powietrzne o kształcie i możliwościach zbliżonych do opisywanych w prasie latających dysków.
13 Tak zwana doktryna Trumana w latach 50. XX wieku objęła również teorię domino, która ostatecznie doprowadziła do zaangażowania USA w wojny w Korei i Wietnamie.
14 Nowy byt rządowy, na czele którego stał sekretarz obrony, z początku nosił nazwę National Military Establishment, czyli Narodowy Instytut Wojskowy, lecz wielu ludzi wymawiało skrót NME jak enemy, a więc „wróg”. W związku z tym w 1949 roku oficjalnie przemianowano go na Departament Obrony. Dużo później ta dwuletnia rozbieżność miała się stać ważnym szczegółem w historii poszukiwania istot pozaziemskich. [Department of Defense, 9/18/1947, National Archives Catalog, https://catalog.archives.gov/id/10455766].
15 W 1950 roku nazwę tę zmieniono na Bazę Sił Powietrznych Edwardsa.
Kiedy latem 1947 roku zaczęło się szaleństwo na punkcie latających spodków, bardziej chaotyczna i szokująca od samych doniesień o niezidentyfikowanych obiektach była chyba tylko reakcja amerykańskiego wojska. Poszczególne bazy z całego kraju wypuszczały własne oświadczenia i wysyłały własnych agentów kontrwywiadu, aby badali doniesienia cywili, ale na poziomie ogólnopaństwowym, rządowym, próżno było doszukiwać się zorganizowanych działań czy nawet większego zainteresowania. Wynikało to w dużym stopniu z faktu, że nie istniały jeszcze konkretne procedury postępowania w przypadku dziwnych zjawisk na niebie – nie dlatego, że zjawiska takie zdarzały się rzadko, tylko właśnie dlatego, że wcale rzadkie nie były. Ostatecznie ludzie od tysięcy lat widywali w niebiosach rozmaite znaki i cuda – niektórzy wierzą, że biblijna wizja proroka Ezechiela, opisująca koła „wykonane tak, że jedno było w drugim”16, to nic innego niż relacja o spotkaniu z latającym spodkiem w czasach antycznych17. Władze Stanów Zjednoczonych na przestrzeni poprzednich 100 lat nieraz musiały się zmagać z falami histerii wywołanymi przez obserwacje obiektów na niebie.
Szczególnie dał im się we znaki okres pomiędzy listopadem 1896 a kwietniem 1897 roku. W amerykańskich gazetach roiło się wówczas od doniesień o tajemniczych statkach powietrznych przemykających po niebie od Kalifornii po Zachodnią Wirginię z prędkością od leniwych 10 km/h po oszałamiające 250 km/h (ten ostatni pomiar szacunkowy podał inżynier kolejnictwa, który obserwował ruch obiektu w odniesieniu do pociągu). Jeden artykuł z Illinois podawał, że pewien człowiek pracował właśnie na polu, kiedy „nieopodal niego wylądował statek powietrzny i (…) sześć osób wysiadło ze środka, rozmawiało z nim przez kilka minut, a potem wskoczyło z powrotem na pokład, wzniosło się i odleciało”.
Raporty o podobnych spotkaniach rozgrywających się jednocześnie albo prawie jednocześnie w różnych miejscach stworzyły pole do spekulacji, że w grę wchodzi cała flota niezwykłych pojazdów powietrznych – albo jeden pojazd poruszający się w poprzek kraju. O ile relacje świadków różniły się szczegółami i poziomem niesamowitości, o tyle większość z nich w zgrubnych zarysach obracała się wokół tych samych motywów. Nocą widywano jaskrawe białe lub czerwone światło, za dnia – pojazd podobny do sterowca, zazwyczaj z podwieszonym koszem albo jakąś maszyną, napędzany czymś w rodzaju śmigła, ogólnie kojarzący się raczej z podniebnym jachtem niż statkiem kosmicznym. „Dziwny pojazd powietrzny był widziany przez wszystkich operatorów kolejowych i zawiadowców linii biegnącej pomiędzy West Liberty, Iowa i Cedar Rapids” – donosiła gazeta „Detroit Free Press”. Tego samego dnia „Chicago Tribune” informowała, że „albo z dawna wyczekiwany statek powietrzny dotarł wreszcie z wybrzeża pacyficznego do Chicago o 20.30 minionego wieczoru, albo gwiazda stała Alfa Orionis świeciła nadzwyczaj jasno”.
Nie brakło oczywiście sensacyjnych teorii. Jedni sugerowali, że może jakiś genialny wynalazca – Tony Stark swoich czasów – potajemnie stworzył maszynę latającą. Inni, zainspirowani prozą science fiction Juliusza Verne’a i H.G. Wellsa, sądzili, że pojazdy mogą pochodzić z Marsa18. Spekulacje tylko przybrały na sile, gdy okazało się, że pomimo licznych pisemnych i ustnych relacji świadków nie ma na istnienie podniebnego statku czy statków żadnych twardych dowodów – zdjęć, nagrań, fragmentów wraku – i że nie sposób wskazać istniejące maszyny czy rozwiązania technologiczne, które mogły stać się źródłem nieporozumienia. Pod koniec ostatniej dekady XIX wieku prawdziwi wynalazcy rzeczywiście zbliżali się do rozgryzienia tajemnicy lotu: Europejczycy eksperymentowali już ze sterowcami szkieletowymi, a w maju 1897 roku, podczas wystawy na stulecie stanu Tennessee w Nashville, amerykański profesor Arthur Barnard zdołał wystartować i przelecieć 19 kilometrów w stronę Memphis na pokładzie statku powietrznego o napędzie rowerowym. Ale opis tajemniczego pojazdu nie pasował do żadnego znanego wówczas (i dzisiaj) wynalazku.
Do lata doniesienia o niezwykłym obiekcie lub obiektach powoli ucichły, a prasa zgodnie uznała, że cała sprawa była mistyfikacją, być może skutkiem żartu znudzonych telegrafistów, który wymknął się spod kontroli i urósł do rozmiarów ogólnokrajowej sensacji.
Nie była to bynajmniej ostatnia zagadka, która pojawiła się i zniknęła bez żadnego satysfakcjonującego wyjaśnienia.
***
Pod koniec 1944 i przez długie miesiące 1945 roku piloci myśliwców i bombowców opowiadali o dziwnych obiektach, które spotykali w przestworzach. Opisywali kule światła, które pojawiały się na czubkach skrzydeł albo za ogonami ich maszyn, a następnie trzymały się ich ściśle nawet przy najbardziej szalonych manewrach. W okolicach Bożego Narodzenia, nad ranem, pilot i radiooperator z 415. Szwadronu Myśliwskiego Nocnego odbywali właśnie lot patrolowy na pułapie 3000 metrów blisko francusko-niemieckiej granicy, kiedy coś się do nich zbliżyło. „Ujrzeliśmy dwa świetlne punkty wspinające się ku nam od ziemi. Osiągnąwszy naszą wysokość, zaprzestały wznoszenia i trzymały się mojego ogona – wspominał w raporcie skonsternowany pilot. – Światła przypominały dwie duże pomarańczowe kule. Trzymały się samolotu przez dwie minuty, a następnie się odkleiły, wykonały doskonale kontrolowany zwrot i zgasły”.
Na ziemi część personelu lotniczego bagatelizowała spotkania ze świetlistymi obiektami, składając je na karb niestrawności, nerwicy frontowej albo zwyczajnego stresu. A jednak coraz więcej pilotów napotykało w przestworzach kule światła, które z czasem ochrzczono mianem foo fighters, czyli „myśliwców foo” – od bezsensownego słówka „foo” zaczerpniętego z popularnych pasków komiksowych o Smokeyu Stoverze19.
Oficerowie wywiadu i dowódcy byli w kropce. Czy w grę wchodził jakiś nowy model flary? Rakiety? Nieprzyjacielskiego samolotu o czarodziejskim napędzie? Odrzutowca? Żadne z tych wyjaśnień nie miało sensu. Strzelanie do obiektów nie przynosiło żadnego skutku, a próby wymanewrowania ich zdawały się bezcelowe. Światła podążały wszędzie za myśliwcami i bombowcami, ale nic nie wskazywało na to, aby w jakikolwiek sposób im zagrażały. Tyle tylko, że niepokoiły zdezorientowanych lotników. Jeden pilot przeżył spotkanie tak niepokojące, że – jak twierdzili członkowie załogi – jego radiooperator nie mógł zapanować nad oddechem jeszcze 24 godziny po powrocie do bazy. Jeszcze dziwniejsze zdawało się to, że zbliżone, choć mniej liczne raporty napływały też od pilotów i załóg walczących na froncie pacyficznym.
Pierwsze relacje o zagadkowych zjawiskach trafiły do amerykańskich gazet 1 stycznia 1945 roku, pociągając za sobą falę krytyki ze strony naukowców, którzy uważali, że piloci po prostu wyolbrzymiają spotkania z tak zwanymi ogniami świętego Elma, czyli wyładowaniami elektrycznymi, które przy burzowej pogodzie można zaobserwować na wieżach kościelnych, czubkach masztów i innych wysokich obiektach. Rozgniewani lotnicy odpowiadali, że dobrze wiedzą, czym są ognie świętego Elma – i że widzieli coś zupełnie innego. Z wyjaśnieniami ludzi nauki nie zgadzali się też dociekliwi dziennikarze, którzy podkreślali wiarygodność i przytomność pilotów oraz ich załóg, zaliczając ich do grona najlepszych asów latających w Europie.
Wraz z końcem wojny doniesienia o foo fighterach właściwie ustały. Niektórzy widzieli w tym dowód, że rzeczywiście były one jakąś tajną niemiecką bronią, lecz gdy alianccy naukowcy, inżynierowie i wojskowi przetrząsali zajęte nazistowskie fabryki, lotniska oraz biura, nie natrafili na nic, co mogłoby odpowiadać za opisywane przez pilotów zjawiska powietrzne. Armia ostatecznie uznała całą sprawę za wynik „zbiorowej halucynacji”, co dla rządzących stanowiło zadowalające wyjaśnienie, przynajmniej dopóki rok później nad Szwecją nie zaczęły się pojawiać obiekty kształtem przypominające – według różnych opisów – cygaro, rakietę bądź meteor. Zjawisko takie, zaobserwowane 9 lipca 1946 roku w ciągu dnia, skłoniło szwedzki rząd do powołania specjalnej komisji mającej za zadanie zbadanie tych wydarzeń. Amerykańskie wojsko i wywiad wpadły w panikę. Ze względu na bliskość granicy ze Związkiem Radzieckim obawiano się, że Sowieci prowadzą testy nowych systemów rakietowych, być może opracowywanych na podstawie schematów niemieckich pocisków V-1 i V-2 przejętych od pojmanych hitlerowskich naukowców. Szwedzkie „rakiety widmo” stały się źródłem powszechnego strachu, zwłaszcza w kontekście zapoczątkowanego przez Program Manhattan rozwoju broni atomowej20.
W sierpniu tego samego roku „New York Times” donosił, że „tajemnicze rakiety” doprowadziły Stany Zjednoczone „niemal do granicy wrzenia”, a amerykańskie wojsko w pośpiechu instaluje nowoczesne systemy radarowe, które mogą lepiej się sprawdzić w namierzaniu niezidentyfikowanych pocisków. 20 sierpnia Amerykanie – nie całkiem oficjalnie – wysłali do Sztokholmu dwóch zasłużonych specjalistów od walki powietrznej: byłego generała Jamesa Doolittle’a, który we wczesnej fazie drugiej wojny światowej stał na czele śmiałego nalotu na Tokio przeprowadzonego z pokładu lotniskowca, oraz Davida Sarnoffa, niegdysiejszego członka londyńskiego sztabu Eisenhowera, który po wojnie został prezesem Radio Corporation of America. Doolittle, od niedawna wiceprezes koncernu Shell Oil, jeździł akurat po Szwecji w celach biznesowych, a Sarnoff badał europejski rynek radiowy, obaj jednak zgodzili się po cichu wybrać do szwedzkiej stolicy na spotkanie z przedstawicielami resortu obrony. Doolittle do końca życia odmawiał komentarza na temat treści spotkania, a nawet przyznania, że kiedykolwiek do niego doszło, ale niewiele później generał broni Hoyt S. Vandenberg, ówczesny dowódca wojskowej Centralnej Grupy Wywiadowczej (Central Intelligence Group, CIG), napisał do prezydenta Trumana, że tajemnicze obiekty mogą pochodzić z tajnego niemieckiego poligonu rakietowego, który wpadł w ręce armii radzieckiej i obecnie znajduje się na terenie Niemiec Wschodnich.