Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Brawurowe wspomnienia jednej z największych gwiazd Hollywood
Geena Davis, laureatka Oscara i ikona amerykańskiego kina, opowiada o swojej zaskakującej przemianie – od niezwykle grzecznej dziewczynki do jednej z największych gwiazd Hollywood.
W wieku trzech lat oznajmiła, że zostanie aktorką filmową. Dzisiaj, mając na koncie wiele kreacji, w tym kultową tytułową rolę w filmie Thelma i Louise, zrealizowała marzenie z dzieciństwa – lecz droga do odnalezienia samej siebie nie była prosta. Z niezwykłą szczerością i w przewrotnie dowcipny sposób Geena Davis opowiada o dorastaniu, karierze, związkach miłosnych oraz o działalności na rzecz równouprawnienia płci w Hollywood.
A także o tym, jak – wraz z kolejnymi rolami – uczyła się żyć na własnych zasadach. Podobnie jak wykreowana przez nią Thelma podczas wyprawy ze swoją przyjaciółką Louise.
Umrzeć przez grzeczność to wzruszająca opowieść o drodze życiowej kobiety, która najpierw walczyła w swoim imieniu, by nauczyć się walczyć w imieniu innych kobiet.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 293
Geena Davis
Umrzeć przez grzeczność
Rozdział 1
Przed kilku laty wpadłam na pomysł opublikowania wspomnień i zaczęłam notować wydarzenia, które mogłabym opisać. Niedawno przejrzałam notatki i okazało się, że na samym początku napisałam: „Trawnik pani Morgan”.
Nigdy nie znałam żadnej pani Morgan i nie pamiętam jej trawnika. Nasz trawnik, owszem. Pamiętam, że pewnego dnia, gdy byłam małą dziewczynką, pani Perkins odwiedziła moją matkę i powiedziała, że coś jest ze mną nie tak. Tata zostawił mnie na trawniku przy domu z kosiarką elektryczną, a ja udawałam, że źdźbła trawy to nieprzyjacielscy żołnierze: toczyłam z nimi zaciekłą walkę. Pani Perkins uznała, że dziewczynka kosząca trawnik i gniewnie wrzeszcząca do trawy to bardzo dziwny widok.
Moja matka otrzymała wiele telefonów z sugestiami, że coś jest ze mną nie tak.
Dawałam ludziom w kość na ekranie na długo, zanim to robiłam w prawdziwym życiu. Role, w które się wcielałam, prowadziły mnie niespodziewanymi ścieżkami – nie przewidziałam tego, gdy marzyłam o karierze aktorskiej. Pomogły mi się zmienić, w nierównym tempie, w silną kobietę. W trakcie swojej kariery najpierw grałam w Tootsie gwiazdkę opery mydlanej paradującą w bieliźnie, potem wystąpiłam w Thelmie i Louise jako gospodyni domowa uciekająca przed szarą codziennością, wreszcie wcieliłam się w rolę fenomenalnej bejsbolistki w Ich własnej lidze i pierwszej kobiety pełniącej funkcję prezydenta Stanów Zjednoczonych w Pani prezydent. Wiele włożyłam w te filmy, ale zyskałam znacznie więcej. Aktorstwo zmieniało mnie za każdym razem, kiedy się nim zajmowałam.
Niektóre filmy, w których wystąpiłam, na przykład Ziemskie dziewczyny są łatwe, pomogły widzom odnaleźć w sobie siłę.
Miałam ogromne szczęście – ćwiczyłam na ekranie prowadzenie innego życia niż moje własne, pełniejszego, swobodniejszego, bardziej autentycznego. Bohaterki były odważniejsze ode mnie, lecz ich odwaga mi się udzieliła i zmieniły mnie w początkującą – później w pełni rozwiniętą – skurwielkę. (Pozwalam sobie tak się nazywać, ponieważ w dwa tysiące trzynastym roku czasopismo „The Mary Sue” opublikowało artykuł zatytułowany: Geena Davis jest w swoich rolach największą skurwielką w dziejach kina).
Ludzie obserwujący moje życie z dystansu prawdopodobnie wyobrażają sobie, że stawałam się skurwielką stopniowo, że moja droga do skurwielstwa to ładna, równa linia, która powoli się wznosi:
Droga przemiany w skurwielkę, jak ją widzi przypadkowy obserwator
Jednak prawdziwa linia wygląda następująco:
Rzeczywistość
Podczas wędrówki do źródeł mojej siły oczywiście napotykałam przeciwności; przyczyną wahań i cofania się jest paraliżująca grzeczność, którą wpojono mi w dzieciństwie. Wychowałam się w Nowej Anglii i byłam zbyt wysoka, by się ukryć.
Mogę być jedną z nielicznych osób, które są w stanie powiedzieć z ręką na sercu, że o mało nie umarły przez grzeczność. Dwoje innych to moi rodzice, jak się wkrótce przekonacie. Wszystko zaczęło się we wczesnym dzieciństwie. Nauczono mnie, że mam prosić, nie żądać; że muszę być uprzedzająco grzeczna, nie wolno mi okazywać, że mam jakieś potrzeby. Nawet gdy ktoś dawał mi w upalny dzień szklankę wody z lodem, mówiłam: „Nie, dziękuję. Nie chce mi się pić”. Trudno sobie wyobrazić, co by się zdarzyło w innym przypadku! Mogłabym się stać dziewczyną, która za każdym razem życzy sobie pieprzonej wody z lodem, a kto chciałby mieć do czynienia z taką osobą?!
Jako ośmiolatka o mało nie zginęłam przez grzeczność. Mój wuj Jack, mający dziewięćdziesiąt dziewięć lat, odwoził do domu swoją żonę, ciotkę Marion, moich rodziców i mnie po kolacji w restauracji. Cudowny staruszek od czasu do czasu nieostrożnie skręcał na sąsiedni pas ruchu, na szczęście pusty. Moi rodzice nie powiedzieli: „NA LITOŚĆ BOSKĄ, JACK, JEDŹ PROSTO, BO INACZEJ WSZYSCY ZGINIEMY!”. Umieścili mnie między sobą na tylnym siedzeniu, uważając, że kiedy dojdzie do nieuniknionego czołowego zderzenia z autem nadjeżdżającym z przeciwka, będę bezpieczniejsza. (Choć mogłabym zostać wyrzucona do przodu przez przednią szybę). W końcu wuj Jack znowu zjechał na przeciwny pas ruchu, przekraczając żółtą linię – ale tym razem z przeciwka naprawdę nadjeżdżał samochód.
Moi rodzice dalej nie reagowali.
W ostatniej chwili, kilka sekund przed zderzeniem, Marion powiedziała cicho:
– Trochę w prawo, Jack.
Ciągle pamiętam wykrzywione twarze pasażerów wozu, który obok nas przemknął, kiedy wuj zdołał w porę skręcić. Lekcja brzmiała: „Nie mów niczego, co mogłoby zostać uznane za niegrzeczne, nawet jeśli możesz zginąć”.
Uważam, że największe zadanie mojego życia polegało na tym, by nauczyć się autentycznie reagować na to, co mnie spotyka. Bohaterki, które grałam, pomogły mi się zmienić, powoli, w nierównym tempie, w kogoś, kto potrafi postawić na swoim – a czasami wie, co czuje w danym momencie.
Kiedy zagrałam Thelmę, zdałam sobie sprawę, że zawsze marzyłam o zostaniu aktorką, ponieważ mogłam dzięki temu stać się na ekranie osobą wierzącą w siebie – kimś, kim desperacko chciałam być w prawdziwym życiu. Znacie powiedzenie: „Udawaj aż do skutku; w końcu staniesz się tym, kogo udajesz”. Nieelegancko sparafrazowałabym je następująco: „Graj, aż staniesz się odgrywaną postacią”. Niech ludzie myślą, że taka jesteś w prawdziwym życiu.
Przed Thelmą i Louise byłam chorobliwie skromna i cicha. Postanowiłam zapisać się na kurs samoobrony (w firmie Impact, oferującej znakomite treningi). W trakcie ćwiczeń uczestnicy muszą stawić czoła ogromnemu mężczyźnie w kombinezonie ochronnym kojarzącym się z logo firmy Michelin: można go uderzać bez obawy, że się go zrani. Na początku trener kazał nam stanąć w rzędzie, a mężczyzna w kostiumie szedł w naszą stronę. Kiedy zanadto się zbliżał, mieliśmy powiedzieć: „Stop!”. Podchodził po kolei do uczestników zajęć, a gdy znajdował się zbyt blisko, różnice w zachowaniach ćwiczących pokazywały, jak silne lub słabe są ich mechanizmy obronne.
A kiedy przyszła moja kolej? Prawie mnie dotknął, bo nie potrafiłam w porę powiedzieć: „Stop!”. W ogóle nie umiałam zareagować.
Jako czterdziestokilkuletnia kobieta zajęłam się działalnością społeczną i założyłam własny instytut zajmujący się problematyką gender w mediach. I zostałam matką! Urodziłam dzieci późno, w wieku czterdziestu sześciu i czterdziestu ośmiu lat! Uważam za cudowne, że nastąpiło to po przejściu przeze mnie przemiany w skurwielkę. Mogłam je nauczyć, co oznacza być silną kobietą, pokazać, że mężczyźni i kobiety są równi.
Słyszeliście kiedyś taką zagadkę?
„Ojciec i syn mieli groźny wypadek i trafili do różnych szpitali. Kiedy chłopca przywieziono do sali operacyjnej, chirurg zawołał: «Nie mogę go operować, to mój syn!». Kim był chirurg?”
Dziennikarka przeprowadzająca ze mną wywiad powiedziała mi kiedyś, że jeśli ktoś zna odpowiedź, to tylko moje dzieci, a ja odparłam: „Masz rację!”. Później, dla zabawy, zadałam to pytanie swojemu pięcioletniemu synowi, wiedząc, że rozwiąże zagadkę.
Wymienił wszystkich możliwych krewnych, zasugerował nawet, że chodzi o sąsiada, po czym przerwałam i powiedziałam, że chirurgiem była matka chłopca.
– Wykluczone. Kobiety nie mogą być lekarzami.
O cholera…
Innym razem byłam z synami w parku, gdy nagle spostrzegli dzięcioła. Chcąc podkreślić równość między płciami, spytałam:
– Prawda, że śliczna?
Natychmiast obrócili głowy w moją stronę i spytali prawie jednocześnie:
– Skąd wiesz, że to dziewczyna?!
Upierałam się do tego stopnia, że kiedy oglądaliśmy kreskówkę i zaczynałam coś mówić, przerywali mi:
– Już zauważyliśmy, mamo. W filmie jest za mało dziewczyn.
Jestem optymistką. Nasza kultura w końcu zda sobie sprawę, że jesteśmy uprzedzeni do kobiet, jeśli będziemy to pokazywać. Muszę być optymistką. Wiele razy kupowałam napój z kombuczy i myślałam: „O tak, kombucza. Może tym razem będzie mi smakować!”.
Kiedy dowiedziałam się, że ludzie muszą pracować, zrozumiałam, co chcę zrobić z własnym życiem. Bóg jeden wie, skąd przyszedł mi do głowy pomysł zostania aktorką, i to w tak młodym wieku, zwłaszcza że moja rodzina nie miała absolutnie żadnych związków z filmem i telewizją. Pochodzę z Wareham w stanie Massachusetts, które optymistycznie nazywa się „bramą do Cape Cod”. Nie jest celem podróży – należy przez nie przejechać, by dotrzeć do przylądka Cape Cod. Z pewnością nie ma nic wspólnego z Hollywood.
Według rodziców w wieku trzech lat oświadczyłam, że chcę grać w filmach – sama tego nie pamiętam, ale jestem pewna, że to powiedziałam. W dzieciństwie miałam niewzruszone, idiotyczne przekonanie, że zostanę aktorką. (Nawiasem mówiąc, w języku angielskim zawsze używam słowa actor, a nie actress. Moim zdaniem wyraz actress wkrótce wyjdzie z użycia, jako równie dziwny jak doctoress albo poetess). Uważam się za byłą kelnerkę, która została aktorką.
Szybko zaczęłam się przygotowywać do przyszłej kariery. Kiedyś spędziłam w domu cały tydzień, chora na grypę, i bez przerwy oglądałam opery mydlane. Zauważyłam, że pod koniec kilku scen jeden z bohaterów często unosi brwi, sygnalizując, że jest zaintrygowany. Uznałam, że unoszenie brwi musi być jedną z umiejętności aktorskich, więc przez trzy dni unosiłam lewą brew, oglądając telewizję. Później pomyślałam: „A jeśli kamera jest po drugiej stronie?”. Przestawiłam się na prawą brew i nauczyłam się unosić obie.
Rodzice byli tradycjonalistami, ale kiedy powiedziałam, że chcę studiować aktorstwo, odpowiedzieli po prostu: „Och, w porządku”. Zareagowali w taki sam sposób, jakbym oświadczyła, że zamierzam studiować oftalmologię albo zarządzanie: coś, co pozwala znaleźć dobrą pracę. Ale oczywiście moje zainteresowanie aktorstwem nie było niczym nowym. Od początku wiedzieli, że o tym marzę.
Bill i Lucille poznali się w Wareham w herbaciarni Pod Białym Królikiem, gdzie matka była kelnerką, a ojciec wpadał na lunch. W trakcie pogawędki zdali sobie sprawę, że jako dziecko Bill chodził do dentysty w niewielkim miasteczku w stanie Vermont; dentystą był nie kto inny, tylko ojciec matki. Okazało się, że Bill i Lucille pochodzą z maleńkich, blisko położonych miasteczek w Vermoncie, ale los sprawił, że poznali się czterysta kilometrów na południe.
Ojciec był skromnym mieszkańcem Nowej Anglii, geniuszem w dziedzinie inżynierii, mechanikiem, stolarzem, posiadaczem patentów w zakresie geodezji. Poproszony o pomoc przez sąsiadów, potrafił naprawić wszystko: palenisko, samochód, instalację wodociągową, kosiarkę do trawy. Mama ciężko pracowała i miała wiele zajęć: wychowywała mojego brata i mnie, zatrudniła się w domu opieki po przeciwnej stronie ulicy, gdzie prowadziła z pacjentami zajęcia plastyczne, a ponadto dorabiała jako asystentka nauczycielki w miejscowej szkole podstawowej. Była również kelnerką w Ben Howe’s Chicken House.
Tańczyła z miotłą, śpiewając piosenki z musicali.
Mój brat Dan był dwa i pół roku starszy ode mnie. Podobnie jak wiele dzieci, czasem się uwielbialiśmy, a czasem budowaliśmy w jadalni mur z pudełek płatków śniadaniowych, by na siebie nie patrzeć.
W moim akcie urodzenia figurują imiona Virginia Elizabeth, ale wracając ze szpitala po porodzie, mama spytała małego Dana, jak chciałby mnie nazywać. Otrzymałam imię po siostrze matki, Virginii, którą nazywano Ginny, więc przydomek musiał brzmieć inaczej. Dan powiedział: „Geena” (a może „Gina”?). Mojej matce bardzo się to spodobało; żałowała, że nie wymyśliła tego imienia przed nazwaniem mnie Virginią. Zawsze uważałam za zabawne, że ma kłopoty z pisownią mojego imienia.
Nasza rodzina – mama, tata, Dan i ja – prowadziła podobny żywot jak moi dziadkowie. Ogrzewaliśmy dom piecem opalanym drewnem, korzystaliśmy z lamp naftowych i braliśmy kąpiel raz w tygodniu, w sobotni wieczór (nie mieliśmy prysznica). Dan i ja kąpaliśmy się w wannie w tej samej wodzie, czasem on pierwszy, czasem ja, ponieważ musieliśmy ją oszczędzać. Kąpiel w drugiej wodzie zawsze wywoływała we mnie dreszcz przerażenia.
Tata miał kolekcję około pięciuset zabytkowych siekier, które leżały w całym domu, nawet pod stołem w jadalni i pod moim łóżkiem. Mama hodowała owoce i warzywa, które jedliśmy – wszystko, od cukinii do szparagów – w przydomowym ogrodzie o powierzchni czterystu metrów kwadratowych. Często zaczynała gotować wodę i mówiła: „Idź zerwać kukurydzę”. Mieszkaliśmy w domu jak z serialu Domek na prerii, ale nie nosiliśmy kraciastych sukienek i fartuchów. I nie było prerii.
Rodziców nauczono, by byli samowystarczalni. Wychowali się w czasach, gdy ludzie musieli wybudować własny dom i szyć własne ubrania. Nasza kolekcja używanej plastikowej folii mogła budzić zdumienie. Nie jestem pewna, czy kiedykolwiek kupili nową rolkę.
Byli również najbardziej grzecznymi, uprzejmymi ludźmi, jacy kiedykolwiek żyli na świecie. Mogliby być amiszami, gdyby słyszeli o amiszach. Ich życie niczym by się nie różniło.
Jak powiedziałam, bardzo wcześnie wybrałam wymarzoną karierę. W wieku trzech lat poprosiłam Świętego Mikołaja o okulary przeciwsłoneczne, ponieważ wiedziałam już, że noszą je gwiazdy filmowe. (Mama mówiła, że przeżyła gehennę, szukając w grudniu w stanie Massachusetts okularów przeciwsłonecznych dla dziecka). Zakładałam je, gdy oglądałam telewizję.
Szybko nauczyłam się nie sprawiać nikomu kłopotów. Jako roczna dziewczynka siedziałam w czasie nabożeństwa na kolanach matki; wierciłam się i podskakiwałam. W końcu uderzyłam głową w ławkę z przodu, a głuchy odgłos był tak głośny, że wszyscy zastygli. Ludzie zgromadzeni w kościele czekali, jaki potworny wydam z siebie ryk. Jednak panowała cisza. Mama wspominała, że mocno mnie przytuliła i cicho szepnęła: „Tss… tss…”. Była to jedna z jej ulubionych opowieści na mój temat, którą słyszałam wiele razy. „I nie wydała żadnego dźwięku!” – kończyła z dumą, jakbym zdała niewiarygodnie trudny egzamin, pozostając grzeczna i niewidzialna.
Opowiadam historię o ławce w kościele, ponieważ to jeden z najważniejszych momentów okresu, który mnie ukształtował: nauczyłam się być niewidzialna, a jednak widzialna, asertywna, lecz skromna, głośna, a jednak nieśmiała. Tamtej niedzieli wbito mi do głowy coś bardzo w stylu Nowej Anglii – że przede wszystkim powinnam nie zwracać na siebie uwagi.
Moja matka przeżyła tragedię w młodym wieku. Jej ukochany ojciec, stomatolog, zginął w wypadku, kiedy miała zaledwie jedenaście lat. Był pasażerem samochodu kolegi dentysty jadącego w strasznej zamieci; w pewnym momencie wystawił głowę przez okno, by zobaczyć, gdzie się znajdują, i zabił go znak drogowy. Rodzina matki popadła w skrajną nędzę. Babcia zarabiała trochę pieniędzy, sprzedając domowe bułeczki; mama musiała pędzić do domu klienta, kiedy były wciąż ciepłe. Gdyby okazały się zimne, zrezygnowałby z zakupu i nie dostałaby ani grosza.
W szkole średniej miała tylko dwie sukienki: jedną nosiła, a druga była w praniu. Pracowała jako niania za dolara dziennie; w szkole nosiła ubrania siostry, a w college’u brata. Kiedy podjęli pracę, nie sfinansowali jej studiów pielęgniarskich, choć to obiecali, więc do końca życia czuła żal z tego powodu, chyba słusznie.
Bill i Lucille mieli jeszcze jednego syna, Joela, który urodził się martwy. Danowi i mnie nigdy o tym nie mówiono i dowiedzieliśmy się dopiero po śmierci matki, bo ojciec chciał pochować z nią Joela. Kiedy przypominam sobie dzieciństwo, uważam za rozdzierające, że czasami mówiła do nas: „Gdybym miała jeszcze jednego syna, nazwałabym go Joel”. W istocie rzeczy urodziła syna o imieniu Joel.
Mimo to kochała życie. Znakomicie śpiewała i tańczyła (z miotłą i bez miotły), a jej repertuar komediowy obejmował wiele piosenek musicalowych, które śpiewała na cały głos:
SAMOTNA jestem w tym mieście…
Lecz uczę się strzelać oczami
I kiedyś zdziwicie się wreszcie.
Ukradnę komuś chłopaka,
A potem zaproszę do domu.
Obejmę go, pocałuję
I nigdy nie oddam nikomu…
Mój ojciec był najzręczniejszym, najcichszym i najskromniejszym mieszkańcem Nowej Anglii, lecz z pewnością nie przypominał Spencera Tracy’ego. Budziło to rozczarowanie matki, która twierdziła, że jej „prawdziwym narzeczonym” jest Tracy.
Często dramatycznie się żaliła, że źle wygląda. Tata nie przypominał bożyszcza kobiet, ale odznaczał się zgryźliwym poczuciem humoru:
– Jestem taka stara i brzydka! – mówiła.
Ojciec zastanawiał się przez chwilę.
– Jeszcze nie koszmarnie brzydka…
Jako dziewczynka byłam niewiarygodnie nieśmiała i milcząca; moje rzadkie wybuchy entuzjazmu zawsze sprawiały, że ludzie starali się mnie uciszać. Szybko się nauczyłam, że jeśli robię coś spontanicznie, muszę za to zapłacić wysoką cenę.
W wieku sześciu lat obserwowałam zajęcia baletowe mojej przyjaciółki Lucyann. Instruktorka zauważyła, że jestem zachwycona, i spytała miłym tonem:
– Chciałabyś spróbować?
– Tak, bardzo!
Czekałam na swoją kolej, po czym musiałam przebiec tanecznym krokiem przez salę. Zrobiłam to z wielkim entuzjazmem. Kiedy wróciłam na miejsce, instruktorka spojrzała na mnie chłodno, z góry, i powiedziała:
– Możesz usiąść.
Wydaje się, że mój entuzjazm w połączeniu z brakiem umiejętności stanowił niewybaczalną zbrodnię. Wyszłam z cienia, bo myślałam, że nic mi nie grozi.
Jednak groziło.
Ciągle miałam pecha. Dwa lata po fiasku w czasie zajęć baletowych pojechałam na obóz letni. Pierwszego dnia mieliśmy test pływacki. Chodziło o to, by sprawdzić, jak daleko możemy płynąć pod wodą, nie wynurzając głowy, by zaczerpnąć tchu. Nie umiałam pływać i byłam przerażona, że inne dzieci się o tym dowiedzą, więc postanowiłam dać z siebie wszystko.
Kiedy przyszła moja kolej, zanurzyłam twarz w wodzie, po czym zaczęłam jak szalona przebierać rękami i nogami, aż zabrakło mi tchu. Kiedy się wynurzyłam, pomyślałam: „O cholera, musiałam dopłynąć naprawdę daleko…”, po czym okazało się, że jestem mniej więcej tam, gdzie zaczęłam.
Patrzyli na mnie instruktor i inne dzieci. Mieli dziwne miny, jakby zobaczyli potwora z Loch Ness. Czułam się koszmarnie. Miałam ochotę umrzeć.
Zawsze byłam duża. Do licha, nawet jako niemowlę.
Wysoki wzrost może być przekleństwem dla dziewczyny albo młodej kobiety; niektóre z was mogą o tym wiedzieć. Dzieci nie lubią się wyróżniać, chcą tego unikać za wszelką cenę. Osoba znacznie wyższa od rówieśników bardzo rzuca się w oczy. Pragnęłam być niższa, a mój wysoki wzrost stał się jedną z przyczyn mojej wyjątkowej nieśmiałości.
Spędzałam mnóstwo czasu, przeglądając się w lustrze w łazience. Nie byłam w stanie się rozpoznać. Stałam i myślałam: „Kto to jest? Kim jestem?”. Obsesyjnie zastanawiałam się, czy moja twarz ma w sobie coś atrakcyjnego. Jak pamiętam, pocieszało mnie to, że pod pewnym kątem mogłam wydawać się ładna: gdy odchyliłam głowę do tyłu. Ale kiedy zdałam sobie z tego sprawę, pojawiła się inna myśl: „Nie jest to pozycja, którą zwykle przyjmuję, więc jak ludzie zauważą, że jestem ładna?”.
Ojciec od dzieciństwa uczył mnie różnych rzeczy. Towarzyszyłam mu w pracy, gdy krył gontem dach albo pośpiesznie zdejmował ze ściany lampy naftowe podczas huraganu. W rezultacie uwierzyłam, że jestem w stanie zrobić wszystko; wydaje się, że ojciec również w to wierzył. Pewnego dnia wbił sobie ogromną drzazgę pod paznokieć. Mama o mało nie zemdlała – nie znosiła widoku krwi – ale ojciec już wiedział, że jestem odporniejsza. Wziął szczypczyki i spytał, czy wyciągnę drzazgę.
– Tak! – odpowiedziałam z entuzjazmem (byłam wtedy małą dziewczynką) i wbiłam szczypczyki w ciało.
Mama uwielbiała opowiadać historię o ławce w kościele, a tata o szczypczykach. Jego wiara, że potrafię zrobić wszystko, zaszczepiła we mnie poczucie, że jeśli ktoś potrafi coś zrobić, to ja też.
Kiedy byłam mała, mój brat miał rewolwer, zabawkę. Wszyscy chłopcy z sąsiedztwa mieli rewolwery i stale bawili się w wojsko. Ja też chciałam się bawić w wojsko. Kiedy miałam cztery lata, poprosiłam Świętego Mikołaja o rewolwer. W poprzednim roku dostałam okulary przeciwsłoneczne, więc uważałam, że sprawa jest załatwiona. W tym czasie dość dobrze pisałam i czytałam, więc nagryzmoliłam list do Świętego Mikołaja. Rodzice nie mieli pojęcia, o co konkretnie mi chodzi: „Chcę dostać rewolwer”. Wydawało się to niejasne. Uważali, że kiedy ich ukochana córka pisze list do Świętego Mikołaja, nie należy niszczyć magii i prosić o wyjaśnienia. W wigilijny poranek znalazłam banknot pięciodolarowy z kartką od Świętego Mikołaja, który napisał: „Kochana Geeno! Daję Ci pieniądze, żebyś sama kupiła sobie rewolwer. Kocham Cię! Święty Mikołaj”.
Wybuchnęłam płaczem.
– To pismo taty, nie Świętego Mikołaja! Nie ma Świętego Mikołaja!
Właśnie takie były skutki tego, że nauczyłam się rozpoznawać charakter pisma ojca już w wieku czterech lat. Już wcześniej zaczęłam dręczyć matkę pytaniami na temat zagadek związanych ze Świętym Mikołajem, na przykład:
– Komin jest za wąski, żeby się przecisnął.
– Mikołaj się kurczy, by wejść do domu.
– Och, naprawdę? Przecież mamy w kominku piec, więc jak to możliwe?
Chciałam znać fakty, żądałam odpowiedzi. Jestem pewna, że mama uważała to za bardzo zabawne.
A jednak kupiłam sobie rewolwer.
W trzeciej i czwartej klasie miałam pierwszego chłopaka. Wierzyłam w uczucia Davida Karhmana i dobrze się czułam w jego towarzystwie. Na każdej przerwie kupował mi lody za swoje kieszonkowe (za zgodą ojca). Nigdy się nie martwiłam, co o mnie myśli ani jak powinnam się zachowywać w jego obecności. Byłam sobą i miałam chłopaka – proste.
Pewnego dnia, gdy byliśmy w czwartej klasie, nasza nauczycielka, pani Moore, rozdawała ubrania ze swojej garderoby i powiedziała, że możemy brać, co chcemy.
– Podarujcie je komuś, jeśli macie ochotę – dodała, obrzucając mnie i Davida ciepłym spojrzeniem, po czym uśmiechnęła się tajemniczo. Uwielbialiśmy ją.
Czasami myślę, że związek z Davidem był najbardziej naturalną, pozbawioną sztuczności przyjaźnią w całym moim życiu. Relacje, w których pozostajemy sobą, są naprawdę wspaniałe.
Rozdział 2
Moim zdaniem większość ludzi miała w dzieciństwie przynajmniej jednego potwora, którego śmiertelnie się bała, ale ja prawdopodobnie pobiłam w tej dziedzinie rekord świata. Miałam cały batalion potworów, a do tego kilka rezerwowych kompanii i plutonów. Wieczorami zawsze toczyły ze mną wojny, dopóki nie opuściłam domu w wieku siedemnastu lat.
Oznaczało to, że moje dzieciństwo było dość stresujące.
Opiszę tylko kilka z nich… Miałam oczywiście standardowego potwora ukrytego pod łóżkiem, którego przechytrzałam, jeśli wskakiwałam do łóżka z dostatecznie dużej odległości i nie mógł mnie chwycić za nogi. Kiedy znalazłam się w łóżku, nie mogłam naturalnie się z niego wychylić, bo wtedy mógłby mnie dopaść. Potwór pod łóżkiem różnił się od tego, który siedział na końcu łóżka – ten drugi dotykał stóp, jeśli prostowałam nogi, więc zawsze spałam zwinięta w kłębek (zaczęłam spać w normalnej pozycji długo po opuszczeniu Wareham). W szafie też czaił się potwór, może szkielet (to oczywiste – co jeszcze może siedzieć w szafie?), a inny chował się za drzwiami. Na szczęście te potwory mi nie zagrażały, póki leżałam w bezpiecznej pościeli.
Zupełnie inny był najniebezpieczniejszy potwór mojego dzieciństwa, który potrafił czytać w moich myślach. Jeśli się nad tym głębiej zastanowić, jest to fascynujące i przerażające. Zwykłe potwory miały tę zaletę, że pozostawały w swoich miejscach: ten ukryty w szafie nie wychodził i nie spacerował po domu, na litość boską! Ale oto istniał również niewidzialny potwór telepata, który znał moje myśli i w każdej chwili mógł zajrzeć w głąb mojego mózgu. W dzieciństwie należy unikać potworów i wyprowadzać je w pole, lecz on potrafił czytać w myślach, co oznaczało, że przed pójściem spać musiałam utrzymywać nieustanną, męczącą czujność. Należało przechytrzyć coś, co w gruncie rzeczy było emanacją mojego własnego umysłu. Do licha…
Wyglądało to następująco. Jeśli leżałam w łóżku i chciałam zmylić potwora telepatę, myślałam gorączkowo: „Hej, popatrz na mnie, jestem w kuchni, jem krakersy marki Ritz!”. Potwór dawał się łatwo nabrać z powodu dokładnych szczegółów i mojej bezczelnej pewności siebie. Wzmianka o jedzeniu miała kluczowe znaczenie, ponieważ nadawała przekazywanym myślom pozory rzeczywistości. Kiedy zastawiłam pułapkę, udawał się do kuchni, by mnie dopaść, choć znajdowałam się bezpieczna w sypialni i z powodzeniem unikałam innych przebywających tam potworów. Jednak w końcu napięcie związane z oszukiwaniem potwora telepaty stawało się zbyt wielkie – nie byłam jeszcze zawodową aktorką – i myślałam: „Ach, mam nadzieję, że nie spostrzeże, że jestem w swoim pokoju”. Następnie wyskakiwałam z łóżka i biegłam na korytarz, gdy potwór wchodził po schodach do mojej sypialni. (Domyślam się, że potwór czytający w myślach był ślepy, bo nigdy się nie obawiałam, że minę go w korytarzu).
„TAK! – myślałam w chłodnym korytarzu, patrząc na chłodny, bezduszny księżyc w oknie. – Tak, leżę w łóżku…”
Nie spałam dobrze.
Wymyśliłam także potwora pojawiającego się poza domem, w ciągu dnia – osiągnięcie, z którego jestem trochę dumna. Był to potworny olbrzym stojący tuż za horyzontem; zbliżał się do mnie o krok, gdy robiłam coś złego. Z tego powodu spędzałam dużo czasu, wpatrując się w horyzont i sprawdzając, czy nie wyłania się zza niego czubek ogromnej głowy. Nieustannie zadręczałam się potworami. Nie mogłam zrobić nic złego i musiałam sprawiać wszystkim przyjemność, za wszelką cenę.
Na naszej ulicy był także prawdziwy potwór. Wrócę do niego za chwilę.
W późniejszych latach usiłowałam sobie przypomnieć, jakie przerażające zbrodnie popełniłam jako dziewczynka, by zasłużyć na takie udręki. Nie byłam złym dzieckiem. Zawsze chciałam robić wszystko jak najlepiej.
W dzieciństwie prześladowały mnie nie tylko potwory. Żyłam w ciągłym strachu przed otruciem. Kiedy mama kończyła rozpakowywać torby z zakupami, zakradałam się do spiżarni, by sprawdzić, czy któraś z puszek nie jest wybrzuszona (botulizm). Oglądałam jajka, czy nie są popękane (salmonella), i dokładnie lustrowałam kurczaka przy kolacji, szukając śladu różowego zabarwienia (świadczącego o obecności pałeczek Campylobacter, wywołujących biegunkę). Mama wiele razy przyłapała mnie na grzebaniu wśród szarawych paczek mielonej wołowiny; na mojej twarzy malowało się przerażenie. Najbardziej denerwowało ją to, że zawsze sprawdzałam, co jest w przygotowanym przez nią sandwichu.
– Uważasz, że zamierzam cię otruć?!
Cóż, chyba tak myślałam.
Pewnego dnia rodzice poszli zrobić zakupy na Boże Narodzenie, a ja siedziałam w salonie w fotelu ojca pokrytym oliwkowozielonym skajem i przeglądałam „Reader’s Digest”. Natrafiłam na wzmiankę, że poinsecja jest trująca. Opuściłam czasopismo i popatrzyłam na stolik do kawy: stała na nim poinsecja. Cholera! Zastanawiałam się, czy wydziela aromaty, które zatrują mnie przez inhalację. Nie mogłam się oprzeć i dotknęłam wnętrza maleńkich kwiatków, po czym została mi na palcu kropla wilgoci.
Doszłam do wniosku, że umieram.
Nie było sensu myć palca, szkoda już się dokonała. Położyłam się na fotelu, czując, jak trucizna zaczyna działać. Kiedy rodzice wrócili i weszli do salonu, ujrzeli mnie bliską śmierci.
– Mamo, przykro mi, ale umieram – oznajmiłam. – Dotknęłam poinsecji.
– Och, na litość boską! Musiałabyś ją zjeść! – odparła.
Żaden z członków naszej rodziny nie miał pojęcia, dlaczego mam taką obsesję na punkcie otrucia. Ale później byłam z matką w kuchni w kościele, gdzie wraz z innymi paniami przygotowywała kolację dla państwa Clubów. W którymś momencie zaczęły rozmawiać o karmieniu piersią. Myślała, że jej nie słyszę, i powiedziała:
– Och, Geena nie chciała przestać ssać. W końcu musiałam posmarować sobie brodawki pikantnym sosem, żeby ją oduczyć.
BINGO! Zagadka rozwiązana!
Czy oprócz tych wszystkich tortur musiałam też cierpieć na ciężką hipochondrię? Nie wiem – może te wszystkie potwory, trucizny i choroby świadczyły o mojej niezwykłości? (Na szczęście uwolniłam się od tego przed wielu laty). Kiedy jako dziecko słyszałam o nowej chorobie, byłam pewna, że już ją mam albo wkrótce na nią zapadnę. Mama musiała się poddać i gdy miałam dwanaście lat, zaprowadziła mnie do lekarza, by sprawdził, czy nie mam raka piersi. To tylko jeden przykład. Najdłużej trwająca choroba zaatakowała mnie, gdy obejrzałam jeden z odcinków Quincy M.E., serialu telewizyjnego, w którym Jack Klugman występuje w roli błyskotliwego koronera. W tym konkretnym odcinku Quincy odkrył, że szkolna gwiazda futbolu zmarła na tętniaka mózgu.
– Miał w głowie tykającą bombę zegarową – powiedział. – Musiała w końcu wybuchnąć.
Doszłam do wniosku, że prawdopodobnie ja też mam w głowie tykającą bombę zegarową, po czym przez następne dwa lata starałam się nie poruszać głową. Nie żartuję. Jeśli w pobliżu ktoś się odzywał, obracałam całe ciało, by na niego spojrzeć.
Przypuszczam, że moją pierwszą rolą była rola córki, niekiedy wymagająca. Uwielbiałam mamę, kochającą, dowcipną i dobrą. Ale jej dramatyczna wizja świata prawdopodobnie ukształtowała moją osobowość.
W każdy sobotni wieczór oglądaliśmy razem program Wide World of Sports i od czasu do czasu pokazywano walki byków. Mama kochała zwierzęta i była wściekła.
– Wiesz co? Chętnie wzięłabym jeden z tych szpikulców i dźgnęła go! Popatrz, jak mu się to podoba! Naprawdę bym go dźgnęła!
Miała oczywiście rację w kwestii maltretowania zwierząt. Jednak uwaga, że dźgnęłaby matadora, sprawiła, że zjeżyły mi się włosy na głowie. Popatrzyłam na ojca, by sprawdzić jego reakcję, on zaś ironicznie zauważył:
– Twoja matka jest pozbawiona chrześcijańskiej wyrozumiałości.
Ojciec mojego ojca, mieszkający w domu tuż za nami, odznaczał się tą samą cechą. Z jakichś powodów „dziadzia” był bardzo niemiły – wręcz okrutny – wobec mojego ukochanego brata Dana, co rozwścieczało moją mamę (trudno jej się dziwić). Wiele razy powtarzała, że nie znosi „dziadzi”; często mówiła nawet:
– Przeklęty staruch! Jak umrze, będę tańczyć na jego grobie! Tańczyć, powiadam!
Gdy po latach umarł, byłam przerażona, że spełni obietnicę. Oczywiście tego nie zrobiła. Nie widziałam tańca.
Kiedy byłam w końcu na tyle duża, by zostawać sama w domu, gdy rodzice gdzieś się wybrali, matka próbowała mnie przekonać, bym z nimi pojechała. Mówiła wtedy:
– Jeśli zginiemy w wypadku samochodowym, będziesz żałować, że z nami nie pojechałaś.
JECHAŁAM Z RODZICAMI. Wolałabym ponieść śmierć razem z nimi, niż dręczyć się wyrzutami sumienia, że przeżyłam.
Przez całe dzieciństwo nie miałam w domu ani odrobiny prywatności. W drzwiach łazienki nie było zamka i musiałam zostawiać otwarte drzwi sypialni, by rodzice mogli usłyszeć mój głos, gdybym o coś poprosiła albo miała koszmar. (Takie przynajmniej były oficjalne powody). Między naszymi sypialniami znajdowała się wspólna garderoba, której drzwi również zostawiano otwarte. Rodzice wprowadzili te zasady, gdy byłam mała, by mieć mnie na oku, ale później nic się nie zmieniło. Nigdy nie przyszło mi nawet do głowy, by poprosić o większą dozę prywatności… ani nie zamknęłam tych cholernych drzwi.
Mieszkańcy Nowej Anglii są mistrzami świata w przemilczaniu wstydliwych kwestii, które mogą budzić emocje. Nie mówimy absolutnie o niczym.
Kiedy Dan i ja byliśmy bardzo mali, mieliśmy kota – nazywał się Sunny – lecz pewnego dnia zniknął. Mama powiedziała, że Sunny uciekł, ale dodała:
– Na pewno jest teraz u bardzo miłej rodziny.
CO TAKIEGO?!
– Musimy go szukać! – zawołałam. – Skąd wiesz, że mieszka u jakiejś rodziny?! Może jest ranny albo zabłądził? Powinniśmy go znaleźć! Dlaczego obcy ludzie mieliby opiekować się naszym kotem?!
Powtarzałam to w nieskończoność. Nie mieściło mi się w głowie, że moi rodzice, łagodni jak baranki i kochający zwierzęta, po zniknięciu kociaka natychmiast spisali go na straty. Od tamtej pory w czasie jazdy samochodem ja i Dan przyciskaliśmy twarze do szyb, wypatrując Sunny’ego. Jeśli zauważyliśmy żółtego kota, krzyczeliśmy do ojca, by zatrzymał auto, bo chcieliśmy sprawdzić, czy to on. Ale rodzice zawsze byli pewni, że to nie Sunny. Nawet gdy byliśmy na wakacjach w innym stanie, rozglądaliśmy się za żółtymi kotami. Trwało to latami.
Tak naprawdę Sunny został przejechany przez samochód, a rodzice chcieli nam oszczędzić traumatycznej świadomości, że nie żyje… po czym zastąpili tę traumę całymi latami martwienia się o niego. Powinnam była ich później spytać, czy żałowali tej decyzji i zdali sobie sprawę, że niczego nam nie oszczędzili. Świadomość, że nie oszczędzili nam traumy, musiała być dla nich torturą. Milczeliśmy w samochodzie, który miał za chwilę się rozbić; milczeliśmy, by nie wywołać niewłaściwych emocji. Najważniejszy był spokój.
W mojej rodzinie istniała również niepisana zasada, by nie wspominać o czynnościach fizjologicznych… zwłaszcza o sprawach związanych z seksem lub organami reprodukcyjnymi. Byłam taka naiwna, że zawsze wpadałam na miny, nie przeczuwając ich istnienia.
Kiedy miałam około ośmiu lat, siedziałam z rodzicami w salonie i oglądałam czasopismo kobiece. Zauważyłam kolejne tajemnicze ogłoszenie, w którym była mowa o tym, że coś pozwala czuć się świeżo, i spytałam z irytacją:
– Co to właściwie jest TAMPON, do licha?
Dalszy ciąg tej sceny mógł wyglądać różnie. Czy moja mama:
a. Usiadła obok mnie i obejrzałyśmy razem ogłoszenie?
b. Wyszła ze mną do drugiego pokoju i wytłumaczyła, do czego służą tampony?
c. Udała, że mnie nie słyszy?
Postąpiła zupełnie inaczej. Szepnęła w panice: „Powiem ci później”, a ojciec szybko zasłonił twarz gazetą. Z tego powodu przyjęłam, że tampony mają coś wspólnego z tatą. (A mama niczego mi później nie wyjaśniła).
Jedno z moich najwstydliwszych przeżyć wiąże się z lekturą innego artykułu w „Reader’s Digest”. Opowiadał o tym, że można zajść w ciążę wskutek kontaktu z plemnikami znajdującymi się na zewnątrz waginy. (Oczywiście to bardzo mało prawdopodobne, lecz święcie wierzyłam we wszystko, co przeczytałam).
Tata od czasu do czasu wyjeżdżał służbowo i w takich chwilach spałam z mamą w sypialni rodziców (nie było tam potworów). Po przeczytaniu artykułu spałam w łóżku na miejscu taty. Pomyślałam: „A jeśli zostawił plemniki na prześcieradle i wejdą po mojej nodze?”. Musiałam się zabezpieczyć. Nie przeszłam jeszcze okresu dojrzewania – prawie nic nie wiedziałam. Znalazłam czyste prześcieradło, zakradłam się do sypialni (żeby mama się nie zorientowała) i rozłożyłam je na swoim miejscu.
Kilka dni później oświadczyła:
– Och, Geeno, tata jest bardzo urażony, że położyłaś prześcieradło po jego stronie łóżka. – Prześcieradło! Zapomniałam je zabrać! Ale oczywiście nie mogłam powiedzieć ani słowa o plemnikach. Raczej bym umarła, więc musiałam udawać, że położyłam prześcieradło na łóżku, bo uważałam, że połowa ojca nie jest czysta. Co za męka…
Jak się okazało, dostałam okresu dopiero w wieku szesnastu lat. Pamiętam, jak zobaczyłam krew na prześcieradle i pomyślałam: „To koniec”. Powiedziałam nawet matce – po raz drugi: „Mamo, przykro mi, ale umieram”. Szybko wyprowadziła mnie z błędu.
Hordy potworów, zatrucia, fikcyjne choroby i koty widma zajmowały mi mnóstwo czasu, ale w prawdziwym życiu również czaił się potwór. Na razie nie wiedziałam o jego istnieniu.
Kiedy miałam dziesięć lat, rodzice poprosili mojego brata, by pozwolił mi roznosić część gazet, które dostarczał do domów sąsiadów. Łaskawie odstąpił mi domy położone najbliżej naszego. Miał rower, a ja jeszcze nie, więc roznosiłam gazety na piechotę. Lubiłam pukać do drzwi i wręczać gazetę bezpośrednio każdemu klientowi, zamiast zostawiać ją na trawniku.
W trakcie roznoszenia gazet miałam mnóstwo czasu dla siebie i wymyślałam niezliczone fantastyczne historie. Niedaleko naszego domu znajdowała się ulica, gdzie nie było domów, tylko strumień i ładny las. Z jakiegoś powodu wyobrażałam sobie, że jestem niewidzialna w czasie tej części spaceru, więc zwykle zatrzymywałam się i szukałam gałązek w kształcie litery T albo Z. Gałązka w kształcie litery T znaczyła: „Tak, mogę bezpiecznie iść dalej”, a w kształcie litery Z, znacznie trudniejsza do znalezienia: „Jestem zupełnie bezpieczna”. Później stałam przez chwilę na niewielkim mostku, rzucając gałązki do wody i głośno śpiewając. Problem polegał na tym, że starsi klienci mieszkający przy ulicy czasem tak niecierpliwie czekali na gazety, że wychodzili i patrzyli ze wzgórza, dlaczego tak długo się nie pojawiam, po czym widzieli mnie śpiewającą hymny nad potokiem. Czasami, podobnie jak pani Perkins, gdy kosiłam trawnik, dzwonili do matki i mówili, że coś jest ze mną nie tak.
Ale nie była to najgorsza rzecz, jaka zdarzyła się podczas roznoszenia gazet.
Mieszkanie na piętrze jednego z domów na trasie wynajmował pan Teller. Na parterze dawałam gazetę pani Keys, po czym wchodziłam tylnymi schodami, by wręczyć panu Tellerowi jego „Cape Cod Standard-Times”. Dziękował i zapraszał mnie na poczęstunek – zwykle ciasteczka marki Ho Hos albo Ding Dong.
W końcu chciał mnie przytulać. Były to długie przytulanki, w czasie których mogłam nawet jeść ciasteczka.
A później zaczął pocierać pięścią moją waginę.
Nie wiedziałam, co robi i dlaczego; w gruncie rzeczy nie zdawałam sobie sprawy, że to coś złego i że mam między nogami coś intymnego.
Pewnego dnia, zupełnie niewinnie, rozmawiałam z matką w kuchni w trakcie zmywania naczyń i wspomniałam o poczęstunkach i przytulankach pana Tellera.
– Jest jedna rzecz, której nie rozumiem – powiedziałam. – Dlaczego robi coś takiego? – Wyciągnęłam rękę i zrobiłam matce dokładnie to, co pan Teller robił mnie.
Kiedy jej dotknęłam, o mało nie wyleciała przez sufit. Wtedy nic z tego nie rozumiałam i ciągle nie potrafię sobie wyobrazić, co czuła matka, gdy poznała tę rewelację, choć przede wszystkim pragnęła mnie chronić. Upuściła do zlewu rondel, który szorowała; wypadła przez drzwi frontowe i zniknęła, nim zrozumiałam, co się dzieje.
Patrzyłam, jak maszeruje środkiem ulicy do domu pana Tellera. Pełna zakłopotania i niepokoju zobaczyłam, że wchodzi tylnym wejściem.
Czekałam. Naprawdę nie wiem, jak długo: po prostu stałam jak skamieniała na werandzie. Co się dzieje?! Co ja takiego zrobiłam?! Co powiedziałam, że moja pogodna matka, śpiewająca piosenki z musicali, nagle popędziła ulicą?!
W końcu zauważyłam jej trudną do pomylenia sylwetkę. Wracała. Na szczęście szła chodnikiem, nie środkiem ulicy. Zatrzymała się, gdy do mnie dotarła.
– Od tej chwili masz zostawiać gazetę na dole – powiedziała. – Nie wolno ci chodzić na górę. – Później weszła do domu. Słyszałam, jak wyjmuje rondel ze zlewu i znowu zaczyna go szorować.
Sekret przestał być sekretem, ale nie wiedziałam jeszcze, jaką cenę będę musiała za niego zapłacić.
A co z Tellerem? Nie pojechaliśmy na policję, by złożyć zawiadomienie o molestowaniu seksualnym: byliśmy mieszkańcami Nowej Anglii. Rodzice ukryli wstydliwą tajemnicę, zaciskając zęby. Nie miałam pojęcia, że byłam molestowana; rozumiałam tylko, że zdarzyło się coś bardzo dziwnego i wstydliwego.
Cokolwiek się stało, znowu zrobiłam coś niewłaściwego. Tak, wszędzie znajdowały się miny, niektóre tak dobrze ukryte, że nie można było ich zauważyć. Aby złagodzić stres, bez przerwy powtarzałam do siebie jedno zdanie: „Za dziesięć lat nie będziesz tego pamiętać”. Okazało się to nieprawdą, lecz w owym czasie z pewnością trochę mnie uspokoiło.
Po przeciwnej stronie ulicy, kilka domów dalej, mieszkała Lucyann, moja najlepsza przyjaciółka od czwartego roku życia. Byłyśmy nierozłączne. Bawiłyśmy się prawie codziennie, a jej mama, Lucia, stała się moją drugą matką. (Miałam również trzecią matkę, Amy Kelly, nauczycielkę gry na pianinie i na flecie. Spotkało mnie ogromne szczęście, że w moim życiu pojawiło się tyle wspaniałych kobiet).
Lucia wiedziała, że nie potrafię mówić, co myślę – że jeśli zaprosi mnie na kolację, grzecznie podziękuję – więc po prostu dzwoniła do mojej matki i informowała:
– Geena zostaje na kolację, porozmawiam z tobą później.
Potem rozłączała się, nim mama zdążyła powiedzieć: „O nie, nie kłopocz się…”. Uwielbiałam Lucię. Nigdy się przy niej nie martwiłam, że będę musiała odmówić zjedzenia czegoś, na co naprawdę mam ochotę. Zmuszała mnie do kosztowania swoich przysmaków, na przykład pysznego smażonego kurczaka z mnóstwem czosnku.
Lucyann i ja często oglądałyśmy telewizję z Lucią, która pewnego wieczoru oświadczyła w czasie programu Johnny’ego Carsona:
– Jeśli kiedyś weźmiesz udział w programie Johnny’ego Carsona, Geeno, będziesz wiedziała, że odniosłaś sukces.
Zapamiętałam tę uwagę, aż wreszcie wzięłam udział w programie Carsona. Często mówiła również, że jestem piękna: „Zaczekaj, aż dorośniesz, Geeno, sama się przekonasz”. Wolałabym, by inne dzieci uważały mnie za piękną w tej chwili, ale opinia dorosłego na temat mojej przyszłości miała duże znaczenie. Komplement sprawił mi wielką przyjemność.
Lucyann i ja miałyśmy ulubioną zabawę. Oszczędzałyśmy pieniądze, by kupić litr mleka. Później, gdy jedna z nas piła z kartonu, druga próbowała ją rozśmieszyć, by wypuściła mleko przez nos.
Lucyann i ja wystawiałyśmy sztuki w suterenie, czasami dla jej matki, czasami dla mojej, czasami dla obu. W sztukach – w gruncie rzeczy były okropne – nie ujawniały się nasze przyszłe talenty aktorskie, a biedne matki musiały obejrzeć wiele takich przedstawień. Nigdy nie prosiły, żebyśmy przerwały występ i zagrały coś innego. Nic nas nie zrażało. Zawsze nosiłyśmy peruki i często wkładałyśmy na głowy rajstopy; ich nogawki imitowały kucyki. Potem zaczęłyśmy korzystać z zestawu plastikowych peruk, który Lucyann dostała na Gwiazdkę.
Ale najważniejszą rzeczą w naszym życiu były laleczki, trolle Wishnik – te ze sterczącymi włosami. Prawie codziennie pakowałam zabawki i szłam do Lucyann. Tworzyłyśmy skomplikowany fikcyjny świat z niewiarygodnie skomplikowanymi życiorysami. Była to opera mydlana trwająca wiele lat.
Moim najważniejszym trollem Wishnik była Kiki Kadoodlehopper z włosami o barwie lawendy, sławna aktorka mająca męża Nicka. Było oczywiste, że to mężczyzna, ponieważ rysowałam mu wąsy i krótko go strzygłam. W owych czasach modyfikowanie lalki wydawało się aktem buntu. Kiki miała brzydką, lojalną, sympatyczną siostrę o imieniu Amy, która zawsze wiązała zielone włosy w kok.
Były to dla mnie prawdziwe postacie, prawdopodobnie kalki Ginger Grant i Mary Ann Summers z Wyspy Gilligana. (Oglądałam ten serial tyle razy, że ciągle pamiętam słowa piosenek muzycznej wersji Hamleta). Nikt nie zgadłby, jak wiele znaczyły dla mnie trolle Wishnik: były całym moim światem. Ciągle je mam, a także stosy ubranek, które dla nich uszyłam. (Dla Kiki oczywiście suknie wieczorowe). Znałam najdrobniejszy szczegół ich życia.
W gruncie rzeczy Kiki/Ginger i Amy/Mary Ann były wyrazem dwóch stron mojego charakteru: przyszłą aktorką i cichą, spokojną dziewczyną, którą powinnam być według oczekiwań otaczających ludzi.
Jeśli wyobrażacie sobie, że jako nastolatka cieszyłam się powodzeniem u chłopaków, całkowicie się mylicie. W szkole średniej poszłam na jedną randkę z Eddiem O’Melią i nie zaprosił mnie na następną. Na przestrzeni lat spotykałam wielu ludzi, którzy mówili: „Mój kuzyn/stryj/przyjaciel chodził z tobą na randki w szkole średniej. Zawsze odpowiadałam pytaniem: «Czy nazywał się Eddie O’Melia? Jeśli nie, to chyba jakaś pomyłka»”.
Nie tylko sąsiedzi uważali mnie za dziwaczkę. Chłopcy też. Spotkania grupy nastolatków w moim kościele prowadził młodszy pastor Wyatt i kiedy siedzieliśmy w kręgu, spytał pewnego dnia:
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Dobra Nowina o odprężeniu, przeł. Piotr Kostyło, w: William James, Życie i ideały, Wydawnictwo Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego, Bydgoszcz 2010, s. 60–61 (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza). [wróć]