Umrzeć przez grzeczność - Geena Davis - ebook + książka

Umrzeć przez grzeczność ebook

Davis Geena

5,0

Opis

Brawurowe wspomnienia jednej z największych gwiazd Hollywood

Geena Davis, laureatka Oscara i ikona amerykańskiego kina, opowiada o swojej zaskakującej przemianie – od niezwykle grzecznej dziewczynki do jednej z największych gwiazd Hollywood.

W wieku trzech lat oznajmiła, że zostanie aktorką filmową. Dzisiaj, mając na koncie wiele kreacji, w tym kultową tytułową rolę w filmie Thelma i Louise, zrealizowała marzenie z dzieciństwa – lecz droga do odnalezienia samej siebie nie była prosta. Z niezwykłą szczerością i w przewrotnie dowcipny sposób Geena Davis opowiada o dorastaniu, karierze, związkach miłosnych oraz o działalności na rzecz równouprawnienia płci w Hollywood.

A także o tym, jak – wraz z kolejnymi rolami – uczyła się żyć na własnych zasadach. Podobnie jak wykreowana przez nią Thelma podczas wyprawy ze swoją przyjaciółką Louise.

Umrzeć przez grzeczność to wzruszająca opowieść o drodze życiowej kobiety, która najpierw walczyła w swoim imieniu, by nauczyć się walczyć w imieniu innych kobiet.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 293

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Geena Davis

Umrzeć przez grzeczność

Roz­dział 1

Jak zostałam skurwielką

Przed kilku laty wpa­dłam na pomysł opu­bli­ko­wa­nia wspo­mnień i zaczę­łam noto­wać wyda­rze­nia, które mogła­bym opi­sać. Nie­dawno przej­rza­łam notatki i oka­zało się, że na samym początku napi­sa­łam: „Traw­nik pani Mor­gan”.

Ni­gdy nie zna­łam żad­nej pani Mor­gan i nie pamię­tam jej traw­nika. Nasz traw­nik, ow­szem. Pamię­tam, że pew­nego dnia, gdy byłam małą dziew­czynką, pani Per­kins odwie­dziła moją matkę i powie­działa, że coś jest ze mną nie tak. Tata zosta­wił mnie na traw­niku przy domu z kosiarką elek­tryczną, a ja uda­wa­łam, że źdźbła trawy to nie­przy­ja­ciel­scy żoł­nie­rze: toczy­łam z nimi zacie­kłą walkę. Pani Per­kins uznała, że dziew­czynka kosząca traw­nik i gniew­nie wrzesz­cząca do trawy to bar­dzo dziwny widok.

Moja matka otrzy­mała wiele tele­fo­nów z suge­stiami, że coś jest ze mną nie tak.

* * *

Dawa­łam ludziom w kość na ekra­nie na długo, zanim to robi­łam w praw­dzi­wym życiu. Role, w które się wcie­la­łam, pro­wa­dziły mnie nie­spo­dzie­wa­nymi ścież­kami – nie prze­wi­dzia­łam tego, gdy marzy­łam o karie­rze aktor­skiej. Pomo­gły mi się zmie­nić, w nie­rów­nym tem­pie, w silną kobietę. W trak­cie swo­jej kariery naj­pierw gra­łam w Toot­sie gwiazdkę opery mydla­nej para­du­jącą w bie­liź­nie, potem wystą­pi­łam w Thel­mie i Louise jako gospo­dyni domowa ucie­ka­jąca przed szarą codzien­no­ścią, wresz­cie wcie­li­łam się w rolę feno­me­nal­nej bejs­bo­listki w Ich wła­snej lidze i pierw­szej kobiety peł­nią­cej funk­cję pre­zy­denta Sta­nów Zjed­no­czo­nych w Pani pre­zy­dent. Wiele wło­ży­łam w te filmy, ale zyska­łam znacz­nie wię­cej. Aktor­stwo zmie­niało mnie za każ­dym razem, kiedy się nim zaj­mo­wa­łam.

Nie­które filmy, w któ­rych wystą­pi­łam, na przy­kład Ziem­skie dziew­czyny są łatwe, pomo­gły widzom odna­leźć w sobie siłę.

Mia­łam ogromne szczę­ście – ćwi­czy­łam na ekra­nie pro­wa­dze­nie innego życia niż moje wła­sne, peł­niej­szego, swo­bod­niej­szego, bar­dziej auten­tycz­nego. Boha­terki były odważ­niej­sze ode mnie, lecz ich odwaga mi się udzie­liła i zmie­niły mnie w począt­ku­jącą – póź­niej w pełni roz­wi­niętą – skur­wielkę. (Pozwa­lam sobie tak się nazy­wać, ponie­waż w dwa tysiące trzy­na­stym roku cza­so­pi­smo „The Mary Sue” opu­bli­ko­wało arty­kuł zaty­tu­ło­wany: Geena Davis jest w swo­ich rolach naj­więk­szą skur­wielką w dzie­jach kina).

Ludzie obser­wu­jący moje życie z dystansu praw­do­po­dob­nie wyobra­żają sobie, że sta­wa­łam się skur­wielką stop­niowo, że moja droga do skur­wiel­stwa to ładna, równa linia, która powoli się wznosi:

Droga prze­miany w skur­wielkę, jak ją widzi przy­pad­kowy obser­wa­tor

Jed­nak praw­dziwa linia wygląda nastę­pu­jąco:

Rze­czy­wi­stość

Pod­czas wędrówki do źró­deł mojej siły oczy­wi­ście napo­ty­ka­łam prze­ciw­no­ści; przy­czyną wahań i cofa­nia się jest para­li­żu­jąca grzecz­ność, którą wpo­jono mi w dzie­ciń­stwie. Wycho­wa­łam się w Nowej Anglii i byłam zbyt wysoka, by się ukryć.

Mogę być jedną z nie­licz­nych osób, które są w sta­nie powie­dzieć z ręką na sercu, że o mało nie umarły przez grzecz­ność. Dwoje innych to moi rodzice, jak się wkrótce prze­ko­na­cie. Wszystko zaczęło się we wcze­snym dzie­ciń­stwie. Nauczono mnie, że mam pro­sić, nie żądać; że muszę być uprze­dza­jąco grzeczna, nie wolno mi oka­zy­wać, że mam jakieś potrzeby. Nawet gdy ktoś dawał mi w upalny dzień szklankę wody z lodem, mówi­łam: „Nie, dzię­kuję. Nie chce mi się pić”. Trudno sobie wyobra­zić, co by się zda­rzyło w innym przy­padku! Mogła­bym się stać dziew­czyną, która za każ­dym razem życzy sobie pie­przo­nej wody z lodem, a kto chciałby mieć do czy­nie­nia z taką osobą?!

Jako ośmio­latka o mało nie zgi­nę­łam przez grzecz­ność. Mój wuj Jack, mający dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć lat, odwo­ził do domu swoją żonę, ciotkę Marion, moich rodzi­ców i mnie po kola­cji w restau­ra­cji. Cudowny sta­ru­szek od czasu do czasu nie­ostroż­nie skrę­cał na sąsiedni pas ruchu, na szczę­ście pusty. Moi rodzice nie powie­dzieli: „NA LITOŚĆ BOSKĄ, JACK, JEDŹ PRO­STO, BO INA­CZEJ WSZY­SCY ZGI­NIEMY!”. Umie­ścili mnie mię­dzy sobą na tyl­nym sie­dze­niu, uwa­ża­jąc, że kiedy doj­dzie do nie­unik­nio­nego czo­ło­wego zde­rze­nia z autem nad­jeż­dża­ją­cym z prze­ciwka, będę bez­piecz­niej­sza. (Choć mogła­bym zostać wyrzu­cona do przodu przez przed­nią szybę). W końcu wuj Jack znowu zje­chał na prze­ciwny pas ruchu, prze­kra­cza­jąc żółtą linię – ale tym razem z prze­ciwka naprawdę nad­jeż­dżał samo­chód.

Moi rodzice dalej nie reago­wali.

W ostat­niej chwili, kilka sekund przed zde­rze­niem, Marion powie­działa cicho:

– Tro­chę w prawo, Jack.

Cią­gle pamię­tam wykrzy­wione twa­rze pasa­że­rów wozu, który obok nas prze­mknął, kiedy wuj zdo­łał w porę skrę­cić. Lek­cja brzmiała: „Nie mów niczego, co mogłoby zostać uznane za nie­grzeczne, nawet jeśli możesz zgi­nąć”.

* * *

Uwa­żam, że naj­więk­sze zada­nie mojego życia pole­gało na tym, by nauczyć się auten­tycz­nie reago­wać na to, co mnie spo­tyka. Boha­terki, które gra­łam, pomo­gły mi się zmie­nić, powoli, w nie­rów­nym tem­pie, w kogoś, kto potrafi posta­wić na swoim – a cza­sami wie, co czuje w danym momen­cie.

Kiedy zagra­łam Thelmę, zda­łam sobie sprawę, że zawsze marzy­łam o zosta­niu aktorką, ponie­waż mogłam dzięki temu stać się na ekra­nie osobą wie­rzącą w sie­bie – kimś, kim despe­racko chcia­łam być w praw­dzi­wym życiu. Zna­cie powie­dze­nie: „Uda­waj aż do skutku; w końcu sta­niesz się tym, kogo uda­jesz”. Nie­ele­gancko spa­ra­fra­zo­wa­ła­bym je nastę­pu­jąco: „Graj, aż sta­niesz się odgry­waną posta­cią”. Niech ludzie myślą, że taka jesteś w praw­dzi­wym życiu.

Przed Thelmą i Louise byłam cho­ro­bli­wie skromna i cicha. Posta­no­wi­łam zapi­sać się na kurs samo­obrony (w fir­mie Impact, ofe­ru­ją­cej zna­ko­mite tre­ningi). W trak­cie ćwi­czeń uczest­nicy muszą sta­wić czoła ogrom­nemu męż­czyź­nie w kom­bi­ne­zo­nie ochron­nym koja­rzą­cym się z logo firmy Miche­lin: można go ude­rzać bez obawy, że się go zrani. Na początku tre­ner kazał nam sta­nąć w rzę­dzie, a męż­czy­zna w kostiu­mie szedł w naszą stronę. Kiedy zanadto się zbli­żał, mie­li­śmy powie­dzieć: „Stop!”. Pod­cho­dził po kolei do uczest­ni­ków zajęć, a gdy znaj­do­wał się zbyt bli­sko, róż­nice w zacho­wa­niach ćwi­czą­cych poka­zy­wały, jak silne lub słabe są ich mecha­ni­zmy obronne.

A kiedy przy­szła moja kolej? Pra­wie mnie dotknął, bo nie potra­fi­łam w porę powie­dzieć: „Stop!”. W ogóle nie umia­łam zare­ago­wać.

Jako czter­dzie­sto­kil­ku­let­nia kobieta zaję­łam się dzia­łal­no­ścią spo­łeczną i zało­ży­łam wła­sny insty­tut zaj­mu­jący się pro­ble­ma­tyką gen­der w mediach. I zosta­łam matką! Uro­dzi­łam dzieci późno, w wieku czter­dzie­stu sze­ściu i czter­dzie­stu ośmiu lat! Uwa­żam za cudowne, że nastą­piło to po przej­ściu przeze mnie prze­miany w skur­wielkę. Mogłam je nauczyć, co ozna­cza być silną kobietą, poka­zać, że męż­czyźni i kobiety są równi.

Sły­sze­li­ście kie­dyś taką zagadkę?

„Ojciec i syn mieli groźny wypa­dek i tra­fili do róż­nych szpi­tali. Kiedy chłopca przy­wie­ziono do sali ope­ra­cyj­nej, chi­rurg zawo­łał: «Nie mogę go ope­ro­wać, to mój syn!». Kim był chi­rurg?”

Dzien­ni­karka prze­pro­wa­dza­jąca ze mną wywiad powie­działa mi kie­dyś, że jeśli ktoś zna odpo­wiedź, to tylko moje dzieci, a ja odpar­łam: „Masz rację!”. Póź­niej, dla zabawy, zada­łam to pyta­nie swo­jemu pię­cio­let­niemu synowi, wie­dząc, że roz­wiąże zagadkę.

Wymie­nił wszyst­kich moż­li­wych krew­nych, zasu­ge­ro­wał nawet, że cho­dzi o sąsiada, po czym prze­rwa­łam i powie­dzia­łam, że chi­rur­giem była matka chłopca.

– Wyklu­czone. Kobiety nie mogą być leka­rzami.

O cho­lera…

Innym razem byłam z synami w parku, gdy nagle spo­strze­gli dzię­cioła. Chcąc pod­kre­ślić rów­ność mię­dzy płciami, spy­ta­łam:

– Prawda, że śliczna?

Natych­miast obró­cili głowy w moją stronę i spy­tali pra­wie jed­no­cze­śnie:

– Skąd wiesz, że to dziew­czyna?!

Upie­ra­łam się do tego stop­nia, że kiedy oglą­da­li­śmy kre­skówkę i zaczy­na­łam coś mówić, prze­ry­wali mi:

– Już zauwa­ży­li­śmy, mamo. W fil­mie jest za mało dziew­czyn.

Jestem opty­mistką. Nasza kul­tura w końcu zda sobie sprawę, że jeste­śmy uprze­dzeni do kobiet, jeśli będziemy to poka­zy­wać. Muszę być opty­mistką. Wiele razy kupo­wa­łam napój z kom­bu­czy i myśla­łam: „O tak, kom­bu­cza. Może tym razem będzie mi sma­ko­wać!”.

* * *

Kiedy dowie­dzia­łam się, że ludzie muszą pra­co­wać, zro­zu­mia­łam, co chcę zro­bić z wła­snym życiem. Bóg jeden wie, skąd przy­szedł mi do głowy pomysł zosta­nia aktorką, i to w tak mło­dym wieku, zwłasz­cza że moja rodzina nie miała abso­lut­nie żad­nych związ­ków z fil­mem i tele­wi­zją. Pocho­dzę z Ware­ham w sta­nie Mas­sa­chu­setts, które opty­mi­stycz­nie nazywa się „bramą do Cape Cod”. Nie jest celem podróży – należy przez nie prze­je­chać, by dotrzeć do przy­lądka Cape Cod. Z pew­no­ścią nie ma nic wspól­nego z Hol­ly­wood.

Według rodzi­ców w wieku trzech lat oświad­czy­łam, że chcę grać w fil­mach – sama tego nie pamię­tam, ale jestem pewna, że to powie­dzia­łam. W dzie­ciń­stwie mia­łam nie­wzru­szone, idio­tyczne prze­ko­na­nie, że zostanę aktorką. (Nawia­sem mówiąc, w języku angiel­skim zawsze uży­wam słowa actor, a nie actress. Moim zda­niem wyraz actress wkrótce wyj­dzie z uży­cia, jako rów­nie dziwny jak docto­ress albo poetess). Uwa­żam się za byłą kel­nerkę, która została aktorką.

Szybko zaczę­łam się przy­go­to­wy­wać do przy­szłej kariery. Kie­dyś spę­dzi­łam w domu cały tydzień, chora na grypę, i bez prze­rwy oglą­da­łam opery mydlane. Zauwa­ży­łam, że pod koniec kilku scen jeden z boha­te­rów czę­sto unosi brwi, sygna­li­zu­jąc, że jest zain­try­go­wany. Uzna­łam, że uno­sze­nie brwi musi być jedną z umie­jęt­no­ści aktor­skich, więc przez trzy dni uno­si­łam lewą brew, oglą­da­jąc tele­wi­zję. Póź­niej pomy­śla­łam: „A jeśli kamera jest po dru­giej stro­nie?”. Prze­sta­wi­łam się na prawą brew i nauczy­łam się uno­sić obie.

Rodzice byli tra­dy­cjo­na­li­stami, ale kiedy powie­dzia­łam, że chcę stu­dio­wać aktor­stwo, odpo­wie­dzieli po pro­stu: „Och, w porządku”. Zare­ago­wali w taki sam spo­sób, jak­bym oświad­czyła, że zamie­rzam stu­dio­wać oftal­mo­lo­gię albo zarzą­dza­nie: coś, co pozwala zna­leźć dobrą pracę. Ale oczy­wi­ście moje zain­te­re­so­wa­nie aktor­stwem nie było niczym nowym. Od początku wie­dzieli, że o tym marzę.

Bill i Lucille poznali się w Ware­ham w her­ba­ciarni Pod Bia­łym Kró­li­kiem, gdzie matka była kel­nerką, a ojciec wpa­dał na lunch. W trak­cie poga­wędki zdali sobie sprawę, że jako dziecko Bill cho­dził do den­ty­sty w nie­wiel­kim mia­steczku w sta­nie Ver­mont; den­ty­stą był nie kto inny, tylko ojciec matki. Oka­zało się, że Bill i Lucille pocho­dzą z maleń­kich, bli­sko poło­żo­nych mia­ste­czek w Ver­mon­cie, ale los spra­wił, że poznali się czte­ry­sta kilo­me­trów na połu­dnie.

Ojciec był skrom­nym miesz­kań­cem Nowej Anglii, geniu­szem w dzie­dzi­nie inży­nie­rii, mecha­ni­kiem, sto­la­rzem, posia­da­czem paten­tów w zakre­sie geo­de­zji. Popro­szony o pomoc przez sąsia­dów, potra­fił napra­wić wszystko: pale­ni­sko, samo­chód, insta­la­cję wodo­cią­gową, kosiarkę do trawy. Mama ciężko pra­co­wała i miała wiele zajęć: wycho­wy­wała mojego brata i mnie, zatrud­niła się w domu opieki po prze­ciw­nej stro­nie ulicy, gdzie pro­wa­dziła z pacjen­tami zaję­cia pla­styczne, a ponadto dora­biała jako asy­stentka nauczy­cielki w miej­sco­wej szkole pod­sta­wo­wej. Była rów­nież kel­nerką w Ben Howe’s Chic­ken House.

Tań­czyła z mio­tłą, śpie­wa­jąc pio­senki z musi­cali.

Mój brat Dan był dwa i pół roku star­szy ode mnie. Podob­nie jak wiele dzieci, cza­sem się uwiel­bia­li­śmy, a cza­sem budo­wa­li­śmy w jadalni mur z pude­łek płat­ków śnia­da­nio­wych, by na sie­bie nie patrzeć.

* * *

W moim akcie uro­dze­nia figu­rują imiona Vir­gi­nia Eli­za­beth, ale wra­ca­jąc ze szpi­tala po poro­dzie, mama spy­tała małego Dana, jak chciałby mnie nazy­wać. Otrzy­ma­łam imię po sio­strze matki, Vir­gi­nii, którą nazy­wano Ginny, więc przy­do­mek musiał brzmieć ina­czej. Dan powie­dział: „Geena” (a może „Gina”?). Mojej matce bar­dzo się to spodo­bało; żało­wała, że nie wymy­śliła tego imie­nia przed nazwa­niem mnie Vir­gi­nią. Zawsze uwa­ża­łam za zabawne, że ma kło­poty z pisow­nią mojego imie­nia.

Nasza rodzina – mama, tata, Dan i ja – pro­wa­dziła podobny żywot jak moi dziad­ko­wie. Ogrze­wa­li­śmy dom pie­cem opa­la­nym drew­nem, korzy­sta­li­śmy z lamp naf­to­wych i bra­li­śmy kąpiel raz w tygo­dniu, w sobotni wie­czór (nie mie­li­śmy prysz­nica). Dan i ja kąpa­li­śmy się w wan­nie w tej samej wodzie, cza­sem on pierw­szy, cza­sem ja, ponie­waż musie­li­śmy ją oszczę­dzać. Kąpiel w dru­giej wodzie zawsze wywo­ły­wała we mnie dreszcz prze­ra­że­nia.

Tata miał kolek­cję około pię­ciu­set zabyt­ko­wych sie­kier, które leżały w całym domu, nawet pod sto­łem w jadalni i pod moim łóż­kiem. Mama hodo­wała owoce i warzywa, które jedli­śmy – wszystko, od cuki­nii do szpa­ra­gów – w przy­do­mo­wym ogro­dzie o powierzchni czte­ry­stu metrów kwa­dra­to­wych. Czę­sto zaczy­nała goto­wać wodę i mówiła: „Idź zerwać kuku­ry­dzę”. Miesz­ka­li­śmy w domu jak z serialu Domek na pre­rii, ale nie nosi­li­śmy kra­cia­stych sukie­nek i far­tu­chów. I nie było pre­rii.

Rodzi­ców nauczono, by byli samo­wy­star­czalni. Wycho­wali się w cza­sach, gdy ludzie musieli wybu­do­wać wła­sny dom i szyć wła­sne ubra­nia. Nasza kolek­cja uży­wa­nej pla­sti­ko­wej folii mogła budzić zdu­mie­nie. Nie jestem pewna, czy kie­dy­kol­wiek kupili nową rolkę.

Byli rów­nież naj­bar­dziej grzecz­nymi, uprzej­mymi ludźmi, jacy kie­dy­kol­wiek żyli na świe­cie. Mogliby być ami­szami, gdyby sły­szeli o ami­szach. Ich życie niczym by się nie róż­niło.

* * *

Jak powie­dzia­łam, bar­dzo wcze­śnie wybra­łam wyma­rzoną karierę. W wieku trzech lat popro­si­łam Świę­tego Miko­łaja o oku­lary prze­ciw­sło­neczne, ponie­waż wie­dzia­łam już, że noszą je gwiazdy fil­mowe. (Mama mówiła, że prze­żyła gehennę, szu­ka­jąc w grud­niu w sta­nie Mas­sa­chu­setts oku­la­rów prze­ciw­sło­necz­nych dla dziecka). Zakła­da­łam je, gdy oglą­da­łam tele­wi­zję.

Szybko nauczy­łam się nie spra­wiać nikomu kło­po­tów. Jako roczna dziew­czynka sie­dzia­łam w cza­sie nabo­żeń­stwa na kola­nach matki; wier­ci­łam się i pod­ska­ki­wa­łam. W końcu ude­rzy­łam głową w ławkę z przodu, a głu­chy odgłos był tak gło­śny, że wszy­scy zasty­gli. Ludzie zgro­ma­dzeni w kościele cze­kali, jaki potworny wydam z sie­bie ryk. Jed­nak pano­wała cisza. Mama wspo­mi­nała, że mocno mnie przy­tu­liła i cicho szep­nęła: „Tss… tss…”. Była to jedna z jej ulu­bio­nych opo­wie­ści na mój temat, którą sły­sza­łam wiele razy. „I nie wydała żad­nego dźwięku!” – koń­czyła z dumą, jak­bym zdała nie­wia­ry­god­nie trudny egza­min, pozo­sta­jąc grzeczna i nie­wi­dzialna.

Opo­wia­dam histo­rię o ławce w kościele, ponie­waż to jeden z naj­waż­niej­szych momen­tów okresu, który mnie ukształ­to­wał: nauczy­łam się być nie­wi­dzialna, a jed­nak widzialna, aser­tywna, lecz skromna, gło­śna, a jed­nak nie­śmiała. Tam­tej nie­dzieli wbito mi do głowy coś bar­dzo w stylu Nowej Anglii – że przede wszyst­kim powin­nam nie zwra­cać na sie­bie uwagi.

* * *

Moja matka prze­żyła tra­ge­dię w mło­dym wieku. Jej uko­chany ojciec, sto­ma­to­log, zgi­nął w wypadku, kiedy miała zale­d­wie jede­na­ście lat. Był pasa­że­rem samo­chodu kolegi den­ty­sty jadą­cego w strasz­nej zamieci; w pew­nym momen­cie wysta­wił głowę przez okno, by zoba­czyć, gdzie się znaj­dują, i zabił go znak dro­gowy. Rodzina matki popa­dła w skrajną nędzę. Bab­cia zara­biała tro­chę pie­nię­dzy, sprze­da­jąc domowe bułeczki; mama musiała pędzić do domu klienta, kiedy były wciąż cie­płe. Gdyby oka­zały się zimne, zre­zy­gno­wałby z zakupu i nie dosta­łaby ani gro­sza.

W szkole śred­niej miała tylko dwie sukienki: jedną nosiła, a druga była w pra­niu. Pra­co­wała jako nia­nia za dolara dzien­nie; w szkole nosiła ubra­nia sio­stry, a w col­lege’u brata. Kiedy pod­jęli pracę, nie sfi­nan­so­wali jej stu­diów pie­lę­gniar­skich, choć to obie­cali, więc do końca życia czuła żal z tego powodu, chyba słusz­nie.

Bill i Lucille mieli jesz­cze jed­nego syna, Joela, który uro­dził się mar­twy. Danowi i mnie ni­gdy o tym nie mówiono i dowie­dzie­li­śmy się dopiero po śmierci matki, bo ojciec chciał pocho­wać z nią Joela. Kiedy przy­po­mi­nam sobie dzie­ciń­stwo, uwa­żam za roz­dzie­ra­jące, że cza­sami mówiła do nas: „Gdy­bym miała jesz­cze jed­nego syna, nazwa­ła­bym go Joel”. W isto­cie rze­czy uro­dziła syna o imie­niu Joel.

Mimo to kochała życie. Zna­ko­mi­cie śpie­wała i tań­czyła (z mio­tłą i bez mio­tły), a jej reper­tuar kome­diowy obej­mo­wał wiele pio­se­nek musi­ca­lo­wych, które śpie­wała na cały głos:

SAMOTNA jestem w tym mie­ście…

Lecz uczę się strze­lać oczami

I kie­dyś zdzi­wi­cie się wresz­cie.

Ukradnę komuś chło­paka,

A potem zapro­szę do domu.

Obejmę go, poca­łuję

I ni­gdy nie oddam nikomu…

Mój ojciec był naj­zręcz­niej­szym, naj­cich­szym i naj­skrom­niej­szym miesz­kań­cem Nowej Anglii, lecz z pew­no­ścią nie przy­po­mi­nał Spen­cera Tracy’ego. Budziło to roz­cza­ro­wa­nie matki, która twier­dziła, że jej „praw­dzi­wym narze­czo­nym” jest Tracy.

Czę­sto dra­ma­tycz­nie się żaliła, że źle wygląda. Tata nie przy­po­mi­nał bożysz­cza kobiet, ale odzna­czał się zgryź­li­wym poczu­ciem humoru:

– Jestem taka stara i brzydka! – mówiła.

Ojciec zasta­na­wiał się przez chwilę.

– Jesz­cze nie kosz­mar­nie brzydka…

* * *

Jako dziew­czynka byłam nie­wia­ry­god­nie nie­śmiała i mil­cząca; moje rzad­kie wybu­chy entu­zja­zmu zawsze spra­wiały, że ludzie sta­rali się mnie uci­szać. Szybko się nauczy­łam, że jeśli robię coś spon­ta­nicz­nie, muszę za to zapła­cić wysoką cenę.

W wieku sze­ściu lat obser­wo­wa­łam zaję­cia bale­towe mojej przy­ja­ciółki Lucy­ann. Instruk­torka zauwa­żyła, że jestem zachwy­cona, i spy­tała miłym tonem:

– Chcia­ła­byś spró­bo­wać?

– Tak, bar­dzo!

Cze­ka­łam na swoją kolej, po czym musia­łam prze­biec tanecz­nym kro­kiem przez salę. Zro­bi­łam to z wiel­kim entu­zja­zmem. Kiedy wró­ci­łam na miej­sce, instruk­torka spoj­rzała na mnie chłodno, z góry, i powie­działa:

– Możesz usiąść.

Wydaje się, że mój entu­zjazm w połą­cze­niu z bra­kiem umie­jęt­no­ści sta­no­wił nie­wy­ba­czalną zbrod­nię. Wyszłam z cie­nia, bo myśla­łam, że nic mi nie grozi.

Jed­nak gro­ziło.

Cią­gle mia­łam pecha. Dwa lata po fia­sku w cza­sie zajęć bale­to­wych poje­cha­łam na obóz letni. Pierw­szego dnia mie­li­śmy test pły­wacki. Cho­dziło o to, by spraw­dzić, jak daleko możemy pły­nąć pod wodą, nie wynu­rza­jąc głowy, by zaczerp­nąć tchu. Nie umia­łam pły­wać i byłam prze­ra­żona, że inne dzieci się o tym dowie­dzą, więc posta­no­wi­łam dać z sie­bie wszystko.

Kiedy przy­szła moja kolej, zanu­rzy­łam twarz w wodzie, po czym zaczę­łam jak sza­lona prze­bie­rać rękami i nogami, aż zabra­kło mi tchu. Kiedy się wynu­rzy­łam, pomy­śla­łam: „O cho­lera, musia­łam dopły­nąć naprawdę daleko…”, po czym oka­zało się, że jestem mniej wię­cej tam, gdzie zaczę­łam.

Patrzyli na mnie instruk­tor i inne dzieci. Mieli dziwne miny, jakby zoba­czyli potwora z Loch Ness. Czu­łam się kosz­mar­nie. Mia­łam ochotę umrzeć.

* * *

Zawsze byłam duża. Do licha, nawet jako nie­mowlę.

Wysoki wzrost może być prze­kleń­stwem dla dziew­czyny albo mło­dej kobiety; nie­które z was mogą o tym wie­dzieć. Dzieci nie lubią się wyróż­niać, chcą tego uni­kać za wszelką cenę. Osoba znacz­nie wyż­sza od rówie­śni­ków bar­dzo rzuca się w oczy. Pra­gnę­łam być niż­sza, a mój wysoki wzrost stał się jedną z przy­czyn mojej wyjąt­ko­wej nie­śmia­ło­ści.

Spę­dza­łam mnó­stwo czasu, prze­glą­da­jąc się w lustrze w łazience. Nie byłam w sta­nie się roz­po­znać. Sta­łam i myśla­łam: „Kto to jest? Kim jestem?”. Obse­syj­nie zasta­na­wia­łam się, czy moja twarz ma w sobie coś atrak­cyj­nego. Jak pamię­tam, pocie­szało mnie to, że pod pew­nym kątem mogłam wyda­wać się ładna: gdy odchy­li­łam głowę do tyłu. Ale kiedy zda­łam sobie z tego sprawę, poja­wiła się inna myśl: „Nie jest to pozy­cja, którą zwy­kle przyj­muję, więc jak ludzie zauważą, że jestem ładna?”.

* * *

Ojciec od dzie­ciń­stwa uczył mnie róż­nych rze­czy. Towa­rzy­szy­łam mu w pracy, gdy krył gon­tem dach albo pośpiesz­nie zdej­mo­wał ze ściany lampy naf­towe pod­czas hura­ganu. W rezul­ta­cie uwie­rzy­łam, że jestem w sta­nie zro­bić wszystko; wydaje się, że ojciec rów­nież w to wie­rzył. Pew­nego dnia wbił sobie ogromną drza­zgę pod pazno­kieć. Mama o mało nie zemdlała – nie zno­siła widoku krwi – ale ojciec już wie­dział, że jestem odpor­niej­sza. Wziął szczyp­czyki i spy­tał, czy wycią­gnę drza­zgę.

– Tak! – odpo­wie­dzia­łam z entu­zja­zmem (byłam wtedy małą dziew­czynką) i wbi­łam szczyp­czyki w ciało.

Mama uwiel­biała opo­wia­dać histo­rię o ławce w kościele, a tata o szczyp­czy­kach. Jego wiara, że potra­fię zro­bić wszystko, zaszcze­piła we mnie poczu­cie, że jeśli ktoś potrafi coś zro­bić, to ja też.

* * *

Kiedy byłam mała, mój brat miał rewol­wer, zabawkę. Wszy­scy chłopcy z sąsiedz­twa mieli rewol­wery i stale bawili się w woj­sko. Ja też chcia­łam się bawić w woj­sko. Kiedy mia­łam cztery lata, popro­si­łam Świę­tego Miko­łaja o rewol­wer. W poprzed­nim roku dosta­łam oku­lary prze­ciw­sło­neczne, więc uwa­ża­łam, że sprawa jest zała­twiona. W tym cza­sie dość dobrze pisa­łam i czy­ta­łam, więc nagry­zmo­li­łam list do Świę­tego Miko­łaja. Rodzice nie mieli poję­cia, o co kon­kret­nie mi cho­dzi: „Chcę dostać rewol­wer”. Wyda­wało się to nie­ja­sne. Uwa­żali, że kiedy ich uko­chana córka pisze list do Świę­tego Miko­łaja, nie należy nisz­czyć magii i pro­sić o wyja­śnie­nia. W wigi­lijny pora­nek zna­la­złam bank­not pię­cio­do­la­rowy z kartką od Świę­tego Miko­łaja, który napi­sał: „Kochana Geeno! Daję Ci pie­nią­dze, żebyś sama kupiła sobie rewol­wer. Kocham Cię! Święty Miko­łaj”.

Wybuch­nę­łam pła­czem.

– To pismo taty, nie Świę­tego Miko­łaja! Nie ma Świę­tego Miko­łaja!

Wła­śnie takie były skutki tego, że nauczy­łam się roz­po­zna­wać cha­rak­ter pisma ojca już w wieku czte­rech lat. Już wcze­śniej zaczę­łam drę­czyć matkę pyta­niami na temat zaga­dek zwią­za­nych ze Świę­tym Miko­ła­jem, na przy­kład:

– Komin jest za wąski, żeby się prze­ci­snął.

– Miko­łaj się kur­czy, by wejść do domu.

– Och, naprawdę? Prze­cież mamy w kominku piec, więc jak to moż­liwe?

Chcia­łam znać fakty, żąda­łam odpo­wie­dzi. Jestem pewna, że mama uwa­żała to za bar­dzo zabawne.

A jed­nak kupi­łam sobie rewol­wer.

* * *

W trze­ciej i czwar­tej kla­sie mia­łam pierw­szego chło­paka. Wie­rzy­łam w uczu­cia Davida Karh­mana i dobrze się czu­łam w jego towa­rzy­stwie. Na każ­dej prze­rwie kupo­wał mi lody za swoje kie­szon­kowe (za zgodą ojca). Ni­gdy się nie mar­twi­łam, co o mnie myśli ani jak powin­nam się zacho­wy­wać w jego obec­no­ści. Byłam sobą i mia­łam chło­paka – pro­ste.

Pew­nego dnia, gdy byli­śmy w czwar­tej kla­sie, nasza nauczy­cielka, pani Moore, roz­da­wała ubra­nia ze swo­jej gar­de­roby i powie­działa, że możemy brać, co chcemy.

– Poda­ruj­cie je komuś, jeśli macie ochotę – dodała, obrzu­ca­jąc mnie i Davida cie­płym spoj­rze­niem, po czym uśmiech­nęła się tajem­ni­czo. Uwiel­bia­li­śmy ją.

Cza­sami myślę, że zwią­zek z Davi­dem był naj­bar­dziej natu­ralną, pozba­wioną sztucz­no­ści przy­jaź­nią w całym moim życiu. Rela­cje, w któ­rych pozo­sta­jemy sobą, są naprawdę wspa­niałe.

Roz­dział 2

Palce chwały

Moim zda­niem więk­szość ludzi miała w dzie­ciń­stwie przy­naj­mniej jed­nego potwora, któ­rego śmier­tel­nie się bała, ale ja praw­do­po­dob­nie pobi­łam w tej dzie­dzi­nie rekord świata. Mia­łam cały bata­lion potwo­rów, a do tego kilka rezer­wo­wych kom­pa­nii i plu­to­nów. Wie­czo­rami zawsze toczyły ze mną wojny, dopóki nie opu­ści­łam domu w wieku sie­dem­na­stu lat.

Ozna­czało to, że moje dzie­ciń­stwo było dość stre­su­jące.

Opi­szę tylko kilka z nich… Mia­łam oczy­wi­ście stan­dar­do­wego potwora ukry­tego pod łóż­kiem, któ­rego prze­chy­trza­łam, jeśli wska­ki­wa­łam do łóżka z dosta­tecz­nie dużej odle­gło­ści i nie mógł mnie chwy­cić za nogi. Kiedy zna­la­złam się w łóżku, nie mogłam natu­ral­nie się z niego wychy­lić, bo wtedy mógłby mnie dopaść. Potwór pod łóż­kiem róż­nił się od tego, który sie­dział na końcu łóżka – ten drugi doty­kał stóp, jeśli pro­sto­wa­łam nogi, więc zawsze spa­łam zwi­nięta w kłę­bek (zaczę­łam spać w nor­mal­nej pozy­cji długo po opusz­cze­niu Ware­ham). W sza­fie też czaił się potwór, może szkie­let (to oczy­wi­ste – co jesz­cze może sie­dzieć w sza­fie?), a inny cho­wał się za drzwiami. Na szczę­ście te potwory mi nie zagra­żały, póki leża­łam w bez­piecz­nej pościeli.

Zupeł­nie inny był naj­nie­bez­piecz­niej­szy potwór mojego dzie­ciń­stwa, który potra­fił czy­tać w moich myślach. Jeśli się nad tym głę­biej zasta­no­wić, jest to fascy­nu­jące i prze­ra­ża­jące. Zwy­kłe potwory miały tę zaletę, że pozo­sta­wały w swo­ich miej­scach: ten ukryty w sza­fie nie wycho­dził i nie spa­ce­ro­wał po domu, na litość boską! Ale oto ist­niał rów­nież nie­wi­dzialny potwór tele­pata, który znał moje myśli i w każ­dej chwili mógł zaj­rzeć w głąb mojego mózgu. W dzie­ciń­stwie należy uni­kać potwo­rów i wypro­wa­dzać je w pole, lecz on potra­fił czy­tać w myślach, co ozna­czało, że przed pój­ściem spać musia­łam utrzy­my­wać nie­ustanną, męczącą czuj­ność. Nale­żało prze­chy­trzyć coś, co w grun­cie rze­czy było ema­na­cją mojego wła­snego umy­słu. Do licha…

Wyglą­dało to nastę­pu­jąco. Jeśli leża­łam w łóżku i chcia­łam zmy­lić potwora tele­patę, myśla­łam gorącz­kowo: „Hej, popatrz na mnie, jestem w kuchni, jem kra­kersy marki Ritz!”. Potwór dawał się łatwo nabrać z powodu dokład­nych szcze­gó­łów i mojej bez­czel­nej pew­no­ści sie­bie. Wzmianka o jedze­niu miała klu­czowe zna­cze­nie, ponie­waż nada­wała prze­ka­zy­wa­nym myślom pozory rze­czy­wi­sto­ści. Kiedy zasta­wi­łam pułapkę, uda­wał się do kuchni, by mnie dopaść, choć znaj­do­wa­łam się bez­pieczna w sypialni i z powo­dze­niem uni­ka­łam innych prze­by­wa­ją­cych tam potwo­rów. Jed­nak w końcu napię­cie zwią­zane z oszu­ki­wa­niem potwora tele­paty sta­wało się zbyt wiel­kie – nie byłam jesz­cze zawo­dową aktorką – i myśla­łam: „Ach, mam nadzieję, że nie spo­strzeże, że jestem w swoim pokoju”. Następ­nie wyska­ki­wa­łam z łóżka i bie­głam na kory­tarz, gdy potwór wcho­dził po scho­dach do mojej sypialni. (Domy­ślam się, że potwór czy­ta­jący w myślach był ślepy, bo ni­gdy się nie oba­wia­łam, że minę go w kory­tarzu).

„TAK! – myśla­łam w chłod­nym kory­ta­rzu, patrząc na chłodny, bez­duszny księ­życ w oknie. – Tak, leżę w łóżku…”

Nie spa­łam dobrze.

Wymy­śli­łam także potwora poja­wia­ją­cego się poza domem, w ciągu dnia – osią­gnię­cie, z któ­rego jestem tro­chę dumna. Był to potworny olbrzym sto­jący tuż za hory­zon­tem; zbli­żał się do mnie o krok, gdy robi­łam coś złego. Z tego powodu spę­dza­łam dużo czasu, wpa­tru­jąc się w hory­zont i spraw­dza­jąc, czy nie wyła­nia się zza niego czu­bek ogrom­nej głowy. Nie­ustan­nie zadrę­cza­łam się potwo­rami. Nie mogłam zro­bić nic złego i musia­łam spra­wiać wszyst­kim przy­jem­ność, za wszelką cenę.

Na naszej ulicy był także praw­dziwy potwór. Wrócę do niego za chwilę.

* * *

W póź­niej­szych latach usi­ło­wa­łam sobie przy­po­mnieć, jakie prze­ra­ża­jące zbrod­nie popeł­ni­łam jako dziew­czynka, by zasłu­żyć na takie udręki. Nie byłam złym dziec­kiem. Zawsze chcia­łam robić wszystko jak naj­le­piej.

W dzie­ciń­stwie prze­śla­do­wały mnie nie tylko potwory. Żyłam w cią­głym stra­chu przed otru­ciem. Kiedy mama koń­czyła roz­pa­ko­wy­wać torby z zaku­pami, zakra­da­łam się do spi­żarni, by spraw­dzić, czy któ­raś z puszek nie jest wybrzu­szona (botu­lizm). Oglą­da­łam jajka, czy nie są popę­kane (sal­mo­nella), i dokład­nie lustro­wa­łam kur­czaka przy kola­cji, szu­ka­jąc śladu różo­wego zabar­wie­nia (świad­czą­cego o obec­no­ści pałe­czek Cam­py­lo­bac­ter, wywo­łu­ją­cych bie­gunkę). Mama wiele razy przy­ła­pała mnie na grze­ba­niu wśród sza­ra­wych paczek mie­lo­nej woło­winy; na mojej twa­rzy malo­wało się prze­ra­że­nie. Naj­bar­dziej dener­wo­wało ją to, że zawsze spraw­dza­łam, co jest w przy­go­to­wa­nym przez nią san­dwi­chu.

– Uwa­żasz, że zamie­rzam cię otruć?!

Cóż, chyba tak myśla­łam.

Pew­nego dnia rodzice poszli zro­bić zakupy na Boże Naro­dze­nie, a ja sie­dzia­łam w salo­nie w fotelu ojca pokry­tym oliw­ko­wo­zie­lo­nym ska­jem i prze­glą­da­łam „Reader’s Digest”. Natra­fi­łam na wzmiankę, że poin­se­cja jest tru­jąca. Opu­ści­łam cza­so­pi­smo i popa­trzy­łam na sto­lik do kawy: stała na nim poin­se­cja. Cho­lera! Zasta­na­wia­łam się, czy wydziela aro­maty, które zatrują mnie przez inha­la­cję. Nie mogłam się oprzeć i dotknę­łam wnę­trza maleń­kich kwiat­ków, po czym została mi na palcu kro­pla wil­goci.

Doszłam do wnio­sku, że umie­ram.

Nie było sensu myć palca, szkoda już się doko­nała. Poło­ży­łam się na fotelu, czu­jąc, jak tru­ci­zna zaczyna dzia­łać. Kiedy rodzice wró­cili i weszli do salonu, ujrzeli mnie bli­ską śmierci.

– Mamo, przy­kro mi, ale umie­ram – oznaj­mi­łam. – Dotknę­łam poin­se­cji.

– Och, na litość boską! Musia­ła­byś ją zjeść! – odparła.

Żaden z człon­ków naszej rodziny nie miał poję­cia, dla­czego mam taką obse­sję na punk­cie otru­cia. Ale póź­niej byłam z matką w kuchni w kościele, gdzie wraz z innymi paniami przy­go­to­wy­wała kola­cję dla pań­stwa Clu­bów. W któ­rymś momen­cie zaczęły roz­ma­wiać o kar­mie­niu pier­sią. Myślała, że jej nie sły­szę, i powie­działa:

– Och, Geena nie chciała prze­stać ssać. W końcu musia­łam posma­ro­wać sobie bro­dawki pikant­nym sosem, żeby ją oduczyć.

BINGO! Zagadka roz­wią­zana!

* * *

Czy oprócz tych wszyst­kich tor­tur musia­łam też cier­pieć na ciężką hipo­chon­drię? Nie wiem – może te wszyst­kie potwory, tru­ci­zny i cho­roby świad­czyły o mojej nie­zwy­kło­ści? (Na szczę­ście uwol­ni­łam się od tego przed wielu laty). Kiedy jako dziecko sły­sza­łam o nowej cho­ro­bie, byłam pewna, że już ją mam albo wkrótce na nią zapadnę. Mama musiała się pod­dać i gdy mia­łam dwa­na­ście lat, zapro­wa­dziła mnie do leka­rza, by spraw­dził, czy nie mam raka piersi. To tylko jeden przy­kład. Naj­dłu­żej trwa­jąca cho­roba zaata­ko­wała mnie, gdy obej­rza­łam jeden z odcin­ków Quincy M.E., serialu tele­wi­zyj­nego, w któ­rym Jack Klug­man wystę­puje w roli bły­sko­tli­wego koro­nera. W tym kon­kret­nym odcinku Quincy odkrył, że szkolna gwiazda fut­bolu zmarła na tęt­niaka mózgu.

– Miał w gło­wie tyka­jącą bombę zega­rową – powie­dział. – Musiała w końcu wybuch­nąć.

Doszłam do wnio­sku, że praw­do­po­dob­nie ja też mam w gło­wie tyka­jącą bombę zega­rową, po czym przez następne dwa lata sta­ra­łam się nie poru­szać głową. Nie żar­tuję. Jeśli w pobliżu ktoś się odzy­wał, obra­ca­łam całe ciało, by na niego spoj­rzeć.

* * *

Przy­pusz­czam, że moją pierw­szą rolą była rola córki, nie­kiedy wyma­ga­jąca. Uwiel­bia­łam mamę, kocha­jącą, dow­cipną i dobrą. Ale jej dra­ma­tyczna wizja świata praw­do­po­dob­nie ukształ­to­wała moją oso­bo­wość.

W każdy sobotni wie­czór oglą­da­li­śmy razem pro­gram Wide World of Sports i od czasu do czasu poka­zy­wano walki byków. Mama kochała zwie­rzęta i była wście­kła.

– Wiesz co? Chęt­nie wzię­ła­bym jeden z tych szpi­kul­ców i dźgnęła go! Popatrz, jak mu się to podoba! Naprawdę bym go dźgnęła!

Miała oczy­wi­ście rację w kwe­stii mal­tre­to­wa­nia zwie­rząt. Jed­nak uwaga, że dźgnę­łaby mata­dora, spra­wiła, że zje­żyły mi się włosy na gło­wie. Popa­trzy­łam na ojca, by spraw­dzić jego reak­cję, on zaś iro­nicz­nie zauwa­żył:

– Twoja matka jest pozba­wiona chrze­ści­jań­skiej wyro­zu­mia­ło­ści.

Ojciec mojego ojca, miesz­ka­jący w domu tuż za nami, odzna­czał się tą samą cechą. Z jakichś powo­dów „dzia­dzia” był bar­dzo nie­miły – wręcz okrutny – wobec mojego uko­cha­nego brata Dana, co roz­wście­czało moją mamę (trudno jej się dzi­wić). Wiele razy powta­rzała, że nie znosi „dzia­dzi”; czę­sto mówiła nawet:

– Prze­klęty sta­ruch! Jak umrze, będę tań­czyć na jego gro­bie! Tań­czyć, powia­dam!

Gdy po latach umarł, byłam prze­ra­żona, że spełni obiet­nicę. Oczy­wi­ście tego nie zro­biła. Nie widzia­łam tańca.

Kiedy byłam w końcu na tyle duża, by zosta­wać sama w domu, gdy rodzice gdzieś się wybrali, matka pró­bo­wała mnie prze­ko­nać, bym z nimi poje­chała. Mówiła wtedy:

– Jeśli zgi­niemy w wypadku samo­cho­do­wym, będziesz żało­wać, że z nami nie poje­cha­łaś.

JECHA­ŁAM Z RODZI­CAMI. Wola­ła­bym ponieść śmierć razem z nimi, niż drę­czyć się wyrzu­tami sumie­nia, że prze­ży­łam.

Przez całe dzie­ciń­stwo nie mia­łam w domu ani odro­biny pry­wat­no­ści. W drzwiach łazienki nie było zamka i musia­łam zosta­wiać otwarte drzwi sypialni, by rodzice mogli usły­szeć mój głos, gdy­bym o coś popro­siła albo miała kosz­mar. (Takie przy­naj­mniej były ofi­cjalne powody). Mię­dzy naszymi sypial­niami znaj­do­wała się wspólna gar­de­roba, któ­rej drzwi rów­nież zosta­wiano otwarte. Rodzice wpro­wa­dzili te zasady, gdy byłam mała, by mieć mnie na oku, ale póź­niej nic się nie zmie­niło. Ni­gdy nie przy­szło mi nawet do głowy, by popro­sić o więk­szą dozę pry­wat­no­ści… ani nie zamknę­łam tych cho­ler­nych drzwi.

* * *

Miesz­kańcy Nowej Anglii są mistrzami świata w prze­mil­cza­niu wsty­dli­wych kwe­stii, które mogą budzić emo­cje. Nie mówimy abso­lut­nie o niczym.

Kiedy Dan i ja byli­śmy bar­dzo mali, mie­li­śmy kota – nazy­wał się Sunny – lecz pew­nego dnia znik­nął. Mama powie­działa, że Sunny uciekł, ale dodała:

– Na pewno jest teraz u bar­dzo miłej rodziny.

CO TAKIEGO?!

– Musimy go szu­kać! – zawo­ła­łam. – Skąd wiesz, że mieszka u jakiejś rodziny?! Może jest ranny albo zabłą­dził? Powin­ni­śmy go zna­leźć! Dla­czego obcy ludzie mie­liby opie­ko­wać się naszym kotem?!

Powta­rza­łam to w nie­skoń­czo­ność. Nie mie­ściło mi się w gło­wie, że moi rodzice, łagodni jak baranki i kocha­jący zwie­rzęta, po znik­nię­ciu kociaka natych­miast spi­sali go na straty. Od tam­tej pory w cza­sie jazdy samo­cho­dem ja i Dan przy­ci­ska­li­śmy twa­rze do szyb, wypa­tru­jąc Sunny’ego. Jeśli zauwa­ży­li­śmy żół­tego kota, krzy­cze­li­śmy do ojca, by zatrzy­mał auto, bo chcie­li­śmy spraw­dzić, czy to on. Ale rodzice zawsze byli pewni, że to nie Sunny. Nawet gdy byli­śmy na waka­cjach w innym sta­nie, roz­glą­da­li­śmy się za żół­tymi kotami. Trwało to latami.

Tak naprawdę Sunny został prze­je­chany przez samo­chód, a rodzice chcieli nam oszczę­dzić trau­ma­tycz­nej świa­do­mo­ści, że nie żyje… po czym zastą­pili tę traumę całymi latami mar­twie­nia się o niego. Powin­nam była ich póź­niej spy­tać, czy żało­wali tej decy­zji i zdali sobie sprawę, że niczego nam nie oszczę­dzili. Świa­do­mość, że nie oszczę­dzili nam traumy, musiała być dla nich tor­turą. Mil­cze­li­śmy w samo­cho­dzie, który miał za chwilę się roz­bić; mil­cze­li­śmy, by nie wywo­łać nie­wła­ści­wych emo­cji. Naj­waż­niej­szy był spo­kój.

W mojej rodzi­nie ist­niała rów­nież nie­pi­sana zasada, by nie wspo­mi­nać o czyn­no­ściach fizjo­lo­gicz­nych… zwłasz­cza o spra­wach zwią­za­nych z sek­sem lub orga­nami repro­duk­cyj­nymi. Byłam taka naiwna, że zawsze wpa­da­łam na miny, nie prze­czu­wa­jąc ich ist­nie­nia.

Kiedy mia­łam około ośmiu lat, sie­dzia­łam z rodzi­cami w salo­nie i oglą­da­łam cza­so­pi­smo kobiece. Zauwa­ży­łam kolejne tajem­ni­cze ogło­sze­nie, w któ­rym była mowa o tym, że coś pozwala czuć się świeżo, i spy­ta­łam z iry­ta­cją:

– Co to wła­ści­wie jest TAM­PON, do licha?

Dal­szy ciąg tej sceny mógł wyglą­dać róż­nie. Czy moja mama:

a. Usia­dła obok mnie i obej­rza­ły­śmy razem ogło­sze­nie?

b. Wyszła ze mną do dru­giego pokoju i wytłu­ma­czyła, do czego służą tam­pony?

c. Udała, że mnie nie sły­szy?

Postą­piła zupeł­nie ina­czej. Szep­nęła w panice: „Powiem ci póź­niej”, a ojciec szybko zasło­nił twarz gazetą. Z tego powodu przy­ję­łam, że tam­pony mają coś wspól­nego z tatą. (A mama niczego mi póź­niej nie wyja­śniła).

Jedno z moich naj­wsty­dliw­szych prze­żyć wiąże się z lek­turą innego arty­kułu w „Reader’s Digest”. Opo­wia­dał o tym, że można zajść w ciążę wsku­tek kon­taktu z plem­ni­kami znaj­du­ją­cymi się na zewnątrz waginy. (Oczy­wi­ście to bar­dzo mało praw­do­po­dobne, lecz świę­cie wie­rzy­łam we wszystko, co prze­czy­ta­łam).

Tata od czasu do czasu wyjeż­dżał służ­bowo i w takich chwi­lach spa­łam z mamą w sypialni rodzi­ców (nie było tam potwo­rów). Po prze­czy­ta­niu arty­kułu spa­łam w łóżku na miej­scu taty. Pomy­śla­łam: „A jeśli zosta­wił plem­niki na prze­ście­ra­dle i wejdą po mojej nodze?”. Musia­łam się zabez­pie­czyć. Nie prze­szłam jesz­cze okresu doj­rze­wa­nia – pra­wie nic nie wie­dzia­łam. Zna­la­złam czy­ste prze­ście­ra­dło, zakra­dłam się do sypialni (żeby mama się nie zorien­to­wała) i roz­ło­ży­łam je na swoim miej­scu.

Kilka dni póź­niej oświad­czyła:

– Och, Geeno, tata jest bar­dzo ura­żony, że poło­ży­łaś prze­ście­ra­dło po jego stro­nie łóżka. – Prze­ście­ra­dło! Zapo­mnia­łam je zabrać! Ale oczy­wi­ście nie mogłam powie­dzieć ani słowa o plem­ni­kach. Raczej bym umarła, więc musia­łam uda­wać, że poło­ży­łam prze­ście­ra­dło na łóżku, bo uwa­ża­łam, że połowa ojca nie jest czy­sta. Co za męka…

Jak się oka­zało, dosta­łam okresu dopiero w wieku szes­na­stu lat. Pamię­tam, jak zoba­czy­łam krew na prze­ście­ra­dle i pomy­śla­łam: „To koniec”. Powie­dzia­łam nawet matce – po raz drugi: „Mamo, przy­kro mi, ale umie­ram”. Szybko wypro­wa­dziła mnie z błędu.

* * *

Hordy potwo­rów, zatru­cia, fik­cyjne cho­roby i koty widma zaj­mo­wały mi mnó­stwo czasu, ale w praw­dzi­wym życiu rów­nież czaił się potwór. Na razie nie wie­dzia­łam o jego ist­nie­niu.

Kiedy mia­łam dzie­sięć lat, rodzice popro­sili mojego brata, by pozwo­lił mi roz­no­sić część gazet, które dostar­czał do domów sąsia­dów. Łaska­wie odstą­pił mi domy poło­żone naj­bli­żej naszego. Miał rower, a ja jesz­cze nie, więc roz­no­si­łam gazety na pie­chotę. Lubi­łam pukać do drzwi i wrę­czać gazetę bez­po­śred­nio każ­demu klien­towi, zamiast zosta­wiać ją na traw­niku.

W trak­cie roz­no­sze­nia gazet mia­łam mnó­stwo czasu dla sie­bie i wymy­śla­łam nie­zli­czone fan­ta­styczne histo­rie. Nie­da­leko naszego domu znaj­do­wała się ulica, gdzie nie było domów, tylko stru­mień i ładny las. Z jakie­goś powodu wyobra­ża­łam sobie, że jestem nie­wi­dzialna w cza­sie tej czę­ści spa­ceru, więc zwy­kle zatrzy­my­wa­łam się i szu­ka­łam gałą­zek w kształ­cie litery T albo Z. Gałązka w kształ­cie litery T zna­czyła: „Tak, mogę bez­piecz­nie iść dalej”, a w kształ­cie litery Z, znacz­nie trud­niej­sza do zna­le­zie­nia: „Jestem zupeł­nie bez­pieczna”. Póź­niej sta­łam przez chwilę na nie­wiel­kim mostku, rzu­ca­jąc gałązki do wody i gło­śno śpie­wa­jąc. Pro­blem pole­gał na tym, że starsi klienci miesz­ka­jący przy ulicy cza­sem tak nie­cier­pli­wie cze­kali na gazety, że wycho­dzili i patrzyli ze wzgó­rza, dla­czego tak długo się nie poja­wiam, po czym widzieli mnie śpie­wa­jącą hymny nad poto­kiem. Cza­sami, podob­nie jak pani Per­kins, gdy kosi­łam traw­nik, dzwo­nili do matki i mówili, że coś jest ze mną nie tak.

Ale nie była to naj­gor­sza rzecz, jaka zda­rzyła się pod­czas roz­no­sze­nia gazet.

Miesz­ka­nie na pię­trze jed­nego z domów na tra­sie wynaj­mo­wał pan Tel­ler. Na par­te­rze dawa­łam gazetę pani Keys, po czym wcho­dzi­łam tyl­nymi scho­dami, by wrę­czyć panu Tel­lerowi jego „Cape Cod Stan­dard-Times”. Dzię­ko­wał i zapra­szał mnie na poczę­stu­nek – zwy­kle cia­steczka marki Ho Hos albo Ding Dong.

W końcu chciał mnie przy­tu­lać. Były to dłu­gie przy­tu­lanki, w cza­sie któ­rych mogłam nawet jeść cia­steczka.

A póź­niej zaczął pocie­rać pię­ścią moją waginę.

Nie wie­dzia­łam, co robi i dla­czego; w grun­cie rze­czy nie zda­wa­łam sobie sprawy, że to coś złego i że mam mię­dzy nogami coś intym­nego.

Pew­nego dnia, zupeł­nie nie­win­nie, roz­ma­wia­łam z matką w kuchni w trak­cie zmy­wa­nia naczyń i wspo­mnia­łam o poczę­stun­kach i przy­tu­lan­kach pana Tel­lera.

– Jest jedna rzecz, któ­rej nie rozu­miem – powie­dzia­łam. – Dla­czego robi coś takiego? – Wycią­gnę­łam rękę i zro­bi­łam matce dokład­nie to, co pan Tel­ler robił mnie.

Kiedy jej dotknę­łam, o mało nie wyle­ciała przez sufit. Wtedy nic z tego nie rozu­mia­łam i cią­gle nie potra­fię sobie wyobra­zić, co czuła matka, gdy poznała tę rewe­la­cję, choć przede wszyst­kim pra­gnęła mnie chro­nić. Upu­ściła do zlewu ron­del, który szo­ro­wała; wypa­dła przez drzwi fron­towe i znik­nęła, nim zrozu­mia­łam, co się dzieje.

Patrzy­łam, jak masze­ruje środ­kiem ulicy do domu pana Tel­lera. Pełna zakło­po­ta­nia i nie­po­koju zoba­czy­łam, że wcho­dzi tyl­nym wej­ściem.

Cze­ka­łam. Naprawdę nie wiem, jak długo: po pro­stu sta­łam jak ska­mie­niała na weran­dzie. Co się dzieje?! Co ja takiego zro­bi­łam?! Co powie­dzia­łam, że moja pogodna matka, śpie­wa­jąca pio­senki z musi­cali, nagle popę­dziła ulicą?!

W końcu zauwa­ży­łam jej trudną do pomy­le­nia syl­wetkę. Wra­cała. Na szczę­ście szła chod­ni­kiem, nie środ­kiem ulicy. Zatrzy­mała się, gdy do mnie dotarła.

– Od tej chwili masz zosta­wiać gazetę na dole – powie­działa. – Nie wolno ci cho­dzić na górę. – Póź­niej weszła do domu. Sły­sza­łam, jak wyj­muje ron­del ze zlewu i znowu zaczyna go szo­ro­wać.

Sekret prze­stał być sekre­tem, ale nie wie­dzia­łam jesz­cze, jaką cenę będę musiała za niego zapła­cić.

A co z Tel­le­rem? Nie poje­cha­li­śmy na poli­cję, by zło­żyć zawia­do­mie­nie o mole­sto­wa­niu sek­su­al­nym: byli­śmy miesz­kań­cami Nowej Anglii. Rodzice ukryli wsty­dliwą tajem­nicę, zaci­ska­jąc zęby. Nie mia­łam poję­cia, że byłam mole­sto­wana; rozumia­łam tylko, że zda­rzyło się coś bar­dzo dziw­nego i wsty­dli­wego.

Cokol­wiek się stało, znowu zro­bi­łam coś nie­wła­ści­wego. Tak, wszę­dzie znaj­do­wały się miny, nie­które tak dobrze ukryte, że nie można było ich zauwa­żyć. Aby zła­go­dzić stres, bez prze­rwy powta­rza­łam do sie­bie jedno zda­nie: „Za dzie­sięć lat nie będziesz tego pamię­tać”. Oka­zało się to nie­prawdą, lecz w owym cza­sie z pew­no­ścią tro­chę mnie uspo­ko­iło.

* * *

Po prze­ciw­nej stro­nie ulicy, kilka domów dalej, miesz­kała Lucy­ann, moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka od czwar­tego roku życia. Były­śmy nie­roz­łączne. Bawi­ły­śmy się pra­wie codzien­nie, a jej mama, Lucia, stała się moją drugą matką. (Mia­łam rów­nież trze­cią matkę, Amy Kelly, nauczy­cielkę gry na pia­ni­nie i na fle­cie. Spo­tkało mnie ogromne szczę­ście, że w moim życiu poja­wiło się tyle wspa­nia­łych kobiet).

Lucia wie­działa, że nie potra­fię mówić, co myślę – że jeśli zaprosi mnie na kola­cję, grzecz­nie podzię­kuję – więc po pro­stu dzwo­niła do mojej matki i infor­mo­wała:

– Geena zostaje na kola­cję, poroz­ma­wiam z tobą póź­niej.

Potem roz­łą­czała się, nim mama zdą­żyła powie­dzieć: „O nie, nie kło­pocz się…”. Uwiel­bia­łam Lucię. Ni­gdy się przy niej nie mar­twi­łam, że będę musiała odmó­wić zje­dze­nia cze­goś, na co naprawdę mam ochotę. Zmu­szała mnie do kosz­to­wa­nia swo­ich przy­sma­ków, na przy­kład pysz­nego sma­żo­nego kur­czaka z mnó­stwem czosnku.

Lucy­ann i ja czę­sto oglą­da­ły­śmy tele­wi­zję z Lucią, która pew­nego wie­czoru oświad­czyła w cza­sie pro­gramu Johnny’ego Car­sona:

– Jeśli kie­dyś weź­miesz udział w pro­gra­mie Johnny’ego Car­sona, Geeno, będziesz wie­działa, że odnio­słaś suk­ces.

Zapa­mię­ta­łam tę uwagę, aż wresz­cie wzię­łam udział w pro­gra­mie Car­sona. Czę­sto mówiła rów­nież, że jestem piękna: „Zacze­kaj, aż doro­śniesz, Geeno, sama się prze­ko­nasz”. Wola­ła­bym, by inne dzieci uwa­żały mnie za piękną w tej chwili, ale opi­nia doro­słego na temat mojej przy­szło­ści miała duże zna­cze­nie. Kom­ple­ment spra­wił mi wielką przy­jem­ność.

Lucy­ann i ja mia­ły­śmy ulu­bioną zabawę. Oszczę­dza­ły­śmy pie­nią­dze, by kupić litr mleka. Póź­niej, gdy jedna z nas piła z kar­tonu, druga pró­bo­wała ją roz­śmie­szyć, by wypu­ściła mleko przez nos.

Lucy­ann i ja wysta­wia­ły­śmy sztuki w sute­re­nie, cza­sami dla jej matki, cza­sami dla mojej, cza­sami dla obu. W sztu­kach – w grun­cie rze­czy były okropne – nie ujaw­niały się nasze przy­szłe talenty aktor­skie, a biedne matki musiały obej­rzeć wiele takich przed­sta­wień. Ni­gdy nie pro­siły, żeby­śmy prze­rwały występ i zagrały coś innego. Nic nas nie zra­żało. Zawsze nosi­ły­śmy peruki i czę­sto wkła­da­ły­śmy na głowy raj­stopy; ich nogawki imi­to­wały kucyki. Potem zaczę­ły­śmy korzy­stać z zestawu pla­sti­ko­wych peruk, który Lucy­ann dostała na Gwiazdkę.

Ale naj­waż­niej­szą rze­czą w naszym życiu były laleczki, trolle Wish­nik – te ze ster­czą­cymi wło­sami. Pra­wie codzien­nie pako­wa­łam zabawki i szłam do Lucy­ann. Two­rzy­ły­śmy skom­pli­ko­wany fik­cyjny świat z nie­wia­ry­god­nie skom­pli­ko­wanymi życio­ry­sami. Była to opera mydlana trwa­jąca wiele lat.

Moim naj­waż­niej­szym trol­lem Wish­nik była Kiki Kado­odle­hop­per z wło­sami o bar­wie lawendy, sławna aktorka mająca męża Nicka. Było oczy­wi­ste, że to męż­czy­zna, ponie­waż ryso­wa­łam mu wąsy i krótko go strzy­głam. W owych cza­sach mody­fi­ko­wa­nie lalki wyda­wało się aktem buntu. Kiki miała brzydką, lojalną, sym­pa­tyczną sio­strę o imie­niu Amy, która zawsze wią­zała zie­lone włosy w kok.

Były to dla mnie praw­dziwe posta­cie, praw­do­po­dob­nie kalki Gin­ger Grant i Mary Ann Sum­mers z Wyspy Gil­li­gana. (Oglą­da­łam ten serial tyle razy, że cią­gle pamię­tam słowa pio­se­nek muzycz­nej wer­sji Ham­leta). Nikt nie zgadłby, jak wiele zna­czyły dla mnie trolle Wish­nik: były całym moim świa­tem. Cią­gle je mam, a także stosy ubra­nek, które dla nich uszy­łam. (Dla Kiki oczy­wi­ście suk­nie wie­czo­rowe). Zna­łam naj­drob­niej­szy szcze­gół ich życia.

W grun­cie rze­czy Kiki/Gin­ger i Amy/Mary Ann były wyra­zem dwóch stron mojego cha­rak­teru: przy­szłą aktorką i cichą, spo­kojną dziew­czyną, którą powin­nam być według ocze­ki­wań ota­cza­ją­cych ludzi.

* * *

Jeśli wyobra­ża­cie sobie, że jako nasto­latka cie­szy­łam się powo­dze­niem u chło­pa­ków, cał­ko­wi­cie się myli­cie. W szkole śred­niej poszłam na jedną randkę z Eddiem O’Melią i nie zapro­sił mnie na następną. Na prze­strzeni lat spo­ty­ka­łam wielu ludzi, któ­rzy mówili: „Mój kuzyn/stryj/przy­ja­ciel cho­dził z tobą na randki w szkole śred­niej. Zawsze odpo­wia­da­łam pyta­niem: «Czy nazy­wał się Eddie O’Melia? Jeśli nie, to chyba jakaś pomyłka»”.

Nie tylko sąsie­dzi uwa­żali mnie za dzi­waczkę. Chłopcy też. Spo­tka­nia grupy nasto­lat­ków w moim kościele pro­wa­dził młod­szy pastor Wyatt i kiedy sie­dzie­li­śmy w kręgu, spy­tał pew­nego dnia:

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Dobra Nowina o odprę­że­niu, przeł. Piotr Kostyło, w: Wil­liam James, Życie i ide­ały, Wydaw­nic­two Uni­wer­sy­tetu Kazi­mie­rza Wiel­kiego, Byd­goszcz 2010, s. 60–61 (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­ma­cza). [wróć]