Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ciemność dezorientuje…
Historia ta zaczyna się, gdy Agata ma pięć lat i mieszka na warszawskiej Woli. Jest rok 1988.
Historia ta zaczyna się, gdy Błażej odkrywa zwłoki opiekującej się nim ciotki, która popełniła samobójstwo. Jest rok1965.
A może ta historia zaczyna się zupełnie inaczej? Gdzieś na przecięciu losów całkiem zwyczajnej rodziny, w przypadkowym czasie, który stwarza ją ciągle na nowo.
"Uśpieni" to utkana ze wspomnień i lęków,ale też małych i dużych radości powieść o ciemności w nas samych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 145
Rok wydania: 2021
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
You cannot find peace by avoiding life
Virginia Woolf
– Cześć, wujek! – krzyczy radośnie mała dziewczynka do wychodzącego z klatki schodowej mężczyzny. Nie doczekuje się odpowiedzi. Zamiast tego gromki śmiech wybucha na ławce pod trzepakiem. Głośna salwa odbija się od okien osiedlowych budynków i uderza w skronie małej ze zdwojoną siłą.
To rodzice dzieciaków z podwórka. Jej rodzice. Siedzą tam ściśnięci jak sardynki w puszce. Na pierwszym piętrze nad ostatnią klatką wychyla głowę Beata, zapakowana w trwałą ondulację kucharka z pobliskiego przedszkola. Stukając o parapet sczerniałymi szponami, leniwie obserwuje podwórkowe zamieszanie. Jak zawsze, bez słowa.
Dziewczynka patrzy na matkę, która, mimo rozbawienia, płonie ze wstydu. Wstydu za własne dziecko.
– No, co? Przecież Hanka zawsze tak woła…
Śmiech przybiera na sile, zdezorientowanej Agacie łzy napływają do oczu. Nic nie rozumie, nikt nie tłumaczy. Może w obawie o zmącenie tej euforycznej chwili.
Na górnej barierce trzepaka starszy o trzy lata brat małej z triumfalnym uśmiechem na ustach wykonuje popisowego fikołka. Agata czuje, jakby z każdą sekundą ktoś coraz mocniej wdeptywał ją w ziemię. Teraz wstyd matki przelewa się na nią; pali policzki otulone białymi loczkami, zaciska gardło usiłujące walczyć z napływającą do ust słodyczą.
Dziewczynka chce uciec, ale rozdygotane nóżki nie mogą zrobić najmniejszego kroku. Odwraca głowę i napotyka spojrzenie brodatego sąsiada. Błagalnym wzrokiem wpatruje się w przenikliwe oczy mężczyzny, próbując znaleźć odpowiedź. Ale wujek Hani nic nie mówi. Mruga tylko do Agaty – trochę pobłażliwie, a trochę ze współczuciem – i znika w ciemnej bramie.
Mała jeszcze nie wie, że już niedługo ten sam szykowny pan, mijając ją na klatce schodowej, będzie z nienawiścią w oczach nazywać ją dzieckiem złodzieja.
W tym miejscu warto wspomnieć, że jest rok 1988, Agata ma pięć lat i mieszka na trzecim piętrze w jednym ze starych bloków warszawskiej Woli. Wyżej jest jeszcze strych, gdzie matka dwa razy w tygodniu rozwiesza pranie. Dziewczynka nie darowałaby sobie, gdyby ta wyprawa ją ominęła. Uwielbia zapach gołych murów i kurzu wzbijanego w powietrze przy każdym kroku. Elżbieta, w obawie o zapełnione ubraniami sznury, każe córce chodzić bardzo ostrożnie, ale kiedy nikt nie patrzy, Agata szura mocno nóżkami, wdychając drażniące nozdrza siwe tumany.
Ach, zapomniałabym o najważniejszym. A może o najmniej istotnym dla całej historii. Agata to ja.
Na strychu nie ma prądu, światło dzienne dobija się do wnętrza jedynie małymi otworami w ścianie. Drobinki kurzu błyszczą we wpadających wąskim łukiem promieniach popołudniowego słońca. Wciśnięte w okienka gołębie, usłyszawszy trzask zardzewiałej kłódki, trzepoczącym stadem przenoszą się na dach, gdzie przeczekują niespodziewaną wizytę intruzów. Ich zniecierpliwione, dobiegające z góry gruchanie napawa mnie niepokojem. I, o dziwo, bardzo lubię ten stan.
Oprócz dużego pomieszczenia, gdzie mama wraz z kilkoma sąsiadkami wiesza mokre ubrania, jest drugie, mniejsze. Nie ma w nim żadnych okien, panuje przerażająca ciemność. Zwykle wchodzę tam ostrożnie i z sercem w gardle czekam, aż oczy przywykną do wyzierającego zewsząd mroku.
– Mamo, skąd tam się wzięły sznurki? – pytam któregoś dnia przy kolacji.
– Jakie znowu sznurki?
– W tej ciemnej kanciapie ktoś rozwiesił pranie.
– Dziecko, co ty za bzdury opowiadasz? Przecież tam od lat nikt nie zagląda.
– Ale ja widziałam!
– Nie widziałaś, tylko sobie wymyśliłaś. Nic nowego… – kwituje mama i poirytowana odchodzi od stołu.
Kiedy kilka dni później pomagam na strychu, zaciskając piąstki ze zdenerwowania, ponownie zaglądam do wnęki. Długo wpatruję się w ciemność i w końcu oczy zaczynają malować obraz. Nie ma na nim niczego poza gołymi ścianami. Chociaż jeszcze niedawno byłam przekonana, że jest inaczej.
Moje przedszkole znajduje się kilka bloków dalej, na ostatnim piętrze jednego z osiedlowych budynków. Klatka schodowa nie ma okien, a światło gaśnie już w połowie drogi. Gdy zapada ciemność, wyobrażam sobie, jak czyjaś ręka, przeciskająca się między szczelinami balustrady, łapie mnie za nogę. I jestem przerażona. Jeszcze bardziej na myśl o tym, że ktoś mógłby zrobić krzywdę idącej kilka kroków za mną mamie.
Do szatni prowadzi długi korytarz. Po drodze trzeba minąć wystawę plastelinowych jeży, gabinet dyrektorski i kuchnię, gdzie paradująca w starym, cuchnącym rzygowinami fartuchu kucharka Beata tłucze blaszanymi garnkami.
Próbuję nie pamiętać o przykrym zapachu, ale nie zawsze się to udaje. Zwłaszcza przy czerwonym barszczu. Jest zupełnie inny niż ten, który gotuje mama, i może właśnie dlatego tak go uwielbiam. Kiedy przełykam pierwszy łyk, cudowny smak zabarwionych na różowo kartofelków miesza się z kuchennym fetorem, a potworne mdłości stają do wyścigu z wilczym głodem.
Jest jeszcze szpinak. Mdły, śmierdzący, obrzydliwy. Ale każdy musi zjeść, oblizać się i pogłaskać po brzuszku, bo inaczej przyjdzie pani dyrektor. Nie wygląda groźnie. Pyzata pani w śmiesznych okularach, z gąszczem bujnych loków, zabawiająca otoczenie słodkim głosem małej dziewczynki. Nigdy nie krzyczy. W ogóle mało mówi. Przychodzi zawsze, kiedy trzeba pomóc przy obiedzie. Siada wtedy z takim niejadkiem, wpycha mu do buzi wielkie porcje szpinaku i, nie zwracając uwagi na torsje czy krokodyle łzy, nachyliwszy się nad małym uszkiem, szepcze słodko:
– Wiesz, że nie wstaniesz, dopóki nie zjesz wszystkiego. A jak zwymiotujesz, to zjesz jeszcze raz…
Nienawidzę leżakowania. Nie potrafię zasnąć, kiedy słyszę poszeptywania przedszkolanek. Szept to jeden z odgłosów drażniących mój układ nerwowy. Sprawia, że ślina coraz szybciej napływa do ust, a podniebienie zaczyna nieznośnie swędzieć. Zaciskam wtedy mocno zęby, czując się jak żywy wulkan, który za chwilę eksploduje. Najmniejsze bodźce odczuwam z niewyobrażalnym nasileniem: smród starego dywanu, sztywność wykrochmalonej pościeli, dziurawą, zsuwającą się z koca poszewkę. Bo ktoś zapomniał zawiązać sznureczki.
Te, zdawałoby się, nieistotne drobiazgi sprawiają niemal fizyczny ból, ale nigdy nie daję tego po sobie poznać. Nie pozwala mi na to wstyd.
Szepty kojarzą się także z domem i z tymi brzydkimi rzeczami, które robią rodzice, kiedy są przekonani, że smacznie śpię. Albo kiedy są pijani. Wtedy moje szeroko otwarte oczy nie przeszkadzają im wcale.
*
Ale cofnijmy się na chwilę o jakieś dwadzieścia trzy lata, czyli do roku 1965. Bo w tym oto czasie przed chatę w jednej z podwarszawskich wsi wychodzi staruszka. Nienawistny grymas sprawia nieodparte wrażenie jedynego wyrazu, jaki potrafi przybrać jej poszarzała twarz. Drewniana laska, o którą się opiera, postukuje złowrogo.
– Błażej! Błażej, obiad! Gdzie ten gówniarz znowu łazi? – woła zachrypniętym głosem. Sapiąc przy tym głośno, spluwa co i raz w dziury po wyrwanych deskach spróchniałej werandy. – Jadźka, widziałaś ty go? – Trąca śpiącą pod ścianą kobietę.
– Za… raz pójdę po… zbierać te jajka… – Z ust Jadwigi wydobywa się pijacki bełkot, a bezwładna ręka przewraca postawioną obok butelkę. Żółty, sfatygowany materiał jej sukienki szybko nasiąka brunatną cieczą.
W starej narasta coraz większy gniew. Z całej siły kopie pustą butelkę, aż ta roztrzaskuje się o najbliższe drzewo.
– Ma… ma nie powinna cho… dzić! – Wyrwana z letargu kobieta bezskutecznie próbuje utrzymać się na nogach. – Lekarz za… bronił… – I po chwili znowu jej ciało osuwa się na trzeszczące deski werandy.
– Poszła ty won! Zobacz lepiej na siebie, wywłoko!
Jadwiga zwiesza głowę. Przez chwilę wpatruje się bez słowa w plamę na sukience, po czym zamyka napływające łzami oczy.
– A mo… głam do miasta, jak Felka…
– Mogłaś. Ale ktoś musiał chlewu doglądać – ucina żale nieprzejednanym tonem matka. – Tego gówniarza dzisiaj widziałaś?
– Traktora nie ma… – Słone łzy spływają po policzkach Jadwigi i znikają w brunatnej otchłani na jej kolanach.
– Nie mogłaś mu zabronić, kretynko? Szczyl ma dziewięć lat, a ty mu pozwalasz na traktor włazić!
– Nie wi… działam, kiedy go brał!
– Pewnie, żeś nie widziała, chlasz od rana! – Miotana gniewem stara szturcha kobietę laską. Oddychając ciężko, spluwa na drzewo, o które przed chwilą roztrzaskała butelkę. – Pamiętaj, jak sobie co zrobi, to będzie twoja wina!
Echo zachłannie unosi ich wzburzone głosy. Jadwiga podnosi zapłakaną twarz i rozpaczliwie przygląda się kipiącej nienawiścią matce.
– Pa… miętam. Wszystko pamiętam, mamo.
Stara, porażona spojrzeniem córki, odwraca szybko głowę i, utykając, znika w drzwiach chaty. Jakby w obawie, że mogłaby poczuć cokolwiek poza złością.
– A zresztą, niech się zabije! – krzyczy z wnętrza domu. – Aż tyle wart nie jest… Gdyby wrócił, to powiedz gnojowi, że mu nogi z dupy powyrywam! – Opada na starą wersalkę z wystającymi gdzieniegdzie sprężynami. Wzdycha głośno i, próbując złapać oddech, z niezmiennie zaciętym spojrzeniem wpatruje się w okno.
Ale głębokimi bruzdami, którymi czas naznaczył jej starą twarz, spływa maleńka, ledwie zauważalna łza.
Z krzaków nieopodal domu wyłania się chłopięca postać. Jadwiga dostrzega bladą buzię Błażeja i z bólem serca uświadamia sobie, że słyszał każde słowo. Nie pierwszy raz.
Chłopiec siada obok zrozpaczonej ciotki, z jego nieruchomej twarzy nie sposób wyczytać żadnych emocji.
– Ja się nie boję – mówi po chwili z wielką powagą.
Wymuszony uśmiech wykrzywia profil Jadwigi.
– Jeździć tra… ktorem?
– Też. – Błażej wstaje powoli i, pogodzony z nieuchronnością własnego losu, wchodzi do domu.
– A ja tak… – szepcze ciotka. Ale chłopak już tego nie słyszy.
Stara, dostrzegłszy go w korytarzu, zrywa się na równe nogi.
– Ile mam na ciebie czekać, gówniarzu? Nie dość, żeśmy cię przygarnęły? Jak szukasz guza, to wcale nie musisz wychodzić z domu!
– Traktorem jeździłem. A za darmo nie przygarnęłyście…
Kobieta wymierza potężne uderzenie w chłopięcą buzię.
– Zamknij pysk, szczeniaku, do jedzenia mi tu siadać! A jak nie pasuje, to won do mamusi! – Znowu pada na wersalkę i odgraża się, wymachując laską. – Niech ja dorwę tę dziwkę w swoje ręce! Bóg mi świadkiem, jak tylko Felicja się tu pokaże, już ja jej wybiję z głowy podrzucanie ludziom bachorów!
Błażej posłusznie siada do stołu. Zanurza łyżkę w cuchnącej starą szmatą zupie i, patrząc w okno, wyobraża sobie wielki świat, do którego uciekła jego mama.
Z podwórka dobiega dźwięk obracanego kołowrotka przydomowej studni.
– Nareszcie wzięła się do roboty… – wzdycha stara i po chwili zasypia z powiekami zmarszczonymi gniewem.
Kiedy śpi już twardo, chłopiec cichutko wylewa zupę do wiadra z pomyjami. Sprząta ze stołu i wybiega na werandę, podekscytowany chwilowo odzyskaną wolnością. Nagle staje jak wryty. To, co widzi, napawa go przerażeniem. Ale czuje też coś niepojętego. Ogromną ulgę, że taki właśnie obraz maluje mu się przed oczyma.
Na gałęzi drzewa, o które chwilę wcześniej staruszka rozbiła butelkę po winie, ze studzienną liną uwiązaną na szyi wisi jego ciotka. Uśmiechnięta. Albo Błażejowi tylko tak się wydaje.
*
W tym samym czasie zatłoczonym chodnikiem jednej z warszawskich uliczek biegnie Malwina. Ciągnie za sobą młodszą siostrę, zaciskając mocno dłoń na jej przegubie.
– Elka, pośpiesz się!
– Ale ja już nie mam siły… – szlocha dziewczynka.
– Stasiek, tam jest telefon!
Brat kiwa porozumiewawczo głową i cała trójka, przebiegłszy przez jezdnię, dopada budki. Płacz małej Eli wzbudza ogromne zainteresowanie przechodniów. Nic poza tym.
– Halo? Proszę pani, moja mama jest bardzo chora! Ktoś musi jej pomóc! – krzyczy do słuchawki Malwina.
– A ile ty masz właściwie lat? – odzywa się znużony głos dyspozytorki pogotowia.
– Dwanaście. Błagam, niech pani jej pomoże!
– Nie ma z tobą nikogo dorosłego?
– Ojciec śpi, a mamusia strasznie krwawi!
– Krwawi? – Kobieta wybucha śmiechem. – Jak każda co miesiąc!
W oddali wyraźnie słychać kilka wtórujących jej głosów.
– Lekarza dla baby z okresem?
– Po watę ją wyślij!
– Ale mojej mamie krew leci z głowy…
Zapada niezręczna cisza. Otwarte po obu stronach słuchawki usta wstrzymują oddech.
– Dobrze, dziecko, zaraz ktoś do was przyjedzie…
Malwina szybko podaje adres, po czym chwyta rękę zawodzącej siostry i ciągnie ją z powrotem w stronę domu. Za nimi posłusznie drepcze Staś.
Gdy docierają na miejsce, karetka stoi już pod blokiem. Dziewczyna zatrzymuje się na klatce schodowej i puka do drzwi sąsiadki.
– Mogą zostać? Do mamusi przyjechał lekarz.
– Znowu? Ojejej… – wzdycha głośno kobieta, zagarniając ramieniem wciąż chlipiącą Elę.
Stasio bez słowa wchodzi za nimi.
Chwilę później Malwina staje w progu i przez uchylone drzwi mieszkania obserwuje sanitariuszy, zupełnie nieświadoma tego, że kilka kroków za nią, wykorzystawszy nieuwagę sąsiadki, skrada się młodsza siostra.
Dziewczyna bierze głęboki oddech. Wchodzi do dużego pokoju, podczas gdy Ela cichutko zajmuje miejsce przy szparze w drzwiach wejściowych.
Krew jest wszędzie. Wsiąka w stary brązowy dywan, spływa po przewróconym regale, czerwieni ściany przerażającą mozaiką. Na tapczanie leży Maria. Jest wielką krwawiącą raną.
– Czy chce pani wnieść skargę? – pyta pochylony nad nią sanitariusz.
– Nie, żadnej skargi… – odpowiada kobieta z największym trudem. Ogromna opuchlizna zniekształca każde jej słowo.
– Na litość boską, straciła pani dziecko!
Przyczajone na klatce schodowej niebieskie oczka rozszerzają się z przerażenia.
– Żadnej skargi! – powtarza Maria z naciskiem.
Mężczyzna, zauważywszy kątem oka jej najstarszą córkę, kapituluje.
– Zabierzemy mamę do szpitala…
– Spakuję rzeczy – oznajmia Malwina, spokojnie wkładając do torby najpotrzebniejsze drobiazgi.
Sanitariusz ze smutkiem przygląda się opanowaniu dziewczyny. Jakby nic, czego może doświadczyć w tym domu, nie było jej w stanie zaskoczyć.
– Gdzie twoje rodzeństwo?
– U sąsiadki.
– Ma się kto wami zająć?
Malwina, rozbawiona pytaniem, podnosi głowę znad składanej starannie bielizny matki i napotyka zatroskany wzrok mężczyzny. Uśmiecha się gorzko.
– Tak. Ja.
Kiedy sanitariusze wynoszą Marię, Ela cichutko wślizguje się z powrotem do mieszkania sąsiadki. Siedząca w bujanym fotelu kobieta odmawia różaniec, jak dwadzieścia minut wcześniej, gdy dziewczynka wymykała się z jej domu. Stasio patrzy przez okno na odjeżdżającą karetkę. W milczeniu.
Tymczasem Malwina ustawia poprzewracane meble. Wielką szczotką szoruje zaplamiony dywan, a smugi na ścianach przejeżdża resztką białej farby, pozostałej po remoncie, który kilka dni temu robiła z matką.
Następnie wchodzi do mniejszego pokoju. Panuje tam zaskakujący porządek. W oszklonym barku stoi rzędem kilkanaście butelek wódki.
Dziewczyna otwiera drzwiczki i odkręca jedną z nich. Nalewa pełny kieliszek, zamyka barek, po czym odwraca się w stronę niewielkiego łóżka. Jej nieruchoma, ściągnięta twarz emanuje gniewem.
– Twoje zdrowie, tatuś… – Przełyka gorzki płyn bez najmniejszego skrzywienia i spokojnie wychodzi z mieszkania.
A na małym łóżku w nieskazitelnie wysprzątanym pokoju śpi nieświadomy niczego pijany ojciec. Z miotłą w ręku. Jest dozorcą i zawsze pilnuje porządku. Zwłaszcza we własnym domu.
Wieczorem Malwina szykuje posłanie dla siebie i rodzeństwa na podłodze:
– Tapczan jeszcze nie wysechł…
– Co to znaczy stracić dziecko? – pyta Ela, kiedy siostra sięga ręką, by zgasić lampkę.
Dziewczyna zamiera w bezruchu.
– Śpij już. – Opanowuje się szybko i wyłącza światło. Chcąc uchronić małą przed trudnymi sprawami, zawsze odgradza ją od świata dorosłych.
– To znaczy, że nie będzie małego Jasia, prawda?
– Nie! – Malwina traci cierpliwość i nakrywa głowę kołdrą. – I daj mi już spokój!
– Szkoda… – szepcze Ela, nasłuchując dobiegającego zza ściany chrapania. – Malwa, ale co będzie, jak tatuś się obudzi?
Ta powoli zsuwa pierzynę z twarzy i przez chwilę wlepia wzrok w sufit. Po czym, zamknąwszy napływające łzami oczy, uspokaja siostrę.
– To, co zawsze. Uciekniemy na strych…
*
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Copyright © Oficynka & Beata Kołodziejczyk, Gdańsk 2021
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Książka ani jej część nie może być przedrukowywana
ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana
w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.
Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2021
Redakcja: Iga Wiśniewska
Korekta: zespół
Projekt okładki: Anna Damasiewicz
Zdjęcia na okładce: © Sima | stock.adobe.com
ISBN 978-83-66899-44-5
www.oficynka.pl
email: [email protected]
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek