Vestica - Łukasz Maziewski, Michał Stachyra - ebook + książka
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kosowo. Kraj, w którym aż roi się od emocji. Skrawek ziemi, gdzie nienawidzący się wzajemnie Serbowie i Albańczycy muszą żyć w cieniu Rosji. Świat chce o nich zapomnieć i mieć spokój.

Na zwaśnionej ziemi pojawia się nadzieja na lepsze jutro – unijny kontyngent policyjny EULEX, złożony z najlepszych komandosów sił specjalnych. Są między nimi także Polacy. Jeden z nich, oficer elitarnej jednostki Straży Granicznej uwikła się w śmiertelnie niebezpieczną grę wywiadów, której stawką jest życie ludzkie i wojenna burza nadchodząca nad Ukrainę!

Książka oparta na prawdziwych wydarzeniach

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB

Liczba stron: 503

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Prolog

PRO­LOG

Kosowo, lipiec 2003

Pierw­szy wyto­czył się zza zakrętu wysłu­żony, pamię­ta­jący czasy pierw­szej wojny cze­czeń­skiej UAZ 469. Jechał wolno, leni­wie, jak gdyby pro­wa­dzący go kie­rowca nie miał ochoty opusz­czać kraju. Dopiero kiedy prze­je­chał kil­ka­dzie­siąt metrów oka­zało się, dla­czego maszyna sunęła tak wolno. Za UAZ-em poja­wiły się cię­ża­rówki. Były to stan­dar­dowe KamAZy 43101, każdy z dwu­dziestką rosyj­skich żoł­nie­rzy na pace. Gdyby ktoś je liczył, oka­załoby się, że maszyn jest w sumie pięć. Kolumnę zamy­kał mocno poobi­jany BTR-601, z wie­życzką zwró­coną w stronę prze­ciwną do kie­runku jazdy. Kilku żoł­nie­rzy, sie­dzą­cych na maszy­nie, łykało kurz i spa­liny, jed­nak woleli to, niźli jazdę w ducho­cie pod cien­kim pan­ce­rzem. BTR miał na bur­cie wielki napis KFOR2.

Był to ostatni trans­port rosyj­skich żoł­nie­rzy, któ­rzy opusz­czali zbun­to­waną pro­win­cję. Podą­żali w stronę przej­ścia gra­nicz­nego z Ser­bią. Obsadę kon­woju sta­no­wili żoł­nie­rze WDW – niektó­rzy poja­wili się w Koso­wie u zara­nia tego kon­fliktu i zdo­by­wali lot­ni­sko w Prisz­ti­nie. Śmia­łym desan­tem zajęli port lot­ni­czy, zamy­ka­jąc je tuż przed nosem zasko­czo­nych Bry­tyj­czy­ków z Czwar­tej Bry­gady Pan­cer­nej. Było to wybitne posu­nię­cie gene­rała Wik­tora Zawa­rzina, dowo­dzą­cego rosyj­skim kon­tyn­gen­tem woj­sko­wym w daw­nej Jugo­sła­wii. Bez jed­nego wystrzału, 206 żoł­nie­rzy desantu prze­jęło i obsa­dziło stra­te­gicz­nie ważny punkt, gra­jąc na nosie kom­plet­nie zasko­czo­nym woj­skom NATO. Po wylą­do­wa­niu pierw­szych grup spec­nazu GRU i Alfy FSB, na lot­ni­sku zaczęły lądo­wać samo­loty Ił-76 z elitą rosyj­skiej armii, jaką jest WDW z Ria­za­nia.

Ulo­ko­wane przy stra­te­gicz­nym wzgó­rzu lot­ni­sko było nie tylko waż­nym z mili­tar­nego punktu widze­nia obiek­tem. Skry­wało rów­nież sze­reg tajem­nic. Jesz­cze do nie­dawna w wydrą­żo­nych we wzgó­rzu kory­ta­rzach było sta­no­wi­sko dowo­dze­nia na wypa­dek wojny nukle­ar­nej. Znaj­do­wały się tam sys­temy łącz­no­ści. W pod­ziem­nych maga­zy­nach były duże zapasy paliwa, amu­ni­cji, pojaz­dów. Co wię­cej, ist­niały tam schrony dla samo­lo­tów, które pod zie­mią roz­po­czy­nały drogę koło­wa­nia, aby roz­pę­dzone wysko­czyć mija­jąc pan­cerne drzwi na lot­ni­skowy pas star­towy i wznieść się jak naj­szyb­ciej w celu prze­chwy­ce­nia prze­ciw­nika. Na szczy­cie wzgó­rza znaj­do­wały się naj­no­wo­cze­śniej­sze w Jugo­sła­wii sys­temy walki radio­elek­tro­nicz­nej, roz­po­zna­nia i nasłu­chu. Zresztą lot­ni­sko, jak i baza na wzgó­rzu były inten­syw­nie bom­bar­do­wane w 1999 roku przez lot­nic­two NATO. Nie­któ­rzy uwa­żali, że ten wyścig natow­sko-rosyj­ski był podyk­to­wany prze­chwy­ce­niem z rąk Ser­bów akty­wów Jugo­sło­wiań­skiego wywiadu, które dla zwy­cięz­ców stwa­rzały nie­by­wałe moż­li­wo­ści kre­owa­nia w dal­szym ciągu poli­tyki wielu państw.

Kiedy bry­tyj­ska kolumna pan­cerna, dowo­dzona przez kapi­tana Jamesa Blunta, dotarła do lot­ni­ska, zasko­czo­nych Bry­tyj­czy­ków powi­tały spo­kojne, choć zacięte miny rosyj­skich desant­ni­kow i dwa trans­por­tery opan­ce­rzone, które zamy­kały wjazd do aero­portu. Dzia­ła­nie Rosjan było bły­ska­wiczne i bez wąt­pie­nia był to manewr, który zna­lazł się we wszyst­kich pod­ręcz­ni­kach sztuki ope­ra­cyj­nej. Naje­żeni woj­skowi patrzyli na sie­bie spode łbów i trzy­mali palce na spu­stach, ale NATO – a wła­ści­wie dowo­dzący woj­skami bry­tyj­skimi gene­rał Mike Jack­son, który wyar­ty­ku­ło­wał to gło­śno – nie miało ochoty zaczy­nać trze­ciej wojny świa­to­wej. I tak dumni bry­tyj­scy czoł­gi­ści, potom­ko­wie woj­sko­wych spod Fala­ise i El Ala­mein, musieli prze­łknąć gorycz porażki. Rosyj­skie gazety opi­sy­wały z lubo­ścią zszo­ko­waną minę kapi­tana Blunta, który tłu­ma­czy obec­nym na miej­scu dzien­ni­ka­rzom zaist­niałą sytu­ację i musi słu­chać rosyj­skich żoł­nie­rzy. Rosja­nie pozo­stali na miej­scu do połowy paź­dzier­nika, kiedy to zain­te­re­so­wane strony zgo­dziły się na prze­rwa­nie impasu. Spa­do­chro­nia­rze WDW w końcu opu­ścili port lot­ni­czy. Co wywieźli ze sobą, zagi­nęło w pomroce dzie­jów. Po latach nie da się rze­tel­nie oce­nić wia­ry­god­no­ści infor­ma­cji, jakoby na lot­ni­sku ukryte były archiwa jugo­sło­wiań­skiego, a następ­nie serb­skiego wywiadu. Na pewno można jed­nak powie­dzieć, że była to jedna z naj­więk­szych pora­żek NATO w dłu­giej, nie­pi­sa­nej, cichej woj­nie wywia­dów. Woj­nie, która cały czas toczy się nie­za­leż­nie od i przy oka­zji wszyst­kich gło­śnych, gorą­cych kon­flik­tów, nie­od­łącz­nie „towa­rzy­szą­cych” rodza­jowi ludz­kiemu od kiedy pierw­sze istoty z gatunku homo habi­lis pojęły, że można prze­cież użyć kamieni i pałek w walce o lep­sze tereny łowiec­kie, wodę czy cokol­wiek innego było im w danym momen­cie potrzebne.

Bez­po­śred­nim rezul­ta­tem tego wyda­rze­nia była dymi­sja gene­rała Wesleya Clarka z funk­cji głów­no­do­wo­dzą­cego siłami NATO w Euro­pie. O wiele poważ­niej­sze były jed­nak następ­stwa dłu­go­fa­lowe. Jed­nym z nich była seria tajem­ni­czych zagi­nięć, zabójstw i wypad­ków, które prze­lały się przez Bał­kany oraz inne kraje Europy.

***

Nie­wpraw­nemu oku wyjazd wojsk rosyj­skich z Kosowa mógłby przy­po­mi­nać to, co czter­na­ście lat wcze­śniej widziano w Afga­ni­sta­nie – cha­otyczną, nie­zbyt dobrze sko­or­dy­no­waną ewa­ku­ację. Były to jed­nak pozory. Kiedy ostatni woj­skowi, noszący na ramio­nach trój­ko­lo­rowe, biało-nie­bie­sko-czer­wone flagi opusz­czali Kosowo w opi­sa­nym wyżej, nie­wiel­kim kon­woju, znaj­do­wała się pomię­dzy nimi nie­wielka grupka, któ­rej człon­ko­wie nie byli tymi, za któ­rych się poda­wali.

W jed­nej z cię­ża­ró­wek, skry­wała się grupa ope­ra­to­rów Alfy, nale­żą­cej do FSB3 spe­cjal­nej jed­nostki. Sze­ściu funk­cjo­na­riu­szy mogło uda­wać desant­ni­ków, bo z wojsk WDW się wywo­dzili. Wyse­lek­cjo­no­wani jed­nak i pod­dani wyczer­pu­ją­cemu, mor­der­czemu tre­nin­gowi zmie­nili się w dosko­nale wyszko­lo­nych spe­cja­li­stów w zakre­sie dywer­sji, sabo­tażu i dzia­łań kontr­ter­ro­ry­stycz­nych. Sami potra­fili się zara­zem zacho­wy­wać jak ter­ro­ry­ści. Zale­d­wie trzy­dzie­ści godzin wcze­śniej dali tego naj­lep­szy dowód, kiedy bez­li­to­śnie zastrze­lili pew­nego wska­za­nego im czło­wieka.

Skry­to­bój­czego ataku doko­nali szybko i per­fek­cyj­nie na przed­mie­ściach Pri­stiny. Nie wie­dzieli kogo mają zabić, powie­dziano im tylko, że cho­dzi o groź­nego islam­skiego ter­ro­ry­stę, który ma sta­no­wić zagro­że­nie dla bez­pie­czeń­stwa Rosji. Ze swo­jego zada­nia wywią­zali się zna­ko­mi­cie. Nie było ono szcze­gól­nie skom­pli­ko­wane, choć i nie naj­ła­twiej­sze. Ale jak w więk­szo­ści tego rodzaju ope­ra­cji, obyło się bez strat, a ich cel nawet się nie zorien­to­wał, skąd dosię­gła go śmierć. Naj­star­szy z całej grupy dowódca akcji w ran­dze kapi­tana uśmiech­nął się pod wąsem i pogła­dził lufę swo­jego Win­to­rieza4.

Mieli pół godziny do gra­nicy, gdy dowódca kon­woju zarzą­dził postój „dla roz­pro­sto­wa­nia nóg”. W palą­cym bał­kań­skim słońcu jadący na cię­ża­rów­kach żoł­nie­rze powi­tali to z wielką ulgą. Kon­wój zatrzy­mał się, desant­niki wysy­pali się z cię­ża­ró­wek. Więk­szość ruszyła ura­to­wać od wyschnię­cia rachi­tyczne rośliny na pobo­czu. Po inten­syw­nym cało­noc­nym piciu, gra­niu w karty i łaj­da­cze­niu się z lokal­nymi pro­sty­tut­kami, nie­któ­rych trzeba było zno­sić z pak cię­ża­ró­wek. Dla­tego pół­go­dzinny postój potrak­to­wali z uśmie­chem. Ktoś palił, ktoś otwo­rzył puszkę tuszonki. Jeden z żoł­nie­rzy się­gnął po gitarę i zain­to­no­wał „Dzie­ciaki z naszego podwórka” grupy Lube. Przy­łą­czyło się do niego kilka gło­sów.

Ludzie z Alfy byli uprzejmi, ale nie fra­ter­ni­zo­wali się z desan­tem. Widać było, że są zgra­nym oddzia­łem, zdy­scy­pli­no­wa­nym i w odróż­nie­niu od pozo­sta­łych cał­ko­wi­cie trzeź­wym. Doko­op­to­wano ich do grupy w pośpie­chu. Dowódca kon­woju dowie­dział się, że sta­cjo­no­wali w Srbicy, a o resztę się nie dopy­ty­wał widząc minę prze­ło­żo­nego infor­mu­ją­cego go o tym. Sami desan­towcy też nie pytali, tym bar­dziej, że koman­dosi FSB nie­szcze­gól­nie gar­nęli się do roz­mów. Teraz sie­dzieli lekko na ubo­czu. Zdjęli ple­caki, ale broń mieli cały czas bli­sko. Naj­młod­szy z nich, kapral Kola wycią­gnął manierkę i poczę­sto­wał wszyst­kich pozo­sta­łych. Wypili, opłu­kali twa­rze i ręce. Przez chwilę pano­wała cisza. Prze­rwał ją wła­śnie Kola:

– Czas już wra­cać do domu, prawda, kapi­ta­nie?

Dowo­dzący grupą ofi­cer nie uznał za sto­sowne odpo­wie­dzieć. Spo­glą­dał gdzieś daleko, ponad szczyty gór. Kola przez chwilę patrzył w tym samym kie­runku, nie dostrzegł jed­nak niczego, czego nie widział w tym kraju wcze­śniej. Nie chciał draż­nić kapi­tana, a choć był młody, to także nie­głupi i wie­dział, kiedy się zamknąć. Zazwy­czaj. Kiedy więc dowódca wstał, wycią­gnął z ple­caka por­cję sza­rego, przy­dzia­ło­wego papieru toa­le­to­wego i ruszył w krzaki, Kola posta­no­wił wró­cić z roz­mową do jed­nego z kole­gów, lejt­nanta5 Sier­gieja Stiopy, który podob­nie jak on pocho­dził z Sara­towa.

Oprócz tego, że byli z jed­nego mia­sta, koja­rzył Stiopę z towa­rzy­stwa swo­jego star­szego brata, Jurija. Będąc zale­d­wie sied­mio­lat­kiem widział, jak brat cie­szył się, kiedy odwie­dzali go kole­dzy ze szkoły, słu­chali hała­śli­wej muzyki takich zespo­łów jak Graż­dan­skaja Obo­rona czy Korol i Szut, a potem palili ukrad­kiem na bal­ko­nie. Póź­niej były o to trudne roz­mowy z ojcem… Ale to było dawno temu. W innym życiu. Jurij zaczął pić. Pił coraz wię­cej i wię­cej, aż w końcu ojciec, twardy wete­ran Afga­ni­stanu, wyrzu­cił go z domu. Kola widy­wał Jurija, który naj­pierw sam został pun­kiem, a potem do alko­holu doszły nar­ko­tyki i w końcu jego kochany Jurka sto­czył się na dno. Aż w końcu pew­nego dnia zadzwo­nił tele­fon. Oka­zało się, że mili­cja wezwała sta­rego i Kolę na iden­ty­fi­ka­cję zwłok. Kola, wów­czas szes­na­sto­letni, prze­żył szok, gdy zoba­czył ciało swo­jego brata. Bez­zębny, wynisz­czony alko­ho­lem i kro­ko­di­lem6 Jura został kil­ka­krot­nie pchnięty nożem i zmarł po prze­bi­ciu ściany serca. Mili­cja, nie przej­mu­jąc się zanadto śmier­cią mło­dego „dżanki”7 szybko umo­rzyła sprawę „z powodu nie­wy­kry­cia sprawcy”. A młody Kola, który po cichu podzi­wiał brata, w tym dniu porzu­cił wszel­kie bun­tow­ni­cze ide­ały i posta­no­wił, że wstąpi do armii. Zdał maturę na tyle, na ile było to konieczne i z kwi­tem w ręku ruszył do punktu wer­bun­ko­wego. Ponie­waż był wyspor­to­wany, dostał przy­dział do desantu, z czego się ucie­szył. Jako dwu­dzie­sto­la­tek został żoł­nie­rzem kon­trak­to­wym i zała­pał się na począ­tek wojny w Cze­cze­nii w 1994 roku. Tam, wyko­rzy­stu­jąc swoją inte­li­gen­cję, kilka razy nie tylko nie dał się zabić, ale także ura­to­wał dwóch kole­gów, za co awan­so­wano go na kaprala i wpadł w czujne oczy rekru­te­rów z FSB. Ci zapro­po­no­wali mu prze­nie­sie­nie do for­ma­cji lepiej wypo­sa­żo­nej, lepiej opła­ca­nej i bar­dziej eli­tar­nej. I tak Kola tra­fił do Alfy – budzą­cej grozę jed­nostki spe­cjal­nej FSB. Po odby­ciu cięż­kich, trud­nych szko­leń wszedł do for­ma­cji, ale wciąż był na okre­sie pri­smo­try­wa­nia. Ozna­czało to, że starsi stop­niem i sta­żem bacz­nie mu się przy­glą­dają i pil­nie śle­dzą każdy ruch mło­dego kan­dy­data na ope­ra­tora. W dru­giej woj­nie cze­czeń­skiej nie brał udziału, bo kiedy jeden z kole­gów roz­cho­ro­wał się od zje­dze­nia źle zamknię­tej kon­serwy, Kola został włą­czony do cichej ope­ra­cji FSB w Koso­wie, nazy­wa­nej w żar­go­nie CIA8 „black ops”.

Było to wiel­kie wyróż­nie­nie. Mimo że oso­bi­ście nie miał zli­kwi­do­wać celu, to miał ode­grać rolę, która umoż­li­wiała kapi­ta­nowi czy­stą, dogodną pozy­cję do odda­nia strzału. Dzięki temu nie tylko widział bły­ska­wiczną akcję, ale rów­nież twarz wroga Rosji. Kola tro­chę się zdzi­wił, że był to nie­młody czło­wiek w lekko pod­nisz­czo­nym gar­ni­tu­rze o inte­li­gent­nych rysach twa­rzy. Nie jakiś pry­mi­tywny cze­czeń­ski gang­ster z Gro­znego. Cel był pro­wa­dzony przez ciem­no­włosą kobietę o pięk­nych rysach spo­kojną uliczką w stronę kawiarni. Sta­rał się zacho­wy­wać spo­kój, ale Kola widział, że rzuca za sie­bie ner­wowe spoj­rze­nia.

Godzina była dość wcze­sna, więc na ulicy był sto­sun­kowo nie­wielki ruch. Tym bar­dziej, że Pri­stina wciąż dopiero pod­no­siła się z wojen­nych znisz­czeń. Kola nie wie­dział kim jest ów czło­wiek. Nie miał zresztą czasu na dal­sze przy­glą­da­nie się. Wystar­czyła mu wie­dza, że czło­wiek ten jest nie­bez­piecz­nym ter­ro­ry­stą, który sta­nowi zagro­że­nie dla jego kraju. Widział jak męż­czyź­nie i kobie­cie w bez­piecz­nej odle­gło­ści towa­rzy­szy niczym cień Stiopa – ubrany w cywilne ciu­chy. Ewi­dent­nie pod­jął parę około dwu­stu metrów przed kawiar­nią. Porucz­nik był ubrany jak miej­scowi, z dłu­gimi wło­sami wysta­ją­cymi spod nie­bie­skiej bejs­bo­lówki. Pod kurtką miał scho­wany mały kara­bi­nek AKSU i pisto­let Giu­rza, wypo­sa­żony dodat­kowo w tłu­mik. Gdyby kapi­tan chy­bił, to on miał być awa­ryj­nym wyko­nawcą wyroku. Gdyby jed­nak strzały były celne, miał on oce­nić, czy cel na pewno nie żyje. Dodat­kowo Kola i Stiopa mieli wywo­łać zamie­sza­nie na ulicy, w trak­cie któ­rego miało dojść do ataku.

Ze Stiopą mieli spo­tkać się na rogu, wpa­da­jąc na sie­bie, a w wywo­ła­nym zamie­sza­niu i pozo­ro­wa­nej bójce miały paść strzały w powie­trze. To odstra­szy­łoby ewen­tu­al­nych gapiów, a kapi­tan Andr­je­jew miał zastrze­lić cel ze swo­jego Win­to­rieza. Gdyby kapi­tan z jakie­goś powodu chy­bił, wtedy Sier­giej uda­jąc, że chce zabić ucie­ka­ją­cego Kolę zli­kwi­do­wałby cel. Wszy­scy ewen­tu­alni świad­ko­wie potwier­dzi­liby, że prze­cho­dzień był przy­pad­kową ofiarą kłótni.

Widząc idącą parę, Kola przy­śpie­szył kroku. Wyła­pali się ze Stiopą dużo wcze­śniej wzro­kiem, obaj dali sobie umó­wione, rozu­miane tylko przez nich znaki. Polo­wa­nie się roz­po­częło, a oni sta­no­wili nagonkę. Prze­szli po około sto pięć­dzie­siąt metrów. Kola obser­wo­wał jed­nym okiem star­szego męż­czy­znę, pro­wa­dzo­nego przez ciem­no­włosą kobietę. Prze­szedł na drugą stronę ulicy, wcho­dząc na kurs koli­zyjny z Sier­gie­jem. Deli­kat­nie dotknął dło­nią maleń­kiej słu­chawki, tkwią­cej w jego uchu. Nad­cho­dził czas.

– Sfora, mel­do­wać się – usły­szał głos kapi­tana.

– Pies dwa, na pozy­cji – ode­zwał się Stiopa.

– Pies trzy, na pozy­cji – powie­dział cicho Kola. Przy­kle­jony do gar­dła mikro­fon dobrze wyła­py­wał dźwięki, więc sły­szał lek­kie posa­py­wa­nie kolegi. Sekundę póź­niej zamel­do­wał się także czwarty z nich, Misza, zabez­pie­cza­jący im odwrót. Na koniec Pies pięć i sześć potwier­dzili, że zabez­pie­czają trasę awa­ryj­nej ewa­ku­acji z miej­sca akcji.

– No to do roboty – roz­ka­zał Andr­je­jew.

Dwa podwójne klik­nię­cia przy­ci­skiem nada­wa­nia były sygna­łem, że obaj ope­ra­to­rzy zro­zu­mieli pole­ce­nia. Stiopa wyprze­dził parę i ruszył w stronę zakrętu. Nad­cho­dzący z naprze­ciwka Kola przy­śpie­szył. Za moment miało się zacząć.

…i nagle poczuł, jak zde­rza się z wyż­szym i moc­niej zbu­do­wa­nym Sier­gie­jem. Czas był ide­alny. Nogami wpa­ko­wał się dokład­nie w torbę z zaku­pami. Tak, jak było zapla­no­wane.

– Jak łazisz, dur­niu! Patrz co naro­bi­łeś! – wydarł się porucz­nik.

– A ty? Nie widzisz gdzie idziesz, kre­ty­nie? – odpo­wie­dział tak samo Kola.

– Co żeś, ścierwo, powie­dział??

– Idź na chuj!

– Ach ty kurwa twoja mać… – Stiopa zamach­nął się pię­ścią i tra­fił kaprala w ramię. Ten przy­jął postawę i zre­wan­żo­wał mu się pro­stym na szczękę. Porucz­nik odbił go bez wysiłku i się­gnął pod bluzę, wycią­ga­jąc Giu­rzę. Wyce­lo­wał ją, zda­wa­łoby się wprost w Kolę, jed­nak młody funk­cjo­na­riusz FSB wie­dział, że fak­tycz­nie celuje około pół­tora metra nad nim.

– Won do domu, bo ubiję jak psa! – ryk­nął z nie­na­gan­nym akcen­tem po serb­sku.

Kola nie­uchwyt­nie obej­rzał się za sie­bie. Para za nimi przy­sta­nęła, zdzwiona tym, co się dzieje przed nimi.

– Ty kurwo Milo­se­vi­cia, jesz­cze się osta­łeś w Prisz­ti­nie?!

W odpo­wie­dzi, Stiopa strze­lił dwa razy. Wystrzały były na tyle gło­śne, by odstra­szyć innych prze­chod­niów. I choć o tej porze było ich nie­wielu – zadzia­łało. Ludzie padli na zie­mię. W tym samym momen­cie kapi­tan, przy­cza­jony w odda­lo­nym 10 metrów od celu rogu uliczki, miał czy­sty cel. Naci­snął spust i posłał dwa poci­ski – w klatkę pier­siową star­szego męż­czy­zny. Oba się­gnęły celu. Poci­ski 9x39 mm, choć miały mniej­szą ener­gię, niż amu­ni­cja kara­bi­nowa, dodat­kowo zmniej­szoną przez tłu­mik Win­to­reza, ude­rzyły bez­li­to­śnie. Szybko padł trzeci strzał masa­kru­jąc twarz męż­czy­zny. Kobieta, która towa­rzy­szyła tajem­ni­czemu męż­czyź­nie uchy­liła się zręcz­nie, kiedy na ścianę chlup­nęła krew i mózg zabi­tego. Był mar­twy już w momen­cie, kiedy padał na zie­mię. Mimo to Stiopa pod­szedł i spraw­dził. Nogi zabi­tego kopały glebę w śmier­tel­nych drgaw­kach, jed­nak stan jego twa­rzy wska­zy­wał, że nie żyje. Kola także rzu­cił okiem. Widy­wał już trupy, śmierć nie robiła na nim wra­że­nia. Tym bar­dziej, że tym razem, jak sły­szał, zabili wroga jego kraju. Ale czasu na podzi­wia­nie nie było.

– Czego sto­isz? Spier­da­laj! – usły­szał Kola w słu­chawce.

Kola ucie­ka­jąc obej­rzał się jesz­cze, szu­ka­jąc pro­wa­dzą­cej zastrze­lo­nego kobiety, ale ona dawno znik­nęła.

Strzały na pewien czas odstra­szyły poten­cjal­nych świad­ków. Zaczęli biec w górę ulicy, tam miała cze­kać na nich ubez­pie­cza­jąca ewa­ku­ację dwójka ope­ra­to­rów w samo­cho­dzie. I fak­tycz­nie, po prze­bie­gnię­ciu dwu­stu metrów, wsko­czyli do forda escorta, który z miej­sca ruszył w sobie zna­nym kie­runku. W oddali było już sły­chać poli­cyjne syreny. To, co Koli zda­wało się trwać pół godziny, w rze­czy­wi­sto­ści trwało mniej niż dwie minuty. Dachy Pri­stiny ginęły za nimi, a Kola zasta­na­wiał się, kim była tajem­ni­cza pięk­ność pach­nąca jaśmi­nem…

***

Kil­ka­dzie­siąt godzin póź­niej, ubrani w mun­dury WDW, ope­ra­to­rzy Alfy wyjeż­dżali z Kosowa. Starsi służbą zapo­mnieli już o zda­rze­niu sprzed nie­spełna dwóch dni. Ot, kolejna, ruty­nowa robota na Bał­ka­nach, jakich wiele. Ale nie Kola. Nie wia­domo czy bar­dziej utkwiła mu w gło­wie szyb­kość akcji, czy kobieta, która przy­pro­wa­dziła ter­ro­ry­stę. Był jesz­cze młody i choć swoje prze­żył, to na­dal roz­pa­mię­ty­wał szcze­góły.

Kapi­tana nie było. Stiopa sie­dział pod drze­wem oparty o cienki pień i palił z neu­tralną miną papie­rosa. Kola przy­su­nął się do niego, żeby zła­pać tro­chę cie­nia i sam zapa­lił.

– No, co tam, Kolka? – powie­dział dobro­tli­wie star­szy stop­niem.

– Myślę sobie, Stiopa, że te Bał­kany dla nas to waka­cje w porów­na­niu do Cze­cze­nii. Dobrze jest wra­cać ze wszyst­kimi towa­rzy­szami w cało­ści.

– Pamię­taj młody, że zgi­nąć można nawet pod­czas banal­nej akcji, nie tylko na fron­cie. Ni­gdy nie lek­ce­waż misji i prze­ciw­nika – pouczał Sier­giej.

– Oczy­wi­ście panie porucz­niku – odpo­wie­dział ze zro­zu­mie­niem Kola.

Przez chwilę pano­wało mil­cze­nie. Ale Kola, młody i wciąż cie­kawy świata wyraź­nie był w nastroju do roz­mowy.

– Dzię­kuję za zaufa­nie i mimo że jestem na okre­sie prób­nym, to mogłem wziąć udział w ope­ra­cji.

Stiopa spoj­rzał na niego krzywo, zacią­gnął się dymem, i burk­nął – przez wzgląd na naszą przy­jaźń z dzie­ciń­stwa nie spier­dol tego. Rozu­miesz?

– Tak jest – odpo­wie­dział Kola, po czym ośmie­lony zapy­tał – Jak myślisz, kogo­śmy ubili?

Tym razem chyba jed­nak roz­zło­ścił kolegę. Stiopa odwró­cił ku niemu twarz, zmru­żył oczy i dopiero teraz Kola zoba­czył, że mają one szary kolor. „Jak dym nad pło­nącą serb­ską wio­ską” – pomy­ślał młod­szy żoł­nierz i pra­wie się roze­śmiał.

– Nie bądź taki cie­kaw­ski, Kolka. W tym zawo­dzie to nie popłaca.

– Sier­giej, ja nie…

Co „nie” nie dane mu było dokoń­czyć. Powie­trze prze­szył ostry świst i kilka cen­ty­me­trów nad jego głową coś mocno stuk­nęło o pień drzewa. Kola instynk­tow­nie wyko­nał „pad­nij”. Zoba­czył ster­czącą z pnia ręko­jeść noża desan­to­wego Giu­rza, ostrze było wbite w pień na dobrych kilka cen­ty­me­trów. Rozej­rzał się z prze­ra­że­niem i zoba­czył sto­ją­cego kilka metrów od niego kapi­tana. Zaczął gra­mo­lić się z ziemi.

– Kapralu Sawin­kow, smirno9! – ryk­nął kapi­tan Andr­je­jew i Kola pode­rwał się do pozy­cji prze­pi­so­wej tak szybko, że na zawo­dach spor­to­wych bata­lionu ani chybi zdo­byłby medal. Obok niego, rów­nież w posta­wie zasad­ni­czej stał wyprę­żony jak struna Stiopa. Był star­szy stop­niem więc posta­no­wił wziąć na sie­bie cię­żar zamel­do­wa­nia się ofi­ce­rowi. Ale Kola czuł, że był wście­kły.

– Panie kapi­ta­nie, porucz­nik Łabu­szew mel­duje…

– Spo­cznij. Może­cie odejść porucz­niku.

Stiopa dał spo­cznij, ale jesz­cze stał wyprę­żony.

– Panie kapi­ta­nie, mel­duję…

Kapi­tan pod­szedł powoli. Spoj­rze­nie miał nie­prze­nik­nione a usta zacięte. „Nie­do­brze” – pomy­ślał Kola.

– Spier­da­laj­cie stąd, porucz­niku. Ewi­dent­nie trzeba pod­szko­lić indy­wi­du­al­nie naszego sta­ży­stę – powie­dział zaska­ku­jąco spo­koj­nym gło­sem kapi­tan, wycią­ga­jąc z pnia nóż, któ­rym rzu­cił kil­ka­na­ście sekund wcze­śniej. Ostrze wbiło się mocno, więc napiął mię­śnie, ale wyjął nóż bez widocz­nego wysiłku i scho­wał do pochwy na bio­drze. Kola został sam. Uznał za sto­sowne zamel­do­wać się i już otwie­rał usta, gdy kapi­tan zbli­żył się do niego o dwa kroki i gestem naka­zał mil­cze­nie. Przy­glą­dał się przez chwilę mło­demu ope­ra­to­rowi. Tak jak nauko­wiec ogląda pod lupą cie­kawy okaz żuka-gno­jaka z plamką na pan­ce­rzu.

– Co was tak cie­kawi, Sawin­kow? – zapy­tał pozor­nie spo­koj­nie.

– Nic takiego, panie kapi­ta­nie – odpo­wie­dział wyprę­żony Kola, patrząc pro­sto przed sie­bie. Widział, jak kole­dzy z grupy patrzą na nich ukrad­kiem.

– No, Sawin­kow, sły­sza­łem waszą roz­mowę. Tacy jeste­ście cie­kaw­scy?

– Mel­duję, że nie jestem, panie kapi­ta­nie!

Ofi­cer wresz­cie dopiął pochwę noża. Sta­nął o pół kroku przed Kolą, popa­trzył mu pro­sto w oczy.

– A kim wy, kurwa, jeste­ście, Sawin­kow, żeby się inte­re­so­wać per­so­na­liami?

– Mel­duję, że nikim, panie kapi­ta­nie!

– A może jeste­ście obcym kre­tem? No wła­śnie. Pytań zada­je­cie dużo. No więc powiem wam, Sawin­kow, żeby­ście tacy cie­kaw­scy nie byli, bo… – urwał nagle. Nad polanką pano­wała cisza, prze­ry­wana odpa­la­nymi moto­rami wozów. Kapi­tan mil­czał dłuż­szą chwilę, mie­rząc mło­dego żoł­nie­rza nie­prze­nik­nio­nym spoj­rze­niem.

– Sawin­kow, co my tu robimy? – wrza­snął nagle wprost do ucha star­szego sze­re­go­wego. Tak, że aż zabo­lało.

– Wypeł­niamy obo­wią­zek służ­bowy wyni­ka­jący z posta­no­wie­nia pre­zy­denta Fede­ra­cji Rosyj­skiej o udziale wydzie­lo­nego kom­po­nentu sił zbroj­nych Fede­ra­cji Rosyj­skiej w Repu­blice Serb­skiej w celu powstrzy­ma­nia roz­lewu brat­niej krwi i zatrzy­ma­nia wro­gów z NATO, Panie kapi­ta­nie!

– Bar­dzo dobrze, Sawin­kow. A skoro tak, to powiedz­cie mi – na jaki chuj jasny jeste­ście tacy cie­kaw­scy? Roz­kazy wam nie wystar­czą?

– Mel­duję, że wystar­czą, panie kapi­ta­nie!

– No wła­śnie. Więc nie inte­re­suj­cie się tym, co wykra­cza poza wasze kom­pe­ten­cje, kapralu, bo kiep­sko skoń­czy­cie. Jasne?

– Tak jest, panie kapi­ta­nie!

Ofi­cer przez chwilę mil­czał. Nagle, umy­ka­ją­cym oku ruchem zła­pał mło­dego żoł­nie­rza za kark.

– Słu­chaj­cie mnie uważ­nie i zapa­mię­taj Sawin­kow. Wczo­raj przede wszyst­kim wypeł­ni­li­śmy nasz obo­wią­zek wobec Fede­ra­cji Rosyj­skiej. Zabi­li­śmy ter­ro­ry­stę, który zagra­żał bez­pie­czeń­stwu naszej Rodiny. To powinno wam wystar­czyć. Czy wystar­cza, Sawin­kow?

– Tak jest panie kapi­ta­nie!

– Zatem będzie­cie zada­wać kolejne pyta­nia?

– Nie, panie kapi­ta­nie.

– Bar­dzo dobra odpo­wiedź, kapralu. Do wozu. Za chwilę wyru­szamy.

– Tak jest panie kapi­ta­nie – Kola ruszył w stronę kon­woju.

Był dwa kroki od drzewa, gdy ponow­nie zatrzy­mał go głos star­szego stop­niem.

– Sawin­kow?

– Na roz­kaz!

– W mojej oce­nie spi­sa­li­ście się dobrze. Po powro­cie ujmę to w rapor­cie. Macie talent i nie zniszcz­cie tego. Za tą akcję zosta­nie­cie z nami na stałe i awan­su­je­cie na sier­żanta. Dodat­kowo w nagrodę powiem Wam, że my wyrwa­li­śmy chwast i zasia­li­śmy ziarno, które za kilka lat wykieł­kuje na solidne, mocne drzewo. Zro­zu­mie­li­ście?

Kola potak­nął skwa­pli­wie. Choć nie rozu­miał, oczy­wi­ście, nic.

– A teraz spier­da­laj­cie stąd.

Kola pośpiesz­nie ruszył w stronę wozu. Był dumny z tego, co usły­szał o sobie. Jed­nak dopóki nie zoba­czy roz­kazu na piśmie, to wolał nie cie­szyć się na zapas. Zręcz­nie wdra­pał się do środka i usiadł prze­zor­nie dalej od Stiopy. Chwilę póź­niej kon­wój ruszył. Dwa­dzie­ścia minut póź­niej doje­chali do gra­nicy i po krót­kiej odpra­wie prze­kro­czyli ją. A młody, 24-letni Niko­łaj Sier­gie­je­wicz Sawin­kow znik­nął wśród kadr FSB. Podob­nie jak Kosowo i tysiące ofiar, dla któ­rych ta wojna stała się wiel­kim cmen­ta­rzem, któ­rego mieli już ni­gdy nie opu­ścić żywi. Kola Sawin­kow nie wie­dział, że stał się czę­ścią histo­rii Kosowa, Europy i świata. Podob­nie jak kapi­tan Andr­je­jew, który oddał póź­niej życie w jed­nej z wielu rosyj­skich wojen.

Z całej szóstki do obec­nych cza­sów prze­żyć miało zresztą tylko czte­rech ope­ra­to­rów eli­tar­nej Alfy FSB. Porucz­nik Stiopa, cho­rąży Misza Łysenko, sier­żant Jurij Valen­ty­no­wicz i Kola, któ­rzy wiele lat póź­niej ode­brali z rąk pre­zy­denta Fede­ra­cji Rosyj­skiej wyróż­nie­nia za zupeł­nie inną wojnę, w innym miej­scu i na innym kon­ty­nen­cie. Trup, któ­rego zosta­wili za sobą pozo­stał dla nich ano­ni­mowy. Podob­nie jak kobieta, która wysta­wiła go na śmierć, a znana była pod kryp­to­ni­mem Veštica. Mało kto jed­nak wie­dział dla­czego. A Kolę prze­stało to obcho­dzić po roz­mo­wie z kapi­ta­nem. Po prze­kro­cze­niu gra­nicy, szybko przy­po­mniał sobie, że Serbki są piękne, a on dawno nie miał kobiety. Zie­mia zaś krę­ciła się dalej, w pogar­dzie mając mrów­cze wysiłki Rosjan, Ame­ry­ka­nów, Ser­bów, Albań­czy­ków i sze­ściu miliar­dów wszyst­kich innych zamiesz­ku­ją­cych ją ludzi.

Rozdział I. Pianista

ROZ­DZIAŁ I

Pia­ni­sta

Był piąty wrze­śnia, słońce grzało mocno, a na poste­runku kosow­skiej poli­cji w połu­dnio­wej Mitro­vicy pano­wał spory ruch. Sze­ściu albań­skich poli­cjan­tów przy­go­to­wy­wało się do wyjazdu na patrol. Mieli do dys­po­zy­cji trzy radio­wozy. Ubrali prze­pi­sowe nie­bie­skie koszule, zało­żyli czapki, spraw­dzili i przy­pa­sali broń krótką. W bagaż­ni­kach zło­żyli nie­miec­kie kara­binki G36, hełmy, ochra­nia­cze i tar­cze. Na czele patrolu stał dwu­dzie­sto­sze­ścio­letni, Gezim Hoxha. Był naj­star­szy i naj­bar­dziej doświad­czony z grupki, i z tego powodu to on miał dowo­dzić patro­lem. Reszta funk­cjo­na­riu­szy była rów­nie młoda jak on. Ich doświad­cze­nie w pracy w poli­cji nie prze­kro­czyło sze­ściu lat. Byli mło­dzi jak ich kraj, w który wie­rzyli. Tak samo jak w to, co robili. Wie­rzyli także w szefa patrolu i jego wie­dzę, pro­fe­sjo­na­lizm oraz opa­no­wa­nie. Dla­tego też posta­wiono go na czele zespołu, bo zada­nie, które otrzy­mali, było pro­ste tylko pozor­nie. Nikt z nich nie rozu­miał, dla­czego wła­ści­wie jako albań­scy funk­cjo­na­riu­sze z połu­dnio­wej czę­ści Kosowa zostali wyzna­czeni do usta­wie­nia poste­runku dro­go­wego w czę­ści pół­noc­nej, pod­le­głej de facto Ser­bom. Roz­kaz był jed­nak roz­ka­zem i trzeba było go wyko­nać. Dla­tego krzy­wili się i prze­kli­nali swój los po cichu, kiedy nikt nie­po­wo­łany nie sły­szał.

Poli­cja kosow­ska jed­no­rodna była tylko w rapor­tach prze­sy­ła­nych do Bruk­seli. Podział był wyraźny: tak jak pół­nocna część kraju była we wła­da­niu Ser­bów, tak i w pół­noc­nych poste­run­kach kosow­skiej poli­cji słu­żyli tylko oni. Wszy­scy wie­dzieli, że są zwią­zani z serb­skim mini­ster­stwem spraw wewnętrz­nych, które też wypła­cało im drugą pen­sję. Na połu­dnie od Mitro­wicy, zde­cy­do­waną więk­szość tery­to­rium Kosowa zamiesz­ki­wali Albań­czycy. Dla­tego kosow­ską poli­cję sta­no­wili oni i ści­śle wypeł­niali roz­kazy tylko z Komendy Głów­nej Poli­cji w Prisz­ti­nie.

Tak więc ten nie­ofi­cjalny podział deter­mi­no­wał to, że poli­cjanci kosow­scy naro­do­wo­ści albań­skiej prak­tycz­nie nie dosta­wali zadań służ­bo­wych, a już na pewno przy­działu do poste­run­ków na tere­nach zamiesz­ka­nych przez Ser­bów.

Wspo­mniani poli­cjanci, nie­zbyt prze­ko­nani co do słusz­no­ści otrzy­ma­nych roz­ka­zów, opu­ścili dwu­pię­trowy, ogro­dzony poste­ru­nek w albań­skiej czę­ści mia­sta o godzi­nie szó­stej pięt­na­ście rano i ruszyli na pół­noc.

Wie­dzieli, że usta­wie­nie poste­runku kon­tro­l­nego obsa­dzo­nego przez rdzen­nych Albań­czy­ków nie spo­tka się z entu­zja­zmem miesz­kań­ców Pół­noc­nego Kosowa. Ich kole­dzy z poste­runku żegnali ich zresztą nie­wy­bred­nymi żar­tami, z któ­rych hasło „w razie czego biorę twoje buty” było jed­nym z bar­dziej wyra­fi­no­wa­nych.

Ostat­nia próba udo­wod­nie­nia jed­no­ści struk­tur kosow­skiej poli­cji miała miej­sce rok wcze­śniej. Wtedy też albań­scy funk­cjo­na­riu­sze prze­kra­czali dzie­lącą Mitro­vicę na dwie czę­ści rzekę Ibar, sta­no­wiącą umowną gra­nicę jurys­dyk­cji obu naro­dów. Była to zresztą dobra meta­fora całego Kosowa – podzie­lo­nego, prze­po­ło­wio­nego i zamiesz­ki­wana przez spo­glą­da­jące na sie­bie koso narody. Akcja oczy­wi­ście skoń­czyła się szyb­ciej niż się zaczęła. Serb­scy funk­cjo­na­riu­sze słu­żący w kosow­skiej poli­cji jakoby nie zdą­żyli na czas doje­chać ze wspar­ciem. W tym cza­sie ich albań­scy kole­dzy zostali pobici przez lokal­nych Ser­bów, radio­wozy spa­lone, a w samej Mitro­vicy Pół­noc­nej przez trzy dni trwały pro­te­sty i zamieszki.

Pro­wa­dzona przez Hoxha grupa z góry zakła­dała, że może napo­tkać podobne pro­blemy jak ich kole­dzy sprzed roku. Porucz­nik przyj­mo­wał wręcz, że pro­blemy z prze­jaz­dem mogły poja­wić się już na moście łączą­cym obie czę­ści mia­sta. Nie wie­rzył, by wia­do­mość o ich prze­jeź­dzie nie została ujaw­niona serb­skim miesz­kań­com Mitro­vicy. W Koso­wie wszyst­kie infor­ma­cje roz­cho­dziły się lotem bły­ska­wicy. Szcze­gólną „skłon­ność” do tego miały infor­ma­cje z poli­cji, wcale nie­rzadko opa­trzone gry­fem nie­jaw­no­ści. Zakła­dali, że w ich stronę mogą pole­cieć nie tylko obe­lgi czy kamie­nie. Dla­tego w bagaż­ni­kach nowiut­kich, jesz­cze pach­ną­cych świe­żo­ścią radio­wo­zów Skoda Octa­via, sfi­nan­so­wa­nych przez Unię Euro­pej­ską, mieli cięż­kie opo­rzą­dze­nie. Sami zresztą zakła­dali się mię­dzy sobą, jak szybko zostaną roz­po­znani i jak szybko roz­poczną się pro­te­sty lud­no­ści serb­skiej, a oni wrócą na połu­dnie od rzeki Sit­nica. Nie rozu­mieli swo­ich dowód­ców, a tym bar­dziej poli­ty­ków. Prze­cież nikt o zdro­wych zmy­słach nie mógłby uwie­rzyć, że na pół­nocy Kosowa sze­ściu albań­skich poli­cjan­tów w trzech radio­wo­zach może w ogóle wyko­nać jakieś czyn­no­ści. Na komi­sa­ria­cie szybko roze­szła się plotka, że była to wyłącz­nie poka­zówka na potrzeby mediów i EULEX-u. Także dla­tego, nie chcąc pod­grze­wać sytu­acji, długa broń była w bagaż­ni­kach, a przy sobie pro­wa­dzeni przez Gezima funk­cjo­na­riu­sze mieli tylko służ­bowe pisto­lety. Ogól­nie morale było niskie i poli­cjanci chcieli po pro­stu jak naj­szyb­ciej mieć za sobą na wskroś gów­nianą robotę.

Z poste­runku poli­cji w Mitro­vicy Połu­dnio­wej do mostu jedzie się pięt­na­ście minut. Rzekę o dziwo minęli bez więk­szych pro­ble­mów, co ich zasko­czyło. Nawet Hoxha zało­żył się z komen­dan­tem poste­runku, że nie uda im się prze­kro­czyć mostu, bo Ser­bo­wie go zablo­kują. Dla­tego nie­za­kłó­cony prze­jazd zdzi­wił ofi­cera i przez moment prze­mknęło mu przez myśl, czy pogło­ski o odwilży i uda­nych nego­cja­cjach trój­stron­nych na linii Bel­grad – Prisz­tina – Bruk­sela mogą jed­nak być praw­dziwe.

Na moment porucz­nik Hoxha przy­mknął oczy. Był dość łakomy i zama­rzyła mu się por­cja tri­lece, przy­rzą­dza­nego przez jego żonę. Por­cja jagnię­ciny z ryżem, popita zimną peją i tri­lece na deser… Gezim potrzą­snął lekko głową. Zga­nił się w myślach za brak pro­fe­sjo­na­li­zmu i sku­pił się na dro­dze.

Auta jechały bez sygna­łów dźwię­ko­wych i świetl­nych, aby nie wywo­łać i nie pro­wo­ko­wać nie­po­trzeb­nych emo­cji. Karo­se­ria, jesz­cze nie­zma­to­wiała i nie­po­wgnia­tana, odbi­jała pro­mie­nie słońca, które już przy­grze­wało, choć dopiero docho­dziła siódma. Dzień zapo­wia­dał się upal­nie i porucz­nik Hoxha chciał mieć to zada­nie za sobą. Radio­wozy wyje­chały z zabu­do­wań miej­skich i sunęły teraz dwu­pa­smową drogą, cią­gnącą się po zbo­czu nie­wy­so­kiej góry. Mieli doje­chać do wsi Banja Vuca, poło­żo­nej około trzy­dzie­stu kilo­me­trów za Mitro­vicą. Było to piękne miej­sce, oto­czone górami, z gorą­cym źró­dłem. Z jego uro­ków czę­sto korzy­stały miej­scowe kobiety, które lubiły się tam kąpać. Do wyty­po­wa­nego skrzy­żo­wa­nia, na któ­rym chcieli usta­wić punkt kon­tro­lny mieli jesz­cze około pięt­na­stu minut. Jechali regu­la­mi­nowo, nie prze­kra­cza­jąc pięć­dzie­się­ciu kilo­me­trów na godzinę, zacho­wu­jąc ciszę radiową. Kiedy zna­leźli się w serb­skiej enkla­wie, Gezim wycią­gnął tele­fon i wybrał numer zastępcy szefa kosow­skiej poli­cji.

– Minę­li­śmy punkt A1. Tak, bez pro­ble­mów Panie Komen­dan­cie. Ruch jak zwy­kle.

– Uwa­żaj­cie – prze­ka­zał komen­dant Zoran. On sam na odpra­wie opro­te­sto­wał pomysł patrolu, który wypły­nął z mini­ster­stwa. Uwa­żał, że nie­po­trzeb­nie popsuje to w miarę sta­bilną sytu­ację. Żal mu było rów­nież nowych radio­wo­zów, co do któ­rych miał pew­ność, że ucier­pią. Miał nadzieję, że jeśli doj­dzie do star­cia, to Ser­bo­wie pozwolą tak jak rok temu wyco­fać się poli­cjan­tom bez uszczerbku na zdro­wiu. Zakoń­czył roz­mowę z dowódcą, wes­tchnął ciężko i wybrał drugi numer. Tym razem do pew­nego Fran­cuza, któ­rego poznał dwa­na­ście lat wcze­śniej w Koso­wie. Kie­dyś. W innym życiu. Pod­czas wojny ów Fran­cuz bar­dzo pomógł obec­nemu pod­puł­kow­ni­kowi Zora­nowi i jego rodzi­nie wyjść z wojen­nych traum. Za każ­dym razem, gdy Zoran o tym myślał, czuł kłu­cie w sercu.

Miał nie­spełna czter­dzie­ści lat, gdy po roz­pa­dzie Jugo­sła­wii, jego kochane Kosowo ogar­nęło pie­kło bru­tal­nej wojny domo­wej. Ucie­ka­jąc wraz z innymi kosow­skimi Albań­czy­kami przed bojow­ni­kami serb­skimi i ich krwa­wym obłę­dem, Zoran Hoxha zabrał z mia­sta żonę Florę, młod­szego syna Gezima i córkę Shazę. Chciał prze­cze­kać naj­gor­szą zawie­ru­chę do momentu nacią­gnię­cia wojsk NATO w górach. Jego pier­wo­rodny, dzie­więt­na­sto­letni syn Besim, wal­czył gdzieś po stro­nie UCK z Ser­bami. Hoxha nie podzie­lał do końca idei UCK, dla­tego zamiast walki wolał chro­nić dwoje młod­szych dzieci i żonę przed ban­dami para­mi­li­tar­nymi, zwy­kłymi prze­stęp­cami i nie­do­bit­kami armii serb­skiej. Jego plan jak więk­szo­ści ludzi w pro­win­cji zakła­dał ocze­ki­wa­nie w górach na nad­cią­ga­jące na pod­sta­wie rezo­lu­cji 1244 ONZ jed­nostki KFOR z Mace­do­nii i Sło­we­nii. Te miały być bli­sko; wie­ści nio­sły, że jechały już całe kolumny. Przez cztery dni się uda­wało. W desz­czu, chło­dzie i głodno, ale żyli.

Szczę­ście skoń­czyło się czwar­tego dnia, kiedy ich grupa dostała się w ręce serb­skiej bojówki. Tym razem nie mieli złota i dola­rów, by się wyku­pić, jak dwa dni wcze­śniej. Serb­ski dowódca, lekko zezo­waty, kudłaty tak, że przy­po­mi­nał małpę oso­bi­ście zastrze­lił star­szego męż­czy­znę ze wsi Zorana, który pró­bo­wał per­trak­to­wać. Praw­dziwy hor­ror roze­grał się jed­nak, gdy Ser­bo­wie zna­leźli ukryte w krza­kach kobiety. Zoran do tej pory sły­szy krzyki gwał­co­nej Flory, która chro­niła ich dwu­na­sto­let­nią córkę przed podob­nym losem. Żonę Zorana roz­cią­gnęli na ziemi i zgwał­cili we trzech po kolei. Sam Zoran i jego czter­na­sto­letni Gezim leżeli we krwi, pół­przy­tomni od razów pię­ści, butów i kolb auto­ma­tów. Z każ­dym krzy­kiem jego żony, Zoran czuł, że jego dusza wypływa z ciała. Zawiódł rodzinę. Jego męskość głowy rodu zakwe­stio­no­wano w oczach uko­cha­nej Flory, Shazy i dziel­nego Gezima, który ruszył z dzie­cinną naiw­no­ścią rato­wać ojca i matkę. Poczu­cia bez­rad­no­ści dopeł­niały buty i oble­śny rechot Ser­bów, któ­rzy trzy­mali na musz­kach pozo­stałą przy życiu grupkę męż­czyzn. Wła­ści­wie powi­nien się cie­szyć, że nie zabili ich od razu, jak mieli to w zwy­czaju, zwy­cię­żyło zwie­rzęce pożą­da­nie, jed­nak Zoran czuł, jak z upły­wem krwi i bole­snym krzy­kiem żony jego świat umiera. A on razem z nim. I tak się wtedy stało. Tam, na gór­skiej polance mię­dzy drze­wami i kamie­niami, leżąc twa­rzą w mokrej, zim­nej tra­wie, część Zorana Hoxha umarła bez­pow­rot­nie. Choć on sam nie umarł wtedy, czego wie­lo­krot­nie póź­niej żało­wał. Życie ura­to­wało mu kil­ku­na­stu ludzi w zachod­nich mun­du­rach. Zora­nowi powie­dziano póź­niej, dużo póź­niej, że był to fran­cu­ski patrol zwiadu, który miał oczy­ścić drogę dla nad­cią­ga­ją­cych wojsk NATO. Fran­cuzi zaata­ko­wali bły­ska­wicz­nie i cicho. Naj­pierw strzały dosię­gły mał­piego dowódcę, który, gme­ra­jąc przy roz­porku, wła­śnie szedł w stronę małej Shazy. Nawet nie zorien­to­wał się, co się stało, po pro­stu padł na zie­mię. Chwilę póź­niej krew try­snęła na ciało Flory, gdy jej gwał­ci­ciel dostał postrzał w kark i padł ciężko. Póź­niej polanka zaro­iła się od ludzi w mun­du­rach. Reszta serb­skich bojow­ni­ków rzu­ciła broń, widząc śmierć dowódcy, a fran­cu­ski medyk zajął się Zora­nem i jego rodziną. Pobity Albań­czyk uwie­rzył, że prze­żyje. Po raz pierw­szy. Kolej­nymi naro­dzi­nami była pomoc fran­cu­skiego kapi­tana, który wycią­gnął rękę do niego i jego pokie­re­szo­wa­nej rodziny. Zała­twił pro­gram wspar­cia dla dzieci i opiekę psy­cho­lo­giczną Flo­rze, która miała za sobą dwie próby samo­bój­cze i przez dwa lata spała oddziel­nie. Dopiero po tym cza­sie była w sta­nie w ogóle przy­tu­lić się do Zorana, który cza­sem pła­kał pod prysz­ni­cem, tłu­ma­cząc póź­niej, że znowu nalało mu się mydła do oczu.

Kapi­tan, rówie­śnik Zorana, żywo zain­te­re­so­wał się ludźmi, któ­rym oca­lił życie. Kiedy Kosowo ogło­siło nie­pod­le­głość, pomógł mu zna­leźć nową pracę w poli­cji, w czym wybit­nie pomo­gło praw­ni­cze wykształ­ce­nie Zorana. Trzy lata zajęło rodzi­nie Zorana doj­ście do stanu względ­nej sta­bi­li­za­cji. Póź­niej ich drogi z Fran­cu­zem się roze­szły, ale spo­tkali się nie­ocze­ki­wa­nie, gdy Zoran był już majo­rem poli­cji, a kapi­tan – puł­kow­ni­kiem, zastępcą szefa fran­cu­skiego kon­tyn­gentu misji KFOR. Powi­tali się ser­decz­nie, a kiedy Fran­cuz, pod­czas kola­cji popro­sił, by Zoran zechciał zosta­wić mu swój numer, ten się nie wzbra­niał. Osta­tecz­nie ura­to­wał im życie, a dla Albań­czyka było to sprawą honoru. Zresztą Michaël Boumen­dil nie żądał nie wia­domo jakich infor­ma­cji, a ponie­waż pra­co­wał dla NATO, był dla Zorana nie tylko bra­tem, ale i sojusz­ni­kiem. Ciała star­szego syna, Besima, nie udało się odna­leźć.

Zoran Hoxha miał jesz­cze jeden powód, by poin­for­mo­wać fran­cu­skiego ofi­cera o zada­niu, które przed nim posta­wiono. Patro­lem dowo­dził jego młod­szy, jedyny już syn – Gezim. Jego mały Geza, obec­nie pod­po­rucz­nik Gezim Hoxha, był teraz ofi­ce­rem, choć ojciec długo sprze­ci­wiał się temu, by syn wstą­pił do poli­cji, jak on.

Zoran wybrał numer do Fran­cuza. Przy­wi­tali się cie­pło.

– Prze­je­chali punkt A1-jak-alfa jeden. Na razie spo­kój.

– Mój QRF czeka przy­ja­cielu w wozach, z zapa­lo­nymi sil­ni­kami. Pamię­taj, Zoran, że w razie czego możesz liczyć na siły Repu­bliki. Jak zawsze – odpo­wie­dział Michaël. Albań­czyk był gotów się zało­żyć, że Boumen­dil się uśmie­cha.

– Merci – odparł i roz­łą­czył się.

***

Poli­cyjny patrol pod dowódz­twem Gezima zbli­żał się powoli do celu. Wywo­łał przez radio załogę dru­giego i trze­ciego wozu. Ruch wciąż był sto­sun­kowo nie­wielki. Minęli od wyjazdu z Mitro­vicy może dzie­sięć samo­cho­dów na serb­skich reje­stra­cjach, dwa trak­tory i wyglą­da­jącą jak nie­udane dziecko Breż­niewa mle­czarkę.

Jesz­cze pięć kilo­me­trów, gów­niana kon­trola kilku samo­cho­dów, man­daty za nie­prze­re­je­stro­wane serb­skie tablice reje­stra­cyjne i szybki powrót do Prisz­tiny – myślał Gezim.

Na czoło wysfo­ro­wał się samo­chód Duszana i Salima – naj­młod­szych poli­cjan­tów patrolu. Za kie­row­nicą sie­dział Duszan, który od samego wyjazdu z poste­runku rwał się do dzia­ła­nia. Był mło­dym, zapal­czy­wym gli­nia­rzem, który chciał zba­wiać świat. Teraz ewi­dent­nie wci­snął pedał gazu w pod­łogę. Chyba chciał spraw­dzić moż­li­wo­ści nowej Skody.

– Uspo­koję go – powie­dział się­ga­jąc do radia jadący z Gezi­mem Bre­gan.

– Zacze­kaj. Niech sobie spraw­dzi auto. Jest w zasięgu wzroku, a my będziemy wie­dzieli, na ile stać te nie­miec­kie wyna­lazki – odparł dobro­tli­wie dowódca.

Wóz mło­dych poli­cjan­tów wystrze­lił do przodu. Dojeż­dżali do tak zwa­nej „prze­łę­czy”, będą­cej w isto­cie skarpą, pro­wa­dzącą do wiją­cego się po dnie dolinki stru­mie­nia. Zostało im około kilo­me­tra do ruin chaty sta­rego Besnika – czyli punktu T-jak-tango. Tam mieli zało­żyć poste­ru­nek dro­gowy, postać godzinę, spi­sać auta na serb­skich nume­rach i zro­bić nawrót w stronę bazy. Teo­re­tycz­nie pro­ste, gdyby przy­jąć zało­że­nie, że nie jest się na obcym, nie­przy­ja­znym tere­nie.

Bre­gan jadący z dowódcą w środku luź­nej kolumny tro­chę zwol­nił, aby utem­pe­ro­wać jadą­cych trze­cim radio­wo­zem Murata i Ham­diego. Na chwilę kon­wój nieco się roz­cią­gnął, bo jadący na przo­dzie Duszan zwal­niać ani myślał. Miał może trzy­sta metrów do ruin. Dowódca posta­no­wił, że nakaże za zakrę­tem zatrzy­mać się wszyst­kim. Wycią­gnął rękę do radio­sta­cji.

***

Star­szy sze­re­gowy Duszan pękał z dumy. Jechał nowiutką Skodą Octa­vią na jeden z pierw­szych w swoim poli­cyj­nym życiu patroli. Mun­dur nosił od ponad roku, na razie patro­lo­wał ulice Mitro­vicy Połu­dnio­wej, ale ambi­cje miał o wiele więk­sze. Był wpa­trzony w Gezima Hoxha jak w obraz, bo star­szy poli­cjant uosa­biał dla niego wszystko, czym była ta służba. Opa­no­wa­nie, spo­kój, pro­fe­sjo­na­lizm i jak w Koso­wie konek­sje rodzinne – to było wszystko, czego Duszan szu­kał w służ­bie. Cie­szył się, że jedzie z nim na patrol. Lubił pro­wa­dzić, więc posta­no­wił, że wypró­buje nowy radio­wóz. Jed­no­cze­śnie nie chciał go uszko­dzić, więc sta­rał się zacho­wy­wać ostroż­ność. Jed­no­cze­śnie czuł się jed­nak bar­dzo szczę­śliwy.

Z radia pły­nęła wesoła muzyka. Mimo, że nie napo­tkali do tej pory żad­nych trud­no­ści, to odczu­wali lek­kie pode­ner­wo­wa­nie. Brak serb­skiej reak­cji na moście, brak pro­te­stów na dro­dze wska­zy­wał, że ich misję rze­czy­wi­ście udało się utrzy­mać w tajem­nicy. To nie­stety ozna­czało, że po roz­sta­wie­niu blo­kady mogą zmie­rzyć się z dużo więk­szą, spon­ta­niczną agre­sją miej­sco­wych, a nie z wyre­ży­se­ro­wa­nymi groż­bami wcze­śniej omó­wio­nymi i sko­or­dy­no­wa­nymi. Dla­tego im dalej na pół­noc, tym miny poli­cjan­tów robiły się coraz bar­dziej poważne i nie­we­sołe. Aby dodać sobie odwagi Duszan zapy­tał Salima, z któ­rym od czte­rech mie­sięcy jeź­dził w służ­bie patro­lo­wej.

– Co u two­jej sio­stry?

– Odczep się – wyszcze­rzył zęby drugi z poli­cjan­tów, dwu­dzie­sto­letni star­szy sze­re­gowy Salim. Wie­dział, że Duszan lubi jego sio­strę, ale nie chciał mu tego zbyt szybko poka­zać. Duszan miał opi­nię łama­cza kobie­cych serc.

– Zapy­taj ją, czy nie chcia­łaby iść ze mną na kawę w pią­tek po służ­bie.

Salim burk­nął coś nie­wy­raź­nie. Spoj­rzał w lusterko wsteczne, za nimi zma­lały syl­wetki jadą­cych za nimi radio­wo­zów. Dojeż­dżali do opusz­czo­nych zabu­do­wań poło­żo­nych na góru­ją­cym nad drogą wzgó­rzu.

– Zwol­nij tro­chę, niech stary doje­dzie.

– A ty co, Salim, niańki potrze­bu­jesz?

Młod­szy poli­cjant nie odpo­wie­dział. Wypro­sto­wał się w fotelu i spoj­rzał przed sie­bie. Twarz mu się wydłu­żyła.

– Co to takiego? – zapy­tał uno­sząc palec.

Duszan, który gme­rał przy radiu zaczął hamo­wać. Na dro­dze za zakrę­tem leżała prze­wró­cona przy­czepa od cią­gnika. Droga była w poło­wie zata­ra­so­wana.

W tym samym cza­sie z gło­śnika popły­nął głos porucz­nika.

– Dowódca do dwójki, pocze­kaj­cie na nas za zakrę­tem.

Salim już chciał odpo­wie­dzieć porucz­ni­kowi, gdy nagle w szyby samo­chodu ude­rzył grad… kamie­nie…

– Co jest? – te ułamki sekund w umy­śle Salima były wolno pły­ną­cymi minu­tami. Synapsy w mózgu już wie­działy, że jest źle, bar­dzo źle. Jego mię­śnie się napięły szyb­ciej niż pomy­ślał. Drze­miące w czło­wieku pier­wotne instynkty prze­trwa­nia prze­jęły kon­trolę nad świa­do­mo­ścią. Może to go ura­to­wało, bo kiedy umysł Salima wie­dział, że musi coś zro­bić, to pierw­sze kule prze­szyły mu rękę. Zanim sku­lił się z bólu zoba­czył kątem oka, jak z klatki pier­sio­wej Duszana try­snęła krew. Wtedy ich samo­chód wypadł z drogi i zaczął toczyć się po ostrym zbo­czu w kie­runku stru­mie­nia. Kiedy pierw­szy raz zako­zioł­ko­wał, Salim czuł ból, zimno i stra­cił przy­tom­ność.

***

Radko nie mógł uwie­rzyć, że Albań­czycy będą tak bez­czelni i ośmielą się zła­mać nie­ofi­cjalny podział wpły­wów w Koso­wie. Nie inte­re­so­wało go skąd MUP uzy­skał infor­ma­cje o pla­no­wa­nej akcji poli­cji.

– Kto w Prisz­ti­nie mógł być tak śmiały, aby zakwe­stio­no­wać legal­ność tablic reje­stra­cyj­nych na serb­skich samo­cho­dach. Prze­cież „Kosowo to je Ser­bia” – pomy­ślał.

Dodat­kowo był poiry­to­wany, że MUP zde­cy­do­wa­nie zaka­zał mu pod­ję­cia agre­syw­nych dzia­łań. Co to za gów­niane roz­kazy. Mieli jak har­ce­rze zablo­ko­wać samo­chody poli­cyjne. Nawet jak w poprzed­nim roku nie mogli obić albań­skich poli­cjan­tów tylko mieli ich prze­go­nić.

Przy­naj­mniej wyne­go­cjo­wał, że pozwo­lono im spa­lić radio­wozy.

– Widocz­nie te pizdy w Bel­gra­dzie z Tadi­ciem na czele nas sprze­dały Bruk­seli. Skur­wy­syny – pomy­ślał – Prze­cież Ser­bów z Rosja­nami jest ponad 120 milio­nów. Nikt w tej deka­denc­kiej Euro­pie nie zatrzyma takiej siły. Z nimi jest Bóg, Cer­kiew i walka o war­to­ści. A nie tęczowe sło­niki i reni­fery pomy­ślał z obrzy­dze­niem Duszan.

Dla­tego mimo że musiał wyko­ny­wać roz­kazy MUP, to z rado­ścią zdra­dził powyż­sze infor­ma­cje mniej powścią­gli­wym miesz­kań­com Pół­noc­nego Kosowa.

– Oni nawet jak zła­mią jakieś roz­kazy MUP, to i tak się wywiną. Za dużo wie­dzą, zbyt wysoko sie­dzą w naprawdę kaso­wych inte­re­sach, aby jakaś tam zadyma z albań­skimi poli­cjan­tami mogła im znacz­nie zaszko­dzić. A on będzie czy­sty kie­ru­jąc na skrzy­żo­wa­niu swo­imi krzy­ka­czami. Jak zwy­kle skrzyk­nię­tymi po śnia­da­niu z Rakiją z pobli­skiej patrio­tycz­nej restau­ra­cji – uśmiech­nął się do sie­bie.

***

Były ofi­cer jugo­sło­wiań­skich wojsk spe­cjal­nych, kapi­tan rezerwy Rugova zebrał ludzi. Część z nich już w 1999 roku była wete­ra­nami walk z UCK. Mimo że więk­szość prze­kro­czyła już pięć­dzie­siątkę to pla­no­wana akcja budziła w nich poczu­cie mło­doci i misji. Tak jak Radko, nie mogli uwie­rzyć, że Bel­grad tak cacka się z tymi śmier­dzą­cymi Albań­czy­kami. Gar­dził nimi. Uwa­żał, że Albań­czycy – oraz USA, NATO i Unia Euro­pej­ska – są winni roz­pa­dowi Jugo­sła­wii, a potem jego uko­cha­nej Ser­bii. To, że ośmie­lali się sta­wiać swoje brudne stopy na świę­tej, serb­skiej ziemi było dla niego znie­wagą. A znie­wag na Bał­ka­nach nie daro­wano. Kiedy dowie­dział się, że przy­go­to­wy­wany jest albań­ski patrol w Pół­noc­nym Koso­wie nie trzeba było go długo nama­wiać, by zaczął dzia­łać. A ponie­waż infor­ma­cje o tra­sie były dokładne…

– Ile można rzu­cać butel­kami z ben­zyną w osłów z NATO, cza­sem strze­lić im nad głową albo w te jebane śmi­głowce EULEX. Teraz wszystko miało być jak kie­dyś. Roz­po­zna­nie, zasadzka, eks­trak­cja. Praw­dziwa misja dla Wiel­kiej Ser­bii – mówił do zgro­ma­dzo­nych.

***

Zabu­do­wa­nia, a raczej ruiny wypa­lo­nego domu na wzgó­rzu były ide­alne. Z okie­nek piw­nicz­nych widać było jak na dłoni drogę wyła­nia­jącą się zza zakrętu. Z jed­nej strony drogi pod kątem 45% pięło się zbo­cze, a po dru­giej to samo zbo­cze opa­dało do stru­mie­nia pły­ną­cego dwa­dzie­ścia metrów niżej. Rugowa patrzył przez celow­nik Zastava M84. Zała­do­wał do niego poci­ski prze­ciw­pan­cerne i zapa­la­jące. Po jego lewej stro­nie w dru­gim okienku piw­nicz­nym leżał Alija z Zastava M70.

Kapi­tan ze swo­jej pozy­cji nie widział pozo­sta­łych towa­rzy­szy, ale był pewien, że kolejna dwójka strzel­ców z M70 ubez­pie­czała ich odwrót z usta­lo­nej pozy­cji powy­żej na wzgó­rzu.

Zawi­bro­wał tele­fon. Otrzy­many SMS miał treść „X”. Ozna­czało to, że poli­cyjny kon­wój minął rogatki Mitro­wicy i będzie u nich za około 15 minut.

Czas się wlekł. Rugova czuł jakby minęła godzina, gdy zza zakrętu wyje­chał jadący bar­dzo szybko samo­chód poli­cyjny.

– Gdyby nie zaczął hamo­wać przed prze­szkodą to by się o nią roz­bił – pomy­ślał Rugowa i w gło­wie zaczął liczyć – jesz­cze 10 sekund i pojawi się ide­al­nie w jego celow­niku.

– Dzie­więć, osiem, sie­dem…

Nagle usły­szał huk wystrza­łów. Zoba­czył jak krótka seria z jugo­sło­wiań­skiej wer­sji kara­binu Kałasz­ni­kowa wbiła się w zie­mię przed maską nad­jeż­dża­ją­cej sto pięć­dzie­siąt metrów dalej Skody.

– Co jest kurwa!!! – zaklął i na moment pod­niósł głowę – wtedy zoba­czył, że wbrew usta­le­niom strze­la­ninę zaczął Vuk.

– Spu­dło­wa­łeś, dur­niu! – wark­nął na niego Rugova.

Krępy, ogo­rzały na twa­rzy Vuk, nie zwra­ca­jąc uwagi na dowódcę dalej strze­lał w kie­runku radio­wozu, tym razem ewi­dent­nie cel­niej.

Rugova nie cze­kał dalej, zło­żył się do strzału ze swo­jej Zastavy M70. Przy­ło­żył oko do łoża i puścił krótką serię. Był zły, bo nie spo­dzie­wał się, że patrol roz­dzieli się, a Vuk pośpie­szy się i wypruje, pudłu­jąc hanieb­nie. Kątem oka widział jak Vukowi, trzę­sły się ręce, bo był młody i nie strze­lał ni­gdy wcze­śniej do ludzi. Kapi­tan był wście­kły na sie­bie, że uległ namo­wom kuzyna i zabrał na akcję nie­do­świad­czo­nego Vuka.

Zgod­nie z pier­wot­nym pla­nem wszy­scy mieli cze­kać, aż zza zakrętu wyjadą wszyst­kie trzy radio­wozy. Wtedy Zlatko, jako były „kaemi­sta” miał ostrze­lać pierw­szy samo­chód ze swo­jej Zastawy M48. A przez Vuka leżał teraz czter­dzie­ści metrów dalej, za osłoną z jakichś sta­rych bali i bez moż­li­wo­ści odda­nia sku­tecz­nego ognia.

Z kolei w ostatni radio­wóz miał strze­lać Jovan tak, aby zamknąć albań­skim poli­cjan­tom obie moż­liwe drogi ucieczki. Wtedy mie­liby czas roz­wa­lić środ­kowy samo­chód. A tak trzeba było impro­wi­zo­wać.

Rugova kry­jąc wście­kłość wyszedł przed budy­nek i dołą­czył do Vuka.

– „Nie uciek­niesz, tchó­rzu” – krzy­czał w kie­runku wozów Vuk i puścił kolejną serię tra­fia­jąc po opo­nach. Pierw­sza pękła z zaska­ku­jąco gło­śnym „wybu­chem”, roz­bił też lampę i naru­szył zde­rzak. Auto ostro skrę­ciło w lewo i zaczęło toczyć się po zbo­czu w dół, do stru­mie­nia. Musiało o coś zawa­dzić bo wywi­nęło koziołka i wylą­do­wało na dachu przy stru­mie­niu. Osia­dło.

– Dowódco! – krzyk­nął młod­szy z Ser­bów. Rugova popa­trzył na niego z poli­to­wa­niem.

– Nie drzyj się i ruszaj! Zajdź ich z boku! – wark­nął.

***

Gezim i Bre­gan usły­szeli strzały. Chwilę póź­niej zoba­czyli jak po zbo­czu kozioł­kuje pierw­szy radio­wóz. Hamdi i Murat też już hamo­wali i zatrzy­mali się przy dowódcy two­rząc z samo­cho­dów coś na kształt litery „L”, w któ­rej środku mie­liby namiastkę osłony.

– Z wozu! – krzyk­nął do Bre­gana porucz­nik – bagaż­nik! – dodał krótko.

Chwilę póź­niej Bre­gan trzy­mał wyję­tego G36 i cha­otycz­nie strze­lał w kie­runku wzgó­rza.

– Wstrzy­maj ogień! Oszczę­dzaj amu­ni­cję! Tylko pewne strzały! – krzyk­nął Gezim.

W tym momen­cie dołą­czyli do nich Hamdi i Murat. Porucz­nik był dumny ze swo­ich pod­wład­nych, że pano­wali nad emo­cjami. Mimo stra­chu potra­fili stwo­rzyć z radio­wo­zów zasłonę i reago­wali na jego komendy. Chwilę póź­niej cała czwórka wypo­sa­żona w trzy HK G36 z kil­koma maga­zyn­kami amu­ni­cji sta­rała się namie­rzyć napast­ni­ków.

Mimo że ban­dyci strze­lali cel­nie dziu­ra­wiąc samo­chody, to poje­dyn­cze serie z G36 trzy­mały ich na dystans. To pozwo­liło porucz­ni­kowi Hoxha wezwać wspar­cie.

– Ja i Murat dajemy osłonę. Na mój znak Hamdi i Bre­gan bie­gnie­cie do tam­tego głazu na godzi­nie 13. Stam­tąd będzie­cie lepiej ogar­niać wzgó­rze. Zro­zu­mie­li­ście? – prze­krzy­ku­jąc huk wystrza­łów dowo­dził Gezim.

– Zro­zu­mie­li­śmy! – odpo­wie­dzieli.

– Na moje trzy zaczy­namy. Jeden, dwa, trzy!!! – krzyk­nął Gezim, jed­no­cze­śnie wychy­la­jąc się z Mura­tem. Porucz­nik strze­lał z Glocka 17, a Murat pusz­czał serie z G36. Jed­no­cze­śnie Hamdi i Bre­gan rzu­cili się pędem w usta­lo­nym kie­runku. Gdy tylko dobie­gli do głazu, który dawał im zasłonę, ostrze­lali wzgó­rze, dając szansę na prze­ła­do­wa­nie broni kole­gom ukry­tym za radio­wo­zami.

***

Kiedy puł­kow­nik Michaël Boumen­dil roz­łą­czył się, natych­miast przez radio dał roz­kaz do wyjazdu. Pod­le­ga­jący jego dowódz­twu wysta­wiany przez fran­cu­ski regi­ment KFOR zespół QRF był w cią­głej peł­nej goto­wo­ści, od kiedy zadzwo­nił do niego Zoran Hoxha. Puł­kow­nik cały czas pamię­tał tra­giczną histo­rię kosow­skiej rodziny i dla­tego wie­dział, że zrobi wszystko, aby jego żoł­nie­rze przy­byli na czas z pomocą. QRF wyje­chał z bazy NATO w Mitro­vicy kon­wo­jem zło­żo­nym z sze­ściu koło­wych wozów opan­ce­rzo­nych VAB VTT z zamon­to­wa­nymi na wie­życz­kach strzel­ni­czych odpo­wied­ni­kami ame­ry­kań­skich M2.

Żoł­nie­rze fran­cu­scy wie­dzieli, że mają dobrą osłonę pan­ce­rza i prze­wagę cięż­kiego kali­bru, tak więc szy­ko­wała się nie­równa, łatwa i wygrana przez nich walka z bojów­ka­rzami. A mieli z nimi na pieńku, bo przez ostat­nie dwa lata wielu ich kole­gów wró­ciło nad Sekwanę z poła­ma­nymi kostką bru­kową nogami, popa­rze­niami od kok­tajli Moło­towa i, o czym nie pisano w gaze­tach, to nie­stety trzech ich braci zmarło od dozna­nych obra­żeń i postrza­łów.

***

– Poli­cja! Prze­stań­cie strze­lać i pod­daj­cie się! – dobiegł Rugovę młody głos.

„Dzieci bie­rze­cie do służby, zasrańcy?” – pomy­ślał i odkrzyk­nął – Gadaj zdrów! – mruk­nął i puścił długą serię nad gło­wami funk­cjo­na­riu­szy.

Zatrzesz­czała Nokia. Kolejny SMS „EX” – ozna­czało to, że z Mitro­vicy jedzie QRF. Rugova był wście­kły. Zasadzka się nie udała. Ewi­dent­nie tra­cili ini­cja­tywę.

Krótką chwilę ciszy prze­rwał basowy tur­kot kara­binu M48, który wdarł się w siel­ski spo­kój dolinki. Nad dolinką roz­nio­sła się kano­nada.

***

Gezim i Murat sły­szeli świst poci­sków nad głową. To, co działo się dookoła nich było jak z naj­czar­niej­szych kosz­ma­rów. Mieli ochotę roz­płasz­czyć się na ziemi, wyko­pać w niej dziurę i wpeł­znąć do niej, jak naj­mniej­szy robak.

Sali, kiedy się ock­nął, czuł ból głowy i ręki. Widział, że jego ubra­nie jest całe we krwi. W prze­bły­skach świa­do­mo­ści chciał być nie­wi­doczny, znik­nąć i wró­cić do swo­jego pokoju z cza­sów dzie­ciń­stwa – pla­ka­tów z Ale­nem Bok­si­ciem i Ales­san­dro Del Piero. Chciał wró­cić do domu. I zasnąć. Spać. Żało­wał chwili, kiedy pierw­szy raz przy­szło mu do głowy zało­żyć mun­dur. Wewnątrz samo­chodu trzesz­czało radio. Roz­po­zna­wał głos Gezima, który krzy­czał, że zaraz do nich się prze­biją i by wytrzy­mali. A potem zagłu­szył go ter­kot kara­binu maszy­no­wego i Salim jesz­cze moc­niej wci­snął głowę w ramiona. Obok bez­wład­nie leżało zapięte pasami ciało Duszana.

– Duszan, odpo­wiedz!

– Duszan, żyjesz?

– Duszan!!

Jed­nak Duszan ani się nie odzy­wał, ani nie poru­szał. Za to Salim czuł, że chce mu się spać, coraz bar­dziej i bar­dziej… aż zapa­dła ciem­ność.

***

– Ile masz amu­ni­cji ? – zapy­tał Gezim.

– Pół maga­zynka. A ty? – odpo­wie­dział Murat.

– Jesz­cze jeden cały.

Sto­jący może już pięć­dzie­siąt metrów od radio­wozu Bog­dan ści­skał w spo­co­nej dłoni uchwyt kara­binu. Nie był bojow­ni­kiem, jak Rugova. Wie­dział, że bar­dzo chce wal­czyć, nad­ra­biał miną, ale pierw­sze strzały oddał zupeł­nie nie­cel­nie i teraz pło­nął rzą­dzą odwetu. Chciał poka­zać Rugo­vie, że będzie wal­czył o serb­ską sprawę do końca. Teraz więc zacho­dził poli­cjan­tów ukry­tych za kamie­niem ze skrzy­dła. Miał w woj­sko­wej kurtce jesz­cze dwa maga­zynki, więc zabez­pie­czył broń i spraw­dził, że zostały mu tylko dwa poci­ski.

Bez waha­nia wymie­nił maga­zy­nek i ruszył wzdłuż zbo­cza. Nagle usły­szał krzyki. Albań­ski znał słabo, jed­nak słowo kara­bin rozu­miał. Poli­cjanci szy­ko­wali się więc do ude­rze­nia. Nie­do­brze.

Odru­chowo poma­cał nóż, który zabrał ze sobą – nie wie­dzieć zresztą po co – na akcję.

Nad dolinką raz po raz roz­le­gały się strzały. Ciężki tur­kot kara­binu maszy­no­wego i strzały z pisto­le­tów oraz krzyki Albań­czy­ków. Bog­dan ruszył do przodu. Nagle potknął się i roz­cią­gnął jak długi na ziemi. Młody poli­cjant usły­szał łoskot. Odwró­cił się i …

…patrzył wprost na gra­mo­lą­cego się z ziemi mło­dego Serba.

Bog­dan, klnąc na swoją nie­zdar­ność wstał. Aku­rat w momen­cie, gdy Hamdi zaczął uno­sić G36. Nie namy­śla­jąc się, Bog­dan pode­rwał swój kara­bin. W ułamku sekundy młody Serb pojął, że zaraz popły­nie krew. Jego albo poli­cjanta.

Obaj wystrze­lili nie­mal jed­no­cze­śnie.

***

Hamdi widział sze­roko otwarte i prze­stra­szone oczy mło­dego Serba. Przez moment miał nadzieję, że nie strzeli i nie będzie musiał odpo­wia­dać ogniem. Ale szok tam­tego szybko minął i uniósł broń. Hamdi krzyk­nął i zro­bił to samo. Prze­sta­wił bez­piecz­nik na ogień cią­gły i naci­snął spust.

Pocisk kali­bru 5,45 mm osiąga pręd­kość wylo­tową nawet dzie­wię­ciu­set sześć­dzie­się­ciu metrów na sekundę. Ener­gia począt­kowa poci­sku to tysiąc trzy­sta szes­na­ście dżuli. Z poko­ny­waną odle­gło­ścią oczy­wi­ście spada, jed­nak na dystan­sie dwu­dzie­stu metrów potrafi naro­bić dużych znisz­czeń.

Poci­ski, które ude­rzyły w ciało mło­dego Serba miały do poko­na­nia nie­długą drogę i ich ener­gia począt­kowa była wysoka. Bog­dan poczuł coś na kształt ude­rze­nia kowal­skim mło­tem w pierś i potężny, roz­dzie­ra­jący ból, kiedy wystrze­lone z nie­wiel­kiej odle­gło­ści kule prze­biły w sza­lo­nym pędzie jego plecy. Dosię­gły go trzy poci­ski. Pierw­szy prze­bił mostek, poła­mał mu dwa żebra i roze­rwał płuco. Drugi zma­sa­kro­wał oboj­czyk i wyrwał krwawą dziurę, roz­ry­wa­jąc tęt­nicę. Trzeci tra­fił w lewe ramię, wyry­wa­jąc mię­śnie, dru­zgo­cąc kość ramie­niową i w prak­tyce ode­rwał mu rękę, która utrzy­my­wała się przy ciele tylko na pasmach skóry. Czwarty z upior­nym wizgiem minął o cen­ty­metr ucho chło­paka, który poczuł gorący podmuch. Zapie­kła go skóra, a kilka wło­sków zwi­nęło się od gorąca.

Ale to prze­szka­dzało mu aku­rat naj­mniej. Seria z auto­matu, wystrze­lona nie­mal z przy­ło­że­nia, unio­sła go do góry i odrzu­ciła o dwa metry. Leciał za krótko, by poczuć, jak jego krtań i prze­łyk wypeł­niają się krwią z roze­rwa­nych płuc. Zdą­żył poczuć ból, ale nie na tyle długi, by z jego powodu cier­pieć. Upadł na zie­mię. Chciał jesz­cze rzu­cić w stronę poli­cjanta obe­lgę, ale nie zdą­żył. Nie dałby zresztą rady, bo jego gar­dło zale­wała krew. W ostat­nim prze­bły­sku świa­do­mo­ści zdą­żył pomy­śleć o plje­ska­wicy, którą przy­go­to­wy­wała na kola­cję jego matka. A potem umarł. W ciszy i kurzu.

***

Hamdi tylko pozor­nie miał wię­cej szczę­ścia. Dwa poci­ski, wystrze­lone przez Serba tra­fiły go w pierś. Lekka kami­zelka kulo­od­porna nie miała prawa ich zatrzy­mać. Dwie kule utkwiły w płucu Albań­czyka, który prze­wró­cił się i wyrżnął ple­cami o zie­mię. Widząc to, Bre­gan pode­rwał się z ziemi. Zakrę­ciło mu się w gło­wie, omal się nie prze­wró­cił. Pod­biegł do swego kolegi i ukląkł przy nim.

– Hamdi! Trzy­maj się, stary! Nad głową prze­le­ciały mu kule.

– Trzy­maj się, Hamdi! Zaraz przy­je­dzie pomoc, zaraz ktoś do nas dołą­czy! – mam­ro­tał, sta­ra­jąc się zata­mo­wać krwa­wie­nie.

– Bre­gan… zimno… – jęk­nął Hamdi.

– Trzy­maj się, chło­pie, zaraz ci pomogę!

W rze­czy­wi­sto­ści, Bre­gan nie wie­dział co robić. Byli pod ogniem, a reszta patrolu była zablo­ko­wana. Sze­re­gowy roz­pacz­li­wie zasta­na­wiał się co robić, kiedy usły­szał za ple­cami ryk. Ktoś biegł w jego stronę. Odwró­cił się aku­rat w momen­cie, kiedy bie­gnący zatrzy­mał się tuż za jego ple­cami i wzniósł kolbę kara­binu do ciosu. Bre­gan zauwa­żył, że napast­nik miał ogo­rzałą twarz i woj­skową kurtkę i dżinsy. A potem był błysk i świa­tem sier­żanta zawład­nęła ciem­ność.

***

Obu­dził się, czu­jąc potężny ból głowy. Nie widział dobrze, coś zale­piało mu oczy. Chciał pod­nieść rękę, ale nie mógł. Obró­cił głowę, czu­jąc doj­mu­jący ból i zoba­czył, że jest przy­pięty do ręki Ham­diego, który leżał i nie ruszał się. Był tak blady, że musiał albo nie żyć, albo być bli­ski śmierci.

Bre­gan rozej­rzał się ostroż­nie. Jego broń leżała dwa metry dalej – poza zasię­giem ręki.

Chciał się pod­nieść – nie mógł. Nie wyglą­dało to dobrze. Tym bar­dziej, że męż­czy­zna w woj­sko­wej kurtce wstał i pod­niósł broń, po czym ruszył w stronę Bre­gana. Pod­szedł, a twarz miał złą i zaciętą.

– To ty go zabi­łeś? – poka­zał ręką w stronę ciała Bog­dana.

– Jestem z poli­cji – odparł z wysił­kiem, przy­wo­łu­jąc swoją nie­wielką zna­jo­mość serb­skiego Bre­gan.

Serb pod­szedł bli­żej. Zastawa w jego rękach była odbez­pie­czona. Na ogo­rza­łej twa­rzy miał ślady łez i Bre­gan zro­zu­miał, że zabity musiał być dla niego kimś bli­skim. Męż­czy­zna nagle wygiął ciało i wypro­wa­dził kop­niaka. Bre­gan pró­bo­wał się uchy­lić, ale but wylą­do­wał na jego szczęce. Głowa odsko­czyła mu, aż zoba­czył gwiazdy. Pró­bo­wał się uchy­lić, ale spa­dały na niego kolejne ciosy. Także kolbą. Wtedy padł strzał. Bre­gan przez chwilę nic nie czuł. Po mili­se­kun­dzie zoba­czył, że sto­jący nad nim Serb pada całym cię­ża­rem ciała na niego. Nie mógł widzieć jak Murat w ostat­niej chwili oddał strzał ratu­jący życie Bre­gana, tym bar­dziej, że w G36 Murata zostały już tylko dwa naboje.

***

Rugova był wście­kły. Jego plan wziął w łeb, widział jak jego dwóch ludzi zgi­nęło lub zostało ran­nych. Nie miał wyboru, musiał teraz z pozo­sta­łymi ucie­kać, bo ORF już nad­jeż­dżał.

Na roz­kaz Rugovy wszy­scy zaczęli się wyco­fy­wać. Rugova strze­lał w stronę drogi, kry­jąc ich ogniem. Kilka minut póź­niej, samo­chód z czte­rema żywymi bojów­ka­rzami opu­ścił miej­sce strze­la­niny. Minęło rap­tem kilka minut, gdy wje­chały na nią trans­por­tery opan­ce­rzone ze zna­kami KFOR.

Gezim i Murat pobie­gli w dół zbo­cza do radio­wozu pro­wa­dzo­nego przez Duszana. Resztką sił wycią­gnęli nie­przy­tom­nego i na pół żywego Salima. Pod wpły­wem adre­na­liny nie widzieli nad­la­tu­ją­cego śmi­głowca Black Hawk z wiel­kim czer­wo­nym krzy­żem na bur­cie, który zabrał na pokład Gezima, Murata i potur­bo­wa­nego Bre­gana, ran­nego Salima i Ham­diego oraz ciało Duszana. Ciała Ser­bów zabrano trans­por­te­rami KFOR.

Odla­tu­jący poli­cjanci nie zauwa­żyli ludzi z oko­licz­nych miej­sco­wo­ści. Zaczęli się oni zbie­rać nie­długo po strze­la­ni­nie, kiedy zabrane zostały ciała ran­nych i zabi­tych. Podob­nie tego, jak lokalsi wdają się w prze­py­chanki z żoł­nie­rzami i palą dwa pozo­stałe na miej­scu wraki radio­wo­zów. Jak w stronę żoł­nie­rzy lecą kamie­nie i butelki, i sytu­ację opa­no­wuje dopiero przy­była na miej­sce kom­pa­nia poli­cji EULEX, która sięga po gumowe kule i gaz łza­wiący.

***

Hamdi obu­dził się po dwóch dniach, w nie­miec­kim szpi­talu woj­sko­wym w Pri­zre­nie. Te kosow­skie, mimo dużej pomocy, która pły­nęła z Unii Euro­pej­skiej, wciąż pozo­sta­wiały wiele do życze­nia i tylko szyb­kiej reak­cji woj­sko­wego medyka zawdzię­czał, że zde­cy­do­wano się na wezwa­nie MEDA­VAC. Od leka­rzy dowie­dział się, że miał dużo szczę­ścia, bo prze­żył postrzał w prawe płuco. Szczę­ście w nie­szczę­ściu miał także Salim, jak się oka­zało postrze­lony w star­ciu w rękę i w nogę. Nie­mal wykrwa­wił się na śmierć i gdyby żoł­nie­rze KFOR-u dotarli z nieco więk­szym opóź­nie­niem, nie byłoby go wśród żywych.

***

Wystą­pie­nie Pre­miera Hashima Thaçi w mediach było pełne nie ukry­wa­nej wro­go­ści do Ser­bów. Gro­ził i krzy­czał. Pod­kre­ślał, że zabity poli­cjant zosta­nie pomsz­czony. Ogło­szono dwu­dniową żałobę naro­dową. Siły kosow­skiej poli­cji z Prisz­tiny sta­nęły po stro­nie połu­dnio­wej czę­ści mostu na rzece Sit­nica, roz­dzie­lone od sił kosow­skiej poli­cji z pół­nocy woj­skami KFOR. Z lotu ptaka wyglą­dało to na zlot poli­cyj­nych samo­cho­dów. A w rze­czy­wi­sto­ści poka­zy­wało praw­dziwy sta­tus quo w Koso­wie. Na szczę­ście przed bez­po­śred­nią kon­fron­ta­cją albań­skich i serb­skich mun­du­ro­wych trans­por­tery opan­ce­rzone KFOR wraz z siłami pre­wen­cji pol­skiego FPU prze­jęły most i sku­tecz­nie roz­dzie­liły wro­gie strony. A jak to bywa z roz­jem­cami stali się natych­miast sami wro­giem wszyst­kich. Ser­bo­wie nazy­wali ich oku­pan­tami i żądali natych­miastowego wyco­fa­nia z Kosowa. Albań­czycy nie pozo­sta­wali w tyle. Skan­do­wali, że siły EULEX i KFOR są nie­po­trzeb­nymi gośćmi i sami sobie dadzą radę w swoim kraju.

***

Oglą­da­jący wystą­pie­nia poli­ty­ków w tele­wi­zji niski bru­net o kryp­to­ni­mie „Pia­ni­sta” uśmie­chał się. Wręcz trium­fo­wał. Może był śred­niego wzro­stu, miał lekką nad­wagę, ale to on był twórcą genial­nego planu. Przez swoje umo­co­wa­nia w naj­wyż­szych krę­gach mafijno-poli­tycz­nych Kosowa, wymu­sił na mini­strze wysła­nie poli­cjan­tów na pół­noc Kosowa. Póź­niej wystar­czyło tylko zain­spi­ro­wać MUP prze­cie­kiem od jego zaufa­nego czło­wieka, podwój­nego agenta, któ­remu kazał dać się zwer­bo­wać Ser­bom. Czuł, że teraz sytu­acja w Koso­wie będzie długo napięta. Zbu­do­wał podatny grunt i kolejny taki incy­dent wywoła małą wojnę. A on wie­dział, jak na woj­nie się zara­bia. I oczy­wi­ście usa­tys­fak­cjo­nuje to jego ofi­cer pro­wa­dzącą, która zawsze pach­nie pięk­nie jaśmi­nem. Aż pod­nie­cił się na myśl, jak ona musi być z jego dzia­łań zado­wo­lona kiedy zapo­zna się z naj­now­szymi infor­ma­cjami z Kosowa. Czuł że musi swoją radość jakoś roz­ła­do­wać.

Wszedł do pokoju, w któ­rym odpo­czy­wała Aisza. Jak zwy­kle pięk­nie pach­nąca i uwo­dzi­ciel­sko ubrana. Uwiel­biał swoją utrzy­mankę. Dbał o żonę i o rodzinę ale dziki seks miał tylko z Aiszą. Kobieta wyczuła jego eks­cy­ta­cję, uwo­dzi­ciel­sko wypięła pośladki i przy­jęła pozy­cję grzbietu kota. Pia­ni­sta jak na wir­tu­oza przy­stało zaczął swoją grę…

…w tona­cji szyb­kiej, dyna­micz­nej, ale ryt­micz­nej…

***

Tydzień póź­niej, w pew­nym hotelu w Sko­pje, Pia­ni­sta stał oparty o bar i pił whi­sky. Wcze­śniej odpra­wił swo­ich ochro­nia­rzy. Takie spo­tka­nia wolał odby­wać bez nie­po­trzeb­nych świad­ków. Dopił drinka i zgod­nie z instruk­cją udał się na trze­cie pię­tro do pokoju numer 267. Zapu­kał dwa razy po dwa ude­rze­nia. Drzwi się otwo­rzyły i wszedł do środka.

– Dzień dobry – powie­dział przy­jaź­niej gospo­darz i gestem zapro­sił agenta, aby spo­czął na jed­nej z kanap znaj­du­ją­cej się w ele­gancko wypo­sa­żo­nym apar­ta­men­cie klasy de lux.

– Czego się napi­jesz, przy­ja­cielu? – zapy­tał gospo­darz, który miał sta­lowe, bez­względne oczy. Widać było, że jest uczest­ni­kiem sekret­nego świata intryg, zabójstw i dużych inte­re­sów, które z zało­że­nia ni­gdy nie wycho­dzą na świa­tło dzienne.

– Whi­sky z lodem i cytryną – odparł kosow­ski Albań­czyk.

Gospo­darz łyp­nął okiem na swo­jego gościa. W spoj­rze­niu tym było wyzwa­nie.

– No dobrze, przejdźmy do kon­kre­tów, nasz czas to pie­niądz. – stwier­dził gospo­darz apar­ta­mentu i dodał – Nasza wspólna zna­joma pro­siła, bym prze­ka­zał panu nasze gra­tu­la­cje, za sku­teczne ini­cja­tywy na tere­nie Kosowa.

– Cała przy­jem­ność po mojej stro­nie – wyszcze­rzył żół­tawe zęby Pia­ni­sta.

– Veštica pro­siła także, bym panu prze­ka­zał, że sprawa, o którą pan pro­sił została zała­twiona.

– Taaaak?

– W nagrodę pań­ski trans­port wje­dzie do Pol­ski i prze­je­dzie przez nią nie­tknięty, aż do samego Ham­burga.

Odpo­wie­dzią był sze­roki uśmiech Pia­ni­sty.

– Nie­mniej, mam też wia­do­mość dla pana. Nasza wspólna zna­joma suge­ruje – męż­czy­zna o nija­kiej twa­rzy zaak­cen­to­wał to słowo – by nieco powścią­gnął pan trans­porty.

Przez chwilę albań­ski gang­ster posa­py­wał ciężko, prze­stał się uśmie­chać. Zmarsz­czył brwi, jego twarz ścią­gnęła się w nie­ład­nym gry­ma­sie. Zaci­snął pię­ści. Zza warg bły­snęły mu zęby.

– A dla­czego mam zabić kurę zno­szącą złote jajka? – zapy­tał dość aro­gancko Ibra­him Beri­sha, bo tak naprawdę nazy­wał się Pia­ni­sta.

– Bo pla­nu­jemy dla Pana karierę poli­tyczną, może mię­dzy­na­ro­dową i Pana biz­nes w dłuż­szej per­spek­ty­wie stoi w sprzecz­no­ści z naszymi pla­nami – powie­dział z bez­li­to­snym spoj­rze­niem major FSB.

– Rozu­miem powie­dział Pia­ni­sta. Ale chyba rozu­mie­cie, że to wymaga czasu. Nie jest to biz­nes, z któ­rego odcho­dzi się z dnia na dzień – nato­miast pomy­ślał zupeł­nie co innego. Nie­na­wiść i chci­wość wal­czyła ze stra­chem i roz­sąd­kiem. Jak oni śmią, to, że pod­pi­sał z nimi cyro­graf nie ozna­cza, że mogą mu bez­kar­nie mówić co wolno, a czego nie. Z led­wo­ścią pano­wał nad wzbu­rze­niem.

Posła­niec z FSB, major Sier­giej Stiopa, który w ramach awansu z Alfy został prze­nie­siony do pionu ope­ra­cyj­nego i jako spraw­dzony ofi­cer od czasu do czasu poma­gał w obsłu­dze dwóch naj­taj­niej­szych źró­deł w Koso­wie, odchy­lił połę mary­narki i poło­żył przed agen­tem na szkla­nym sto­liku nie­duży pen­drive.

– To zara­zem pre­zent i dane, o które pytał – powie­dział z grzecz­nym uśmie­chem, choć widział, że jego roz­mówca naj­chęt­niej strze­liłby mu w twarz.

Ibra­him porwał prze­no­śną pamięć dra­pież­nym ruchem. Jego rysy zła­god­niały.

– Jesz­cze jedno – powie­dział sta­now­czo posła­niec od Kata­riny Roma­now­nej, bo pod takimi danymi Pia­ni­sta poznał Wiedźmę – według naszych infor­ma­cji, moż­liwe, że w nie­od­le­głej przy­szło­ści do Kosowa wybie­rze się gość, bar­dzo zależy nam, aby zepsuć jego wizytę, a może i samego gościa.

– Mogę wie­dzieć kto? – zapy­tał Pia­ni­sta.

– Oczy­wi­ście, w sto­sow­nym cza­sie prze­ka­żemy szcze­gó­łowe infor­ma­cje sta­rym kana­łem – odpo­wie­dział Sier­giej.

Spo­tka­nie dobie­gło końca. Pia­ni­sta opu­ścił hotel i Sko­pje. Jesz­cze tej samej nocy był w swoim domu w oko­li­cach Pri­zren.

Rozdział II. Gate 31

ROZ­DZIAŁ II

Gate 31

Jelena Gała­ti­nowa zwy­czaj­nie lubiła Ochryd. Uro­kliwe, mocno tury­styczne mia­steczko dawało jej oddech od przy­tła­cza­ją­cej i brzyd­kiej Moskwy, w któ­rej pra­co­wała i smut­nych, beto­no­wych miast Ser­bii i postrze­la­nych, wciąż pod­no­szą­cych się z ruin miej­sco­wo­ści Kosowa. Czuła w niej tchnie­nie histo­rii, jej realny dotyk. A lubiła histo­rię. Lubiła też, szcze­rze powie­dziaw­szy, jeden z tutej­szych dese­rów. „Toplo-ladno” był to cze­ko­la­dowy fon­dant, poda­wany na cie­pło z gałką lodów śmie­tan­ko­wych, który ni­gdzie nie sma­ko­wał jej tak, jak w Ochry­dzie. Szcze­gól­nie, kiedy sie­działa w swo­jej ulu­bio­nej restau­ra­cji Lion Orhid, z zapie­ra­ją­cym dech w piersi wido­kiem na jezioro. Mogła też pozwo­lić sobie na wię­cej, niż w mocno muzuł­mań­skim Koso­wie, czy ponu­rej Ser­bii, więc przed wyj­ściem na piękne uliczki mia­sta wsu­nęła się w obci­słe dżinsy, pod­kre­śla­jące jej powabną syl­wetkę, bluzkę z głę­bo­kim dekol­tem, odsła­nia­ją­cym pełne, kształtne piersi i lekką, białą mary­narkę. Czuła się swo­bod­nie i sek­sow­nie – dokład­nie tak jak chciała. Lubiła zresztą rzu­cane jej ukrad­kiem przez męż­czyzn spoj­rze­nia, pło­chliwe jak sarny w pod­mo­skiew­skim rezer­wa­cie Łosi­nyj Ostrow, które widziała pod­czas jed­nej ze szkol­nych wycie­czek jako dziecko. Jesz­cze bar­dziej lubiła wście­kłość i zazdrość we wzroku ich part­ne­rek… Uśmiech­nęła się do sie­bie. Bawiło ją pożą­da­nie róż­nych prze­peł­nio­nych testo­ste­ro­nem sam­ców, któ­rzy jej nie znali i patrzyli na nią tylko z per­spek­tywy pięk­nej buzi. Była bar­dziej inte­li­gentna od więk­szo­ści z nich i dosko­nale potra­fiła to wyko­rzy­sty­wać, nie waha­jąc się, kiedy było trzeba użyć swo­jego ciała jako broni. Kiedy się orien­to­wali, że wpa­dali w pułapkę, zwy­kle było za późno.

Dzień był piękny – cie­pły ale nie upalny. Sło­neczny, ale nie kłu­jący w oczy pro­mie­niami bał­kań­skiego paź­dzier­ni­ko­wego słońca. Od Jeziora Ochrydz­kiego powie­wał lekki, przy­jemny wiatr, który bawił się jej roz­pusz­czo­nymi, gęstymi i ciem­nymi wło­sami, w któ­rych wciąż nie było jesz­cze siwi­zny. Miała dobre geny po matce i cie­szyła się z tego. Tym bar­dziej, że dziś było to jej potrzebne. Szła na spo­tka­nie z jed­nym ze swo­ich agen­tów. A choć pro­fe­sjo­nalna była w każ­dym calu i nie pozwo­liła sobie ni­gdy na nic wię­cej, dosko­nale wie­działa, jak bar­dzo podoba się majo­rowi Tomi­sla­vowi Todri­ciovi z serb­skiego Mini­ster­stwa Spraw Wewnętrz­nych.

Spo­tkała się z nim w tym mie­ście, bo choć Ser­bia sprzy­jała rosyj­skiej poli­tyce, to sztuka jest sztuką i agenta należy chro­nić. Szcze­gól­nie upla­so­wa­nego tak wysoko. A ponie­waż Todrić aku­rat miał wolne i prze­by­wał w Ochry­dzie, Gała­ti­nowa mająca kryp­to­nim Veštica, czyli Wiedźma nie namy­ślała się długo i ruszyła do Mace­do­nii. Dobrze czuła się w Czar­no­gó­rze, Ochryda był jed­nym z jej ulu­bio­nych miast Bał­ka­nów. Szła więc przed sie­bie ulicz­kami kurortu, od czasu do czasu zarzu­ca­jąc wdzięcz­nie głową, popra­wia­jąc deli­kat­nie włosy, a nawet roz­da­jąc kilka uśmie­chów szcze­gól­nie przy­stoj­nym tury­stom. Zde­cy­do­wa­nie była w dobrym nastroju, więc mogła pozwo­lić sobie na nie­wiel­kie odprę­że­nie.

Nie mogła za to pozwo­lić na odprę­że­nie w rela­cjach Ser­bii i Kosowa. Bel­grad, pomimo bar­dzo dobrych rela­cji z Moskwą, sta­rał się pro­wa­dzić swoją poli­tykę. A przy­naj­mniej tak się wyda­wało poli­ty­kom z placu Nikoli Pasi­cia numer 13. Tego, by marze­nia nie wymknęły się zanadto spod kon­troli pil­no­wała zaś Piąta Służba. A tę na Bał­ka­nach repre­zen­to­wała Jelena Gała­ti­nowa. Do tego, mię­dzy innymi, potrze­bo­wała Todri­cia. Z tego powodu pil­no­wała go i chro­niła.

Zwer­bo­wała go trzy lata wcze­śniej, jesz­cze jako obie­cu­ją­cego kapi­tana serb­skiego Mini­ster­stwa Spraw Wewnętrz­nych. Jego wuj Dra­gan był w MSW zastępcą szefa kadr, przez co siłą rze­czy zna­lazł się w orbi­cie zain­te­re­so­wa­nia FSB. Naj­pierw on, a potem Tomi­slav gładko wpa­dli w sieć. O ile stary był komu­ni­stą z prze­ko­na­nia, o tyle bra­ta­nek poszedł w stronę nacjo­na­li­zmu. To stało się pod­stawą wer­bunku. Wystar­czyło zagrać na nostal­gicz­nej nucie Wiel­kiej Ser­bii, pra­wi­co­wych poglą­dach i suk­ce­syw­nie upew­niać w prze­wa­dze pra­wo­sła­wia nad bośniacko-kosow­skim isla­mem. To wuj zresztą wyty­po­wał Tomi­slava jako kan­dy­data do wer­bunku, a FSB nie zwy­kło prze­pusz­czać takich oka­zji.

W zasa­dzie Gała­ti­nowa prak­tycz­nie nie musia­łaby mu nawet pła­cić, bo Todrić z dużym zaan­ga­żo­wa­niem wypeł­niał powie­rzane mu zada­nia, ale nie ma gor­szego oso­bo­wego źró­dła infor­ma­cji niż ten dzia­ła­jący za darmo. W żad­nej służ­bie na świe­cie nie ufa się fana­ty­kom, któ­rzy nie­spo­dzie­wa­nie mogą zmie­nić poglądy. W odróż­nie­niu od wielu ofi­ce­rów FSB, Jelena gar­dziła fana­ty­kami bar­dziej niż zwy­kłymi, opła­ca­nymi agen­tami. Uwa­żała, że ci opła­cani za swoją pracę byli bar­dziej sta­bilni od ide­ow­ców. „Wzięli pie­nią­dze to wie­dzą, że sprze­dali kraj i duszę więc nie odla­tują w swoje uto­pijne wyobra­że­nia” – mawiała.

Kiedy więc stary zszedł z pan­te­onu, bo ponad maje­stat Wiel­kiej Ser­bii uko­chał maje­stat rakiji, Jelena nie szczę­dziła pie­nię­dzy rosyj­skiego podat­nika na wyna­gra­dza­nie bra­tanka. Po czę­ści dla­tego, że jako ofi­cer Depar­ta­mentu Poli­cji Gra­nicz­nej był zna­ko­mi­tym źró­dłem infor­ma­cji, a po czę­ści dla­tego, że zwy­czaj­nie podo­bał się jej ten wysoki i przy­stojny bru­net. Jelena dobrze zba­dała jego prze­szłość i łatwo odkryła, że w aka­de­mii MSW przy­jaź­nił się z ofi­cerem, który tra­fił póź­niej do pew­nej nie­wiel­kiej komórki MSW, która zaj­mo­wała się Koso­wem. To było dla Gała­ti­no­wej jesz­cze bar­dziej inte­re­su­jące. Zaopie­ko­wała się więc Todri­ciem. Pod­czas przy­ję­cia, orga­ni­zo­wa­nego z jakiejś oka­zji przez MSW „przy­pad­kiem” wpa­dła na kapi­tana, który prze­pro­sił ją z galan­te­rią za nie­ostrożne potrą­ce­nie. Przed­sta­wiła mu się wtedy jako pra­cow­nica jed­nego z depar­ta­men­tów rosyj­skiej amba­sady w Bel­gra­dzie. Tak jak ocze­ki­wała, ofi­cer nie miał z tym zbyt wiel­kich pro­ble­mów. Prze­ga­dali wtedy połowę przy­ję­cia. Zapro­po­no­wał jej kawę tydzień póź­niej, na co ona począt­kowo nie chciała się zgo­dzić, ale osta­tecz­nie przy­stała na ofertę. W łóżku wylą­do­wali jed­nak dopiero za trze­cim razem. Z pewną satys­fak­cją przy­znała wtedy, że było warto, bo Todrić był obda­rzony nie tylko bystrym umy­słem, ale też pokaź­nych roz­mia­rów przy­ro­dze­niem i kiedy po raz pierw­szy zdjął spodnie, Gała­ti­no­wej aż bły­snęły oczy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. BTR-60 – kołowy trans­por­ter opan­ce­rzony pro­duk­cji radziec­kiej, wypo­sa­żony w wiel­ko­ka­li­browy kara­bin maszy­nowy kal. 14,5 mm oraz kara­bin maszy­nowy kal. 7,62 mm. Załogę sta­no­wią dwie osoby, może też zabrać do 14 żoł­nie­rzy desantu. [wróć]

2. KFOR – skrót od Kosovo Force. Mię­dzy­na­ro­dowe siły poko­jowe NATO, dzia­ła­jące na tere­nie Kosowa. Powo­łane do życia w 1999 r., w Koso­wie znaj­dują się do dziś. Do 2003 r. w ramach sił KFOR znaj­do­wał się także kon­tyn­gent rosyj­ski. [wróć]

3. FSB (ros. Федеральная служба безопасности Российской Федерации) – Fede­ralna Służba Bez­pie­czeń­stwa Fede­ra­cji Rosyj­skiej. Naj­więk­sza rosyj­ska służba spe­cjalna, utwo­rzona w 1995 r., odpo­wie­dzialna za kontr­wy­wiad i bez­pie­czeń­stwo wewnętrzne Fede­ra­cji Rosyj­skiej oraz nie­które dzia­ła­nia wywia­dow­cze, dywer­syjno-sabo­ta­żowe, ochronę anty­ter­ro­ry­styczną i zabez­pie­cze­nie inte­re­sów eko­no­micz­nych i poli­tycz­nych Rosji. [wróć]

4. WSS Win­to­riez (ros. ВСС – винтовка снайперская специальная – spe­cjalny kara­bin snaj­per­ski) – wytłu­miony kara­bin wybo­rowy kal. 9 mm pro­duk­cji rosyj­skiej. Uży­wany przez oddziały spe­cjalne oraz jed­nostki desan­towe i roz­po­znaw­cze. [wróć]

5. Lejt­nant (ros. лейтенант) – porucz­nik. [wróć]

6. Kro­ko­dil (ros. Крокодил) – popu­larny w Rosji, tani nar­ko­tyk, pochodna mor­finy. Ze względu na bar­wie­nie skóry na zie­lono od zanie­czysz­czeń został nazwany „kro­ko­dy­lem”. [wróć]

7. Dżanki (ros. Джанки) – pogar­dli­wie: ćpun, menel. [wróć]

8. CIA (ang. Cen­tral Intel­li­gence Agency) – ame­ry­kań­ska, cywilna służba spe­cjalna odpo­wie­dzialna za wywiad i ana­lizy stra­te­giczne. [wróć]

9. Smirno (ros. смирно!) – bacz­ność. [wróć]