39,90 zł
Kosowo. Kraj, w którym aż roi się od emocji. Skrawek ziemi, gdzie nienawidzący się wzajemnie Serbowie i Albańczycy muszą żyć w cieniu Rosji. Świat chce o nich zapomnieć i mieć spokój.
Na zwaśnionej ziemi pojawia się nadzieja na lepsze jutro – unijny kontyngent policyjny EULEX, złożony z najlepszych komandosów sił specjalnych. Są między nimi także Polacy. Jeden z nich, oficer elitarnej jednostki Straży Granicznej uwikła się w śmiertelnie niebezpieczną grę wywiadów, której stawką jest życie ludzkie i wojenna burza nadchodząca nad Ukrainę!
Książka oparta na prawdziwych wydarzeniach
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 503
PROLOG
Kosowo, lipiec 2003
Pierwszy wytoczył się zza zakrętu wysłużony, pamiętający czasy pierwszej wojny czeczeńskiej UAZ 469. Jechał wolno, leniwie, jak gdyby prowadzący go kierowca nie miał ochoty opuszczać kraju. Dopiero kiedy przejechał kilkadziesiąt metrów okazało się, dlaczego maszyna sunęła tak wolno. Za UAZ-em pojawiły się ciężarówki. Były to standardowe KamAZy 43101, każdy z dwudziestką rosyjskich żołnierzy na pace. Gdyby ktoś je liczył, okazałoby się, że maszyn jest w sumie pięć. Kolumnę zamykał mocno poobijany BTR-601, z wieżyczką zwróconą w stronę przeciwną do kierunku jazdy. Kilku żołnierzy, siedzących na maszynie, łykało kurz i spaliny, jednak woleli to, niźli jazdę w duchocie pod cienkim pancerzem. BTR miał na burcie wielki napis KFOR2.
Był to ostatni transport rosyjskich żołnierzy, którzy opuszczali zbuntowaną prowincję. Podążali w stronę przejścia granicznego z Serbią. Obsadę konwoju stanowili żołnierze WDW – niektórzy pojawili się w Kosowie u zarania tego konfliktu i zdobywali lotnisko w Prisztinie. Śmiałym desantem zajęli port lotniczy, zamykając je tuż przed nosem zaskoczonych Brytyjczyków z Czwartej Brygady Pancernej. Było to wybitne posunięcie generała Wiktora Zawarzina, dowodzącego rosyjskim kontyngentem wojskowym w dawnej Jugosławii. Bez jednego wystrzału, 206 żołnierzy desantu przejęło i obsadziło strategicznie ważny punkt, grając na nosie kompletnie zaskoczonym wojskom NATO. Po wylądowaniu pierwszych grup specnazu GRU i Alfy FSB, na lotnisku zaczęły lądować samoloty Ił-76 z elitą rosyjskiej armii, jaką jest WDW z Riazania.
Ulokowane przy strategicznym wzgórzu lotnisko było nie tylko ważnym z militarnego punktu widzenia obiektem. Skrywało również szereg tajemnic. Jeszcze do niedawna w wydrążonych we wzgórzu korytarzach było stanowisko dowodzenia na wypadek wojny nuklearnej. Znajdowały się tam systemy łączności. W podziemnych magazynach były duże zapasy paliwa, amunicji, pojazdów. Co więcej, istniały tam schrony dla samolotów, które pod ziemią rozpoczynały drogę kołowania, aby rozpędzone wyskoczyć mijając pancerne drzwi na lotniskowy pas startowy i wznieść się jak najszybciej w celu przechwycenia przeciwnika. Na szczycie wzgórza znajdowały się najnowocześniejsze w Jugosławii systemy walki radioelektronicznej, rozpoznania i nasłuchu. Zresztą lotnisko, jak i baza na wzgórzu były intensywnie bombardowane w 1999 roku przez lotnictwo NATO. Niektórzy uważali, że ten wyścig natowsko-rosyjski był podyktowany przechwyceniem z rąk Serbów aktywów Jugosłowiańskiego wywiadu, które dla zwycięzców stwarzały niebywałe możliwości kreowania w dalszym ciągu polityki wielu państw.
Kiedy brytyjska kolumna pancerna, dowodzona przez kapitana Jamesa Blunta, dotarła do lotniska, zaskoczonych Brytyjczyków powitały spokojne, choć zacięte miny rosyjskich desantnikow i dwa transportery opancerzone, które zamykały wjazd do aeroportu. Działanie Rosjan było błyskawiczne i bez wątpienia był to manewr, który znalazł się we wszystkich podręcznikach sztuki operacyjnej. Najeżeni wojskowi patrzyli na siebie spode łbów i trzymali palce na spustach, ale NATO – a właściwie dowodzący wojskami brytyjskimi generał Mike Jackson, który wyartykułował to głośno – nie miało ochoty zaczynać trzeciej wojny światowej. I tak dumni brytyjscy czołgiści, potomkowie wojskowych spod Falaise i El Alamein, musieli przełknąć gorycz porażki. Rosyjskie gazety opisywały z lubością zszokowaną minę kapitana Blunta, który tłumaczy obecnym na miejscu dziennikarzom zaistniałą sytuację i musi słuchać rosyjskich żołnierzy. Rosjanie pozostali na miejscu do połowy października, kiedy to zainteresowane strony zgodziły się na przerwanie impasu. Spadochroniarze WDW w końcu opuścili port lotniczy. Co wywieźli ze sobą, zaginęło w pomroce dziejów. Po latach nie da się rzetelnie ocenić wiarygodności informacji, jakoby na lotnisku ukryte były archiwa jugosłowiańskiego, a następnie serbskiego wywiadu. Na pewno można jednak powiedzieć, że była to jedna z największych porażek NATO w długiej, niepisanej, cichej wojnie wywiadów. Wojnie, która cały czas toczy się niezależnie od i przy okazji wszystkich głośnych, gorących konfliktów, nieodłącznie „towarzyszących” rodzajowi ludzkiemu od kiedy pierwsze istoty z gatunku homo habilis pojęły, że można przecież użyć kamieni i pałek w walce o lepsze tereny łowieckie, wodę czy cokolwiek innego było im w danym momencie potrzebne.
Bezpośrednim rezultatem tego wydarzenia była dymisja generała Wesleya Clarka z funkcji głównodowodzącego siłami NATO w Europie. O wiele poważniejsze były jednak następstwa długofalowe. Jednym z nich była seria tajemniczych zaginięć, zabójstw i wypadków, które przelały się przez Bałkany oraz inne kraje Europy.
***
Niewprawnemu oku wyjazd wojsk rosyjskich z Kosowa mógłby przypominać to, co czternaście lat wcześniej widziano w Afganistanie – chaotyczną, niezbyt dobrze skoordynowaną ewakuację. Były to jednak pozory. Kiedy ostatni wojskowi, noszący na ramionach trójkolorowe, biało-niebiesko-czerwone flagi opuszczali Kosowo w opisanym wyżej, niewielkim konwoju, znajdowała się pomiędzy nimi niewielka grupka, której członkowie nie byli tymi, za których się podawali.
W jednej z ciężarówek, skrywała się grupa operatorów Alfy, należącej do FSB3 specjalnej jednostki. Sześciu funkcjonariuszy mogło udawać desantników, bo z wojsk WDW się wywodzili. Wyselekcjonowani jednak i poddani wyczerpującemu, morderczemu treningowi zmienili się w doskonale wyszkolonych specjalistów w zakresie dywersji, sabotażu i działań kontrterrorystycznych. Sami potrafili się zarazem zachowywać jak terroryści. Zaledwie trzydzieści godzin wcześniej dali tego najlepszy dowód, kiedy bezlitośnie zastrzelili pewnego wskazanego im człowieka.
Skrytobójczego ataku dokonali szybko i perfekcyjnie na przedmieściach Pristiny. Nie wiedzieli kogo mają zabić, powiedziano im tylko, że chodzi o groźnego islamskiego terrorystę, który ma stanowić zagrożenie dla bezpieczeństwa Rosji. Ze swojego zadania wywiązali się znakomicie. Nie było ono szczególnie skomplikowane, choć i nie najłatwiejsze. Ale jak w większości tego rodzaju operacji, obyło się bez strat, a ich cel nawet się nie zorientował, skąd dosięgła go śmierć. Najstarszy z całej grupy dowódca akcji w randze kapitana uśmiechnął się pod wąsem i pogładził lufę swojego Wintorieza4.
Mieli pół godziny do granicy, gdy dowódca konwoju zarządził postój „dla rozprostowania nóg”. W palącym bałkańskim słońcu jadący na ciężarówkach żołnierze powitali to z wielką ulgą. Konwój zatrzymał się, desantniki wysypali się z ciężarówek. Większość ruszyła uratować od wyschnięcia rachityczne rośliny na poboczu. Po intensywnym całonocnym piciu, graniu w karty i łajdaczeniu się z lokalnymi prostytutkami, niektórych trzeba było znosić z pak ciężarówek. Dlatego półgodzinny postój potraktowali z uśmiechem. Ktoś palił, ktoś otworzył puszkę tuszonki. Jeden z żołnierzy sięgnął po gitarę i zaintonował „Dzieciaki z naszego podwórka” grupy Lube. Przyłączyło się do niego kilka głosów.
Ludzie z Alfy byli uprzejmi, ale nie fraternizowali się z desantem. Widać było, że są zgranym oddziałem, zdyscyplinowanym i w odróżnieniu od pozostałych całkowicie trzeźwym. Dokooptowano ich do grupy w pośpiechu. Dowódca konwoju dowiedział się, że stacjonowali w Srbicy, a o resztę się nie dopytywał widząc minę przełożonego informującego go o tym. Sami desantowcy też nie pytali, tym bardziej, że komandosi FSB nieszczególnie garnęli się do rozmów. Teraz siedzieli lekko na uboczu. Zdjęli plecaki, ale broń mieli cały czas blisko. Najmłodszy z nich, kapral Kola wyciągnął manierkę i poczęstował wszystkich pozostałych. Wypili, opłukali twarze i ręce. Przez chwilę panowała cisza. Przerwał ją właśnie Kola:
– Czas już wracać do domu, prawda, kapitanie?
Dowodzący grupą oficer nie uznał za stosowne odpowiedzieć. Spoglądał gdzieś daleko, ponad szczyty gór. Kola przez chwilę patrzył w tym samym kierunku, nie dostrzegł jednak niczego, czego nie widział w tym kraju wcześniej. Nie chciał drażnić kapitana, a choć był młody, to także niegłupi i wiedział, kiedy się zamknąć. Zazwyczaj. Kiedy więc dowódca wstał, wyciągnął z plecaka porcję szarego, przydziałowego papieru toaletowego i ruszył w krzaki, Kola postanowił wrócić z rozmową do jednego z kolegów, lejtnanta5 Siergieja Stiopy, który podobnie jak on pochodził z Saratowa.
Oprócz tego, że byli z jednego miasta, kojarzył Stiopę z towarzystwa swojego starszego brata, Jurija. Będąc zaledwie siedmiolatkiem widział, jak brat cieszył się, kiedy odwiedzali go koledzy ze szkoły, słuchali hałaśliwej muzyki takich zespołów jak Grażdanskaja Oborona czy Korol i Szut, a potem palili ukradkiem na balkonie. Później były o to trudne rozmowy z ojcem… Ale to było dawno temu. W innym życiu. Jurij zaczął pić. Pił coraz więcej i więcej, aż w końcu ojciec, twardy weteran Afganistanu, wyrzucił go z domu. Kola widywał Jurija, który najpierw sam został punkiem, a potem do alkoholu doszły narkotyki i w końcu jego kochany Jurka stoczył się na dno. Aż w końcu pewnego dnia zadzwonił telefon. Okazało się, że milicja wezwała starego i Kolę na identyfikację zwłok. Kola, wówczas szesnastoletni, przeżył szok, gdy zobaczył ciało swojego brata. Bezzębny, wyniszczony alkoholem i krokodilem6 Jura został kilkakrotnie pchnięty nożem i zmarł po przebiciu ściany serca. Milicja, nie przejmując się zanadto śmiercią młodego „dżanki”7 szybko umorzyła sprawę „z powodu niewykrycia sprawcy”. A młody Kola, który po cichu podziwiał brata, w tym dniu porzucił wszelkie buntownicze ideały i postanowił, że wstąpi do armii. Zdał maturę na tyle, na ile było to konieczne i z kwitem w ręku ruszył do punktu werbunkowego. Ponieważ był wysportowany, dostał przydział do desantu, z czego się ucieszył. Jako dwudziestolatek został żołnierzem kontraktowym i załapał się na początek wojny w Czeczenii w 1994 roku. Tam, wykorzystując swoją inteligencję, kilka razy nie tylko nie dał się zabić, ale także uratował dwóch kolegów, za co awansowano go na kaprala i wpadł w czujne oczy rekruterów z FSB. Ci zaproponowali mu przeniesienie do formacji lepiej wyposażonej, lepiej opłacanej i bardziej elitarnej. I tak Kola trafił do Alfy – budzącej grozę jednostki specjalnej FSB. Po odbyciu ciężkich, trudnych szkoleń wszedł do formacji, ale wciąż był na okresie prismotrywania. Oznaczało to, że starsi stopniem i stażem bacznie mu się przyglądają i pilnie śledzą każdy ruch młodego kandydata na operatora. W drugiej wojnie czeczeńskiej nie brał udziału, bo kiedy jeden z kolegów rozchorował się od zjedzenia źle zamkniętej konserwy, Kola został włączony do cichej operacji FSB w Kosowie, nazywanej w żargonie CIA8 „black ops”.
Było to wielkie wyróżnienie. Mimo że osobiście nie miał zlikwidować celu, to miał odegrać rolę, która umożliwiała kapitanowi czystą, dogodną pozycję do oddania strzału. Dzięki temu nie tylko widział błyskawiczną akcję, ale również twarz wroga Rosji. Kola trochę się zdziwił, że był to niemłody człowiek w lekko podniszczonym garniturze o inteligentnych rysach twarzy. Nie jakiś prymitywny czeczeński gangster z Groznego. Cel był prowadzony przez ciemnowłosą kobietę o pięknych rysach spokojną uliczką w stronę kawiarni. Starał się zachowywać spokój, ale Kola widział, że rzuca za siebie nerwowe spojrzenia.
Godzina była dość wczesna, więc na ulicy był stosunkowo niewielki ruch. Tym bardziej, że Pristina wciąż dopiero podnosiła się z wojennych zniszczeń. Kola nie wiedział kim jest ów człowiek. Nie miał zresztą czasu na dalsze przyglądanie się. Wystarczyła mu wiedza, że człowiek ten jest niebezpiecznym terrorystą, który stanowi zagrożenie dla jego kraju. Widział jak mężczyźnie i kobiecie w bezpiecznej odległości towarzyszy niczym cień Stiopa – ubrany w cywilne ciuchy. Ewidentnie podjął parę około dwustu metrów przed kawiarnią. Porucznik był ubrany jak miejscowi, z długimi włosami wystającymi spod niebieskiej bejsbolówki. Pod kurtką miał schowany mały karabinek AKSU i pistolet Giurza, wyposażony dodatkowo w tłumik. Gdyby kapitan chybił, to on miał być awaryjnym wykonawcą wyroku. Gdyby jednak strzały były celne, miał on ocenić, czy cel na pewno nie żyje. Dodatkowo Kola i Stiopa mieli wywołać zamieszanie na ulicy, w trakcie którego miało dojść do ataku.
Ze Stiopą mieli spotkać się na rogu, wpadając na siebie, a w wywołanym zamieszaniu i pozorowanej bójce miały paść strzały w powietrze. To odstraszyłoby ewentualnych gapiów, a kapitan Andrjejew miał zastrzelić cel ze swojego Wintorieza. Gdyby kapitan z jakiegoś powodu chybił, wtedy Siergiej udając, że chce zabić uciekającego Kolę zlikwidowałby cel. Wszyscy ewentualni świadkowie potwierdziliby, że przechodzień był przypadkową ofiarą kłótni.
Widząc idącą parę, Kola przyśpieszył kroku. Wyłapali się ze Stiopą dużo wcześniej wzrokiem, obaj dali sobie umówione, rozumiane tylko przez nich znaki. Polowanie się rozpoczęło, a oni stanowili nagonkę. Przeszli po około sto pięćdziesiąt metrów. Kola obserwował jednym okiem starszego mężczyznę, prowadzonego przez ciemnowłosą kobietę. Przeszedł na drugą stronę ulicy, wchodząc na kurs kolizyjny z Siergiejem. Delikatnie dotknął dłonią maleńkiej słuchawki, tkwiącej w jego uchu. Nadchodził czas.
– Sfora, meldować się – usłyszał głos kapitana.
– Pies dwa, na pozycji – odezwał się Stiopa.
– Pies trzy, na pozycji – powiedział cicho Kola. Przyklejony do gardła mikrofon dobrze wyłapywał dźwięki, więc słyszał lekkie posapywanie kolegi. Sekundę później zameldował się także czwarty z nich, Misza, zabezpieczający im odwrót. Na koniec Pies pięć i sześć potwierdzili, że zabezpieczają trasę awaryjnej ewakuacji z miejsca akcji.
– No to do roboty – rozkazał Andrjejew.
Dwa podwójne kliknięcia przyciskiem nadawania były sygnałem, że obaj operatorzy zrozumieli polecenia. Stiopa wyprzedził parę i ruszył w stronę zakrętu. Nadchodzący z naprzeciwka Kola przyśpieszył. Za moment miało się zacząć.
…i nagle poczuł, jak zderza się z wyższym i mocniej zbudowanym Siergiejem. Czas był idealny. Nogami wpakował się dokładnie w torbę z zakupami. Tak, jak było zaplanowane.
– Jak łazisz, durniu! Patrz co narobiłeś! – wydarł się porucznik.
– A ty? Nie widzisz gdzie idziesz, kretynie? – odpowiedział tak samo Kola.
– Co żeś, ścierwo, powiedział??
– Idź na chuj!
– Ach ty kurwa twoja mać… – Stiopa zamachnął się pięścią i trafił kaprala w ramię. Ten przyjął postawę i zrewanżował mu się prostym na szczękę. Porucznik odbił go bez wysiłku i sięgnął pod bluzę, wyciągając Giurzę. Wycelował ją, zdawałoby się wprost w Kolę, jednak młody funkcjonariusz FSB wiedział, że faktycznie celuje około półtora metra nad nim.
– Won do domu, bo ubiję jak psa! – ryknął z nienagannym akcentem po serbsku.
Kola nieuchwytnie obejrzał się za siebie. Para za nimi przystanęła, zdzwiona tym, co się dzieje przed nimi.
– Ty kurwo Milosevicia, jeszcze się ostałeś w Prisztinie?!
W odpowiedzi, Stiopa strzelił dwa razy. Wystrzały były na tyle głośne, by odstraszyć innych przechodniów. I choć o tej porze było ich niewielu – zadziałało. Ludzie padli na ziemię. W tym samym momencie kapitan, przyczajony w oddalonym 10 metrów od celu rogu uliczki, miał czysty cel. Nacisnął spust i posłał dwa pociski – w klatkę piersiową starszego mężczyzny. Oba sięgnęły celu. Pociski 9x39 mm, choć miały mniejszą energię, niż amunicja karabinowa, dodatkowo zmniejszoną przez tłumik Wintoreza, uderzyły bezlitośnie. Szybko padł trzeci strzał masakrując twarz mężczyzny. Kobieta, która towarzyszyła tajemniczemu mężczyźnie uchyliła się zręcznie, kiedy na ścianę chlupnęła krew i mózg zabitego. Był martwy już w momencie, kiedy padał na ziemię. Mimo to Stiopa podszedł i sprawdził. Nogi zabitego kopały glebę w śmiertelnych drgawkach, jednak stan jego twarzy wskazywał, że nie żyje. Kola także rzucił okiem. Widywał już trupy, śmierć nie robiła na nim wrażenia. Tym bardziej, że tym razem, jak słyszał, zabili wroga jego kraju. Ale czasu na podziwianie nie było.
– Czego stoisz? Spierdalaj! – usłyszał Kola w słuchawce.
Kola uciekając obejrzał się jeszcze, szukając prowadzącej zastrzelonego kobiety, ale ona dawno zniknęła.
Strzały na pewien czas odstraszyły potencjalnych świadków. Zaczęli biec w górę ulicy, tam miała czekać na nich ubezpieczająca ewakuację dwójka operatorów w samochodzie. I faktycznie, po przebiegnięciu dwustu metrów, wskoczyli do forda escorta, który z miejsca ruszył w sobie znanym kierunku. W oddali było już słychać policyjne syreny. To, co Koli zdawało się trwać pół godziny, w rzeczywistości trwało mniej niż dwie minuty. Dachy Pristiny ginęły za nimi, a Kola zastanawiał się, kim była tajemnicza piękność pachnąca jaśminem…
***
Kilkadziesiąt godzin później, ubrani w mundury WDW, operatorzy Alfy wyjeżdżali z Kosowa. Starsi służbą zapomnieli już o zdarzeniu sprzed niespełna dwóch dni. Ot, kolejna, rutynowa robota na Bałkanach, jakich wiele. Ale nie Kola. Nie wiadomo czy bardziej utkwiła mu w głowie szybkość akcji, czy kobieta, która przyprowadziła terrorystę. Był jeszcze młody i choć swoje przeżył, to nadal rozpamiętywał szczegóły.
Kapitana nie było. Stiopa siedział pod drzewem oparty o cienki pień i palił z neutralną miną papierosa. Kola przysunął się do niego, żeby złapać trochę cienia i sam zapalił.
– No, co tam, Kolka? – powiedział dobrotliwie starszy stopniem.
– Myślę sobie, Stiopa, że te Bałkany dla nas to wakacje w porównaniu do Czeczenii. Dobrze jest wracać ze wszystkimi towarzyszami w całości.
– Pamiętaj młody, że zginąć można nawet podczas banalnej akcji, nie tylko na froncie. Nigdy nie lekceważ misji i przeciwnika – pouczał Siergiej.
– Oczywiście panie poruczniku – odpowiedział ze zrozumieniem Kola.
Przez chwilę panowało milczenie. Ale Kola, młody i wciąż ciekawy świata wyraźnie był w nastroju do rozmowy.
– Dziękuję za zaufanie i mimo że jestem na okresie próbnym, to mogłem wziąć udział w operacji.
Stiopa spojrzał na niego krzywo, zaciągnął się dymem, i burknął – przez wzgląd na naszą przyjaźń z dzieciństwa nie spierdol tego. Rozumiesz?
– Tak jest – odpowiedział Kola, po czym ośmielony zapytał – Jak myślisz, kogośmy ubili?
Tym razem chyba jednak rozzłościł kolegę. Stiopa odwrócił ku niemu twarz, zmrużył oczy i dopiero teraz Kola zobaczył, że mają one szary kolor. „Jak dym nad płonącą serbską wioską” – pomyślał młodszy żołnierz i prawie się roześmiał.
– Nie bądź taki ciekawski, Kolka. W tym zawodzie to nie popłaca.
– Siergiej, ja nie…
Co „nie” nie dane mu było dokończyć. Powietrze przeszył ostry świst i kilka centymetrów nad jego głową coś mocno stuknęło o pień drzewa. Kola instynktownie wykonał „padnij”. Zobaczył sterczącą z pnia rękojeść noża desantowego Giurza, ostrze było wbite w pień na dobrych kilka centymetrów. Rozejrzał się z przerażeniem i zobaczył stojącego kilka metrów od niego kapitana. Zaczął gramolić się z ziemi.
– Kapralu Sawinkow, smirno9! – ryknął kapitan Andrjejew i Kola poderwał się do pozycji przepisowej tak szybko, że na zawodach sportowych batalionu ani chybi zdobyłby medal. Obok niego, również w postawie zasadniczej stał wyprężony jak struna Stiopa. Był starszy stopniem więc postanowił wziąć na siebie ciężar zameldowania się oficerowi. Ale Kola czuł, że był wściekły.
– Panie kapitanie, porucznik Łabuszew melduje…
– Spocznij. Możecie odejść poruczniku.
Stiopa dał spocznij, ale jeszcze stał wyprężony.
– Panie kapitanie, melduję…
Kapitan podszedł powoli. Spojrzenie miał nieprzeniknione a usta zacięte. „Niedobrze” – pomyślał Kola.
– Spierdalajcie stąd, poruczniku. Ewidentnie trzeba podszkolić indywidualnie naszego stażystę – powiedział zaskakująco spokojnym głosem kapitan, wyciągając z pnia nóż, którym rzucił kilkanaście sekund wcześniej. Ostrze wbiło się mocno, więc napiął mięśnie, ale wyjął nóż bez widocznego wysiłku i schował do pochwy na biodrze. Kola został sam. Uznał za stosowne zameldować się i już otwierał usta, gdy kapitan zbliżył się do niego o dwa kroki i gestem nakazał milczenie. Przyglądał się przez chwilę młodemu operatorowi. Tak jak naukowiec ogląda pod lupą ciekawy okaz żuka-gnojaka z plamką na pancerzu.
– Co was tak ciekawi, Sawinkow? – zapytał pozornie spokojnie.
– Nic takiego, panie kapitanie – odpowiedział wyprężony Kola, patrząc prosto przed siebie. Widział, jak koledzy z grupy patrzą na nich ukradkiem.
– No, Sawinkow, słyszałem waszą rozmowę. Tacy jesteście ciekawscy?
– Melduję, że nie jestem, panie kapitanie!
Oficer wreszcie dopiął pochwę noża. Stanął o pół kroku przed Kolą, popatrzył mu prosto w oczy.
– A kim wy, kurwa, jesteście, Sawinkow, żeby się interesować personaliami?
– Melduję, że nikim, panie kapitanie!
– A może jesteście obcym kretem? No właśnie. Pytań zadajecie dużo. No więc powiem wam, Sawinkow, żebyście tacy ciekawscy nie byli, bo… – urwał nagle. Nad polanką panowała cisza, przerywana odpalanymi motorami wozów. Kapitan milczał dłuższą chwilę, mierząc młodego żołnierza nieprzeniknionym spojrzeniem.
– Sawinkow, co my tu robimy? – wrzasnął nagle wprost do ucha starszego szeregowego. Tak, że aż zabolało.
– Wypełniamy obowiązek służbowy wynikający z postanowienia prezydenta Federacji Rosyjskiej o udziale wydzielonego komponentu sił zbrojnych Federacji Rosyjskiej w Republice Serbskiej w celu powstrzymania rozlewu bratniej krwi i zatrzymania wrogów z NATO, Panie kapitanie!
– Bardzo dobrze, Sawinkow. A skoro tak, to powiedzcie mi – na jaki chuj jasny jesteście tacy ciekawscy? Rozkazy wam nie wystarczą?
– Melduję, że wystarczą, panie kapitanie!
– No właśnie. Więc nie interesujcie się tym, co wykracza poza wasze kompetencje, kapralu, bo kiepsko skończycie. Jasne?
– Tak jest, panie kapitanie!
Oficer przez chwilę milczał. Nagle, umykającym oku ruchem złapał młodego żołnierza za kark.
– Słuchajcie mnie uważnie i zapamiętaj Sawinkow. Wczoraj przede wszystkim wypełniliśmy nasz obowiązek wobec Federacji Rosyjskiej. Zabiliśmy terrorystę, który zagrażał bezpieczeństwu naszej Rodiny. To powinno wam wystarczyć. Czy wystarcza, Sawinkow?
– Tak jest panie kapitanie!
– Zatem będziecie zadawać kolejne pytania?
– Nie, panie kapitanie.
– Bardzo dobra odpowiedź, kapralu. Do wozu. Za chwilę wyruszamy.
– Tak jest panie kapitanie – Kola ruszył w stronę konwoju.
Był dwa kroki od drzewa, gdy ponownie zatrzymał go głos starszego stopniem.
– Sawinkow?
– Na rozkaz!
– W mojej ocenie spisaliście się dobrze. Po powrocie ujmę to w raporcie. Macie talent i nie zniszczcie tego. Za tą akcję zostaniecie z nami na stałe i awansujecie na sierżanta. Dodatkowo w nagrodę powiem Wam, że my wyrwaliśmy chwast i zasialiśmy ziarno, które za kilka lat wykiełkuje na solidne, mocne drzewo. Zrozumieliście?
Kola potaknął skwapliwie. Choć nie rozumiał, oczywiście, nic.
– A teraz spierdalajcie stąd.
Kola pośpiesznie ruszył w stronę wozu. Był dumny z tego, co usłyszał o sobie. Jednak dopóki nie zobaczy rozkazu na piśmie, to wolał nie cieszyć się na zapas. Zręcznie wdrapał się do środka i usiadł przezornie dalej od Stiopy. Chwilę później konwój ruszył. Dwadzieścia minut później dojechali do granicy i po krótkiej odprawie przekroczyli ją. A młody, 24-letni Nikołaj Siergiejewicz Sawinkow zniknął wśród kadr FSB. Podobnie jak Kosowo i tysiące ofiar, dla których ta wojna stała się wielkim cmentarzem, którego mieli już nigdy nie opuścić żywi. Kola Sawinkow nie wiedział, że stał się częścią historii Kosowa, Europy i świata. Podobnie jak kapitan Andrjejew, który oddał później życie w jednej z wielu rosyjskich wojen.
Z całej szóstki do obecnych czasów przeżyć miało zresztą tylko czterech operatorów elitarnej Alfy FSB. Porucznik Stiopa, chorąży Misza Łysenko, sierżant Jurij Valentynowicz i Kola, którzy wiele lat później odebrali z rąk prezydenta Federacji Rosyjskiej wyróżnienia za zupełnie inną wojnę, w innym miejscu i na innym kontynencie. Trup, którego zostawili za sobą pozostał dla nich anonimowy. Podobnie jak kobieta, która wystawiła go na śmierć, a znana była pod kryptonimem Veštica. Mało kto jednak wiedział dlaczego. A Kolę przestało to obchodzić po rozmowie z kapitanem. Po przekroczeniu granicy, szybko przypomniał sobie, że Serbki są piękne, a on dawno nie miał kobiety. Ziemia zaś kręciła się dalej, w pogardzie mając mrówcze wysiłki Rosjan, Amerykanów, Serbów, Albańczyków i sześciu miliardów wszystkich innych zamieszkujących ją ludzi.
ROZDZIAŁ I
Pianista
Był piąty września, słońce grzało mocno, a na posterunku kosowskiej policji w południowej Mitrovicy panował spory ruch. Sześciu albańskich policjantów przygotowywało się do wyjazdu na patrol. Mieli do dyspozycji trzy radiowozy. Ubrali przepisowe niebieskie koszule, założyli czapki, sprawdzili i przypasali broń krótką. W bagażnikach złożyli niemieckie karabinki G36, hełmy, ochraniacze i tarcze. Na czele patrolu stał dwudziestosześcioletni, Gezim Hoxha. Był najstarszy i najbardziej doświadczony z grupki, i z tego powodu to on miał dowodzić patrolem. Reszta funkcjonariuszy była równie młoda jak on. Ich doświadczenie w pracy w policji nie przekroczyło sześciu lat. Byli młodzi jak ich kraj, w który wierzyli. Tak samo jak w to, co robili. Wierzyli także w szefa patrolu i jego wiedzę, profesjonalizm oraz opanowanie. Dlatego też postawiono go na czele zespołu, bo zadanie, które otrzymali, było proste tylko pozornie. Nikt z nich nie rozumiał, dlaczego właściwie jako albańscy funkcjonariusze z południowej części Kosowa zostali wyznaczeni do ustawienia posterunku drogowego w części północnej, podległej de facto Serbom. Rozkaz był jednak rozkazem i trzeba było go wykonać. Dlatego krzywili się i przeklinali swój los po cichu, kiedy nikt niepowołany nie słyszał.
Policja kosowska jednorodna była tylko w raportach przesyłanych do Brukseli. Podział był wyraźny: tak jak północna część kraju była we władaniu Serbów, tak i w północnych posterunkach kosowskiej policji służyli tylko oni. Wszyscy wiedzieli, że są związani z serbskim ministerstwem spraw wewnętrznych, które też wypłacało im drugą pensję. Na południe od Mitrowicy, zdecydowaną większość terytorium Kosowa zamieszkiwali Albańczycy. Dlatego kosowską policję stanowili oni i ściśle wypełniali rozkazy tylko z Komendy Głównej Policji w Prisztinie.
Tak więc ten nieoficjalny podział determinował to, że policjanci kosowscy narodowości albańskiej praktycznie nie dostawali zadań służbowych, a już na pewno przydziału do posterunków na terenach zamieszkanych przez Serbów.
Wspomniani policjanci, niezbyt przekonani co do słuszności otrzymanych rozkazów, opuścili dwupiętrowy, ogrodzony posterunek w albańskiej części miasta o godzinie szóstej piętnaście rano i ruszyli na północ.
Wiedzieli, że ustawienie posterunku kontrolnego obsadzonego przez rdzennych Albańczyków nie spotka się z entuzjazmem mieszkańców Północnego Kosowa. Ich koledzy z posterunku żegnali ich zresztą niewybrednymi żartami, z których hasło „w razie czego biorę twoje buty” było jednym z bardziej wyrafinowanych.
Ostatnia próba udowodnienia jedności struktur kosowskiej policji miała miejsce rok wcześniej. Wtedy też albańscy funkcjonariusze przekraczali dzielącą Mitrovicę na dwie części rzekę Ibar, stanowiącą umowną granicę jurysdykcji obu narodów. Była to zresztą dobra metafora całego Kosowa – podzielonego, przepołowionego i zamieszkiwana przez spoglądające na siebie koso narody. Akcja oczywiście skończyła się szybciej niż się zaczęła. Serbscy funkcjonariusze służący w kosowskiej policji jakoby nie zdążyli na czas dojechać ze wsparciem. W tym czasie ich albańscy koledzy zostali pobici przez lokalnych Serbów, radiowozy spalone, a w samej Mitrovicy Północnej przez trzy dni trwały protesty i zamieszki.
Prowadzona przez Hoxha grupa z góry zakładała, że może napotkać podobne problemy jak ich koledzy sprzed roku. Porucznik przyjmował wręcz, że problemy z przejazdem mogły pojawić się już na moście łączącym obie części miasta. Nie wierzył, by wiadomość o ich przejeździe nie została ujawniona serbskim mieszkańcom Mitrovicy. W Kosowie wszystkie informacje rozchodziły się lotem błyskawicy. Szczególną „skłonność” do tego miały informacje z policji, wcale nierzadko opatrzone gryfem niejawności. Zakładali, że w ich stronę mogą polecieć nie tylko obelgi czy kamienie. Dlatego w bagażnikach nowiutkich, jeszcze pachnących świeżością radiowozów Skoda Octavia, sfinansowanych przez Unię Europejską, mieli ciężkie oporządzenie. Sami zresztą zakładali się między sobą, jak szybko zostaną rozpoznani i jak szybko rozpoczną się protesty ludności serbskiej, a oni wrócą na południe od rzeki Sitnica. Nie rozumieli swoich dowódców, a tym bardziej polityków. Przecież nikt o zdrowych zmysłach nie mógłby uwierzyć, że na północy Kosowa sześciu albańskich policjantów w trzech radiowozach może w ogóle wykonać jakieś czynności. Na komisariacie szybko rozeszła się plotka, że była to wyłącznie pokazówka na potrzeby mediów i EULEX-u. Także dlatego, nie chcąc podgrzewać sytuacji, długa broń była w bagażnikach, a przy sobie prowadzeni przez Gezima funkcjonariusze mieli tylko służbowe pistolety. Ogólnie morale było niskie i policjanci chcieli po prostu jak najszybciej mieć za sobą na wskroś gównianą robotę.
Z posterunku policji w Mitrovicy Południowej do mostu jedzie się piętnaście minut. Rzekę o dziwo minęli bez większych problemów, co ich zaskoczyło. Nawet Hoxha założył się z komendantem posterunku, że nie uda im się przekroczyć mostu, bo Serbowie go zablokują. Dlatego niezakłócony przejazd zdziwił oficera i przez moment przemknęło mu przez myśl, czy pogłoski o odwilży i udanych negocjacjach trójstronnych na linii Belgrad – Prisztina – Bruksela mogą jednak być prawdziwe.
Na moment porucznik Hoxha przymknął oczy. Był dość łakomy i zamarzyła mu się porcja trilece, przyrządzanego przez jego żonę. Porcja jagnięciny z ryżem, popita zimną peją i trilece na deser… Gezim potrząsnął lekko głową. Zganił się w myślach za brak profesjonalizmu i skupił się na drodze.
Auta jechały bez sygnałów dźwiękowych i świetlnych, aby nie wywołać i nie prowokować niepotrzebnych emocji. Karoseria, jeszcze niezmatowiała i niepowgniatana, odbijała promienie słońca, które już przygrzewało, choć dopiero dochodziła siódma. Dzień zapowiadał się upalnie i porucznik Hoxha chciał mieć to zadanie za sobą. Radiowozy wyjechały z zabudowań miejskich i sunęły teraz dwupasmową drogą, ciągnącą się po zboczu niewysokiej góry. Mieli dojechać do wsi Banja Vuca, położonej około trzydziestu kilometrów za Mitrovicą. Było to piękne miejsce, otoczone górami, z gorącym źródłem. Z jego uroków często korzystały miejscowe kobiety, które lubiły się tam kąpać. Do wytypowanego skrzyżowania, na którym chcieli ustawić punkt kontrolny mieli jeszcze około piętnastu minut. Jechali regulaminowo, nie przekraczając pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, zachowując ciszę radiową. Kiedy znaleźli się w serbskiej enklawie, Gezim wyciągnął telefon i wybrał numer zastępcy szefa kosowskiej policji.
– Minęliśmy punkt A1. Tak, bez problemów Panie Komendancie. Ruch jak zwykle.
– Uważajcie – przekazał komendant Zoran. On sam na odprawie oprotestował pomysł patrolu, który wypłynął z ministerstwa. Uważał, że niepotrzebnie popsuje to w miarę stabilną sytuację. Żal mu było również nowych radiowozów, co do których miał pewność, że ucierpią. Miał nadzieję, że jeśli dojdzie do starcia, to Serbowie pozwolą tak jak rok temu wycofać się policjantom bez uszczerbku na zdrowiu. Zakończył rozmowę z dowódcą, westchnął ciężko i wybrał drugi numer. Tym razem do pewnego Francuza, którego poznał dwanaście lat wcześniej w Kosowie. Kiedyś. W innym życiu. Podczas wojny ów Francuz bardzo pomógł obecnemu podpułkownikowi Zoranowi i jego rodzinie wyjść z wojennych traum. Za każdym razem, gdy Zoran o tym myślał, czuł kłucie w sercu.
Miał niespełna czterdzieści lat, gdy po rozpadzie Jugosławii, jego kochane Kosowo ogarnęło piekło brutalnej wojny domowej. Uciekając wraz z innymi kosowskimi Albańczykami przed bojownikami serbskimi i ich krwawym obłędem, Zoran Hoxha zabrał z miasta żonę Florę, młodszego syna Gezima i córkę Shazę. Chciał przeczekać najgorszą zawieruchę do momentu naciągnięcia wojsk NATO w górach. Jego pierworodny, dziewiętnastoletni syn Besim, walczył gdzieś po stronie UCK z Serbami. Hoxha nie podzielał do końca idei UCK, dlatego zamiast walki wolał chronić dwoje młodszych dzieci i żonę przed bandami paramilitarnymi, zwykłymi przestępcami i niedobitkami armii serbskiej. Jego plan jak większości ludzi w prowincji zakładał oczekiwanie w górach na nadciągające na podstawie rezolucji 1244 ONZ jednostki KFOR z Macedonii i Słowenii. Te miały być blisko; wieści niosły, że jechały już całe kolumny. Przez cztery dni się udawało. W deszczu, chłodzie i głodno, ale żyli.
Szczęście skończyło się czwartego dnia, kiedy ich grupa dostała się w ręce serbskiej bojówki. Tym razem nie mieli złota i dolarów, by się wykupić, jak dwa dni wcześniej. Serbski dowódca, lekko zezowaty, kudłaty tak, że przypominał małpę osobiście zastrzelił starszego mężczyznę ze wsi Zorana, który próbował pertraktować. Prawdziwy horror rozegrał się jednak, gdy Serbowie znaleźli ukryte w krzakach kobiety. Zoran do tej pory słyszy krzyki gwałconej Flory, która chroniła ich dwunastoletnią córkę przed podobnym losem. Żonę Zorana rozciągnęli na ziemi i zgwałcili we trzech po kolei. Sam Zoran i jego czternastoletni Gezim leżeli we krwi, półprzytomni od razów pięści, butów i kolb automatów. Z każdym krzykiem jego żony, Zoran czuł, że jego dusza wypływa z ciała. Zawiódł rodzinę. Jego męskość głowy rodu zakwestionowano w oczach ukochanej Flory, Shazy i dzielnego Gezima, który ruszył z dziecinną naiwnością ratować ojca i matkę. Poczucia bezradności dopełniały buty i obleśny rechot Serbów, którzy trzymali na muszkach pozostałą przy życiu grupkę mężczyzn. Właściwie powinien się cieszyć, że nie zabili ich od razu, jak mieli to w zwyczaju, zwyciężyło zwierzęce pożądanie, jednak Zoran czuł, jak z upływem krwi i bolesnym krzykiem żony jego świat umiera. A on razem z nim. I tak się wtedy stało. Tam, na górskiej polance między drzewami i kamieniami, leżąc twarzą w mokrej, zimnej trawie, część Zorana Hoxha umarła bezpowrotnie. Choć on sam nie umarł wtedy, czego wielokrotnie później żałował. Życie uratowało mu kilkunastu ludzi w zachodnich mundurach. Zoranowi powiedziano później, dużo później, że był to francuski patrol zwiadu, który miał oczyścić drogę dla nadciągających wojsk NATO. Francuzi zaatakowali błyskawicznie i cicho. Najpierw strzały dosięgły małpiego dowódcę, który, gmerając przy rozporku, właśnie szedł w stronę małej Shazy. Nawet nie zorientował się, co się stało, po prostu padł na ziemię. Chwilę później krew trysnęła na ciało Flory, gdy jej gwałciciel dostał postrzał w kark i padł ciężko. Później polanka zaroiła się od ludzi w mundurach. Reszta serbskich bojowników rzuciła broń, widząc śmierć dowódcy, a francuski medyk zajął się Zoranem i jego rodziną. Pobity Albańczyk uwierzył, że przeżyje. Po raz pierwszy. Kolejnymi narodzinami była pomoc francuskiego kapitana, który wyciągnął rękę do niego i jego pokiereszowanej rodziny. Załatwił program wsparcia dla dzieci i opiekę psychologiczną Florze, która miała za sobą dwie próby samobójcze i przez dwa lata spała oddzielnie. Dopiero po tym czasie była w stanie w ogóle przytulić się do Zorana, który czasem płakał pod prysznicem, tłumacząc później, że znowu nalało mu się mydła do oczu.
Kapitan, rówieśnik Zorana, żywo zainteresował się ludźmi, którym ocalił życie. Kiedy Kosowo ogłosiło niepodległość, pomógł mu znaleźć nową pracę w policji, w czym wybitnie pomogło prawnicze wykształcenie Zorana. Trzy lata zajęło rodzinie Zorana dojście do stanu względnej stabilizacji. Później ich drogi z Francuzem się rozeszły, ale spotkali się nieoczekiwanie, gdy Zoran był już majorem policji, a kapitan – pułkownikiem, zastępcą szefa francuskiego kontyngentu misji KFOR. Powitali się serdecznie, a kiedy Francuz, podczas kolacji poprosił, by Zoran zechciał zostawić mu swój numer, ten się nie wzbraniał. Ostatecznie uratował im życie, a dla Albańczyka było to sprawą honoru. Zresztą Michaël Boumendil nie żądał nie wiadomo jakich informacji, a ponieważ pracował dla NATO, był dla Zorana nie tylko bratem, ale i sojusznikiem. Ciała starszego syna, Besima, nie udało się odnaleźć.
Zoran Hoxha miał jeszcze jeden powód, by poinformować francuskiego oficera o zadaniu, które przed nim postawiono. Patrolem dowodził jego młodszy, jedyny już syn – Gezim. Jego mały Geza, obecnie podporucznik Gezim Hoxha, był teraz oficerem, choć ojciec długo sprzeciwiał się temu, by syn wstąpił do policji, jak on.
Zoran wybrał numer do Francuza. Przywitali się ciepło.
– Przejechali punkt A1-jak-alfa jeden. Na razie spokój.
– Mój QRF czeka przyjacielu w wozach, z zapalonymi silnikami. Pamiętaj, Zoran, że w razie czego możesz liczyć na siły Republiki. Jak zawsze – odpowiedział Michaël. Albańczyk był gotów się założyć, że Boumendil się uśmiecha.
– Merci – odparł i rozłączył się.
***
Policyjny patrol pod dowództwem Gezima zbliżał się powoli do celu. Wywołał przez radio załogę drugiego i trzeciego wozu. Ruch wciąż był stosunkowo niewielki. Minęli od wyjazdu z Mitrovicy może dziesięć samochodów na serbskich rejestracjach, dwa traktory i wyglądającą jak nieudane dziecko Breżniewa mleczarkę.
Jeszcze pięć kilometrów, gówniana kontrola kilku samochodów, mandaty za nieprzerejestrowane serbskie tablice rejestracyjne i szybki powrót do Prisztiny – myślał Gezim.
Na czoło wysforował się samochód Duszana i Salima – najmłodszych policjantów patrolu. Za kierownicą siedział Duszan, który od samego wyjazdu z posterunku rwał się do działania. Był młodym, zapalczywym gliniarzem, który chciał zbawiać świat. Teraz ewidentnie wcisnął pedał gazu w podłogę. Chyba chciał sprawdzić możliwości nowej Skody.
– Uspokoję go – powiedział sięgając do radia jadący z Gezimem Bregan.
– Zaczekaj. Niech sobie sprawdzi auto. Jest w zasięgu wzroku, a my będziemy wiedzieli, na ile stać te niemieckie wynalazki – odparł dobrotliwie dowódca.
Wóz młodych policjantów wystrzelił do przodu. Dojeżdżali do tak zwanej „przełęczy”, będącej w istocie skarpą, prowadzącą do wijącego się po dnie dolinki strumienia. Zostało im około kilometra do ruin chaty starego Besnika – czyli punktu T-jak-tango. Tam mieli założyć posterunek drogowy, postać godzinę, spisać auta na serbskich numerach i zrobić nawrót w stronę bazy. Teoretycznie proste, gdyby przyjąć założenie, że nie jest się na obcym, nieprzyjaznym terenie.
Bregan jadący z dowódcą w środku luźnej kolumny trochę zwolnił, aby utemperować jadących trzecim radiowozem Murata i Hamdiego. Na chwilę konwój nieco się rozciągnął, bo jadący na przodzie Duszan zwalniać ani myślał. Miał może trzysta metrów do ruin. Dowódca postanowił, że nakaże za zakrętem zatrzymać się wszystkim. Wyciągnął rękę do radiostacji.
***
Starszy szeregowy Duszan pękał z dumy. Jechał nowiutką Skodą Octavią na jeden z pierwszych w swoim policyjnym życiu patroli. Mundur nosił od ponad roku, na razie patrolował ulice Mitrovicy Południowej, ale ambicje miał o wiele większe. Był wpatrzony w Gezima Hoxha jak w obraz, bo starszy policjant uosabiał dla niego wszystko, czym była ta służba. Opanowanie, spokój, profesjonalizm i jak w Kosowie koneksje rodzinne – to było wszystko, czego Duszan szukał w służbie. Cieszył się, że jedzie z nim na patrol. Lubił prowadzić, więc postanowił, że wypróbuje nowy radiowóz. Jednocześnie nie chciał go uszkodzić, więc starał się zachowywać ostrożność. Jednocześnie czuł się jednak bardzo szczęśliwy.
Z radia płynęła wesoła muzyka. Mimo, że nie napotkali do tej pory żadnych trudności, to odczuwali lekkie podenerwowanie. Brak serbskiej reakcji na moście, brak protestów na drodze wskazywał, że ich misję rzeczywiście udało się utrzymać w tajemnicy. To niestety oznaczało, że po rozstawieniu blokady mogą zmierzyć się z dużo większą, spontaniczną agresją miejscowych, a nie z wyreżyserowanymi grożbami wcześniej omówionymi i skoordynowanymi. Dlatego im dalej na północ, tym miny policjantów robiły się coraz bardziej poważne i niewesołe. Aby dodać sobie odwagi Duszan zapytał Salima, z którym od czterech miesięcy jeździł w służbie patrolowej.
– Co u twojej siostry?
– Odczep się – wyszczerzył zęby drugi z policjantów, dwudziestoletni starszy szeregowy Salim. Wiedział, że Duszan lubi jego siostrę, ale nie chciał mu tego zbyt szybko pokazać. Duszan miał opinię łamacza kobiecych serc.
– Zapytaj ją, czy nie chciałaby iść ze mną na kawę w piątek po służbie.
Salim burknął coś niewyraźnie. Spojrzał w lusterko wsteczne, za nimi zmalały sylwetki jadących za nimi radiowozów. Dojeżdżali do opuszczonych zabudowań położonych na górującym nad drogą wzgórzu.
– Zwolnij trochę, niech stary dojedzie.
– A ty co, Salim, niańki potrzebujesz?
Młodszy policjant nie odpowiedział. Wyprostował się w fotelu i spojrzał przed siebie. Twarz mu się wydłużyła.
– Co to takiego? – zapytał unosząc palec.
Duszan, który gmerał przy radiu zaczął hamować. Na drodze za zakrętem leżała przewrócona przyczepa od ciągnika. Droga była w połowie zatarasowana.
W tym samym czasie z głośnika popłynął głos porucznika.
– Dowódca do dwójki, poczekajcie na nas za zakrętem.
Salim już chciał odpowiedzieć porucznikowi, gdy nagle w szyby samochodu uderzył grad… kamienie…
– Co jest? – te ułamki sekund w umyśle Salima były wolno płynącymi minutami. Synapsy w mózgu już wiedziały, że jest źle, bardzo źle. Jego mięśnie się napięły szybciej niż pomyślał. Drzemiące w człowieku pierwotne instynkty przetrwania przejęły kontrolę nad świadomością. Może to go uratowało, bo kiedy umysł Salima wiedział, że musi coś zrobić, to pierwsze kule przeszyły mu rękę. Zanim skulił się z bólu zobaczył kątem oka, jak z klatki piersiowej Duszana trysnęła krew. Wtedy ich samochód wypadł z drogi i zaczął toczyć się po ostrym zboczu w kierunku strumienia. Kiedy pierwszy raz zakoziołkował, Salim czuł ból, zimno i stracił przytomność.
***
Radko nie mógł uwierzyć, że Albańczycy będą tak bezczelni i ośmielą się złamać nieoficjalny podział wpływów w Kosowie. Nie interesowało go skąd MUP uzyskał informacje o planowanej akcji policji.
– Kto w Prisztinie mógł być tak śmiały, aby zakwestionować legalność tablic rejestracyjnych na serbskich samochodach. Przecież „Kosowo to je Serbia” – pomyślał.
Dodatkowo był poirytowany, że MUP zdecydowanie zakazał mu podjęcia agresywnych działań. Co to za gówniane rozkazy. Mieli jak harcerze zablokować samochody policyjne. Nawet jak w poprzednim roku nie mogli obić albańskich policjantów tylko mieli ich przegonić.
Przynajmniej wynegocjował, że pozwolono im spalić radiowozy.
– Widocznie te pizdy w Belgradzie z Tadiciem na czele nas sprzedały Brukseli. Skurwysyny – pomyślał – Przecież Serbów z Rosjanami jest ponad 120 milionów. Nikt w tej dekadenckiej Europie nie zatrzyma takiej siły. Z nimi jest Bóg, Cerkiew i walka o wartości. A nie tęczowe słoniki i renifery pomyślał z obrzydzeniem Duszan.
Dlatego mimo że musiał wykonywać rozkazy MUP, to z radością zdradził powyższe informacje mniej powściągliwym mieszkańcom Północnego Kosowa.
– Oni nawet jak złamią jakieś rozkazy MUP, to i tak się wywiną. Za dużo wiedzą, zbyt wysoko siedzą w naprawdę kasowych interesach, aby jakaś tam zadyma z albańskimi policjantami mogła im znacznie zaszkodzić. A on będzie czysty kierując na skrzyżowaniu swoimi krzykaczami. Jak zwykle skrzykniętymi po śniadaniu z Rakiją z pobliskiej patriotycznej restauracji – uśmiechnął się do siebie.
***
Były oficer jugosłowiańskich wojsk specjalnych, kapitan rezerwy Rugova zebrał ludzi. Część z nich już w 1999 roku była weteranami walk z UCK. Mimo że większość przekroczyła już pięćdziesiątkę to planowana akcja budziła w nich poczucie młodoci i misji. Tak jak Radko, nie mogli uwierzyć, że Belgrad tak cacka się z tymi śmierdzącymi Albańczykami. Gardził nimi. Uważał, że Albańczycy – oraz USA, NATO i Unia Europejska – są winni rozpadowi Jugosławii, a potem jego ukochanej Serbii. To, że ośmielali się stawiać swoje brudne stopy na świętej, serbskiej ziemi było dla niego zniewagą. A zniewag na Bałkanach nie darowano. Kiedy dowiedział się, że przygotowywany jest albański patrol w Północnym Kosowie nie trzeba było go długo namawiać, by zaczął działać. A ponieważ informacje o trasie były dokładne…
– Ile można rzucać butelkami z benzyną w osłów z NATO, czasem strzelić im nad głową albo w te jebane śmigłowce EULEX. Teraz wszystko miało być jak kiedyś. Rozpoznanie, zasadzka, ekstrakcja. Prawdziwa misja dla Wielkiej Serbii – mówił do zgromadzonych.
***
Zabudowania, a raczej ruiny wypalonego domu na wzgórzu były idealne. Z okienek piwnicznych widać było jak na dłoni drogę wyłaniającą się zza zakrętu. Z jednej strony drogi pod kątem 45% pięło się zbocze, a po drugiej to samo zbocze opadało do strumienia płynącego dwadzieścia metrów niżej. Rugowa patrzył przez celownik Zastava M84. Załadował do niego pociski przeciwpancerne i zapalające. Po jego lewej stronie w drugim okienku piwnicznym leżał Alija z Zastava M70.
Kapitan ze swojej pozycji nie widział pozostałych towarzyszy, ale był pewien, że kolejna dwójka strzelców z M70 ubezpieczała ich odwrót z ustalonej pozycji powyżej na wzgórzu.
Zawibrował telefon. Otrzymany SMS miał treść „X”. Oznaczało to, że policyjny konwój minął rogatki Mitrowicy i będzie u nich za około 15 minut.
Czas się wlekł. Rugova czuł jakby minęła godzina, gdy zza zakrętu wyjechał jadący bardzo szybko samochód policyjny.
– Gdyby nie zaczął hamować przed przeszkodą to by się o nią rozbił – pomyślał Rugowa i w głowie zaczął liczyć – jeszcze 10 sekund i pojawi się idealnie w jego celowniku.
– Dziewięć, osiem, siedem…
Nagle usłyszał huk wystrzałów. Zobaczył jak krótka seria z jugosłowiańskiej wersji karabinu Kałasznikowa wbiła się w ziemię przed maską nadjeżdżającej sto pięćdziesiąt metrów dalej Skody.
– Co jest kurwa!!! – zaklął i na moment podniósł głowę – wtedy zobaczył, że wbrew ustaleniom strzelaninę zaczął Vuk.
– Spudłowałeś, durniu! – warknął na niego Rugova.
Krępy, ogorzały na twarzy Vuk, nie zwracając uwagi na dowódcę dalej strzelał w kierunku radiowozu, tym razem ewidentnie celniej.
Rugova nie czekał dalej, złożył się do strzału ze swojej Zastavy M70. Przyłożył oko do łoża i puścił krótką serię. Był zły, bo nie spodziewał się, że patrol rozdzieli się, a Vuk pośpieszy się i wypruje, pudłując haniebnie. Kątem oka widział jak Vukowi, trzęsły się ręce, bo był młody i nie strzelał nigdy wcześniej do ludzi. Kapitan był wściekły na siebie, że uległ namowom kuzyna i zabrał na akcję niedoświadczonego Vuka.
Zgodnie z pierwotnym planem wszyscy mieli czekać, aż zza zakrętu wyjadą wszystkie trzy radiowozy. Wtedy Zlatko, jako były „kaemista” miał ostrzelać pierwszy samochód ze swojej Zastawy M48. A przez Vuka leżał teraz czterdzieści metrów dalej, za osłoną z jakichś starych bali i bez możliwości oddania skutecznego ognia.
Z kolei w ostatni radiowóz miał strzelać Jovan tak, aby zamknąć albańskim policjantom obie możliwe drogi ucieczki. Wtedy mieliby czas rozwalić środkowy samochód. A tak trzeba było improwizować.
Rugova kryjąc wściekłość wyszedł przed budynek i dołączył do Vuka.
– „Nie uciekniesz, tchórzu” – krzyczał w kierunku wozów Vuk i puścił kolejną serię trafiając po oponach. Pierwsza pękła z zaskakująco głośnym „wybuchem”, rozbił też lampę i naruszył zderzak. Auto ostro skręciło w lewo i zaczęło toczyć się po zboczu w dół, do strumienia. Musiało o coś zawadzić bo wywinęło koziołka i wylądowało na dachu przy strumieniu. Osiadło.
– Dowódco! – krzyknął młodszy z Serbów. Rugova popatrzył na niego z politowaniem.
– Nie drzyj się i ruszaj! Zajdź ich z boku! – warknął.
***
Gezim i Bregan usłyszeli strzały. Chwilę później zobaczyli jak po zboczu koziołkuje pierwszy radiowóz. Hamdi i Murat też już hamowali i zatrzymali się przy dowódcy tworząc z samochodów coś na kształt litery „L”, w której środku mieliby namiastkę osłony.
– Z wozu! – krzyknął do Bregana porucznik – bagażnik! – dodał krótko.
Chwilę później Bregan trzymał wyjętego G36 i chaotycznie strzelał w kierunku wzgórza.
– Wstrzymaj ogień! Oszczędzaj amunicję! Tylko pewne strzały! – krzyknął Gezim.
W tym momencie dołączyli do nich Hamdi i Murat. Porucznik był dumny ze swoich podwładnych, że panowali nad emocjami. Mimo strachu potrafili stworzyć z radiowozów zasłonę i reagowali na jego komendy. Chwilę później cała czwórka wyposażona w trzy HK G36 z kilkoma magazynkami amunicji starała się namierzyć napastników.
Mimo że bandyci strzelali celnie dziurawiąc samochody, to pojedyncze serie z G36 trzymały ich na dystans. To pozwoliło porucznikowi Hoxha wezwać wsparcie.
– Ja i Murat dajemy osłonę. Na mój znak Hamdi i Bregan biegniecie do tamtego głazu na godzinie 13. Stamtąd będziecie lepiej ogarniać wzgórze. Zrozumieliście? – przekrzykując huk wystrzałów dowodził Gezim.
– Zrozumieliśmy! – odpowiedzieli.
– Na moje trzy zaczynamy. Jeden, dwa, trzy!!! – krzyknął Gezim, jednocześnie wychylając się z Muratem. Porucznik strzelał z Glocka 17, a Murat puszczał serie z G36. Jednocześnie Hamdi i Bregan rzucili się pędem w ustalonym kierunku. Gdy tylko dobiegli do głazu, który dawał im zasłonę, ostrzelali wzgórze, dając szansę na przeładowanie broni kolegom ukrytym za radiowozami.
***
Kiedy pułkownik Michaël Boumendil rozłączył się, natychmiast przez radio dał rozkaz do wyjazdu. Podlegający jego dowództwu wystawiany przez francuski regiment KFOR zespół QRF był w ciągłej pełnej gotowości, od kiedy zadzwonił do niego Zoran Hoxha. Pułkownik cały czas pamiętał tragiczną historię kosowskiej rodziny i dlatego wiedział, że zrobi wszystko, aby jego żołnierze przybyli na czas z pomocą. QRF wyjechał z bazy NATO w Mitrovicy konwojem złożonym z sześciu kołowych wozów opancerzonych VAB VTT z zamontowanymi na wieżyczkach strzelniczych odpowiednikami amerykańskich M2.
Żołnierze francuscy wiedzieli, że mają dobrą osłonę pancerza i przewagę ciężkiego kalibru, tak więc szykowała się nierówna, łatwa i wygrana przez nich walka z bojówkarzami. A mieli z nimi na pieńku, bo przez ostatnie dwa lata wielu ich kolegów wróciło nad Sekwanę z połamanymi kostką brukową nogami, poparzeniami od koktajli Mołotowa i, o czym nie pisano w gazetach, to niestety trzech ich braci zmarło od doznanych obrażeń i postrzałów.
***
– Policja! Przestańcie strzelać i poddajcie się! – dobiegł Rugovę młody głos.
„Dzieci bierzecie do służby, zasrańcy?” – pomyślał i odkrzyknął – Gadaj zdrów! – mruknął i puścił długą serię nad głowami funkcjonariuszy.
Zatrzeszczała Nokia. Kolejny SMS „EX” – oznaczało to, że z Mitrovicy jedzie QRF. Rugova był wściekły. Zasadzka się nie udała. Ewidentnie tracili inicjatywę.
Krótką chwilę ciszy przerwał basowy turkot karabinu M48, który wdarł się w sielski spokój dolinki. Nad dolinką rozniosła się kanonada.
***
Gezim i Murat słyszeli świst pocisków nad głową. To, co działo się dookoła nich było jak z najczarniejszych koszmarów. Mieli ochotę rozpłaszczyć się na ziemi, wykopać w niej dziurę i wpełznąć do niej, jak najmniejszy robak.
Sali, kiedy się ocknął, czuł ból głowy i ręki. Widział, że jego ubranie jest całe we krwi. W przebłyskach świadomości chciał być niewidoczny, zniknąć i wrócić do swojego pokoju z czasów dzieciństwa – plakatów z Alenem Boksiciem i Alessandro Del Piero. Chciał wrócić do domu. I zasnąć. Spać. Żałował chwili, kiedy pierwszy raz przyszło mu do głowy założyć mundur. Wewnątrz samochodu trzeszczało radio. Rozpoznawał głos Gezima, który krzyczał, że zaraz do nich się przebiją i by wytrzymali. A potem zagłuszył go terkot karabinu maszynowego i Salim jeszcze mocniej wcisnął głowę w ramiona. Obok bezwładnie leżało zapięte pasami ciało Duszana.
– Duszan, odpowiedz!
– Duszan, żyjesz?
– Duszan!!
Jednak Duszan ani się nie odzywał, ani nie poruszał. Za to Salim czuł, że chce mu się spać, coraz bardziej i bardziej… aż zapadła ciemność.
***
– Ile masz amunicji ? – zapytał Gezim.
– Pół magazynka. A ty? – odpowiedział Murat.
– Jeszcze jeden cały.
Stojący może już pięćdziesiąt metrów od radiowozu Bogdan ściskał w spoconej dłoni uchwyt karabinu. Nie był bojownikiem, jak Rugova. Wiedział, że bardzo chce walczyć, nadrabiał miną, ale pierwsze strzały oddał zupełnie niecelnie i teraz płonął rządzą odwetu. Chciał pokazać Rugovie, że będzie walczył o serbską sprawę do końca. Teraz więc zachodził policjantów ukrytych za kamieniem ze skrzydła. Miał w wojskowej kurtce jeszcze dwa magazynki, więc zabezpieczył broń i sprawdził, że zostały mu tylko dwa pociski.
Bez wahania wymienił magazynek i ruszył wzdłuż zbocza. Nagle usłyszał krzyki. Albański znał słabo, jednak słowo karabin rozumiał. Policjanci szykowali się więc do uderzenia. Niedobrze.
Odruchowo pomacał nóż, który zabrał ze sobą – nie wiedzieć zresztą po co – na akcję.
Nad dolinką raz po raz rozlegały się strzały. Ciężki turkot karabinu maszynowego i strzały z pistoletów oraz krzyki Albańczyków. Bogdan ruszył do przodu. Nagle potknął się i rozciągnął jak długi na ziemi. Młody policjant usłyszał łoskot. Odwrócił się i …
…patrzył wprost na gramolącego się z ziemi młodego Serba.
Bogdan, klnąc na swoją niezdarność wstał. Akurat w momencie, gdy Hamdi zaczął unosić G36. Nie namyślając się, Bogdan poderwał swój karabin. W ułamku sekundy młody Serb pojął, że zaraz popłynie krew. Jego albo policjanta.
Obaj wystrzelili niemal jednocześnie.
***
Hamdi widział szeroko otwarte i przestraszone oczy młodego Serba. Przez moment miał nadzieję, że nie strzeli i nie będzie musiał odpowiadać ogniem. Ale szok tamtego szybko minął i uniósł broń. Hamdi krzyknął i zrobił to samo. Przestawił bezpiecznik na ogień ciągły i nacisnął spust.
Pocisk kalibru 5,45 mm osiąga prędkość wylotową nawet dziewięciuset sześćdziesięciu metrów na sekundę. Energia początkowa pocisku to tysiąc trzysta szesnaście dżuli. Z pokonywaną odległością oczywiście spada, jednak na dystansie dwudziestu metrów potrafi narobić dużych zniszczeń.
Pociski, które uderzyły w ciało młodego Serba miały do pokonania niedługą drogę i ich energia początkowa była wysoka. Bogdan poczuł coś na kształt uderzenia kowalskim młotem w pierś i potężny, rozdzierający ból, kiedy wystrzelone z niewielkiej odległości kule przebiły w szalonym pędzie jego plecy. Dosięgły go trzy pociski. Pierwszy przebił mostek, połamał mu dwa żebra i rozerwał płuco. Drugi zmasakrował obojczyk i wyrwał krwawą dziurę, rozrywając tętnicę. Trzeci trafił w lewe ramię, wyrywając mięśnie, druzgocąc kość ramieniową i w praktyce oderwał mu rękę, która utrzymywała się przy ciele tylko na pasmach skóry. Czwarty z upiornym wizgiem minął o centymetr ucho chłopaka, który poczuł gorący podmuch. Zapiekła go skóra, a kilka włosków zwinęło się od gorąca.
Ale to przeszkadzało mu akurat najmniej. Seria z automatu, wystrzelona niemal z przyłożenia, uniosła go do góry i odrzuciła o dwa metry. Leciał za krótko, by poczuć, jak jego krtań i przełyk wypełniają się krwią z rozerwanych płuc. Zdążył poczuć ból, ale nie na tyle długi, by z jego powodu cierpieć. Upadł na ziemię. Chciał jeszcze rzucić w stronę policjanta obelgę, ale nie zdążył. Nie dałby zresztą rady, bo jego gardło zalewała krew. W ostatnim przebłysku świadomości zdążył pomyśleć o pljeskawicy, którą przygotowywała na kolację jego matka. A potem umarł. W ciszy i kurzu.
***
Hamdi tylko pozornie miał więcej szczęścia. Dwa pociski, wystrzelone przez Serba trafiły go w pierś. Lekka kamizelka kuloodporna nie miała prawa ich zatrzymać. Dwie kule utkwiły w płucu Albańczyka, który przewrócił się i wyrżnął plecami o ziemię. Widząc to, Bregan poderwał się z ziemi. Zakręciło mu się w głowie, omal się nie przewrócił. Podbiegł do swego kolegi i ukląkł przy nim.
– Hamdi! Trzymaj się, stary! Nad głową przeleciały mu kule.
– Trzymaj się, Hamdi! Zaraz przyjedzie pomoc, zaraz ktoś do nas dołączy! – mamrotał, starając się zatamować krwawienie.
– Bregan… zimno… – jęknął Hamdi.
– Trzymaj się, chłopie, zaraz ci pomogę!
W rzeczywistości, Bregan nie wiedział co robić. Byli pod ogniem, a reszta patrolu była zablokowana. Szeregowy rozpaczliwie zastanawiał się co robić, kiedy usłyszał za plecami ryk. Ktoś biegł w jego stronę. Odwrócił się akurat w momencie, kiedy biegnący zatrzymał się tuż za jego plecami i wzniósł kolbę karabinu do ciosu. Bregan zauważył, że napastnik miał ogorzałą twarz i wojskową kurtkę i dżinsy. A potem był błysk i światem sierżanta zawładnęła ciemność.
***
Obudził się, czując potężny ból głowy. Nie widział dobrze, coś zalepiało mu oczy. Chciał podnieść rękę, ale nie mógł. Obrócił głowę, czując dojmujący ból i zobaczył, że jest przypięty do ręki Hamdiego, który leżał i nie ruszał się. Był tak blady, że musiał albo nie żyć, albo być bliski śmierci.
Bregan rozejrzał się ostrożnie. Jego broń leżała dwa metry dalej – poza zasięgiem ręki.
Chciał się podnieść – nie mógł. Nie wyglądało to dobrze. Tym bardziej, że mężczyzna w wojskowej kurtce wstał i podniósł broń, po czym ruszył w stronę Bregana. Podszedł, a twarz miał złą i zaciętą.
– To ty go zabiłeś? – pokazał ręką w stronę ciała Bogdana.
– Jestem z policji – odparł z wysiłkiem, przywołując swoją niewielką znajomość serbskiego Bregan.
Serb podszedł bliżej. Zastawa w jego rękach była odbezpieczona. Na ogorzałej twarzy miał ślady łez i Bregan zrozumiał, że zabity musiał być dla niego kimś bliskim. Mężczyzna nagle wygiął ciało i wyprowadził kopniaka. Bregan próbował się uchylić, ale but wylądował na jego szczęce. Głowa odskoczyła mu, aż zobaczył gwiazdy. Próbował się uchylić, ale spadały na niego kolejne ciosy. Także kolbą. Wtedy padł strzał. Bregan przez chwilę nic nie czuł. Po milisekundzie zobaczył, że stojący nad nim Serb pada całym ciężarem ciała na niego. Nie mógł widzieć jak Murat w ostatniej chwili oddał strzał ratujący życie Bregana, tym bardziej, że w G36 Murata zostały już tylko dwa naboje.
***
Rugova był wściekły. Jego plan wziął w łeb, widział jak jego dwóch ludzi zginęło lub zostało rannych. Nie miał wyboru, musiał teraz z pozostałymi uciekać, bo ORF już nadjeżdżał.
Na rozkaz Rugovy wszyscy zaczęli się wycofywać. Rugova strzelał w stronę drogi, kryjąc ich ogniem. Kilka minut później, samochód z czterema żywymi bojówkarzami opuścił miejsce strzelaniny. Minęło raptem kilka minut, gdy wjechały na nią transportery opancerzone ze znakami KFOR.
Gezim i Murat pobiegli w dół zbocza do radiowozu prowadzonego przez Duszana. Resztką sił wyciągnęli nieprzytomnego i na pół żywego Salima. Pod wpływem adrenaliny nie widzieli nadlatującego śmigłowca Black Hawk z wielkim czerwonym krzyżem na burcie, który zabrał na pokład Gezima, Murata i poturbowanego Bregana, rannego Salima i Hamdiego oraz ciało Duszana. Ciała Serbów zabrano transporterami KFOR.
Odlatujący policjanci nie zauważyli ludzi z okolicznych miejscowości. Zaczęli się oni zbierać niedługo po strzelaninie, kiedy zabrane zostały ciała rannych i zabitych. Podobnie tego, jak lokalsi wdają się w przepychanki z żołnierzami i palą dwa pozostałe na miejscu wraki radiowozów. Jak w stronę żołnierzy lecą kamienie i butelki, i sytuację opanowuje dopiero przybyła na miejsce kompania policji EULEX, która sięga po gumowe kule i gaz łzawiący.
***
Hamdi obudził się po dwóch dniach, w niemieckim szpitalu wojskowym w Prizrenie. Te kosowskie, mimo dużej pomocy, która płynęła z Unii Europejskiej, wciąż pozostawiały wiele do życzenia i tylko szybkiej reakcji wojskowego medyka zawdzięczał, że zdecydowano się na wezwanie MEDAVAC. Od lekarzy dowiedział się, że miał dużo szczęścia, bo przeżył postrzał w prawe płuco. Szczęście w nieszczęściu miał także Salim, jak się okazało postrzelony w starciu w rękę i w nogę. Niemal wykrwawił się na śmierć i gdyby żołnierze KFOR-u dotarli z nieco większym opóźnieniem, nie byłoby go wśród żywych.
***
Wystąpienie Premiera Hashima Thaçi w mediach było pełne nie ukrywanej wrogości do Serbów. Groził i krzyczał. Podkreślał, że zabity policjant zostanie pomszczony. Ogłoszono dwudniową żałobę narodową. Siły kosowskiej policji z Prisztiny stanęły po stronie południowej części mostu na rzece Sitnica, rozdzielone od sił kosowskiej policji z północy wojskami KFOR. Z lotu ptaka wyglądało to na zlot policyjnych samochodów. A w rzeczywistości pokazywało prawdziwy status quo w Kosowie. Na szczęście przed bezpośrednią konfrontacją albańskich i serbskich mundurowych transportery opancerzone KFOR wraz z siłami prewencji polskiego FPU przejęły most i skutecznie rozdzieliły wrogie strony. A jak to bywa z rozjemcami stali się natychmiast sami wrogiem wszystkich. Serbowie nazywali ich okupantami i żądali natychmiastowego wycofania z Kosowa. Albańczycy nie pozostawali w tyle. Skandowali, że siły EULEX i KFOR są niepotrzebnymi gośćmi i sami sobie dadzą radę w swoim kraju.
***
Oglądający wystąpienia polityków w telewizji niski brunet o kryptonimie „Pianista” uśmiechał się. Wręcz triumfował. Może był średniego wzrostu, miał lekką nadwagę, ale to on był twórcą genialnego planu. Przez swoje umocowania w najwyższych kręgach mafijno-politycznych Kosowa, wymusił na ministrze wysłanie policjantów na północ Kosowa. Później wystarczyło tylko zainspirować MUP przeciekiem od jego zaufanego człowieka, podwójnego agenta, któremu kazał dać się zwerbować Serbom. Czuł, że teraz sytuacja w Kosowie będzie długo napięta. Zbudował podatny grunt i kolejny taki incydent wywoła małą wojnę. A on wiedział, jak na wojnie się zarabia. I oczywiście usatysfakcjonuje to jego oficer prowadzącą, która zawsze pachnie pięknie jaśminem. Aż podniecił się na myśl, jak ona musi być z jego działań zadowolona kiedy zapozna się z najnowszymi informacjami z Kosowa. Czuł że musi swoją radość jakoś rozładować.
Wszedł do pokoju, w którym odpoczywała Aisza. Jak zwykle pięknie pachnąca i uwodzicielsko ubrana. Uwielbiał swoją utrzymankę. Dbał o żonę i o rodzinę ale dziki seks miał tylko z Aiszą. Kobieta wyczuła jego ekscytację, uwodzicielsko wypięła pośladki i przyjęła pozycję grzbietu kota. Pianista jak na wirtuoza przystało zaczął swoją grę…
…w tonacji szybkiej, dynamicznej, ale rytmicznej…
***
Tydzień później, w pewnym hotelu w Skopje, Pianista stał oparty o bar i pił whisky. Wcześniej odprawił swoich ochroniarzy. Takie spotkania wolał odbywać bez niepotrzebnych świadków. Dopił drinka i zgodnie z instrukcją udał się na trzecie piętro do pokoju numer 267. Zapukał dwa razy po dwa uderzenia. Drzwi się otworzyły i wszedł do środka.
– Dzień dobry – powiedział przyjaźniej gospodarz i gestem zaprosił agenta, aby spoczął na jednej z kanap znajdującej się w elegancko wyposażonym apartamencie klasy de lux.
– Czego się napijesz, przyjacielu? – zapytał gospodarz, który miał stalowe, bezwzględne oczy. Widać było, że jest uczestnikiem sekretnego świata intryg, zabójstw i dużych interesów, które z założenia nigdy nie wychodzą na światło dzienne.
– Whisky z lodem i cytryną – odparł kosowski Albańczyk.
Gospodarz łypnął okiem na swojego gościa. W spojrzeniu tym było wyzwanie.
– No dobrze, przejdźmy do konkretów, nasz czas to pieniądz. – stwierdził gospodarz apartamentu i dodał – Nasza wspólna znajoma prosiła, bym przekazał panu nasze gratulacje, za skuteczne inicjatywy na terenie Kosowa.
– Cała przyjemność po mojej stronie – wyszczerzył żółtawe zęby Pianista.
– Veštica prosiła także, bym panu przekazał, że sprawa, o którą pan prosił została załatwiona.
– Taaaak?
– W nagrodę pański transport wjedzie do Polski i przejedzie przez nią nietknięty, aż do samego Hamburga.
Odpowiedzią był szeroki uśmiech Pianisty.
– Niemniej, mam też wiadomość dla pana. Nasza wspólna znajoma sugeruje – mężczyzna o nijakiej twarzy zaakcentował to słowo – by nieco powściągnął pan transporty.
Przez chwilę albański gangster posapywał ciężko, przestał się uśmiechać. Zmarszczył brwi, jego twarz ściągnęła się w nieładnym grymasie. Zacisnął pięści. Zza warg błysnęły mu zęby.
– A dlaczego mam zabić kurę znoszącą złote jajka? – zapytał dość arogancko Ibrahim Berisha, bo tak naprawdę nazywał się Pianista.
– Bo planujemy dla Pana karierę polityczną, może międzynarodową i Pana biznes w dłuższej perspektywie stoi w sprzeczności z naszymi planami – powiedział z bezlitosnym spojrzeniem major FSB.
– Rozumiem powiedział Pianista. Ale chyba rozumiecie, że to wymaga czasu. Nie jest to biznes, z którego odchodzi się z dnia na dzień – natomiast pomyślał zupełnie co innego. Nienawiść i chciwość walczyła ze strachem i rozsądkiem. Jak oni śmią, to, że podpisał z nimi cyrograf nie oznacza, że mogą mu bezkarnie mówić co wolno, a czego nie. Z ledwością panował nad wzburzeniem.
Posłaniec z FSB, major Siergiej Stiopa, który w ramach awansu z Alfy został przeniesiony do pionu operacyjnego i jako sprawdzony oficer od czasu do czasu pomagał w obsłudze dwóch najtajniejszych źródeł w Kosowie, odchylił połę marynarki i położył przed agentem na szklanym stoliku nieduży pendrive.
– To zarazem prezent i dane, o które pytał – powiedział z grzecznym uśmiechem, choć widział, że jego rozmówca najchętniej strzeliłby mu w twarz.
Ibrahim porwał przenośną pamięć drapieżnym ruchem. Jego rysy złagodniały.
– Jeszcze jedno – powiedział stanowczo posłaniec od Katariny Romanownej, bo pod takimi danymi Pianista poznał Wiedźmę – według naszych informacji, możliwe, że w nieodległej przyszłości do Kosowa wybierze się gość, bardzo zależy nam, aby zepsuć jego wizytę, a może i samego gościa.
– Mogę wiedzieć kto? – zapytał Pianista.
– Oczywiście, w stosownym czasie przekażemy szczegółowe informacje starym kanałem – odpowiedział Siergiej.
Spotkanie dobiegło końca. Pianista opuścił hotel i Skopje. Jeszcze tej samej nocy był w swoim domu w okolicach Prizren.
ROZDZIAŁ II
Gate 31
Jelena Gałatinowa zwyczajnie lubiła Ochryd. Urokliwe, mocno turystyczne miasteczko dawało jej oddech od przytłaczającej i brzydkiej Moskwy, w której pracowała i smutnych, betonowych miast Serbii i postrzelanych, wciąż podnoszących się z ruin miejscowości Kosowa. Czuła w niej tchnienie historii, jej realny dotyk. A lubiła historię. Lubiła też, szczerze powiedziawszy, jeden z tutejszych deserów. „Toplo-ladno” był to czekoladowy fondant, podawany na ciepło z gałką lodów śmietankowych, który nigdzie nie smakował jej tak, jak w Ochrydzie. Szczególnie, kiedy siedziała w swojej ulubionej restauracji Lion Orhid, z zapierającym dech w piersi widokiem na jezioro. Mogła też pozwolić sobie na więcej, niż w mocno muzułmańskim Kosowie, czy ponurej Serbii, więc przed wyjściem na piękne uliczki miasta wsunęła się w obcisłe dżinsy, podkreślające jej powabną sylwetkę, bluzkę z głębokim dekoltem, odsłaniającym pełne, kształtne piersi i lekką, białą marynarkę. Czuła się swobodnie i seksownie – dokładnie tak jak chciała. Lubiła zresztą rzucane jej ukradkiem przez mężczyzn spojrzenia, płochliwe jak sarny w podmoskiewskim rezerwacie Łosinyj Ostrow, które widziała podczas jednej ze szkolnych wycieczek jako dziecko. Jeszcze bardziej lubiła wściekłość i zazdrość we wzroku ich partnerek… Uśmiechnęła się do siebie. Bawiło ją pożądanie różnych przepełnionych testosteronem samców, którzy jej nie znali i patrzyli na nią tylko z perspektywy pięknej buzi. Była bardziej inteligentna od większości z nich i doskonale potrafiła to wykorzystywać, nie wahając się, kiedy było trzeba użyć swojego ciała jako broni. Kiedy się orientowali, że wpadali w pułapkę, zwykle było za późno.
Dzień był piękny – ciepły ale nie upalny. Słoneczny, ale nie kłujący w oczy promieniami bałkańskiego październikowego słońca. Od Jeziora Ochrydzkiego powiewał lekki, przyjemny wiatr, który bawił się jej rozpuszczonymi, gęstymi i ciemnymi włosami, w których wciąż nie było jeszcze siwizny. Miała dobre geny po matce i cieszyła się z tego. Tym bardziej, że dziś było to jej potrzebne. Szła na spotkanie z jednym ze swoich agentów. A choć profesjonalna była w każdym calu i nie pozwoliła sobie nigdy na nic więcej, doskonale wiedziała, jak bardzo podoba się majorowi Tomislavowi Todriciovi z serbskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.
Spotkała się z nim w tym mieście, bo choć Serbia sprzyjała rosyjskiej polityce, to sztuka jest sztuką i agenta należy chronić. Szczególnie uplasowanego tak wysoko. A ponieważ Todrić akurat miał wolne i przebywał w Ochrydzie, Gałatinowa mająca kryptonim Veštica, czyli Wiedźma nie namyślała się długo i ruszyła do Macedonii. Dobrze czuła się w Czarnogórze, Ochryda był jednym z jej ulubionych miast Bałkanów. Szła więc przed siebie uliczkami kurortu, od czasu do czasu zarzucając wdzięcznie głową, poprawiając delikatnie włosy, a nawet rozdając kilka uśmiechów szczególnie przystojnym turystom. Zdecydowanie była w dobrym nastroju, więc mogła pozwolić sobie na niewielkie odprężenie.
Nie mogła za to pozwolić na odprężenie w relacjach Serbii i Kosowa. Belgrad, pomimo bardzo dobrych relacji z Moskwą, starał się prowadzić swoją politykę. A przynajmniej tak się wydawało politykom z placu Nikoli Pasicia numer 13. Tego, by marzenia nie wymknęły się zanadto spod kontroli pilnowała zaś Piąta Służba. A tę na Bałkanach reprezentowała Jelena Gałatinowa. Do tego, między innymi, potrzebowała Todricia. Z tego powodu pilnowała go i chroniła.
Zwerbowała go trzy lata wcześniej, jeszcze jako obiecującego kapitana serbskiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Jego wuj Dragan był w MSW zastępcą szefa kadr, przez co siłą rzeczy znalazł się w orbicie zainteresowania FSB. Najpierw on, a potem Tomislav gładko wpadli w sieć. O ile stary był komunistą z przekonania, o tyle bratanek poszedł w stronę nacjonalizmu. To stało się podstawą werbunku. Wystarczyło zagrać na nostalgicznej nucie Wielkiej Serbii, prawicowych poglądach i sukcesywnie upewniać w przewadze prawosławia nad bośniacko-kosowskim islamem. To wuj zresztą wytypował Tomislava jako kandydata do werbunku, a FSB nie zwykło przepuszczać takich okazji.
W zasadzie Gałatinowa praktycznie nie musiałaby mu nawet płacić, bo Todrić z dużym zaangażowaniem wypełniał powierzane mu zadania, ale nie ma gorszego osobowego źródła informacji niż ten działający za darmo. W żadnej służbie na świecie nie ufa się fanatykom, którzy niespodziewanie mogą zmienić poglądy. W odróżnieniu od wielu oficerów FSB, Jelena gardziła fanatykami bardziej niż zwykłymi, opłacanymi agentami. Uważała, że ci opłacani za swoją pracę byli bardziej stabilni od ideowców. „Wzięli pieniądze to wiedzą, że sprzedali kraj i duszę więc nie odlatują w swoje utopijne wyobrażenia” – mawiała.
Kiedy więc stary zszedł z panteonu, bo ponad majestat Wielkiej Serbii ukochał majestat rakiji, Jelena nie szczędziła pieniędzy rosyjskiego podatnika na wynagradzanie bratanka. Po części dlatego, że jako oficer Departamentu Policji Granicznej był znakomitym źródłem informacji, a po części dlatego, że zwyczajnie podobał się jej ten wysoki i przystojny brunet. Jelena dobrze zbadała jego przeszłość i łatwo odkryła, że w akademii MSW przyjaźnił się z oficerem, który trafił później do pewnej niewielkiej komórki MSW, która zajmowała się Kosowem. To było dla Gałatinowej jeszcze bardziej interesujące. Zaopiekowała się więc Todriciem. Podczas przyjęcia, organizowanego z jakiejś okazji przez MSW „przypadkiem” wpadła na kapitana, który przeprosił ją z galanterią za nieostrożne potrącenie. Przedstawiła mu się wtedy jako pracownica jednego z departamentów rosyjskiej ambasady w Belgradzie. Tak jak oczekiwała, oficer nie miał z tym zbyt wielkich problemów. Przegadali wtedy połowę przyjęcia. Zaproponował jej kawę tydzień później, na co ona początkowo nie chciała się zgodzić, ale ostatecznie przystała na ofertę. W łóżku wylądowali jednak dopiero za trzecim razem. Z pewną satysfakcją przyznała wtedy, że było warto, bo Todrić był obdarzony nie tylko bystrym umysłem, ale też pokaźnych rozmiarów przyrodzeniem i kiedy po raz pierwszy zdjął spodnie, Gałatinowej aż błysnęły oczy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. BTR-60 – kołowy transporter opancerzony produkcji radzieckiej, wyposażony w wielkokalibrowy karabin maszynowy kal. 14,5 mm oraz karabin maszynowy kal. 7,62 mm. Załogę stanowią dwie osoby, może też zabrać do 14 żołnierzy desantu. [wróć]
2. KFOR – skrót od Kosovo Force. Międzynarodowe siły pokojowe NATO, działające na terenie Kosowa. Powołane do życia w 1999 r., w Kosowie znajdują się do dziś. Do 2003 r. w ramach sił KFOR znajdował się także kontyngent rosyjski. [wróć]
3. FSB (ros. Федеральная служба безопасности Российской Федерации) – Federalna Służba Bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej. Największa rosyjska służba specjalna, utworzona w 1995 r., odpowiedzialna za kontrwywiad i bezpieczeństwo wewnętrzne Federacji Rosyjskiej oraz niektóre działania wywiadowcze, dywersyjno-sabotażowe, ochronę antyterrorystyczną i zabezpieczenie interesów ekonomicznych i politycznych Rosji. [wróć]
4. WSS Wintoriez (ros. ВСС – винтовка снайперская специальная – specjalny karabin snajperski) – wytłumiony karabin wyborowy kal. 9 mm produkcji rosyjskiej. Używany przez oddziały specjalne oraz jednostki desantowe i rozpoznawcze. [wróć]
5. Lejtnant (ros. лейтенант) – porucznik. [wróć]
6. Krokodil (ros. Крокодил) – popularny w Rosji, tani narkotyk, pochodna morfiny. Ze względu na barwienie skóry na zielono od zanieczyszczeń został nazwany „krokodylem”. [wróć]
7. Dżanki (ros. Джанки) – pogardliwie: ćpun, menel. [wróć]
8. CIA (ang. Central Intelligence Agency) – amerykańska, cywilna służba specjalna odpowiedzialna za wywiad i analizy strategiczne. [wróć]
9. Smirno (ros. смирно!) – baczność. [wróć]