W imię miłości - Amy Bloom - ebook + audiobook + książka

W imię miłości ebook i audiobook

Bloom Amy

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

JEDNA Z NAJLEPSZYCH KSIĄŻEK ROKU wg „Publishers Weekly”, „The New York Times Book Review”, „Time”, „Entertainment Weekly”, „The Washington Post”, „The Boston Globe”, „USA Today”, „Kirkus Reviews”

Amy Bloom zaczęła zauważać zmiany w zachowaniu swojego męża, Briana: odsunął się od przyjaciół, rozmawiał głównie o przeszłości, skończyły się wspólne, długie spacery. W końcu usłyszeli diagnozę: Brian cierpiał na chorobę Alzheimera.
Zmuszony do konfrontacji z brutalną chorobą, Brian doszedł do wniosku, że chce umrzeć z godnością. Razem z żoną podjęli niewyobrażalnie trudną i bolesną decyzję. Zwrócili się do Dignitas, organizacji z siedzibą w Szwajcarii, która oferuje możliwość godnego i spokojnego zakończenia życia.
W przejmującej i zaskakującej opowieści Amy Bloom rzuca światło na część życia, o której tak często nie chcemy rozmawiać – o jego zakończeniu.

Ta poruszająca, ale i napisana z humorem i rozbrajającą szczerością książka, jest niezapomnianym obrazem pięknego małżeństwa i bezgranicznej miłości.

RZADKO KIEDY ZAPISKI NA TEMAT ŚMIERCI SĄ TAK PEŁNE ŻYCIA.
„USA Today”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 199

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 44 min

Lektor: Olga Żmuda
Oceny
4,3 (148 ocen)
78
49
15
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
marikareads

Dobrze spędzony czas

„W imię miłości” to osobista relacja pisarki Amy Bloom z życia z chorującym na Alzheimera mężem, który decyduje się na eutanazję. Wspieranie ukochanej osoby w godnym zakończeniu życia to jest jakiś inny level miłości. Miłości całkowicie wyzbytej z egoizmu. A że jestem miękką bułą, która płacze ze wzruszenia nawet na świątecznych reklamach allegro, to oczywiście już po kilku stronach nie mogłam powstrzymać łez. Autorka opowiada o wszystkich etapach poczynając od pierwszych objawów, wyroku usłyszanym od lekarza, postępowaniu choroby, dezycji o wspomaganym samobójstwie w klinice w Szwajcarii i przygotowywaniu się do i dostosowywaniu do wszystkich procedur. Amy Bloom o miłości i stracie pisze pięknie, ale nie nazbyt patetycznie, a przede wszystkim z ogromną szczerością, nie ukrywając negatywnych emocji, pisze więc nie tylko o wielkim uczuciu, ale też złości i frustracji. Nie brakuje też kilku zabawnych fragmentów, które pozwalają się uśmiechnąć przez łzy. Podczas czytania od razu przysz...
10
zabcia542

Nie oderwiesz się od lektury

fantastycznie się czyta
10
jolanta0707

Nie oderwiesz się od lektury

Książka porusza bardzo ważny temat eutanazji. Napisana z wielkim wyczuciem,taktem, a przede wszystkim z wielką miłością do powoli odchodzącego męża. Dla tych, którzy domagają się prawa do godnej śmierci to, przynajmniej z mojej strony, lektura obowiązkowa. Dla tych, którzy twierdzą, że odchodzący człowiek musi przejść przez morze cierpienia zanim spotka się ze śmiercią, to może być ideologiczne bardzo trudny tekst. Książka bardzo dobrze przeczytana. W skali 1 - 5 daję 6👍
00
Ptys281

Nie oderwiesz się od lektury

5/5
00
Elcik39

Nie oderwiesz się od lektury

🙃
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Z wyjątkiem członków rodziny, T. Wayne’a Downeya, M.D., Susie Chang i Judith Schwartz wszystkim osobom w tej książce nadałam pseudonimy.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Briana

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

„Napisz o tym” – poprosił mój mąż.

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ I

 

 

 

 

Niedziela, 26 stycznia 2020, Zurych

 

 

 

 

 

 

Nasza wyprawa do Zurychu jest nową, niezwyczajną wersją tego, co Brian i ja uwielbiamy: podróżowania. Wypady samochodowe, przeprawy promem, podróże samolotem w rozmaite miejsca. Uwielbiamy wszelkie eskapady, lubimy chodzić po sklepach. Wyjazd do Zurychu jest podobny do wcześniejszych wycieczek, a jednak diametralnie różni się od wszystkiego, co do tej pory robiliśmy. Na lotnisko jak zwykle zawozi nas wynajęty kierowca, dla wygody, a także po to, żeby uniknąć poszukiwania miejsca parkingowego i taszczenia bagaży – jeszcze zanim Brian zachorował na alzheimera, typowy dla nas obojga brak orientacji w terenie sprawiał, że na miejsce szliśmy zawsze dwadzieścia minut dłużej, niż powinniśmy. Przed wylotem, o osiemnastej, jemy kolację w restauracji. Kupuję szminkę i małą tubkę kremu do rąk, a Brian cukierki. Zaopatrujemy się też w paczkę gum i butelkę wody, jedną na nas dwoje.

W samolocie z przyjemnością zajmujemy miejsca. Cieszymy się wyjątkową uprzejmością stewardes, które zdążyły nas polubić dlatego, że Brian, świadomy swojej postury, uważa, by nie wsadzić ręki do cudzego napoju, a każdemu pracownikowi Swissair okazuje wdzięczność. Wyglądamy na ludzi, którzy nie będą o północy głośno domagać się kolejnego kieliszka alkoholu czy orzeszków. Klasę biznesową najbardziej doceniają ci, którzy zawsze latają ekonomiczną.

Uśmiechamy się od chwili wejścia na pokład. Odpowiednio ustawiam nasze wygodne fotele, jesteśmy bardzo grzeczni dla personelu. Widać, że się lubimy i że z przyjemnością razem podróżujemy. Jak tylko dostajemy napoje (w kieliszkach!), wznosimy toast za moją siostrę i jej męża, którzy opłacili nam podróż klasą biznesową.

Siedziba Dignitas znajduje się w Zurychu i właśnie tam się udajemy. Szwajcarska organizacja non profit oferuje usługi wspomaganego samobójstwa i od dwudziestu dwóch lat jest jedynym miejscem, gdzie może zakończyć życie śmiertelnie chory amerykański obywatel, który nie dysponuje zaświadczeniem, że pozostało mu nie więcej niż sześć miesięcy życia. Wymóg posiadania takiej prognozy obowiązuje obecnie w USA, nawet w tych dziewięciu stanach, które uznają prawo do śmierci, wraz z Dystryktem Kolumbii, choć wielu starszym czy przewlekle chorym Amerykanom wydaje się, że mogliby w jednym z nich zakończyć życie. Na prośbę Briana zorientowałam się w sytuacji i okazało się, że jedynym miejscem na świecie zapewniającym bezbolesne, spokojne i legalne samobójstwo jest Dignitas na przedmieściach Zurychu.

 

 

Moja siostra płakała ze mną od czasu drugiej wizyty u neurologa, kiedy w ciągu niecałej godziny lekarka przeprowadziła badanie stanu umysłowego Briana i poinformowała nas, że mój mąż niemal na pewno cierpi na alzheimera, i to prawdopodobnie już od paru lat, sądząc po jego wysokim IQ, problemach z utrzymaniem równowagi i ze zmysłem kinestetycznym. Brian potrzebował niecałego tygodnia, żeby dojść do wniosku, że „długie pożegnanie”, które miałoby się odbyć na warunkach choroby, jest nie dla niego, a ja potrzebowałam niecałego tygodnia, żeby znaleźć Dignitas, do której zaprowadziło mnie w końcu długie błądzenie po ścieżkach Google’a. Od lata do zimy moja siostra Ellen, która kocha mnie i kochała Briana, ze wszystkich sił powstrzymywała się od udzielania rad, gdybania czy wspominania o tym, że być może w przypadku Briana alzheimer okaże się łaskawszy albo będzie postępował bardzo powoli, starała się nie płakać, kiedy ja nie płakałam, i nie wylewać własnego żalu z powodu utraty jednej z najbliższych osób oraz końca naszej czteroosobowej paczki. (Kiedy poznali się czternaście lat wcześniej, Brian wszedł do kuchni Ellen i w typowy dla siebie ujmujący sposób oznajmił: „Kocham twoją siostrę”. Ellen się nie odwróciła. „Jeśli ją skrzywdzisz, to cię zabiję” – odparła). Wpadła do mnie wczesnym rankiem w pewien grudniowy dzień, gdy mieliśmy już niemal pewność, że pokonaliśmy przeszkody na drodze do Dignitas. „Powiedz, czego potrzebujesz” – odezwała się. „Dwudziestu tysięcy dolarów” – odparłam skrępowana. Wręczyła mi czek na trzydzieści. Wydaliśmy je co do centa – na kilka ostatnich wypraw wędkarskich Briana, na utrzymanie, ponieważ on przestał pracować i ja również nie pracowałam, i na częste posiłki poza domem, w najładniejszych restauracjach New Haven. Wydaliśmy je też na naszą ostatnią wspólną imprezę urodzinową i na cztery noce w pięciogwiazdkowym hotelu w Szwajcarii, a także na taksówki, wycieczki po Zurychu i na bilet dla mojej przyjaciółki, która przyleciała, by towarzyszyć mi w drodze powrotnej do domu. Krótko mówiąc: na wszystko to, dzięki czemu smutne miesiące stały się łatwiejsze do zniesienia, oraz na wydatki związane z Dignitas (w sumie około dziesięciu tysięcy dolarów).

 

 

Siedząc w fotelach na pokładzie samolotu Swissair, dość niepewnie wznosimy toast słowami „za ciebie” zamiast jak zwykle Cent’anni (typowo włoskim: sto lat). Nie mamy przed sobą „stu lat”; nie doczekamy trzynastej rocznicy ślubu.

Pochylamy się do siebie na chwilę, a później każde zajmuje się swoimi butami i bagażem, otwiera torebki z drobiazgami oferowanymi przez linię lotniczą, wyciąga skarpetki (owszem), maski na oczy (nigdy), miniaturowe pasty do zębów i maleńkie szczoteczki – uparcie wierzymy, że ucieszą nasze wnuki, ale jakoś nigdy nie robią na nich wrażenia.

Właściwie wszystko wydaje się normalne, przypomina nasze podróże z ostatnich lat, zarówno lot, jak i całe przygotowania: droga na lotnisko, kontrola bezpieczeństwa (i nasza małostkowa satysfakcja ze skorzystania z programu TSA PreCheck na widok o wiele dłuższych kolejek po lewej stronie do stanowisk, gdzie trzeba ściągać buty), całkiem smaczny posiłek na JFK. Wszystko wydaje się normalne, ale pamiętam, jak inne były wspólne chwile z Brianem trzy lata temu, wtedy nie wstrzymywałam oddechu od chwili, gdy ruszał w stronę stojaka z gazetami, dopóki nie wrócił. Z pozoru, a może nawet w rzeczywistości (jeśli nie wspominam, jak nasze życie wyglądało kiedyś) jest prawie normalnie.

Tym razem nie skorzystaliśmy z usług Arnolda, który zawsze zawoził nas naszym autem na lotnisko i odstawiał samochód przed dom. Woził nas, nasze dzieci i wnuki przez sześć lat, po drodze opowiadając o swojej fascynacji motocyklami, o trwaniu w trzeźwości i problemach zdrowotnych żony, zdaje mi się, że robił to w ramach rewanżu za wszystkie informacje o nas, które chcąc nie chcąc dostał. Nie mogłam znieść myśli, że miałabym okłamać go na temat celu naszej podróży, nie byłam jednak w stanie wyobrazić sobie, że miałabym powiedzieć mu prawdę, a półprawdy (która jest ulubioną techniką prawdziwych kłamców) wyjaśniającej, po co jedziemy do Zurychu pod koniec stycznia, wymyślić nie potrafiłam. Na narty? Łowić ryby w przeręblu? Podziwiać witraże Chagalla w kościele Fraumünster? Bałam się, że Arnold będzie ze współczuciem zerkał na nasze odbicia w lusterku wstecznym, a tego bym nie zniosła ze względu na godność Briana i z powodu mojej tkliwości. Nie cierpię obcesowości, ale chyba równie trudno byłoby mi znieść litość. Pragnęłam jedynie płaszcza obojętności i właśnie ją zapewnił nam kierowca miejscowej firmy świadczącej usługi przewozowe. Podczas dwuipółgodzinnej podróży odezwał się raz. Idealnie.

Na lotnisku JFK stanęliśmy na środku terminala 4 i wspólnie wybraliśmy restaurację, przyzwoitszą niż Shake Shack (ja ją uwielbiam, Brian wręcz przeciwnie), ale nie tak dobrą jak serwująca steki Palm, która wydaje się niedorzecznie droga, jednak gdy to piszę, przypominam sobie, że ostatecznie poszliśmy do Palm, bo… wiadomo. Brian zamówił wszystko, co chciał – miałam wrażenie, że wszystko, co serwuje restauracja Palm na JFK z wyjątkiem wódki z lodem, na którą, jak wspominał, przez ostatni rok miewał od czasu do czasu ochotę.

 

 

Dostał więc krążki cebulowe i krwisty stek z antrykotu z pieczonymi ziemniakami i sałatką Cezar oraz pieczywo czosnkowe. Zamówiłby jeszcze koktajl z krewetek, gdyby nie to, że niczym żydowska żona z lat pięćdziesiątych, w którą najwyraźniej się zamieniłam – brakowało mi jedynie domowej trwałej na głowie i fartuszka obszytego koronką – wyszeptałam: „Serio? Krewetki w lotniskowej restauracji ze stekami?”. Brian wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: W sumie nie mam wielkiej ochoty na lotniskowe krewetki, ale właściwie co takiego mogłoby się stać? Spróbowałbym i gdyby były niezjadliwe, zostawiłbym. Strata pieniędzy? I co z tego? Gdybym nawet umarł po zjedzeniu zepsutej krewetki, oszczędziłoby nam to wielu problemów. Mogłoby się też zdarzyć, że z powodu zatrucia nie mógłbym polecieć. Złożył menu i spojrzał na mnie tak, jak robił to ostatnio często, z rezygnacją i ze zrozumieniem, ze zmęczeniem i dość ponurym uśmiechem.

Przepłakałam całą kolację, a Brian od czasu do czasu głaskał moją dłoń. Płakałam, bo kochałam go i ten jego apetyt, i całą tę zmysłowość, i dobry humor, i poszukiwanie ciepła, jakie im towarzyszyło.

 

 

 

 

Przepraszam, że nie zauważyłam

 

 

 

 

 

 

Przez pewien czas, w 2007 roku, mieszkaliśmy z Brianem na przeciwległych wybrzeżach. Ja pracowałam w Los Angeles w programie telewizyjnym emitowanym przez krótki okres. On co dwa tygodnie przylatywał z Hartford zaraz po pracy, ucinał sobie krótką drzemkę w moim gabinecie w piątkowy wieczór i budził się, żeby zjeść kolację ze mną i z ludźmi, którzy byli jeszcze w studio. Czytał mnóstwo scenariuszy cotygodniowego programu i przyglądał się nagraniom, kiedy tylko mógł. Znajdował sobie jakiś kąt, siadał i robił notatki na każdy temat – kostiumów, makijaży, prób, drobnych nieporozumień. Uwielbiał każdą surrealistyczną i złożoną część kręcenia programu. W któryś weekend wstał wcześnie i przyniósł nadmuchiwany ponton. Poprosił, żebym zrobiła kanapki, i zawiózł nas na plan filmowy w Burbank. Zbajerował strażnika, żeby nas wpuścił. Większość dnia spędziliśmy w basenie i przy nim, zjedliśmy prawdziwy lunch i wygrzewaliśmy się na słońcu w naszym pięknym, nieprawdziwym świecie. Przy wyjściu Brian wręczył strażnikowi butelkę białego wina, które schłodził dla niego w wodzie.

Dwa lata temu dałam Brianowi do przeczytania nowy scenariusz, a mój mąż, wierny fan mojej twórczości, wielbiciel telewizji, człowiek namiętnie czytający scenariusze, który po cichu liczył na to, że zamieszkamy w Silver Lake w Los Angeles, a nie w Stony Creek w Connecticut, nie przeczytał go. Przez wszystkie lata naszego związku czytał każdy napisany przeze mnie tekst parę dni po tym, jak skończyłam. Po tygodniu zapytałam go o scenariusz. Powiedział, że jeszcze nie zabrał się do lektury. Było słychać, że jest lekko zmieszany. Mijały tygodnie, a on nie podjął tematu. Zdobyłam się na odwagę i jeszcze raz go o to spytałam, a on odpowiedział, niezbyt przejęty i bez większego zainteresowania, że format wymaga zbyt dużego wysiłku. Kartki zostawił na podłodze w sypialni, gdzie leżały przez jakiś czas, aż w końcu zabrałam je do biura.

 

 

 

 

Niedziela, 26 stycznia 2020, Zurych

 

 

 

 

 

 

Po posiłku w Palm zostawiliśmy hojny napiwek, po czym przeszliśmy do saloniku Swissair, tymczasowo przeniesionego do oddalonej od głównej części lotniska poczekalni linii Emirates, w której pracownice recepcji obsłużyły Briana profesjonalnie i rzeczowo, okazując szacunek skinieniem głowy (był to właściwie dwukrotny, niski ukłon). Ja doczekałam się tylko lekkiego uśmiechu. To ja trzymałam bilety i ja pokazywałam paszporty, a jednak z każdą chwilą od pracownic coraz bardziej wyczuwało się postawę: „Co-jeszcze-możemy-dla-pana-zrobić-panie-Ameche?”. Ze mną się tak nie obchodzono. Brianowi to nie przeszkadzało. Nie przeszkadzało nawet mnie. Patriarchat i mój przystojny mąż, nie ma się co dziwić.

Czysty salonik oferował przeróżne owoce i rozmaite dania bufetowe typowe dla kuchni bliskowschodniej oraz francuskiej, można było także skorzystać z usług tętniącego życiem baru. Po drodze do stolika Brian wziął dużą kulkę falafela. Nie dopuścił się kradzieży, ale moim zdaniem zachował się niekulturalnie, chwytając potrawę długimi palcami, skoro do dyspozycji miał srebrne szczypce, maleńkie widelce i talerzyki oraz równie małe serwetki koktajlowe. Brian nie przejął się tym, że to niegrzeczne, bynajmniej nie z powodu choroby. Nigdy nie przejmował się takimi rzeczami.

Każdy ma jakiś nawyk, który innych może wprawiać w lekkie osłupienie. Ja na przykład wychodzę z gazetą przed dom w czymś, co nazywam piżamą – nie jest nią ponętny różowy komplet nocny, lecz rozciągnięty podkoszulek i krótkie spodenki z czasów studenckich. Mamy sąsiadów. Mogą mnie zobaczyć i widują. Nic sobie z tego nie robię, za to Brian zawsze szczerze się temu dziwił. Mój strój uważał za niezbyt twarzowy i – choć nigdy nie użył tego określenia – niechlujny. (Po wizycie u neurologa powiedział: „Po co kołować ludzi? Jeszcze pomyślą, że alzheimera mamy oboje”. Parsknęliśmy śmiechem, a ja nadal wychodziłam przed dom w niedzielne poranki). Zdaniem mojej córki psycholożki cechuje nas lekka socjopatia. Może mieć rację.

Brian rozejrzał się po saloniku w poszukiwaniu dwóch wygodnych foteli i pogrążył się w lekturze „New York Timesa” oraz „London Timesa”. Nie wiem, co interesuje go jeszcze w gazetach, pewnie polityka i niektóre wiadomości sportowe (swego czasu grał w drużynie piłkarskiej Yale, a teraz nie chce oglądać rozgrywek akademickich, bo złości go to, że nie rozpoznaje piłkarzy, nadal jednak śledzi osiągnięcia drużyn). Kiedyś zwracał uwagę na detale architektoniczne czy szczegóły wystroju wnętrz, bo przez czterdzieści lat pracował jako architekt. Od jakiegoś czasu niczego nie komentuje. Dawniej potrafił jednym tchem przeczytać mi kilka akapitów na temat, który go zainteresował, uwielbiał też, kiedy ja czytałam jemu, gdy prowadził samochód. Nigdy nie miał dość tej mojej głośnej recytacji, nawet gdy pewnego razu w drodze do pięciogwiazdkowej restauracji z grillem na drugim końcu Connecticut przeczytałam prawie całe „Sunday Review”. Przy ostatnim felietonie zadrżał mi głos, a wtedy mój mąż powiedział: „Dokończ głośno, kochanie”.

Brian poskładał gazety, żeby zabrać je do samolotu, ale się rozmyślił. Odkąd się poznaliśmy, obowiązywała nas cała procedura planowania i gromadzenia ulubionych rzeczy na wypadek, gdyby ich potrzebował, i zawsze musiało być tak, jak chciał. Od kwietnia do listopada w bagażniku woził przynajmniej jedną mniejszą wędkę i kilka much wędkarskich. Z restauracji nigdy nie wyszedł bez garści miętówek, które trzymał na nocnym stoliku, wkładał do słoja z landrynkami i do schowka w samochodzie. Podczas tej podróży tego nie robi. Daję mu plik franków szwajcarskich. Wie, gdzie są jego leki i mała fiolka viagry. Gdyby ich nie miał, nie upominałby się. Gdybym czegoś nie zabrała, nie przejąłby się.

 

 

Zabieramy wszystkie drobne upominki linii lotniczych i kurczowo trzymamy swoje bagaże podręczne. Uparłam się, żeby nie zabierać porządnych walizek, bo nie chcę wlec do domu dużego neseseru pełnego ubrań, których Brian już nigdy nie włoży, i leków, których nie zażyje – podczas pakowania potrząsnął, niczym marakasami, flakonikiem z dziesięcioma tabletkami viagry i oznajmił: „To się może przydać”.

Nie zamierzam oddawać jego ubrań do szwajcarskiego sklepu charytatywnego ani zostawiać leków ekipie sprzątającej. Zasadniczo nie planuję zajmowania się niczym „po”. Kiedy Brian umrze i będę musiała go zostawić, chcę wsiąść do samolotu z przyjaciółką, która zaproponowała, że będzie mi towarzyszyć w drodze powrotnej do domu. Na lotnisko wyjedzie po mnie córka Sarah, a później obie spotkamy się z moją drugą córką Caitlin i będą przy mnie do wieczora. Wyobrażam sobie, że padnę do łóżka i wstanę dopiero za dwa tygodnie, choć wiem, że tak nie będzie. Zabraliśmy ze sobą najbardziej zniszczone, czarne torby podręczne, które w razie potrzeby można powiększyć, podobne do tych, z jakimi Brian jeździł w delegacje. Może i jesteśmy socjopatami i mamy skłonność do wydawania pieniędzy lekką ręką, ale nie należymy do ludzi, którzy mieliby wyrzucić prawie nieużywaną, nawet niedraśniętą walizkę za dwieście pięćdziesiąt dolarów.

 

 

 

 

Klub książki

 

 

 

 

 

 

Kiedy w 2014 roku przeprowadziliśmy się do małej miejscowości w Connecticut, Briana zaproszono, by dołączył do męskiego klubu książki. Z początku nie był przekonany do tego pomysłu, bo zdawało się, że wśród czytelników króluje literatura faktu, za którą nie przepadał, ale propozycja sprawiła mu przyjemność i regularnie chodził na spotkania. Zawsze gdy wypadała jego kolej, proponował powieść. Na pytanie, dlaczego chce należeć do klubu, odpowiedział: „Lubię dobrą lekturę i lubię intymność”. Ucieszył się, że wprawił zebranych w lekkie osłupienie, i uznał, że przedstawił się odpowiednio. Od czasu do czasu w weekend umawiał się z którymś z kumpli. Twierdził, że książki są na ogół zbyt banalne („O jakimś koniu, który pokonuje przeszkody”) albo za bardzo sentymentalne („Wioślarska drużyna olimpijska. Wygrywa”), ale lubił grupę oraz rozmowy przed lekturą i po niej, aż nagle dwa lata temu niemal wszystko, co związane z klubem książki, zaczęło go drażnić.

Słyszę, jak mamrocze pod nosem, gdy przychodzą mejle: za często zmieniają się daty, nie wie, u kogo ma się odbyć spotkanie, wszyscy sądzą, że on już się orientuje, gdzie kto mieszka, więc nie zawsze dołączają adres. Idzie na spotkanie w niewłaściwym terminie, ale się tym nie przejmuje, bo kilka miesięcy wcześniej któryś członek czytelniczej braci zjawił się u nas tydzień przed czasem. Informuje mnie, że jeden z mężczyzn, którego bardzo lubi i z którym kilka lat temu umówił się na lunch, wyprowadza się z miasta. Namawiam Briana, żeby zaprosił tego kolegę na pożegnalny obiad, ale odpowiada, że już za późno, bo zdążył wyjechać. Pewnego dnia zerkam na telefon Briana (przez ostatnie dwa lata łapię się na tym, że często to robię, choć się do tego nie przyznaję) i widzę wiadomość od człowieka, który podobno wyjechał, z propozycją lektury dla grupy. Okazuje się, że przeprowadził się do miejsca oddalonego o dziesięć minut od poprzedniego adresu i nadal należy do klubu.

Tej jesieni Brian z entuzjazmem opowiada mi o książce, którą ma do przeczytania (wypożyczyłam ją z biblioteki po drugiej stronie ulicy). Widzę jednak, że zakładka nie tylko nie przesuwa się naprzód, ale co kilka dni cofa się do pierwszych dziesięciu stron. Brian nie idzie na spotkanie czytelników, a książka przez kilka miesięcy leży na nocnej szafce, również wtedy gdy pakujemy się do Zurychu. Jeśli nawet ją widzi, to bez znaczenia, bo pewnie o niej zapomniał, a ja nie mogę się zmusić, by jej dotknąć czy choćby o niej wspomnieć.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

Tytuł oryginału: IN LOVE. A Memoir of Love and Loss

 

Copyright © 2022 by Amy Bloom

 

All rights reserved

 

Copyright for the Polish edition © 2023 by Grupa Wydawnicza FILIA

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2023

 

Projekt okładki: © by Anna Green

Zdjęcie na okładce: © by Elena Seibert

 

Przedruk wiersza Wisławy Szymborskiej Allegro ma non troppo (wydany w zbiorze Wszelki wypadek w 1972 roku) za zgodą Fundacji Wisławy Szymborskiej

 

Redakcja i korekta: d2d.pl

Skład: To znowu ja

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

eISBN: 978-83-8280-985-5

 

 

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Seria: FILIA NA FAKTACH