Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Długo wyczekiwana autobiografia lidera grupy Pod Budą
Nie spodziewajcie się fabularnej konsekwencji ani dyscypliny opowiadania.
Wraz ze znanym autorem tekstów, kompozytorem i gitarzystą Andrzejem Sikorowskim udajemy się w podróż po jego życiu i twórczości, a wstępem lub puentą każdej opowieści jest tekst piosenki.
Lider grupy Pod Budą, autor słynnych przebojów takich jak Bardzo smutna piosenka retro, Ballada o ciotce Matyldzie czy Nie przenoście nam stolicy do Krakowa opowiada o swoim dzieciństwie i fascynacji sportem, o studiach i początkach muzykowania, o rodzinie, karierze, podróżach z gitarą i bez niej, ulubionych miejscach – Krakowie, Zakopanem, Grecji, wreszcie o ukochanych zwierzakach i instrumentach.
Mam słabość do ludzi bez względu na ich poglądy i przekonania.
Na kartach książki odnajdziemy portrety wielu znakomitych postaci, które artysta spotkał na swojej drodze, między innymi artystów: Anny Szałapak, Zbigniewa Wodeckiego, Marka Grechuty, Piotra Skrzyneckiego, Grzegorza Turnaua czy Andrzeja Zauchy. Nie zabraknie również związanych z nimi anegdot.
Zawsze starałem się pisać z morałem, przesłaniem, wnioskiem.
Twórczość muzyczna od samego początku jest dla Andrzeja Sikorowskiego sposobem, w jaki artysta dzieli się z odbiorcą swoimi przemyśleniami; podobnie jest i tutaj: opowieści, anegdoty i wspomnienia są tu często punktem wyjścia do mądrej refleksji na temat minionego i współczesnego świata.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 278
Dzisiaj, gdy drink bar, kafejkę, restaurację można w centrum miasta znaleźć niemal w każdej bramie, kiedy piwo wszystkich możliwych marek, we wszystkich smakach i kolorach leją bez umiaru o każdej niemal porze dnia i nocy, wspomnienie reglamentowanej młodości brzmi jak bajka.
Z alkoholowych uciech zacząłem korzystać podczas studiów, mocne trunki popijając rzadko. Pijaliśmy namiętnie piwo, którego wyszynk odbywał się w nielicznych na owe czasy lepszych restauracjach, niedostępnych dla studentów ze względu na zasobność kieszeni, i w tańszych znacznie barach, które obecnie uznano by za mordownie, spelunki niegodne uwagi. W sąsiedztwie uniwersytetu i należących do niego akademików takimi miejscami były: bar Pod Płachtą przy Błoniach vis-à-vis wejścia do parku Jordana, U Żyda przy dawnej ulicy Manifestu Lipcowego, teraz Piłsudskiego – na rogu Garncarskiej, Barcelona – niemal pod nosem gmachu Collegium Novum. Folklor owych miejsc, ich bywalców, trudno dziś opisać. Obok studentów w chmurach papierosowego dymu siedzieli różnej maści miejscowi nieudacznicy, niebieskie ptaki, wozacy, duckarze – czyli właściciele ducki, to jest drewnianego prostopadłościanu noszonego na plecach, do którego ładowano węgiel wysypywany przed kamienicą z konnego wozu. Czasem po pracy wpadali na kufelek urzędnicy, rzadziej – wstydliwie – ludzie z pozycją i zawodowym prestiżem.
Piwo pojawiało się i znikało często w najmniej spodziewanym momencie, toteż zamawiało się je na zapas. Stoliki zastawione były nieraz na całej powierzchni blatu. Czterech klientów – osiem, dwanaście lub więcej kufli. Paliło się głównie sporty, młodzież akademicka przeważnie te sprzedawane w opakowaniach po dziesięć sztuk, nie wiem, dlaczego uznawane za lepsze od „dwudziestek”. Pamiętam, że przywiązanie do takiego stylu palenia podłych w końcu papierosów kazało nam z lekceważeniem odmawiać wzięcia lepszego, gdy ktoś takowym częstował. Zagrychę stanowiły połówki jaja na twardo posypane papryką, także barowe dania, czyli fasolka po bretońsku, flaki, bigos. Był okres obowiązkowej przekąski, to znaczy do każdego zamówionego piwa należało coś dobrać. Wtedy wspomniane jajka lub żółty ser powracały na stoliki wielokrotnie, bo nikt ich nie konsumował.
Osobną sprawą była zażyłość z kelnerem lub bufetową. Ta ostatnia miała pozycję wyroczni, stanowiła ośrodek dyspozycyjny lokalu, od niej zależało, czy następne kolejki zostaną zrealizowane i kto z nich skorzysta. Nieraz pełniła funkcję wykidajły i potrafiła zapanować nad krewkimi, pijanymi facetami, którzy niejedną bójkę mieli za sobą. Pamiętam pewną panią z baru Zabłocie, w dzielnicy o tej samej nazwie. Zaglądaliśmy tam rzadko i ze strachem, bo awantura zawsze wisiała w powietrzu. Miejscowi niechętnie spoglądali na nieznane twarze potencjalnych konkurentów do wyszynku. Wspomniana niewiasta potrafiła delikwentów wyrzucać za drzwi na ulicę z wprawą i bezwzględnością, jakiej nie powstydziliby się najtężsi obecnie ochroniarze. Taką niewiastę zobaczyłem potem po latach w bluesowym klubie w Chicago. Ogromna Murzynka panowała nad towarzystwem i cudowna muzyka z estrady płynęła bez żadnych zakłóceń, mimo że słuchacze raczyli się tęgo.
Nie ma już takich miejsc ze stolikami z laminatowym blatem, toaletą, że strach, kuflami płukanymi byle jak, piwem jednego rodzaju, jeśli w ogóle było. Nie ma tamtych pań Zoś, Kryś, Mariolek, patrzących zza szynkwasu na nasze wyczyny czujnym okiem.
Tęsknota za młodością
Tysiące barów w moim Krakowie
zazdrośni mówią wam to się żyje
od nazw koktajli kręci się w głowie
zanim to człowiek jeszcze wypije
Za każdym rogiem grają muzykę
płyną języki z całego świata
i tylko taki jak ja zabytek
z łezką wspomina minione lata
Gdy Pani Zosia królowała za bufetem
i ciut za mały poprawiała ciągle sweter
łaskawym okiem spoglądając na poetę
który po secie zauważał w niej kobietę
Za drzwiami stała brudnoszara rzeczywistość
a z czystych rzeczy tośmy mieli wódkę czystą
cichą nadzieję na kolejny cud nad Wisłą
która artystom pozwalała wierzyć w przyszłość
A dzisiaj śledczy tamtej przeszłości
którego wtedy w planach nie było
sporządza listę moich słabości
i wie najlepiej co mi się śniło
Nim na pożarcie rzucą mnie tłumom
chciałbym powiedzieć niektórym gościom
to nie tęsknota jest za komuną
to jest tęsknota za młodością
Gdy Pani Zosia...
A teraz mamy kolorową rzeczywistość
i coraz rzadziej popijamy wódkę czystą
bo nasza młodość odpłynęła z szarą Wisłą
i jakby krótsze się zrobiło słowo przyszłość
Maryla Rodowicz powiedziała kiedyś, że jestem jedynym niepodpiwniczonym artystą krakowskim. I miała rację. Nigdy nie miałem z kabaretem Piotra Skrzyneckiego kontaktów innych niż towarzyskie. Nie zaliczyłem w swoim estradowym życiorysie epizodu polegającego na regularnym tam śpiewaniu, byciu członkiem trupy. Taki epizod mieli na swoim koncie Marek Grechuta, bracia Zielińscy, Leszek Długosz, Grzegorz Turnau, Jacek Wójcicki, Anna Szałapak, Beata Rybotycka i wielu innych, którzy potem poszli własną drogą.
W Piwnicy pod Baranami się bywało, w pewnym momencie była bowiem oazą niezależnego myślenia, stylu życia, ostoją cyganerii, mekką błękitnych ptaków, gdzie dewizę Piotra: „Tylko bydlacy chodzą do pracy” realizowano na sto procent, balując do białego rana. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem ich program, byłem przede wszystkim oszołomiony atmosferą, jaką wodzirej umiał wyczarować. Ulegaliśmy rodzajowi zbiorowej hipnozy i zahipnotyzowani bawiliśmy się, wzruszali, podawaliśmy nad głowami jakieś fragmenty dekoracji, stare ciuchy, zakurzone szmaty, wszystko przy dźwiękach Piotrowego dzwonka, a on gadał, bajdurzył, plótł i to gadanie, bajdurzenie, plecenie przenosiło nas w świat tak odmienny od zostawionego na ulicy, że nie chciało się iść do domu.
Piwnica przeżyła swój czas i utraciła to, co było jej największym atutem – punkt odniesienia. W czasach, w których każdy gest niemal, każde słowo było aluzją do istniejącego porządku, wywoływanie śmiechu nie sprawiało wielkich trudności, na dodatek skupieni wokół niej wywoływacze to byli ludzie nieprzeciętnych talentów. Pamiętam pozapiwniczny kontakt z dwoma z nich. Pojechałem gdzieś na Śląsk czy do Zagłębia na występ w klubie studenckim. Miałem swoimi balladami okrasić – czy też lepiej – dodać szczyptę liryki do satyrycznych prezentacji Wiesława Dymnego i Andrzeja Warchała. Oni giganci z dorobkiem, ja jeszcze wciąż prawie debiutant. Po imprezie zostaliśmy zaproszeni przez reprezentantów widowni na wysokie piętro domu akademickiego, do jednego z pokojów na poczęstunek. Był obfity, chyba zbyt obfity. Moi starsi koledzy raczyli się skwapliwie i w pewnym momencie Dymny postanowił, że zaprezentuje swoje umiejętności kaskaderskie – miał przecież za sobą wiele filmów – i usiadł na parapecie okna. Jak wspomniałem, było wysoko, musieliśmy więc odwodzić go od zamiaru cyrkowych akrobacji. Nie uwierzycie, jak długo trwała walka z tym niewysokim, ale silnym jak tur mężczyzną. Wkrótce zmarł przedwcześnie, zaprzeczając tej oglądanej przeze mnie krzepie.
Po pogrzebie Wieśka w Piwnicy odbyła się impreza wspomnieniowa, akompaniowałem na niej Leszkowi Długoszowi, znów pojawiła się mandolina. Kiedy opuściłem lokal, okazało się, że amerykańska wojskowa zielona kurtka, jaką mam na sobie, jest jedynie do mojej podobna. W gąszczu okryć zdejmowanych z wieszaków ktoś tę moją wziął za własną i wyniósł na grzbiecie. Zaczęły się zatem spekulacje i próby zdiagnozowania takiego ubioru wśród znajomych. Wybór padł na jednego z bywalców i okazał się trafny. Tylko jak w środku nocy gościa odnaleźć? W tej mojej kurtce – prócz rzeczy całkiem nieistotnych – było kilka dość istotnych papierków. Mianowicie: dolarowe bony – środek płatniczy w sklepach Pewex, Przedsiębiorstwa Eksportu Wewnętrznego, w których nabywało się dobra luksusowe, czyli alkohol, lepsze papierosy, słodycze, sprzęt elektroniczny, ciuchy. Liczba bonów w kieszeni kurtki nie pozwalała na zakup telewizora, ale na kilka butelek wystarczała lekko, a ów bywalec za kołnierz nie wylewał. Kurtki wróciły więc do swych właścicieli, lecz moja lżejsza o kilka gramów, bo ile może ważyć parę malutkich papierków...
Piotrowi S. się nie odmawiało, zatem parę razy na jego życzenie zaśpiewałem coś swojego w Piwnicznym programie. W sobotę wpadałem na drinka i pogaduchy przy barze. W sąsiedniej sali trwał spektakl. Pojawiał się Piotr i zagadywał: „Andrzeju, wyjdź na dwie pieśni”. Pożyczałem wtedy gitarę od któregoś z miejscowych artystów i spełniałem prośbę maga. Po jego śmierci już do Piwnicy nie zaglądam. Jest dla mnie przeczytaną i odłożoną na półkę książką. Z jedną różnicą. Do kart książki można powrócić, do kabaretu z tamtych lat i ludzi, którzy go tworzyli, nie.
Żal za Piotrem S.
Spotkałem wczoraj Piotra we śnie
w Rynku po kabarecie
miał obok siebie gwiazdy dwie:
Ankę Szałapak i Becię
Gdy zapytałem dokąd w noc
idzie kompania cała
odpowiedzieli jeden krok
na Bracką do Turnaua
Ledwie minęło parę chwil
i już stukamy w bramę
Grzesiek szykuje wódkę i
siada za fortepianem
Piotr opowiadać zaczął tak
że migotały słowa
po brodzie mu płynęła łza
czterdziestoprocentowa
Zegar zadzwonił jak to w snach
zachłysnął się kurantem
i wtem Wójcicki stanął w drzwiach
z fasonem i belcantem
Wręczył Piotrowi bukiet róż
zaśpiewał: czas się zbierać
taksówki podstawione już
do Maszyc do Preisnera
A u Zbyszka jak zawsze u Zbyszka
jego żona cichutka jak myszka
psów czereda i pełno w kieliszkach
i nijaki nie grozi nam głód
Tu muzyka się snuje po kątach
i Terenia po gościach posprząta
i za oknem zieleni się łąka
i nie jeden wydarzy się cud
Piotr z powagą obejrzał obrazy
chyba przy tym się trochę rozmarzył
bo miał uśmiech anielski na twarzy
bez obrazów wszak trudno jest żyć
Potem jakby się na nas pogniewał
nagle stwierdził że żegnać się trzeba
bo ma drogi kawałek do nieba
a przed świtem powinien tam być
Spotkałem wczoraj Piotra we śnie
w Rynku po kabarecie
bo najważniejsze prawdy dwie:
zaśnijcie a znajdziecie.
Jeszcze słów parę o paniach towarzyszących Piotrowi S. w piosence podczas spaceru po Rynku Głównym. Anię Szałapak, której nie ma już wśród nas, poznałem w latach siedemdziesiątych w trakcie podróży Pociągiem Przyjaźni na trasie Moskwa–Leningrad–Ryga. Krakowska studencka artystyczna ekipa podróżowała do tych miejsc zimą. Występowała, ale – rzecz jasna – bawiła się najlepiej w wagonach kolejowych. Długość przemierzanych tras pozwalała się nieźle integrować w przedziałach, przy gitarze i trunkach. Ania była wtedy członkinią zespołu Słowianki, grupy folklorystycznej z bogatą, wieloletnią tradycją. I tańczyła! Przygodę z estradą zaczynała od pląsów, a nie od wokaliz. Ale podczas wspomnianej wyprawy wzięła kiedyś gitarę i zanuciła piosenkę bodaj Joan Baez nieśmiało, urokliwie. Nie przypuszczałem, że po latach zostanie ochrzczona mianem Białego Anioła i że wzbudzi entuzjazm swoimi wykonaniami tekstów Osieckiej, muzyki Koniecznego. Zaśpiewała na jednej z płyt dwie moje melodie do wierszy Ewy Lipskiej, co później dało asumpt do bliższej znajomości, bywania w jej kocim królestwie przy Wiślnej, wymieniania uwag o ludziach (niech będzie, że plotek), komentowania wydarzeń.
Z Anią Szałapak i Zygmuntem Koniecznym w Vis à Vis, ok. 2015 r.
Kiedy dla krakowskiej telewizji robiłem cykl programów Plotka z A–B, jeden z odcinków poświęciłem właśnie Ani. Zapamiętałem jej opowieść związaną z Piotrem Skrzyneckim. Poczęstowała go podczas Piwniczego autokarowego wyjazdu kanapką sporządzoną na drogę przez mamę. Pan Piotr zapytał, z czym jest kanapka, i otrzymał standardową odpowiedź: „Z wędliną”. „A ja myślałem, że pani je tylko płatki róż” – odparł wielbiciel kwiatów zresztą.
Druga dama piosenki, ukryta pod zdrobnieniem Becia, to Beata Rybotycka, która udział w Piwnicy zaliczyła, ale dziś związana jest przede wszystkim z Teatrem STU, będąc żoną jednocześnie wieloletniego szefa i twórcy tego teatru – Krzysztofa Jasińskiego.
Scena przy alei Krasińskiego prócz wielu premier, jakie na niej obejrzałem, kojarzyć mi się będzie już zawsze z benefisami, które rejestrowane przez telewizję zdobyły sobie sporą renomę. Programy miały każdorazowo swego bohatera i temu, siedzącemu na paradnym tronie, składano hołdy i ukłony w postaci występów. Artyści, którzy pojawiali się na scenie, zazwyczaj przygotowywali coś specjalnego na tak zwaną okoliczność. Mnie uzbierała się spora ilość takich właśnie okolicznościowych tekstów. Czciłem nimi Roberta Korzeniowskiego, generała Mieczysława Bieńka, Andrzeja Grabowskiego, Zbyszka Wodeckiego, Jarosława Śmietanę, Anię Dymną. Sam zresztą podobnego zaszczytu doczekałem, ale szczerze mówiąc, na tronie czuję się znacznie gorzej niż przed mikrofonem, z gitarą.
Nasz chodziarz Robert Korzeniowski skarżył się kiedyś, że żmudne treningi są nudne. Całe godziny spędzał, krążąc wokół Błoń na przykład. Słuchał muzyki, owszem, ale i to mu się przejadło. „Kup sobie psa”, poradziliśmy. Odparł: „Kupiłem, ale pies po dwudziestu kilometrach już miał dość, a ja muszę iść dalej”.
Andrzejowi Grabowskiemu zadedykowałem wierszyk o jego wpływie na mój nieudany wegetarianizm. Otóż dawna próba niejedzenia mięsiwa – dzisiaj uwieńczona sukcesem – zakończyła się porażką. Udałem się bowiem z małżonką na imprezkę do państwa Grabowskich. Mój imiennik lubi i umie kucharzyć, przygotował zatem furę pyszności, głównie mięsiwo, a ja że tego nie tknę. Ale na stole pojawiła się także cytrynówka, wyrób boski w smaku, w skutkach szatański. Nie wiem, jaka ilość owej nalewki jest potrzebna, by przełamać opory najbardziej nawet zatwardziałego wyznawcy wegetarianizmu, ale widać uzyskałem wymaganą normę i sięgnąłem po kotlety.