Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niesamowita kobieta odważnie stawia czoło niebezpieczeństwom, lecz boi się miłości.
Policyjna negocjatorka Phoebe MacNamara zostaje wezwana do mężczyzny zamierzającego skoczyć z dachu. Dzięki sile spokoju i zręcznie prowadzonej rozmowie udaje jej się odwieść niedoszłego samobójcę od odebrania sobie życia oraz... zauroczyć pewnego przystojnego bogacza. Pani porucznik, która na co dzień świetnie radzi sobie w sytuacjach krytycznych, nie wie, jak zachować się w obliczu uczucia. Jak połączyć intensywne, pełne przygód życie zawodowe, rodzinne i miłość?
Uwielbiana przez polskie czytelniczki Nora Roberts to autorka ponad dwustu powieści, nieodmiennie zajmujących pierwsze miejsce na listach bestsellerów „New York Timesa”, sprzedanych w ponad pięciuset milionach egzemplarzy.
„Nora Roberts należy obecnie do najpopularniejszych powieściopisarek". Washington Post Book World
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 690
„Nie opuszczaj mnie, kochanie”.
Fragment piosenki z filmu W samo południe
Skakanie z dachu budynku to kiepski sposób na uczczenie Dnia Świętego Patryka. Nagłe wezwanie podczas wolnego od pracy Dnia Świętego Patryka, żeby wybić komuś z głowy samobójstwo, też trudno porównać z odpoczynkiem przy kuflu piwa i dźwiękach dud.
Phoebe lawirowała wśród tłumu mieszkańców Savannah i turystów, świętujących na ulicach i chodnikach. Pomyślała z uznaniem, że kapitan David McVee zawczasu o wszystkim pomyślał. Nawet przy użyciu syreny próba przebicia się samochodem między stoiskami i ciżbą ludzi pochłonęłaby mnóstwo cennego czasu i nie przyniosła większych efektów. Na szczęście kilka przecznic na wschód od Jones Street już nie było tak bardzo słychać odgłosów hucznej zabawy, a ogłuszająca muzyka docierała tutaj jedynie w postaci dudnienia i echa.
Zgodnie z planem czekał już na nią umundurowany policjant. Omiótł wzrokiem jej twarz, a potem spojrzał na odznakę, zaczepioną do kieszeni spodni w kolorze khaki. Phoebe dobrze wiedziała, co zobaczył. Krótkie spodnie, sandały i lniany żakiet narzucony na zielony podkoszulek. Wcale nie wyglądała na profesjonalistkę, choć taką starała się być w pracy.
Tylko cóż mogła na to poradzić? W tej chwili powinna stać z rodziną na tarasie domu MacNamarów, popijać lemoniadę i przyglądać się paradzie.
– Porucznik MacNamara?
– Tak. Jedziemy.
Wsiadła do samochodu, jedną ręką uruchomiła telefon, a drugą zapięła pasy.
– Już jadę, kapitanie. Proszę mi powiedzieć, o co chodzi.
Zawyła syrena policyjna, kierowca dodał gazu. Phoebe szybko wyjęła notes i zaczęła zapisywać.
Joseph (Joe) Ryder chce popełnić samobójstwo. Grozi, że skoczy z dachu budynku, ma broń. Dwadzieścia siedem lat, biały, żonaty, pozostaje w separacji. Barman, niedawno zwolniony z pracy. Przynależność wyznaniowa nieznana. Na miejscu nie ma członków rodziny.
POWODY? Odejście żony, zwolnienie z pracy (bar sportowy), długi hazardowe.
Niekarany, w aktach brak informacji o wcześniejszych próbach samobójczych.
Na zmianę płaczliwy i agresywny. Nie strzelał.
– W porządku. – Phoebe wypuściła powietrze z płuc. Wkrótce będzie musiała lepiej poznać Joego. – Kto z nim rozmawia?
– Potencjalny samobójca ma przy sobie telefon komórkowy. Policjant, który pierwszy pojawił się na miejscu zdarzenia, nie był w stanie nawiązać z nim kontaktu. Facet po prostu się rozłącza. Ściągnęliśmy jego pracodawcę... byłego pracodawcę i jednocześnie właściciela mieszkania, w którym mieszka Joe. Samobójca to z nim rozmawia, to rozłącza się. Na razie nie ma żadnych postępów.
– A pan, kapitanie?
– Gdy tylko się tu pojawiłem, od razu zadzwoniłem po ciebie. Nie chcę narzucać facetowi zbyt wielu rozmówców.
– W porządku. Powinnam być na miejscu za jakieś pięć minut.
Kierowca skinieniem głowy potwierdził jej słowa.
– Nie pozwólcie mu skoczyć. Niech zaczeka na mnie.
*
Duncan Swift stał w mieszkaniu Joego Rydera na trzecim piętrze i potwornie się pocił. Facet, z którym dobrze się znali, często popijali piwo i żartowali, a czasami – na Boga! – sikali do dwóch sąsiednich pisuarów, siedział na krawędzi dachu z bronią w ręku.
Wszystko przez to, że go zwolniłem – pomyślał Duncan. – Dałem mu trzydzieści dni na wyprowadzenie się z mieszkania. Nie poświęciłem mu należytej uwagi.
Istniało duże prawdopodobieństwo, że Joe wpakuje sobie kulkę w łeb albo skoczy z dachu na główkę. Albo zrobi jednocześnie jedno i drugie.
Nie takiej rozrywki oczekują tłumy w Dniu Świętego Patryka. Co nie znaczy, że brakowało gapiów. Policja ogrodziła cały kwartał, jednak Duncan widział z okna ciekawskich, jak tłoczyli się przy barierkach i zadzierając głowy, spoglądali w górę, w kierunku dachu.
Zastanawiał się, czy Joe jest ubrany na zielono.
– Daj spokój, Joe, na pewno uda nam się znaleźć jakieś rozwiązanie. – Duncan zastanawiał się, ile jeszcze razy będzie musiał powtórzyć zdanie, które policjant przez cały czas zakreślał w swoim notatniku. – Odłóż broń i wejdź do środka.
– Wypierdoliłeś mnie z roboty!
– Tak, wiem. Przykro mi, Joe, ale byłem wkurzony.
Okradałeś mnie, głupi kutasie – pomyślał Duncan. Wszystko chrzaniłeś i kradłeś. Chciałeś mnie nawet uderzyć.
– Nie wiedziałem, że jesteś aż tak bardzo przygnębiony, nie miałem pojęcia, co jest grane. Wejdź do środka, żebyśmy mogli wspólnie poszukać jakiegoś rozwiązania.
– Lori mnie rzuciła.
– Ja też...
Błąd, nie wolno nic mówić o sobie – pomyślał. Pomimo koszmarnego, pulsującego bólu głowy starał się zapamiętać wszystkie instrukcje, jakie przekazał mu kapitan McVee.
– Na pewno podle się czujesz.
W odpowiedzi Joe znów zaczął szlochać.
– Niech pan się postara, żeby ani na chwilę nie przestawał mówić – podpowiedział szeptem Dave.
Duncan słuchał płaczliwych skarg Joego i zgodnie z sugestią powtarzał najważniejsze zdania.
Nagle do pomieszczenia wpadła rudowłosa kobieta. Przypominała lśniący pocisk. W trakcie rozmowy z kapitanem zrzuciła lekki żakiet i włożyła kamizelkę kuloodporną. Wszystkie ruchy wykonywała w zawrotnym tempie.
Duncan nie słyszał ich rozmowy, ale nie był w stanie oderwać oczu od nieznajomej.
Najpierw zauważył jej zdecydowanie. I werwę. Dopiero potem doszedł do wniosku, że do obu tych cech należy dołączyć trzecią, równie ważną – zmysłowość. Potrząsnęła głową i chłodno przyjrzała się Duncanowi swoimi zielonymi kocimi oczami.
– Muszę porozmawiać z nim twarzą w twarz, kapitanie. Wiedział pan o tym, kiedy mnie tu ściągał.
– Spróbuj najpierw ściągnąć go tu przez telefon.
– Już to przerabialiście.
Bacznie przyjrzała się mężczyźnie usiłującemu uspokoić szlochającego samobójcę. Domyśliła się, że to były szef i właściciel mieszkania.
Uznała, że jest stosunkowo młody jak na pracodawcę. Miły gość, chociaż widać, ile go to kosztuje, żeby nie poddać się panice.
– Powinien mieć przed oczami czyjąś twarz. Osobiście z kimś porozmawiać. To jego szef?
– Duncan Swift, właściciel baru na parterze. Zadzwonił na policję, gdy tylko jego pracownik skontaktował się z nim i powiedział, że wychodzi na dach. Jest tu... Swift jest na miejscu przez cały czas.
– W porządku. Pan tu dowodzi, ale to ja jestem negocjatorką. Muszę wyjść do niego. Sprawdźmy, co na to nasz skoczek.
Podeszła do Duncana i poprosiła o telefon.
– Joe? Mówi Phoebe. Jestem tutaj razem z policjantami. Jak ci się powodzi tam na dachu?
– Dlaczego pytasz?
– Tylko sprawdzam, czy wszystko w porządku. Nie jest ci za gorąco? Słońce dość mocno dziś przypieka. Poproszę Duncana o kilka butelek zimnej wody. Przyjdę z nimi do ciebie i pogadamy.
– Mam broń!
– Wiem. Zastrzelisz mnie, Joe, jeśli wdrapię się na dach i przyniosę ci coś zimnego do picia?
– Nie – odparł po dłuższej chwili. – Cholera, nie. Dlaczego miałbym to zrobić? Przecież nawet cię nie znam.
– Przyniosę ci butelkę wody. Będę tylko ja, Joe. Chcę, żebyś mi obiecał, że na razie nie skoczysz ani nie użyjesz broni. Pozwolisz, żebym przyniosła ci butelkę wody?
– Wolałbym piwo.
Trochę zdenerwowała ją tęskna nutka w jego głosie.
– Jakie?
– W lodówce mam harpa.
– Zimne piwo dla pana.
Gdy zajrzała do lodówki, zauważyła, że niewiele w niej jest oprócz piwa. Wyjęła jedną butelkę. Duncan podszedł z otwieraczem w ręku. Phoebe skinęła przyzwalająco głową, sięgnęła po colę i otworzyła ją.
– Idę do ciebie z piwem, zgadzasz się?
– Taak, piwo dobrze mi zrobi.
– Joe? – Głos Phoebe był tak zimny jak butelki, które trzymała w dłoniach. Jeden z policjantów wpiął jej mikrofon i zabrał broń. – Masz zamiar popełnić samobójstwo?
– Tak.
– Nie wiem, czy to dobry pomysł.
Wyszła z mieszkania w towarzystwie jednego z policjantów i wspięła się schodami na dach.
– Nic lepszego nie przychodzi mi do głowy.
– Naprawdę? Wygląda na to, że masz porządnego doła. Jestem za drzwiami prowadzącymi na dach, Joe. Mogę wyjść?
– Możesz, możesz, przecież już ci mówiłem.
Miała rację. Słońce świeciło mocno. Odbijało się od dachu jak gorąca czerwona kula. Spojrzała w lewo i zobaczyła Joego.
Miał na sobie tylko coś, co przypominało czarne bokserki. Był blondynem o jasnej cerze, nic więc dziwnego, że jego skóra zdążyła się już mocno zaróżowić. Skierował na nią zapuchnięte od płaczu oczy.
– Chyba oprócz piwa powinnam przynieść jakiś krem z filtrem. – Trzymała butelkę przed sobą, żeby mógł ją widzieć. – Upieczesz się tutaj, Joe.
– To nie ma znaczenia.
– Byłabym ci wdzięczna, gdybyś odłożył broń, Joe, żebym mogła podać ci piwo.
Potrząsnął głową.
– A wtedy wywiniesz jakiś numer?
– Obiecuję, że nie wywinę żadnego numeru, pod warunkiem, że odłożysz broń, gdy podejdę do ciebie z piwem. Chcę tylko z tobą porozmawiać, Joe, w cztery oczy. Od gadania na słońcu szybko zasycha człowiekowi w gardle.
Wciąż wymachiwał nogami, siedząc na krawędzi dachu, ale opuścił broń i położył ją sobie na kolanach.
– Postaw piwo tutaj i cofnij się.
– Dobrze.
Podchodząc, patrzyła mu w oczy. Czuła jego woń: zapach potu i rozpaczy. Widziała przygnębienie w brązowych, zaczerwienionych oczach. Postawiła ostrożnie butelkę na występie i cofnęła się.
– Może być?
– Jeśli spróbujesz jakichś sztuczek, skoczę.
– Rozumiem. Co się stało, że tak podle się czujesz?
Wziął piwo i pociągnął spory łyk, ponownie zaciskając rękę na broni.
– Dlaczego cię tutaj przysłali?
– Nie przysłali mnie, sama przyszłam. Na tym polega moja praca.
– Chrzanisz! Jesteś psychoanalitykiem czy kimś w tym rodzaju?
Prychnął zirytowany i pociągnął kolejny łyk.
– Niezupełnie. Rozmawiam z ludźmi, którzy popadli w tarapaty albo im się wydaje, że mają problemy. Dlaczego uważasz, że masz jakieś kłopoty, Joe?
– Bo przesrałem życie i tyle.
– Czemu tak sądzisz?
– Żona ode mnie odeszła. Zostawiła mnie, chociaż byliśmy małżeństwem niecałe sześć miesięcy. Wciąż powtarzała, że to zrobi. Mówiła, że odejdzie, jeśli znów zacznę obstawiać. Nie słuchałem. Nie wierzyłem, że to zrobi.
– Mówisz, jakbyś szczerze tego żałował.
– Bo małżeństwo było najlepszą rzeczą w moim życiu, a ja wszystko spieprzyłem. Myślałem, że mi się powiedzie... Wystarczy kilka dobrych zakładów i będę bogaty. Nie wyszło. – Wzruszył ramionami. – Nigdy nie wychodzi.
– To jeszcze nie powód, żeby umierać, Joe. Trudno się pogodzić, gdy zostawia nas ktoś, kogo kochamy, ale jeśli umrzesz, już nigdy nie będziesz mógł tego naprawić. Jak twoja żona ma na imię?
– Lori – wymamrotał, a jego oczy ponownie wypełniły się łzami.
– Chyba nie chcesz skrzywdzić Lori. Wiesz, jak się poczuje, jeśli skoczysz?
– Myślisz, że coś dla niej znaczę?
– Coś musiałeś dla niej znaczyć, skoro wyszła za ciebie za mąż. Mogę tu usiąść?
Poklepała krawędź dachu mniej więcej o metr od mężczyzny. Joe wzruszył ramionami, więc usiadła i upiła łyk ze swojej butelki.
– Uważam, że wszystko da się jakoś załatwić, Joe. Możemy pomóc i tobie, i Lori. Z twoich słów wynika, że chciałbyś naprawić pewne rzeczy.
– Straciłem pracę.
– To ciężkie przeżycie. Co robiłeś?
– Byłem barmanem w barze sportowym na parterze. Lori nie chciała, żebym pracował w tego typu lokalu, ale zapewniałem ją, że dam sobie radę. Nie dałem. Nie byłem w stanie. Zacząłem po kryjomu obstawiać, raz i drugi przegrałem, więc podkradałem pieniądze z kasy, żeby Lori się nie zorientowała. Obstawiałem coraz większe sumy, coraz więcej przegrywałem i coraz więcej kradłem. Szef mnie na tym przyłapał i wylał z roboty. I z mieszkania.
Podniósł broń i obrócił ją w ręce. Phoebe powstrzymała się, chociaż instynkt nakazywał odskoczyć w bok i za czymś się ukryć.
– Pytasz w czym problem? Nic mi nie zostało.
– Rozumiem, w tej chwili tak to widzisz, jednak w rzeczywistości wciąż masz szansę, Joe. Każdy zasługuje, żeby ją mieć. Jeśli popełnisz samobójstwo, będzie po wszystkim. Nic już nie da się zrobić. Nie będzie odwrotu ani możliwości pogodzenia się z Lori czy z samym sobą. Chciałbyś się z nią pogodzić, gdybyś miał taką możliwość?
– Nie wiem. – Spojrzał na miasto. – Słyszę jakąś muzykę. Pewnie odgłosy parady.
– To coś, dla czego warto żyć. Jaką muzykę lubisz?
W mieszkaniu poniżej Duncan odwrócił się do Dave’a.
– Muzyka? Jaką muzykę lubi Joe? Co ona, do diabła, wyprawia?
– Skłania go, żeby mówił. Zagaduje go. A on jej odpowiada. – Dave kiwnął głową w stronę głośnika. – Dopóki będzie mówił o Coldplay, nie skoczy.
Duncan słuchał przez dziesięć minut, jak dwoje ludzi na dachu gawędzi o muzyce. Taką wymianę zdań można usłyszeć w każdym barze czy restauracji w mieście, ale na krawędzi dachu rozmowa brzmiała surrealistycznie. Gdy pomyślał o szczupłej, rudowłosej kobiecie prowadzącej błahą pogawędkę z niemal nagim, uzbrojonym barmanem chcącym popełnić samobójstwo, nie mógł uwierzyć, że to dzieje się naprawdę.
– Uważasz, że powinienem zadzwonić do Lori? – spytał Joe z tęsknotą w głosie.
– A chciałbyś to zrobić?
Wiedziała, że dotychczasowe próby nawiązania kontaktu z żoną Joego okazały się bezskuteczne.
– Chciałbym ją przeprosić.
– To dobry pomysł, ale jest coś, co wywołuje większe wrażenie na kobietach... Wiem, co mówię, bo też jestem kobietą. Wykaż dobrą wolę. Wierzymy wam, gdy wykazujecie dobrą wolę. Możesz ją wykazać, oddając mi broń.
– Wymyśliłem sobie, że się zastrzelę, nim skoczę. Albo palnę sobie w łeb, gdy będę spadał.
– Spójrz na mnie, Joe. – Kiedy odwrócił głowę, popatrzyła mu prosto w oczy. – Czy w taki sposób chcesz wykazać dobrą wolę? Zmuszając ją, żeby wyprawiła ci pogrzeb, a potem cię opłakiwała? Chcesz ją ukarać?
– Nie! – Sądząc po minie i brzmieniu głosu, był zaszokowany tą myślą. – To moja wina. Cała wina leży po mojej stronie.
– Cała wina leży po twojej stronie? Nigdy nie uwierzę, że winna jest tylko jedna osoba. Spróbujmy to jednak naprawić. Zastanówmy się, jak mógłbyś jej to wynagrodzić.
– Phoebe, przegrałem prawie pięć tysięcy.
– Pięć tysięcy to sporo. Wygląda na to, że przeraża cię tak duży dług. Wiem, jak to jest, gdy nad głową wiszą problemy finansowe. Chcesz, żeby Lori spłacała twoje długi?
– Nie. Jeśli się zabiję, nikt nie będzie musiał za mnie płacić.
– Nikt? W świetle prawa Lori jest twoją żoną. – Phoebe szczerze wątpiła w prawdziwość własnych słów, zauważyła jednak, iż ta myśl zaskoczyła Joego. – Może odpowiadać za twoje długi.
– O Boże!
– Chyba wiem, jak ci pomóc, Joe. U ciebie w mieszkaniu jest twój szef. Przyszedł, bo się o ciebie martwi.
– Dunc to porządny facet. Okantowałem go. Okradłem. Nie mam do niego pretensji, że mnie zwolnił.
– Rozumiesz więc, że musisz ponieść konsekwencje. Jesteś człowiekiem odpowiedzialnym, dlatego chcesz naprawić własne błędy. Skoro Dunc, jak mówisz, jest porządnym facetem, też na pewno wszystko zrozumie. Jeśli chcesz, mogę z nim pogadać. Jestem w tym dobra. Łatwiej by ci było, gdyby odroczył termin zwrotu pieniędzy, prawda?
– Nie... nie wiem.
– Pogadam z nim w twoim imieniu.
– To równy gość. Okradłem go.
– Byłeś zdesperowany i przerażony, dlatego to zrobiłeś. Widzę, że jest ci przykro z tego powodu.
– To prawda.
– Porozmawiam z nim w twoim imieniu – powtórzyła. – Oddaj mi broń i odsuń się od krawędzi dachu. Przecież nie chcesz skrzywdzić Lori.
– Nie, ale...
– Co byś powiedział Lori, gdybyś mógł z nią w tej chwili porozmawiać?
– Chyba... chyba że nie wiem, jak to się stało, iż sprawy zaszły tak daleko, i że jest mi przykro. Kocham ją. Nie chcę jej stracić.
– Jeśli nie chcesz jej stracić, jeśli ją kochasz, musisz oddać mi broń i odsunąć się od krawędzi. Jeśli tego nie zrobisz, narazisz ją na smutek i wyrzuty sumienia, Joe.
– To nie jej wina.
Phoebe wstała i wyciągnęła rękę.
– Masz rację, Joe. Masz całkowitą rację. A teraz wykaż dobrą wolę.
Mężczyzna spojrzał na broń, a potem obserwował, jak Phoebe powoli po nią sięga. Pistolet był śliski od potu. Negocjatorka zabezpieczyła go i wsunęła za pasek.
– Odsuń się od krawędzi, Joe.
– Co się teraz stanie?
– Odsuń się, a ja wszystko ci wyjaśnię. Nie będę cię okłamywać. Masz moje słowo.
Po raz kolejny wyciągnęła dłoń w jego stronę. Wiedziała, że nie powinna tego robić. Samobójca mógłby pociągnąć za sobą negocjatora w przepaść. Phoebe, przez cały czas patrząc Joemu w oczy, zacisnęła palce na jego dłoni.
Kiedy postawił stopy na dachu, osunął się na kolana i rozszlochał. Phoebe pochyliła się nad nim i otoczyła go ramieniem. Na widok gliniarzy, którzy weszli na dach, zaczęła gwałtownie potrząsać głową.
– Wszystko będzie dobrze, Joe. Teraz pojedziesz z policjantami na badanie, ale wszystko będzie w porządku.
– Przykro mi.
– Wiem, że jest ci przykro. Chodź ze mną. No chodź.
Pomogła mu wstać i podtrzymując ciężar jego ciała, ruszyła w stronę drzwi.
– Pora coś założyć na siebie. Żadnych kajdanków – rzuciła. – Joe, jeden z oficerów przyniesie ci koszulkę, spodnie i buty. Zgadzasz się?
Kiedy kiwnął głową, machnięciem ręki wysłała policjanta do sypialni.
– Pójdę do więzienia?
– Tak, ale na krótko. Pomożemy ci.
– Zadzwonisz do Lori? Gdyby przyszła, mógłbym... mógłbym jej powiedzieć, jak mi przykro.
– Zadzwonię – przyrzekła i odwracając głowę, rzuciła: – Niech ktoś zajmie się jego oparzeniami słonecznymi i poda mu wodę do picia.
Joe z opuszczonym wzrokiem wciągał na siebie dżinsy.
– Wybacz, stary – wymamrotał.
– Nie przejmuj się. Posłuchaj, załatwię ci adwokata. – Duncan spojrzał na Phoebe. – Czy to dobry pomysł?
– To już sprawa między wami. Niech pan zrobi to, co uważa za słuszne.
Ścisnęła delikatnie ramię Joego, gdy wyprowadzało go dwóch policjantów.
– Dobra robota, pani porucznik.
Phoebe wyjęła broń i sprawdziła magazynek.
– Jeden pocisk. Nie miał zamiaru zastrzelić nikogo oprócz siebie, a szansa, że to zrobi, była jak jeden do jednego. – Wręczyła broń kapitanowi. – Uznał pan, że dobrze mu zrobi rozmowa z kobietą.
– Tak mi się wydawało – zgodził się Dave.
– Koniec końców wygląda na to, że miał pan rację. Ktoś musi znaleźć jego żonę. Pogadam z nią, jeśli nie będzie chciała się z nim spotkać. – Phoebe otarła spocone czoło. – Jest tu gdzieś jakaś woda?
Duncan podał jej butelkę.
– Kazałem przynieść.
– Jestem bardzo wdzięczna.
Pociągnęła spory łyk, jednocześnie bacznie przyglądając się Swiftowi. Mocna, gęsta, brązowa czupryna otaczała kościstą twarz o wyraźnie zarysowanych ustach i łagodnych niebieskich oczach, wokół których w tej chwili z powodu zmartwienia pojawiły się delikatne zmarszczki.
– Ma pan zamiar wnieść przeciw niemu oskarżenie?
– O co?
– O kradzież.
– Nie. – Duncan usiadł na oparciu fotela i zamknął oczy.
– Ile panu ukradł?
– Kilka tysięcy, może trochę więcej. Nieważne.
– Ważne. Joe powinien oddać panu te pieniądze, inaczej nie odzyska szacunku do samego siebie. Jeśli chce mu pan pomóc, niech pan coś wymyśli.
– Jasne. Zrobi się.
– Jest pan również właścicielem tego mieszkania, prawda?
– Taaak. Coś w tym rodzaju.
Phoebe zmarszczyła brwi.
– Pan tu rządzi. Może pan odroczyć mu czynsz o kolejny miesiąc?
– Taaak.
– To dobrze.
– Wie pani co... przepraszam, ale usłyszałem tylko pani imię.
– Nazywam się MacNamara. Porucznik Phoebe MacNamara.
– Lubię Joego. Nie chcę, żeby poszedł za kratki.
Joe powiedział, że to porządny facet. Chyba miał rację.
– Rozumiem, ale istnieje coś takiego jak konsekwencje. Lepiej będzie, jeśli Joe je poniesie. Próba samobójcza była z jego strony pewną formą wołania o pomoc. Teraz ją uzyska. Jeśli pan wie, komu jest winien pięć tysięcy, ten dług też należałoby jakoś uregulować.
– Nie miałem pojęcia, że uprawiał hazard.
Tym razem parsknęła śmiechem.
– Jest pan właścicielem baru sportowego i nie wie, że w pańskim lokalu robi się zakłady?
Wyprostował się. Już wcześniej czuł ucisk w żołądku.
– Proszę posłuchać, Slam Dunc’s to miły lokal, a nie mafijna nora. Gdybym wiedział, że Joe ma problemy z hazardem, nie pracowałby u mnie. Jestem częściowo odpowiedzialny za to, co się stało, ale...
– Nie, nie. – Uniosła rękę i potarła zimną butelką wilgotne czoło. – Jestem w gorącej wodzie kąpana i łatwo się unoszę. Nie jest pan niczemu winien. Przepraszam. Pewne okoliczności pchnęły go nad krawędź dachu, ale to on sam jest odpowiedzialny za te okoliczności i wybory, jakich w przeszłości dokonał. Wie pan, gdzie jest jego żona?
– Przypuszczam, że uczestniczy w paradzie, podobnie jak wszyscy ludzie w Savannah, oprócz nas.
– A gdzie ona mieszka?
– Nie wiem, ale podałem kapitanowi numery telefonów kilkorga ich przyjaciół.
– Znajdziemy ją. Dobrze się pan czuje?
– Na pewno nie mam zamiaru skakać z dachu. – Westchnął i potrząsnął głową. – Mogę postawić ci drinka?
Uniosła butelkę z wodą.
– Już pan to zrobił.
– Mogę zaproponować coś lepszego.
Proszę, proszę, ten facet ma nawet pewien urok – zauważyła w duchu Phoebe.
– Wystarczy mi woda. Powinien pan wrócić do domu, panie Swift.
– Mów mi Duncan.
– Uhm...
Obdarzyła go przelotnym uśmiechem i sięgnęła po porzucony wcześniej żakiet.
– Zaczekaj, Phoebe! – Popędził za nią w stronę drzwi. – Czy mogę zadzwonić, jak będę chciał popełnić samobójstwo?
– na gorącą linię – odparła, nie oglądając się. – Może wybiją ci to z głowy.
Podszedł do poręczy i spojrzał z góry na negocjatorkę. Zdecydowanie – pomyślał ponownie. Lubił zdecydowane kobiety. Usiadł na schodach i wyjął telefon. Zadzwonił do swojego najbliższego przyjaciela, prawnika, i uprosił go, żeby bronił uzależnionego od hazardu barmana o samobójczych skłonnościach.
Z balkonu na pierwszym piętrze Phoebe obserwowała podskakującą postać przebraną za zielonego owczarka. Z prawdziwą dumą dopasowywał krok do dźwięków piszczałki i bębna – instrumentów obsługiwanych przez trzech malców.
Joe wciąż żył. Przez niego przegapiła początek spektaklu, ale drugi akt oglądała już z miejsca, w którym chciała się znajdować.
Jak się okazało, wcale nie był to taki gówniany sposób na spędzenie Dnia Świętego Patryka.
Obok Phoebe podskakiwała jej siedmioletnia córeczka w jaskrawozielonych tenisówkach. Carly prowadziła o nie długą i twardą walkę, odrzucając argumenty w postaci ceny i niepraktyczności takiego obuwia.
Dziewczynka założyła do nich krótkie zielone spodenki w ciemnoróżowe kropeczki i zieloną bluzeczkę z różową lamówką – o nią mała modnisia również prowadziła długą i uciążliwą kampanię. Phoebe musiała jednak przyznać, że jej córeczka wygląda w tym stroju słodko.
Rude włosy Carly odziedziczyła po matce i babci. Phoebe miała włosy proste jak drut. Babcia przekazała wnuczce nie tylko piękne loki, ale także błyszczące jasnoniebieskie oczy. Średnie pokolenie, jak często myślała o sobie Phoebe, poprzestało na zielonych tęczówkach.
Wszystkie trzy panie miały jasną cerę typową dla rudzielców, jednak Carly otrzymała w spadku po Essie dołeczki, o których Phoebe marzyła w dzieciństwie, i ładne usta, z wyraźnym wgłębieniem w górnej wardze.
Czasami Phoebe z miłością przyglądała się swojej matce i córeczce, zastanawiając się, jak to możliwe, że ona jest pomostem łączącym dwie tak idealnie pasujące do siebie istoty.
Phoebe pogłaskała Carly po ramieniu, a potem pochyliła się i pocałowała w niesforne rude loki. W odpowiedzi dziewczynka uśmiechnęła się od ucha do ucha, pokazując, że z przodu brakuje jej dwóch zębów.
– To najlepsze miejsce w całym domu.
Essie stała o krok za nimi i promieniała radością.
– Widziałaś psa, babciu?
– Jasne.
– Chcesz usiąść, mamo? – spytał Carter, jej syn.
– Nie, kochanie. – Essie podziękowała mu machnięciem dłoni. – Tak jest dobrze.
– Możesz podejść do barierki, babciu. Przez cały czas będę trzymać cię za rękę. Jak na podwórku.
– Dobrze, dobrze.
Jednak gdy Essie szła w stronę barierki, na jej ustach widać było wymuszony uśmiech.
– Stąd wszystko lepiej widać – paplała Carly. – Spójrz, idzie następna orkiestra! Prawda, że są wspaniali, babciu? Widzisz, jak wysoko podnoszą nogi podczas marszu?
Wie, jak uspokoić babcię – pomyślała Phoebe. Dziewczynka mocno zaciskała małą rączkę na dłoni starszej pani, jakby w ten sposób chciała zapewnić jej wsparcie. Tymczasem Carter podszedł do niej z drugiej strony i głaskał ją po plecach, nawet wtedy, gdy pokazywał coś w tłumie.
Phoebe nie musiała pytać, co widzi jej matka, gdy patrzy na Cartera. Sama miała dziecko i doskonale wiedziała, czym jest bezgraniczna miłość. Jednak Essie kochała syna ze zdwojoną siłą, bo gdy na niego patrzyła, na jego gęste brązowe włosy, ciepłe orzechowe oczy, kształtny podbródek, nos i usta, widziała męża, którego tak młodo straciła. Wraz z nim przepadły wszelkie nadzieje na przyszłość.
– Świeża lemoniada! – Ava podjechała z wózkiem do drzwi. – Z listkami mięty, żeby było coś zielonego.
– Avo, nie musiałaś zadawać sobie tyle trudu.
– Musiałam – zapewniła Ava, ze śmiechem odrzucając do tyłu kosmyki jasnych włosów.
Czterdziestotrzyletnia Ava Vestry Dover była najpiękniejszą kobietą spośród znajomych Phoebe. I być może najmilszą. Kiedy wyciągnęła ręce z karafką, Phoebe szybko do niej podeszła.
– Nie, pozwól, że to ja ponalewam, a ty idź i poprzyglądaj się paradzie. Mama poczuje się lepiej, jak staniesz obok niej – dodała cicho Phoebe.
Ava skinęła głową, a potem podeszła do Essie, dotknęła jej ramienia i stanęła po przeciwnej stronie niż Carly.
To moja rodzina – pomyślała Phoebe. Co prawda syn Avy studiował w Nowym Jorku, a piękna żona Cartera była właśnie w pracy, jednak zebrani stanowili główny trzon jej rodziny. Gdyby ich nie było, prawdopodobnie odleciałaby jak pyłek kurzu.
Phoebe nalała lemoniadę, rozdała szklanki, a potem stanęła obok Cartera i oparła głowę na jego ramieniu.
– Przykro mi, że nie ma Josie.
– Mnie również. Jeśli zdoła, wpadnie na obiad.
Mój młodszy braciszek – pomyślała. Teraz już mężczyzna, i to żonaty.
– Zostańcie na noc. Uniknęlibyście świątecznego ruchu na drogach i szalonych hulanek.
– Lubimy szalone hulanki, ale spytam Josie, co będzie wolała. Pamiętasz, jak pierwszy raz obserwowaliśmy stąd paradę? To była pierwsza wiosna po Reubenie.
– Pamiętam.
– Wszystko wydawało się takie jaskrawe, głośne i głupie. Ludzie byli tacy szczęśliwi. Chyba nawet kuzynka Bess raz czy dwa zdołała się uśmiechnąć.
Prawdopodobnie z powodu niestrawności – pomyślała Phoebe – i rozgoryczenia.
– Czułem, naprawdę czułem, że wszystko będzie w porządku. Że ten człowiek nie ucieknie z więzienia, nie wróci do nas i nie pozabija nas podczas snu. W święta Bożego Narodzenia nie miałem takiej pewności, przynajmniej w pierwszym roku. Tak samo przy okazji moich urodzin. Jednak stojąc tutaj wiele lat temu, pomyślałem, że wszystko będzie dobrze.
– I tak też się stało.
Spletli palce swoich dłoni tuż poniżej poręczy.
Duncan, umyty i skacowany, siedział przy ladzie w kuchni nad laptopem i filiżanką czarnej kawy, rozmyślając. Miał zamiar wypić tylko kilka piw ze stałymi bywalcami Slam Dunc’s, potem posłuchać muzyki i wypić jeszcze jedno lub dwa piwa w ulubionym irlandzkim pubie, Swifty’s.
Wiedział już, że skoro jest właścicielem baru, musi być trzeźwy. W Dniu Świętego Patryka i w Nowy Rok pozwalał sobie na małe odstępstwo od tej zasady. Mimo to potrafił spędzić długą noc przy dwóch piwach.
Jednak to nie świąteczny nastrój był przyczyną kaca. Duncan wypił o kilka kieliszeczków irlandzkiej whisky za dużo pod wpływem ulgi – Joe nie skończył jako plama na chodniku przed barem.
Za to warto było wznieść toast.
Lepiej mieć kaca z powodu dobrych nowin niż złych. Oczywiście, niezależnie od tego, co wywołuje kaca, człowiek i tak czuje się do dupy, a dźwięk klaksonów i piszczałek powoduje potworny ból głowy, ale przynajmniej wiadomo, że to minie.
Musi wyjść z domu. Wybrać się na spacer. Albo uciąć sobie drzemkę w hamaku. Potem zastanowi się, co dalej. Od siedmiu lat wciąż wymyślał, jak powinien wyglądać jego następny krok. Podobało mu się to.
Spojrzał na laptop i zmarszczył czoło. Jeśli spróbuje teraz wziąć się do pracy – lub tylko udawać, że pracuje – głowa rozpadnie mu się na kawałki.
Wyszedł więc z kawą na tylną werandę. Gołębie smutno gruchały i kiwały głowami, przeszukując teren pod karmnikiem. Duncan uznał, że są zbyt tłuste i leniwe, by podfrunąć do góry. Wolą zadowolić się odpadkami.
Wielu ludzi postępuje tak samo.
Ogród wspaniale się prezentował, chociaż Duncan nie poświęcał mu zbyt dużo czasu ani wysiłku. Zastanawiał się, czy nie wybrać się w stronę przystani, ścieżką wśród dębów, po grubym dywanie z mchu, wsiąść do łodzi i popływać trochę po rzece.
Przedpołudnie doskonale się do tego nadawało. Był jeden ze słonecznych, wietrznych poranków, jakie człowiek najchętniej widziałby przez cały lipiec.
Duncan mógł zabrać kawę, zejść kawałek w dół, usiąść na przystani, bezmyślnie spoglądać na słone mokradła w oddali i obserwować grę światła. Uznał, że to wspaniały pomysł na spędzenie pięknego wiosennego poranka.
Ciekawe, co w tak piękny poranek porabia Joe. Siedzi w celi czy w pokoju bez klamek? Gdzie jest rudowłosa policjantka?
Nie mógł udawać, że zaczyna się następny normalny dzień jego życia, jeśli nie był w stanie wymazać z pamięci wydarzeń poprzedniego dnia. Nie było sensu siedzieć na brzegu, leczyć kaca i zachowywać się, jakby wszystko było w porządku.
Dlatego Duncan wrócił tylnymi schodami do sypialni, rozejrzał się za czystymi dżinsami i koszulą, która nie wyglądałaby tak, jakby w niej spał. Następnie wyjął portfel, klucze i inne drobiazgi z kieszeni dżinsów. Miał je na sobie, gdy kompletnie pijany zwalił się na łóżko.
Przeczesując palcami gęstą brązową czuprynę, przypomniał sobie, że na szczęście wystarczyło mu rozsądku, by wziąć taksówkę.
Może powinien włożyć garnitur?
Cholera!
Doszedł do wniosku, że podczas wizyty u byłego pracownika, który poprzedniego dnia chciał popełnić samobójstwo, garnitur nie byłby za bardzo na miejscu. Poza tym wcale nie miał ochoty na tak oficjalny strój.
Elegancka marynarka i spodnie mogłyby przypaść do gustu rudowłosej policjantce. Duncan za wszelką cenę chciał ją odnaleźć, może więc warto byłoby się poświęcić.
Do diabła z tym!
Wyszedł z pokoju, zbiegł po łukowatych schodach w głównej klatce schodowej, poprzez wyłożone białymi płytkami foyer dotarł do drzwi i otworzył jedno skrzydło. Niewielki czerwony jaguar właśnie pokonywał ostatni zakręt podjazdu.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Tytuł oryginału
HIGH MOON
Redaktor prowadzący
Elżbieta Kobusińska
Redakcja merytoryczna
Maria Radzimińska
Korekta
Marianna Filipkowska
Jolanta Spodar
Copyright © 2007 by Nora Roberts
All rights reserved
Copyright © for the Polish translation by Bożena Krzyżanowska, 2009
Wydawnictwo Świat Książki
02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2
Księgarnia internetowa: www.swiatksiazki.pl www.ksiazki.pl
Dystrybucja Dressler Dublin Sp. z o.o. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 e-mail: [email protected] tel. + 48 22 733 50 31/32 www.dressler.com.pl
ISBN 978-83-828-9319-9