Wałęsa. Gra o wszystko - Krzysztof Brożek - ebook

Wałęsa. Gra o wszystko ebook

Brożek Krzysztof

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pochodzący z chłopskiej rodziny stoczniowy elektryk, prosty robotnik. Przywódca Solidarności, noblista. Albo, jak chcą inni, megaloman i manipulator. Dla jednych bohater, dla innych wyniesiony na fali strajku uzurpator, nieakceptujący na szczycie nikogo obok siebie. Otoczony liczną rodziną, ale tak naprawdę wielki nieobecny, tak we własnym domu, jak i w życiu bliskich. Wraz z jego prezydenturą pojawiły się kolejne pytania: Lech Wałęsa to mąż stanu czy marionetka w rękach innych?

Po kolejnych wyborach i przegranej walce o Belweder wrócił nie do domu, lecz do biura, za monitor komputera, skąd do dzisiaj wysyła w świat swoje barwne, czasem niezrozumiałe wpisy, komentarze, oświadczenia, prowadzi też blogi i transmisje.

Na jego temat powstało wiele mitów. W biografii autorstwa Krzysztofa Brożka rozmówcy dobrze niegdyś znający Lecha Wałęsę mówią to, czego przez lata nie powiedzieli jeszcze nikomu. Które mity okażą się prawdą, które kłamstwem, a które pozostaną niemożliwą do zweryfikowania legendą?

Dziesięć lat pracy; ponad sto przeprowadzonych rozmów; stosy przejrzanych archiwalnych dokumentów i niepublikowanych wspomnień; liczne, wzajemnie wykluczające się tropy, a wszystko po to, aby zrozumieć człowieka, który wciąż wymyka się ocenie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 1294

Oceny
3,9 (7 ocen)
2
3
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




DROGI CZYTELNIKU!

Zaczy­namy „Grę o wszystko”. Zanim zaczniesz czy­tać tekst, pro­szę, wybierz dwa motta, które według Cie­bie naj­le­piej pasują do Lecha Wałęsy (lub Jego histo­rii).

Potem, w trak­cie czy­ta­nia, możesz zmie­niać oba cytaty, ile razy chcesz, ale zawsze pozo­sta­wiaj w swo­jej puli dwa.

Na koniec wygrywa ten gracz, który do końca „Gry wszystko” pozo­stał z naj­mniej­szą lub naj­więk­szą (nie­po­trzebne skre­ślić) liczbą mott w puli.

I ja mu wtedy mówię, przed wyru­sze­niem w drogę trzeba zebrać dru­żynę.

Anonymous

Trudno wska­zać miej­sce, w któ­rym zaczyna się rzeka.

Lech Wałęsa, Droga nadziei

Jestem pro­stym robot­ni­kiem, w życiu nie prze­czy­ta­łem książki.

Lech Wałęsa do Oriany Fal­laci

I tak zostanę pre­zy­den­tem PRL-u.

Lech Wałęsa

Jeśli cho­dzi o osobę L. Wałęsy padały stwier­dze­nia, że jest on posta­cią godną uwień­cze­nia w lite­ra­tu­rze. Jest inte­li­gentny, dow­cipny, choć ma nieco prze­sadne wyobra­że­nie o sobie.

z donosu TW „Jacek”, marzec 1982 roku

Kto nadąża – jest ze mną i ja jestem z nim.

Lech Wałęsa, Droga nadziei

Wałęsa to enig­ma­tyczny przy­wódca powia­towy, któ­remu woda sodowa ude­rzyła do głowy.

Lech Bąd­kow­ski, paź­dzier­nik 1981 roku

Jestem za, a nawet prze­ciw.

Lech Wałęsa cytu­jący słowa Mie­czy­sława Wachow­skiego: „Prze­wod­ni­czący jest za, a nawet prze­ciw”

Ja demo­kra­tycz­nie, półdemo­kra­tycz­nie, a nawet niedemo­kra­tycz­nie buduję demo­kra­cję.

Lech Wałęsa

Ja rzu­cam, a wy łap­cie.

Lech Wałęsa

Im dłu­żej my przy piłce, tym kró­cej oni.

Kazi­mierz Górski

To, że źle robią, to już nie moja sprawa, ja jestem inspi­ra­to­rem.

Lech Wałęsa

Jestem wpraw­dzie tylko kapra­lem, ale uro­dzi­łem się gene­ra­łem, tyle że nie mam swo­jej armii.

Lech Wałęsa

Popeł­ni­łem świa­domy błąd poli­tyczny.

Lech Wałęsa w 1986 roku

Biorę jedną książkę, czy­tam dwie strony, rozu­miem, co autor chce powie­dzieć, spraw­dzam na końcu, i jeśli nie zga­dłem, szu­kam w środku, dla­czego się pomy­li­łem. Myślę: ja bym to zro­bił tak, albo daję dwa warianty, tak albo tak musi on zro­bić, ten boha­ter. I wtedy mówię sobie: Po co ja będę czy­tał, kiedy wiem, że ja już to wiem.

Lech Wałęsa do Ewy Berberyusz

Ja bar­dziej wyglą­dam na dyk­ta­tora, ale robię demo­kra­cję.

Lech Wałęsa

Lechu, jak możemy roz­ma­wiać jak Polak z Pola­kiem, kiedy jeden z nas jest zdrajcą?

Andrzej Gwiazda pod­czas I Zjazdu

Mia­łem na myśli Jaru­zel­skiego.

Andrzej Gwiazda w wywia­dzie z auto­rem

Kto wygra walkę? Mistrz sza­chowy czy mistrz bok­ser­ski?

Lech Wałęsa

Lech Wałęsa: Ja nie czy­tuję ksią­żek

Dzien­ni­karz: Za to pan je pisze.

Lech Wałęsa: Ot, para­doks. Znów jestem inny niż inni.

Lech Wałęsa dla „Wprost”

Spodo­bało mi się to, co Chiń­czycy powie­dzieli: nie­ważny jest kolor kota, ważne jest, jak ten kot jest sku­teczny.

Lech Wałęsa

Lech Wałęsa zuch! Star­czy na tych dwóch. Tutaj stoi Lech! Star­czy i na trzech.

Bro­ni­sław Komo­row­ski w 2008 roku

Mity i sym­bole powinny ustę­po­wać praw­dzie. Ja mam ści­słe wykształ­ce­nie, a tam prawda jest istotna.

Antoni Mężydło

Zręczny to ja nie jestem, to fakt. Przy­stojny też nie. Tylko że znów inten­cje mam czy­ste.

Lech Wałęsa

Źle się stało, że dobrze się stało. To może odwrot­nie, dobrze się stało, że źle się stało.

Lech Wałęsa

Miała być demo­kra­cja, a tu każdy wyga­duje, co chce!

Lech Wałęsa

Mnie można zabić, ale nie poko­nać.

Lech Wałęsa

Wodzu, ty jesteś wielki, i wszystko to, co ty mówi­łeś, się spraw­dziło.

Adam Michnik

Nie mogło być lepiej, to chcia­łem, żeby było śmiesz­niej.

Lech Wałęsa

Wy Wszy­scy co uwie­rzy­li­scie sb a nie mnie jak roz­li­czy­cie krzywdy kiedy prawda zwy­cięży

inter­ne­towy wpis Lecha Wałęsy

Odpo­wiem wymi­ja­jąco wprost.

Lech Wałęsa

– Pan mi kogoś przy­po­mina. Ten pro­fil, ten wąs.

– Pił­sud­skiego?

– Nie, Sta­lina.

Oriana Fallaci

Nie można mieć pre­ten­sji do Słońca, że kręci się wokół Ziemi.

Lech Wałęsa

Nie chcę, ale muszę.

(ewen­tu­al­nie w ory­gi­nal­nej wer­sji: Nie chcem, ale muszem)

Lech Wałęsa

Powinna być lewa noga i prawa noga. A ja będę pośrodku.

Lech Wałęsa

Szłem czy sze­dłem, ale dosze­dłem.

Lech Wałęsa o wygra­nej w 1991 roku

Czy ja kie­dy­kol­wiek mówi­łem, że jego dzia­łal­ność z tam­tych lat nie zasłu­guje na naj­wyż­sze uzna­nie? Mówi­łem, że zasłu­guje, bo zasłu­guje.

Czy jed­no­cze­śnie nie mówi­łem, że jego dzia­łal­ność jako pre­zy­denta z pierw­szej połowy lat 90. (…) nie zasłu­guje na naj­wyż­szą naganę? Też mówi­łem.

Ten drugi fakt nie prze­kre­śla tego pierw­szego.

Lech Kaczyń­ski w 2006 roku

Nie chcę, ale muszę. Kręcę, mata­czę, klu­czę. Podaję sprzeczne infor­ma­cje. Tak, to prawda. Pro­ble­mem moim było i jest, że nie mogę czę­sto ujaw­niać dąże­nia ze stra­te­gicz­nego punktu. (…) więc pytany klu­czę, odpo­wia­dam masku­jąco, to powo­duje podej­rze­nia i błędne oceny.

Lech Wałęsa w 2016 roku

Tonący brzy­twy chwyta się byle czego.

Lech Wałęsa

Jedzie pan do Wałęsy? Znowu pan usły­szy tylko: Ja, ja, ja…

Sta­ni­sław Ciosek

Za sto lat w każ­dym mie­ście będzie mój pomnik.

Lech Wałęsa

Zmie­ni­łem się o 360 stopni.

Lech Wałęsa w 2006 roku

Zro­bię prze­ciwko wam wszyst­kim, będę się dalej kom­pro­mi­to­wał, zachę­ci­li­ście mnie do tego.

Lech Wałęsa w 2009 roku

Pyta­nie polega na tym, kto miał rację. I znów z przy­kro­ścią potwier­dzam, że ja mia­łem rację.

Lech Wałęsa

Latar­nia mor­ska, któ­rej świa­tło zoba­czył cały świat.

Teresa Korycka Kwa­śniew­ska na pro­filu Lecha Wałęsy

Nie chcę być wodzem, ale może będę musiał nim zostać. Wiele mam cech wspól­nych z Pił­sud­skim, ale też się z nim róż­nię jak mistrz sza­chowy z mistrzem bok­ser­skim.

Lech Wałęsa

Jak Pan w ogóle śmie mnie ata­ko­wać? Ata­ko­wa­nie mnie, myśle­nie źle o mnie jest zbrod­nią!

Lech Wałęsa

Prawda już została usta­lona i żadne fakty jej nie zmie­nią.

Kata­rzyna Kolenda-Zaleska

Jedy­nie prawda jest cie­kawa.

Józef Mackiewicz

Czło­wieku, rzucą ci twoje papiery.

Lech Wałęsa we Wło­cławku, 1980 rok

Dwój­my­śle­nie (ang. double­think) jest ter­mi­nem pocho­dzą­cym z powie­ści Geo­rge’a Orwella Rok 1984. W nowo­mo­wie ozna­cza­ją­cym umie­jęt­ność demon­stro­wa­nia rów­no­cze­snej wiary w wiele poglą­dów.

z komen­ta­rza inter­nauty

Są plusy dodat­nie i plusy ujemne.

Lech Wałęsa

Ja myślę, że tę histo­rię trzeba zosta­wić histo­ry­kom. I to nie histo­ry­kom pospiesz­nym i pochop­nym, nie karie­ro­wi­czom, tylko ludziom, któ­rzy to pokażą po pro­stu na tle sze­ro­kiej per­spek­tywy.

Arka­diusz Rybicki

Ja wiem, że ty wiesz, że ja wiem…

prof. Andrzej Paczkowski

Sza­tan wszystko poprze­krę­cał.

Lech Wałęsa

Histo­ria to nauka o nie­szczę­ściach ludzi.

Ray­mond Queneau

Prze­waż­nie w decy­du­ją­cych momen­tach czło­wiek jest sam.

Lech Wałęsa, Droga nadziei

Ja już wybra­łem. Pań­stwo też?

To zaczy­namy „Grę o wszystko”.

Będę mówił tak, jak mówię teraz. Powiem komuś: „Słu­chaj, zapisz to”.

I z tego powinna powstać książka.

Ale nie nudna. Musi być inte­re­su­jąca. Musi oba­lać teo­rie.

Lech Wałęsa do Anny i Kry­styny Bittenek

WIOSNA

Za morzem i na Kujawach

Stare, nie tyle pożół­kłe czy sepiowe, ile raczej poła­mane i wybla­kłe, foto­gra­fie z prze­łomu XIX i XX wieku, nie­które pod­kle­jone na gru­bych kar­to­ni­kach. Napisy z tyłu foto­gra­fii po pol­sku, nie­miecku i angiel­sku. Te robione jesz­cze w Euro­pie przed­sta­wiają wąsa­tych męż­czyzn w wyso­kich, ale z chłop­ska gru­bych butach, sza­ra­wych koszu­lach bez koł­nie­rzy­ków i kape­lu­szach na gło­wie oraz kobiety w gru­bych spód­ni­cach, bia­łych i domyśl­nie kolo­ro­wych chu­s­tach. Z kolei te z angiel­skimi napi­sami przed­sta­wiają męż­czyzn w lichych, bo lichych, ale mary­nar­kach, a kobiety w dłu­gich suk­niach z wyso­kim sta­nem i bufia­stymi ręka­wami.

Pomię­dzy tymi foto­gra­fiami widać spisy pasa­żer­skie stat­ków wypły­wa­ją­cych z Ham­burga, pełne pol­skich chło­pów i chło­pek z zabo­rów pru­skiego i rosyj­skiego. Na jed­nej z list w dłu­gim ciągu setek poprze­krę­ca­nych nazwisk jest Walensa Ignacy, Wloc­lawck, Rus­sia. Na innych listach są Walense Wla­dy­slawy, Cze­slawy, Jany. Jedni ścią­gną do Ame­ryki rodzinę, dru­dzy będą poma­gać tym, któ­rzy pozo­stali na Kuja­wach, trzeci kie­dyś tutaj powrócą, a po kolej­nych słuch na zawsze zagi­nie.

Do lasu

Ponad pół wieku póź­niej kil­ku­na­sto­let­nia dziew­czyna wycho­dzi z cha­łupy w Popo­wie. Iza­bela pro­wa­dzi za rękę pierw­szego z trzech młod­szych o kilka lat bosych chłop­ców – Edwarda, Sta­ni­sława i Lecha. Cha­łupa jest gli­niana, bie­lona wap­nem, a wokół niej na roz­le­głym traw­niku kłębi się stado kur i kaczek. Przed domem gli­nianka z wodą. Dziew­czyna kie­ruje się za dom, poga­nia­jąc idą­cych za nią braci. Przejdą w pośpie­chu kil­ka­dzie­siąt metrów przez wysoką trawę za domem i już są w zagaj­niku. Drzewa rosną na pia­sku, są rzad­kie, więc cała grupka idzie głę­biej w las, byle dalej od domu.

W świat

Kilka lat póź­niej ta sama dziew­czyna z nieco star­szymi już braćmi idzie polną drogą. Poma­gają jej nieść walizkę, a może tylko paku­nek, zawi­niątko. Kiedy docho­dzą do asfaltu, razem cze­kają przy słupku zna­czą­cym przy­sta­nek. Nad­jeż­dża auto­bus, dziew­czyna wsiada, a Edward, Sta­ni­sław i Lech jedną ręką wycie­rają łzy, a drugą machają na poże­gna­nie.

Okno z widokiem na teren po stoczni

Sie­dem­dzie­siąt lat póź­niej, sty­czeń 2020 roku. Lech Wałęsa sie­dzi w swoim obszer­nym gabi­ne­cie za dużym sto­łem. Odchy­lony do tyłu gesty­ku­luje, wysoko pod­no­sząc ręce. Ma na sobie popie­laty pod­ko­szu­lek z napi­sem „Kon­sty­tu­cja”, na pod­ko­szu­lek swoim zwy­cza­jem zarzu­cił czarną skó­rzaną kami­zelkę przy­po­mi­na­jącą strój rybacki. W kami­zelkę wpiął zna­czek z Matką Boską. Na nos zało­żył ciemne oku­lary prze­ciw­sło­neczne przy­po­mi­na­jące te, które nosi Bono. Cen­tral­nie za jego głową wiszą skrzy­żo­wane flagi Pol­ski i Unii Euro­pej­skiej, a pomię­dzy nimi obraz z Jezu­sem i jego uczniami pod­czas Ostat­niej Wie­cze­rzy. Zza głowy Jezusa wyra­stają dory­so­wane na obra­zie stocz­niowe żura­wie. Nad głową Lecha wisi pro­sty drew­niany krzyż, a po lewej ręce widać kolejny ele­ment wystroju, por­tret Jana Pawła II. Pił­sud­ski też jest, ale nieco dalej.

– Z mle­kiem matki wyssa­łem prze­ci­wień­stwo do komu­ni­zmu. (…) A więc wal­czy­łem zawsze, od uro­dze­nia szu­ka­łem oka­zji, aby doło­żyć komu­nie – mówi mi pod­czas wywiadu.

No to przy­naj­mniej jedno już mamy za sobą. Wiemy, od kiedy Lech Wałęsa wal­czył z komuną. Uro­dził się 29 wrze­śnia 1943 roku.

Wyjechał do Francji i wrócił. Bogatszy

Ale jego histo­ria zaczyna się wcze­śniej niż w 1943 roku. Tra­dy­cja i rodzinne opo­wie­ści wspo­mi­nają Mate­usza Wałęsę z prze­łomu XVIII i XIX wieku. Z kolei w latach osiem­dzie­sią­tych XX wieku zamknięty w Arła­mo­wie Wałęsa cof­nie się jesz­cze dalej, do Hen­ryka Wale­zego, szes­na­sto­wiecz­nego króla Pol­ski i Fran­cji, a nawet do Walensa, cesa­rza rzym­skiego z IV wieku. Wcze­śniej już chyba się nie da.

Reszta rodziny Lecha Wałęsy, jego ojco­wie i wuj­ko­wie, nie mówią o Wale­zym ani Walen­sie. Dumni są z kogoś, kto sto kil­ka­dzie­siąt lat wcze­śniej przy­był z Fran­cji. Mate­usz Wałęsa w oko­li­cach roz­bio­rów przy­jeż­dża do Popowa, przy­wo­żąc dużą jak na te oko­lice for­tunę. Kupuje pięt­na­ście mórg ziemi. Jedna morga to tyle, ile oracz idący za koniem czy wołem może zaorać od rana do połu­dnia. Jedna morga to tyle, ile chłop pańsz­czyź­niany obrobi w jeden dzień. Morga różni się w zależ­no­ści od ukształ­to­wa­nia terenu, zaawan­so­wa­nia narzę­dzi rol­ni­czych czy cha­rak­teru upraw. Jedna morga to około jed­nej trze­ciej dzi­siej­szego hek­tara. Ale w innych stro­nach to hek­tar. Jeśli to pru­ska morga, a taka naj­pew­niej obo­wią­zy­wała w tam­tych stro­nach, to byłoby pół hek­tara, czyli Mate­usz miałby jakieś sie­dem hek­tarów. Sie­dem­set arów, a jesz­cze ina­czej – pięt­na­ście akrów, a jeden akr to znowu tyle, ile wół może zaorać w ciągu jed­nego dnia – jak­kol­wiek by liczyć, wycho­dzi dwa tygo­dnie na obro­bie­nie całego pola Mate­usza Wałęsy. Nie jest to jakiś ogromny mają­tek, ale jak na te tereny cał­kiem spory. Wystar­czy, aby mieć wolant (fr. volante), czyli lekki odkryty pojazd dwu- lub czte­ro­ko­łowy, jedno- lub dwu­konny. Ze stan­gre­tem lub bez. Stać go i na nie­liczną służbę w małym dworku oraz ludzi do pracy w fol­warku. Do tego karczma prze­ka­zana karcz­ma­rzowi w dzier­żawę. Czyli Żydowi w pacht, który oko­licz­nym chło­pom dawał towary na bórg, a panu odda­wał należną mu arendę. Ale to wszystko było jesz­cze w końcu XVIII wieku, nawet przed Kościuszką czy Napo­le­onem. Minął szmat czasu.

Bo już na prze­ło­mie XIX i XX wieku Wałę­so­wie naj­czę­ściej z Kujaw wyjeż­dżają, ich prze­krę­cone nazwi­sko widzimy w książ­kach pokła­do­wych stat­ków pły­ną­cych z Europy do Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Wyjeż­dżano wtedy masowo za chle­bem, ale też, zwłasz­cza im bli­żej 1914 roku, ucie­ka­jąc przed dłu­go­let­nią służbą woj­skową i nad­cią­ga­jącą wojną.

I tak 12 marca 1907 roku na statku „Pre­to­ria” nale­żą­cym do Ame­ri­can Line przy­by­wają do Nowego Jorku zapi­sani jako WALENSA FRAN­CISZKA i WALENSA CZE­SLAW, WLOC­LA­VEK, RUS­SIA. Fran­ciszka ma lat trzy­dzie­ści sześć, a Cze­sław pięć, matka i syn.

Walensa Ignacy pły­nie w 1909 roku, rów­nież stat­kiem „Pre­to­ria” z Ham­burga. Do Ham­burga bogatsi chłopi docie­rają pocią­giem, a kto nie ma pie­nię­dzy – pie­chotą. Zaokrę­to­wa­nie odbywa się w pią­tek wie­czo­rem, sta­tek wypływa w sobotę. Statki, po dłu­gich tygo­dniach podróży, zawi­jają do Ellis Island na połu­dnie od cen­trum Nowego Jorku. Tam przy­jezdni prze­cho­dzą bada­nia i kwa­ran­tannę.

W 1912 mamy praw­dziwy wysyp Walen­sów: Walensa War­lair (?!) z „Wal­cawka” w pań­stwie o nazwie „Rus­fia” na statku „Rojn­dam” nale­żą­cym do Hol­land-Ame­ri­can Line, Walensa Wla­di­slaw na „Ryn­dam” (chyba cho­dzi o „Rojn­dam”) i jesz­cze dwóch Wła­dy­sła­wów (jeden jako Wla­dy­sklaw) z Wloc­lawka i Kra­sincy. Walensa Jan na „Ryn­dam” oraz Walensa Wac­law i Wik­to­ria na statku „Rot­ter­dam” – wszy­scy oni z Gola­szewa w guberni wło­cław­skiej. Wresz­cie w 1914 roku jest i Wałęsa z samego Popowa, rodzin­nej wio­ski Lecha Wałęsy, na liście pasa­że­rów statku „Adria­tic”. Sta­tek zatrzy­muje się w Liver­po­olu, skąd rusza w dal­szą drogę 28 marca, do Nowego Jorku przy­bywa 5 czerwca. Walensa Jan ma osiem­na­ście lat. Jest kawa­le­rem, do Ame­ryki pły­nie pew­nie jako pierw­szy z rodziny, ucieka przed nad­cho­dzącą wojną i powo­ła­niem do woj­ska. Jako jeden z nie­licz­nych pasa­że­rów podaje do rubryki „czyta/pisze” twier­dząco „Yes/Yes”.

Jak dziadek Jan chałupę postawił i Piłsudskiego uratował. Bez bliższych szczegółów

Walen­sego Jana w Popo­wie już nie ma. Ale w Popo­wie zostaje inny Jan Wałęsa, być może kuzyn tam­tego z Ame­ryki, a na pewno wnuk Mate­usza, obec­nie wła­ści­ciel resz­tówki z daw­nego dużego majątku. On też był za gra­nicą, we Fran­cji jak dzia­dek, i też, jak dzia­dek, wró­cił na stałe do Popowa. Wałęsa Lech napi­sze w Dro­dze nadziei, że „Dzia­dek Jan w pamięci swej wnuczki Iza­beli, mojej sio­stry, pozo­stał jako wesoły, z sumia­stym wąsem sta­ru­szek, który lubił cho­dzić od jed­nego syna do dru­giego. Nie­zbyt chęt­nie go przyj­mo­wano, bo gdy sia­dał przy piecu lub na ławeczce przed cha­łupą, zaczy­nał snuć opo­wie­ści o eska­pa­dach do miast zachod­niej Europy, do kasyn gry, o zaba­wach i licz­nych pod­bo­jach miło­snych”1. Jak napi­sze Roger Boyes: „był ostat­nim z pań­skich Wałę­sów, ostat­nim, który był w posia­da­niu biblio­teki, słu­żą­cego. (…) Ale stra­cił całą zie­mię”. Przy­wo­łuje też jed­nego z naj­star­szych wów­czas żyją­cych miesz­kań­ców Popowa, Kazi­mie­rza Paw­łow­skiego: „Zwykł gry­wać w karty na pie­nią­dze i dużo pić w karcz­mie w Cha­li­nie. Dla­tego musiał wyprze­da­wać zie­mię. Jego syno­wie byli jed­nak inni. Bole­sław (ojciec Lecha) pozo­stał z małym kawał­kiem ziemi, wystar­cza­ją­cym na posa­dze­nie ziem­nia­ków i hodo­wa­nie kur­cząt”2.

W oko­licy Popowa żyje pani Regina Śnia­decka, star­sza kuzynka Lecha Wałęsy. Są krew­nymi po dziad­kach ich matek z rodziny Kamiń­skich. Wła­ści­wie wszy­scy roz­mówcy z tej oko­licy twier­dzą, że jeśli ktoś dobrze zna rodzinę Wałę­sów, do tego tę naj­star­szą, sprzed wojny, to tylko ona.

Idę do niej. Jej malutki domek stoi pośrodku wiel­kiego pola sło­necz­ni­ków i zboża. Mimo że mam już ponad pięć­dzie­siąt lat, pani Regina każdy nowy wątek roz­po­czyna zawo­ła­niem: „Słu­chaj, dzie­ciaku!”.

– Słu­chaj, dzie­ciaku! Ta chata, w któ­rej jeste­śmy, ma już ze dwie­ście lat.

Roz­glą­dam się z zacie­ka­wie­niem. Nie jestem pewny, czy może mieć aż dwie­ście lat, ale z pew­no­ścią pamięta XIX wiek. Dom jest niski, przy­sa­dzi­sty, ma bar­dzo grube mury i kie­dyś głę­bo­kie piw­nice. W rogu kuchni z pew­no­ścią stał wielki piec, który ogrze­wał wszyst­kie izby. Po dru­giej stro­nie sieni miesz­kały zwie­rzęta. Wokół domu sad i bar­dzo dobra zie­mia, na sło­necz­niki, kuku­ry­dzę, rze­pak, buraki, zboże. Wszystko razem, według Reginy Śnia­dec­kiej, odku­pił od rodziny Wałę­sów jej dzia­dek Łabi­szew­ski. A więc to tu jest serce daw­nego majątku Mate­usza Wałęsy z Fran­cji?

– Tak, to była ta dobra zie­mia po dzie­dzi­cach. Ale jak odku­pił od nich mój dzia­dek, to Leszka dzia­dek Jan kupił „Duklinę” w Popo­wie, trzy­dzie­ści mor­gów. Ale to była bar­dzo słaba zie­mia. Dla­tego oni hodo­wali kury. I miał do tego pięt­na­stu synów!

Hulasz­czego Jana wciąż pamię­tają we wsi. Jego barwne opo­wie­ści z przy­gód w Pol­sce i Fran­cji jedni mają za fascy­nu­jące histo­rie, inni za kon­fa­bu­la­cje gaduły i pijusa. Roger Boyes pisze: „Miesz­kańcy Popowa raczej gar­dzili Wałę­sami z powodu ich kiep­skiej gospo­darki i zmien­nych oby­cza­jów”3. Nie­chęć miej­sco­wych chło­pów do tej rodziny bie­rze się z dwo­isto­ści Wałę­sów początku XX wieku – z jed­nej strony to wciąż resz­tówka nale­żąca ongiś do boga­cza, z dru­giej – postrze­gani są jako ci, któ­rzy stra­cili zie­mię i zmar­no­wali taką dobrą gospo­darkę.

Sumia­ste wąsy ma współ­cze­sny Janowi Pił­sud­ski i będzie miał za pięć­dzie­siąt lat jego wnu­czek Lech. Na razie jed­nak punk­tem odnie­sie­nia dla Jana jest Mar­sza­łek, tym waż­niej­szym, że w opo­wie­ściach Jana – oprócz kasyn i kobiet – jest i boha­ter­ski wyczyn na polu bitwy. Otóż Jan – według niego samego – miał w cza­sie wojny świa­to­wej ura­to­wać Komen­danta od śmierci. Według Jana stało się to w cza­sie walk z Armią Czer­woną o War­szawę w 1920 roku, ale według histo­ry­ków w tym cza­sie Pił­sud­skiego w tych oko­li­cach nie było. Histo­ria to jedno, a wiej­skie opo­wie­ści jowial­nego Jana to dru­gie. W jego wer­sji kozacy gonią Komen­danta przez pola, a wtedy pomy­słowy Jan zarzuca mu na plecy kobiecy strój i każe ucie­kać, a koza­kom poka­zuje mylny kie­ru­nek. Czy tak było naprawdę? Mimo że sam Lech Wałęsa (pió­rem spi­su­ją­cych mu pierw­szą auto­bio­gra­fię Andrzeja Drzy­cim­skiego i Adama Kina­szew­skiego) w to powąt­piewa, to jed­nak każe zapi­sać: „W każ­dym razie w domu dziadka Jana był kult Mar­szałka, a przez długi czas w moim domu rodzin­nym było gdzieś stare, pod­nisz­czone zdję­cie Józefa Pił­sud­skiego, w woj­sko­wych butach z cho­le­wami i w płasz­czu, ze sto­ją­cym obok dziad­kiem Janem”!4 Te dwa nazwi­ska, Wałęsy i Pił­sud­skiego koło sie­bie, jesz­cze nie raz powrócą.

Bolesław, ojciec Lecha. Feliksa, matka

Jan, aby wyży­wić powięk­sza­jącą się gro­madkę dzieci, wyprze­daje po kawałku dawne pole dziadka Mate­usza. Jego naj­starsi syno­wie, Edward i Ste­fan, wal­czą w woj­nie roku 1920, jeden z nich dostaje się do nie­woli, a drugi ginie. Trzej młodsi, Zyg­munt, Bole­sław i Sta­ni­sław, dora­stają w cza­sie wojny, a w latach mię­dzy­wo­jen­nych upra­wiają resztki ziemi pozo­stałe po Janie. Uro­dzony w 1908 roku Bole­sław ma jesz­cze wpraw­dzie sześć mórg, około trzech hek­ta­rów ziemi, ale to już nie ta dawna, uro­dzajna zie­mia Mate­usza. Teraz bra­cia gospo­da­rują na pia­skach i gli­nach pod lasem, z dala od cen­trum Popowa. Wszy­scy trzej muszą dora­biać cie­sielką, a małej, bra­ter­skiej bry­ga­dzie prze­wo­dzi środ­kowy Bole­sław.

Z kolei matka Lecha to Feliksa z domu Kamiń­ska, która pocho­dzi według Drogi nadziei z pobli­skiej Pokrzyw­nicy, dziś to chyba Pokrzyw­nik w powie­cie Lipno. Rodzina Kamiń­skich to nawet bar­dziej rodzina Dobrzy­niec­kich, bo matka Feliksy z domu Dobrzy­niecka była bar­dzo nie­za­leżną kobietą, która wyszła za Kamiń­skiego, ale miała głę­bo­kie poczu­cie wyż­szo­ści rodu Dobrzy­niec­kich5. Potrój­nie zresztą zamężna; jak by to powie­dziano w rodzi­nach szla­chec­kich: Zofia Dobrzy­niecka, primo voto Łaciń­ska (po mężu Józe­fie), secundo voto Nowak (po Andrzeju) i ter­tio voto Kamiń­ska (po Leopol­dzie). Sio­stra Wik­to­rii, Wale­rii, Scho­la­styki oraz Wła­dy­sława i Mar­ce­lego. Dwu­krotna wdowa (jesz­cze w Sta­nach Zjed­no­czo­nych), córkę Feliksę ma z trze­cim mężem. Dzieci z poprzed­nich mał­żeństw (z Łaciń­skim i z Nowa­kiem6: Tade­usz, Janina, Maria, Geno­wefa, Antoni) zostały za oce­anem. Ona zde­cy­do­wała się na powrót do Pol­ski, na wieś, ale nie do końca tutaj pasuje. W rodzin­nym domu gro­ma­dzi duży jak na wiej­skie warunki zbiór ksią­żek, a dla córki na pewno snuje lep­sze plany niż wyj­ście za zubo­ża­łego chłopa Wałęsę bez wła­snej cha­łupy. W jej rodzi­nie zda­rzają się i nauczy­ciele, i księża. Lech Wałęsa pamięta zdję­cie dziad­ków z Pokrzyw­nicy: dzia­dek Kamiń­ski w gar­ni­tu­rze z kami­zelką i pod kra­wa­tem, a babka w „mia­sto­wej” sukni.

Regina Śnia­decka mówi:

– Leszka matka to jest Kamieńsz­czanka i moja matka to Kamieńsz­czanka z Rusz­kowa, tylko nie rodzone sio­stry, ale stry­jeczne kuzynki. Ojciec mojej matki dał mojej matce swój herb i dzie­więć­dzie­siąt mor­gów. A ojciec matki Leszka był z Pokrzyw­nicy, z tego bied­nego Kamień­skiego rodu.

Może i z bied­niej­szej gałęzi rodu Kamień­skich, bez herbu i ziemi, ale mia­stowi Kamień­scy też uwa­żają, że mał­żeń­stwo z wiej­skim gospo­da­rzem to meza­lians. Mimo to matka w końcu pozwala upar­tej sie­dem­na­sto­let­niej Felik­sie wyjść za dwu­dzie­sto­pię­cio­let­niego Bole­sława Wałęsę. Ten na ubo­czu wsi Popowo buduje małą chatę z drewna i gliny. Dwie małe izby miesz­kalne i oborę pokrywa sło­mia­nym dachem.

Po ślu­bie Bole­sław na­dal jeź­dzi po oko­licy, pra­cu­jąc przy sta­wia­niu domów i budyn­ków gospo­dar­czych. Na jed­nym ze zdjęć pozuje z braćmi na tle wła­śnie budo­wa­nego domu. Stoi wypro­sto­wany w spodniach wpusz­czo­nych w buty z cho­lew­kami, ze wzro­kiem inten­syw­nie wpa­trzo­nym w obiek­tyw. „Patrząc na to zdję­cie – mówi Iza­bela – widzę tatę, jak gdyby to było jesz­cze wczo­raj. (…) Ojciec w domu był łagodny, bar­dzo dbał o nas”7.

Naj­star­sza córka, Iza­bela, rodzi się w 1934 roku. Miesz­kają w chatce mię­dzy lasem, sta­wem a sadem. Las i staw są stare, sad dopiero co sadzony, jabło­nie, wiśnie i śliwy, to, co naj­ła­twiej rośnie, będą owo­co­wały dopiero za dwa, trzy lata. Dopiero dla ich dzieci będzie to wspo­mi­nany z dzie­ciń­stwa zagaj­nik. „Było to ulu­bione miej­sce zabaw dzieci”. W 1937 roku rodzi się Edward, a dwa lata póź­niej, tuż przed wybu­chem wojny, Sta­ni­sław. Lech przyj­dzie na świat już w jej trak­cie w 1943 roku.

Przysięga na krucyfiks

Ale zanim przy­szła wojna, zło­żono dziwną przy­sięgę. Podobno.

Sier­pień 1939 roku. Naj­młod­szy z braci, Bole­sław, jedzie ze star­szym o cztery lata Sta­ni­sła­wem do kościoła w Sobo­wie. Sta­ni­sław wciąż jest kawa­le­rem, a Bole­sław już ojcem z trójką dzieci. W kościele Sta­ni­sław przy­sięga Bole­sławowi na kru­cy­fiks, że w razie śmierci Bole­sława zaopie­kuje się jego rodziną. Teraz mogą iść na wojnę.

Obaj tra­fiają do wojsk, które biorą udział w pierw­szej wiel­kiej bitwie II wojny świa­to­wej. Od 1 do 3 wrze­śnia Armia „Modlin” dowo­dzona przez gene­rała Emila Kru­ko­wi­cza-Prze­drzy­mir­skiego broni gra­nicy z Pru­sami Wschod­nimi i przej­ścia Niem­ców w stronę War­szawy. Po bitwie bra­cia dostają się do nie­woli, ale jako sze­re­gowcy szybko wra­cają do domu.

Iza­bela pamięta, że ojciec po powro­cie czę­sto wyjeż­dżał do pobli­skich więk­szych miej­sco­wo­ści. Naj­praw­do­po­dob­niej w pobliżu domu bił świ­nie, a w mie­ście sprze­da­wał mięso. „(…) u nas w domu był stale ruch: bito świ­nie, pędzono bim­ber, przy­cho­dzili ludzie na spo­tka­nia, szli wów­czas do naszej maleń­kiej obórki; nie­raz nio­słam tam koce, widocz­nie noco­wali”8.

Dla­czego Bole­sław wró­cił z kam­pa­nii wrze­śnio­wej i obozu jeniec­kiego do domu, a jego brat Sta­ni­sław po powro­cie musi się ukry­wać? Nie wia­domo. W każ­dym razie Edward i Iza­bela, star­sze rodzeń­stwo Lecha, pamię­tają go ukry­wa­ją­cego się w ich gospo­dar­stwie. Ośmio­let­nia Iza i pię­cio­letni Edward pamię­tają też, że czę­sto „stoją na war­cie”: „Kiedy tylko widzie­li­śmy, że ktoś zbliża się do gospo­dar­stwa, bie­gli­śmy do domu i puka­li­śmy w drzwi”9.

Jed­nak na nie­wiele to się zdaje; Edward póź­niej powie, że ktoś doniósł. Niemcy przy­cho­dzą i wycią­gają Sta­ni­sława na podwórko. „(…) zmu­sili go, by poka­zał, gdzie ukry­wa­li­śmy beczkę pełną mięsa. Widzia­łem na wła­sne oczy, jak go tor­tu­ro­wali” – mówi Edward10.

Nie sły­chać jed­nak nic o tym, by w tym dniu tra­fił do wię­zie­nia czy obozu. Ow­szem, trafi tam, ale nieco póź­niej, już razem z ojcem Lecha Bole­sła­wem.

Poczęcie w obozie? Urodziny i śmierć na pewno w domu

Gdzieś na jesieni albo wcze­sną zimą 1942 roku Niemcy robią obławę i zabie­rają męż­czyzn z Popowa i oko­lic. Zabie­rają też Sta­ni­sława i Bole­sława, naj­pierw do pobli­skiego dworku w Cha­li­nie, gdzie biją ich, o czym jesz­cze długo będzie świad­czyć krew na ścia­nach, a potem wywożą w dwie strony. Sta­ni­sław, może jesz­cze za tamto ukry­wa­nie się i nie­le­galne mięso, pój­dzie do trans­portu. Pociąg poje­dzie do Nie­miec, a Sta­ni­sław powie póź­niej, że do doje­chał aż do Dachau. Twier­dzi, że uciekł z trans­portu dosłow­nie „spod bramy” Dachau. Tam, w oko­licy, jakoby spo­tkał ładną Niemkę pra­cu­jącą u bau­era, z którą miał romans, a z Nie­miec do Pol­ski wró­cił w 1945 roku w mun­du­rze gesta­powca. Życie pisze naj­bar­dziej nie­praw­do­po­dobne sce­na­riu­sze, ale też czas wojny nie sprzyja ich wery­fi­ka­cji.

Tym­cza­sem Bole­sław tra­fił na roboty przy­mu­sowe koło Lipna, a potem do lokal­nego obozu pracy w Młyńcu. Ich krewny, ojciec Reginy Śnia­dec­kiej, aresz­to­wany w tej samej obła­wie, miał mniej szczę­ścia.

Regina Śnia­decka wspo­mina:

– Niemcy zamor­do­wali ojca, pamię­tam, jak byłam taka malutka. – Poka­zuje mi ręką wyso­kość od ziemi. – Niemcy go pro­wa­dzili tą drogą. – Wska­zuje za okno, na drogę scho­waną za sło­necz­ni­kami. – U nas zna­leźli tro­chę ospy, matka cho­wała świ­niaki. Tu w rogu kuchni wyko­pali jamę, tam cho­wali mięso i dzieci kar­mili. I wzięli go na okopy do Lipna i w Lip­nie go zamor­do­wali. Roz­strze­lali w 1944 roku.

Ciało oddali rodzi­nie. Leżał w pokoju, w któ­rym teraz sie­dzimy, na pro­wi­zo­rycz­nym kata­falku. Regina Śnia­decka mówi mi, że matka chciała, by dzieci zapa­mię­tały tatę i zapa­mię­tały, kto to zro­bił.

– Zawo­łała do nas: Chodźta, tatę przy­wi­tajta! A ja byłam naj­go­rzej bojąca. I ja scho­wa­łam się głową za piec. I ja go nie przy­wi­ta­łam. I pocho­wali go na cmen­ta­rzu w Sobo­wie.

Jeśli Edward, star­szy brat Lecha, nie myli się w swych dzie­cię­cych wspo­mnie­niach, w oko­li­cach Bożego Naro­dze­nia 1942 roku Feliksa idzie odwie­dzić w obo­zie męża Bole­sława. Edward wspo­mina to tak:

– Pod koniec roku czter­dzie­stego dru­giego, kiedy mia­łem sześć lat, matka otrzy­mała od Niem­ców pozwo­le­nie na odwie­dze­nie męża w obo­zie. Zabrała mnie z sobą. Szli­śmy przez dwa dni, ponie­waż Niemcy nie pozwo­li­liby nam jechać auto­bu­sem ani nawet fur­manką. Ran­kiem dotar­li­śmy do Młyńca. Kiedy stam­tąd wyszła, była tak szczę­śliwa, taka zmie­niona. Kochali się tej nocy i po dzie­wię­ciu mie­sią­cach, dwu­dzie­stego dzie­wią­tego wrze­śnia czter­dzie­stego trze­ciego roku, uro­dził się Leszek.

Czy to prawda? Skoro tak, to pię­cio­letni wów­czas Edward musiałby cze­kać gdzieś na matkę, jeśli nie na mro­zie, to może u popro­szo­nych o opiekę nad dziec­kiem ludzi, być może miesz­ka­ją­cych w pobliżu obozu. A może to tylko kolejna nie­spraw­dzona rodzinna legenda? W końcu star­sza od niego, ośmio­let­nia wów­czas Iza­bela uro­dziny Lecha pamięta ina­czej:

„To było w tym cza­sie, jak tatę zabie­rano z domu. Była zima. Mama cho­dziła już w ciąży z Lesz­kiem. Po ojca przy­je­chała żan­dar­me­ria na koniach. (…) Ucie­kła z Edwar­dem do lasu, wró­ci­li­śmy do domu, jak taty już nie było”11. Byłby to więc nie koniec 1942 roku, ale począ­tek 1943. W każ­dym razie to była ta nie­zwy­kle ciężka zima, kiedy na wscho­dzie ważyły się losy wojny.

Dwu­dzie­stego dzie­wią­tego wrze­śnia 1943 roku o godzi­nie 3.30 rodzi się Lech. Poród odbiera matka Feliksy, babka Kamiń­ska. „Był duży, ważył pięć kilo­gra­mów. Jak go mama zoba­czyła, tę wielką jego głowę, powie­działa do babci: – Kie­dyś będzie z niego wielki i sławny czło­wiek”12.

Kolejna rodzinna opo­wieść. Zdaje się, że tak jak i wiele innych prze­ka­zów, pocho­dzi od dzie­wię­cio­let­niej wów­czas Iza­beli, naj­star­szego dziecka Feliksy i Bole­sława.

Bole­sław wraca z obozu do domu w 1945 roku, wła­ści­wie tylko po to, żeby umrzeć. Wynędz­niały, chory na płuca, leży w łóżku, nie mając siły wstać. Powoli dociera do niego, że nie­uchron­nie zbliża się śmierć. Prosi, aby zawo­łać jego brata Sta­ni­sława. Kiedy ten wraca z pracy we mły­nie, staje wraz z Feliksą przy łóżku. Czy Bole­sław przy­po­mina mu zło­żoną cztery lata wcze­śniej przy­sięgę na kru­cy­fiks, nie wia­domo. W każ­dym razie „uro­czy­ście zobo­wią­zał go do opieki nad nami” – wspo­mina Iza­bela. A do żony, według Iza­beli, mówi: „Dbaj o Leszka i Edwarda, szcze­gól­nie o Leszka, bo z niego naj­więk­szą będziesz miała pocie­chę”. Jesz­cze tej samej nocy, o 3.00 woła żonę: „Pobudź dzieci i wynieś je z domu – i umarł”13.

Jest rok 1945. Z Feliksą pozo­staje czwórka pół­sie­rot. Iza­bela ma jede­na­ście lat, Edward osiem, Sta­ni­sław sześć, Lech – pół­tora roku. Tylko Iza­bela pamięta te szczę­śliwe dni z całą rodziną, jesz­cze sprzed wojny. „Był taki dobry dla nas, pogodny, albo te Boże Naro­dze­nia, pełne szczę­ścia i rado­ści rodzin­nej”. Sta­ni­sław i Edward pamię­tają już tylko ojca z czasu wojny, obozu i śmierci, a Lech w ogóle zapo­mniał.

W 1946 roku Feliksa wycho­dzi za Sta­ni­sława, brata Bole­sława. W dniu ślubu matki ze stry­jem Iza­bela woła młod­szych braci i wycho­dzi z nimi z domu. Idą przez sad, pola.

„Ten nowy ślub był zgrzy­tem dla nas – całą trójkę chłop­ców wypro­wa­dzi­łam do lasu, cho­wa­li­śmy się, nie chcie­li­śmy Sta­ni­sława za ojczyma. Nie mogłam wyba­czyć mamie, że wyszła za mąż, chcia­łam, żeby była tylko z nami, dali­by­śmy sobie radę”14. Całą trójką idą do pobli­skiego lasu, coraz głę­biej i głę­biej.

Jesz­cze tego samego roku rodzi się pierw­szy syn Feliksy i Sta­ni­sława, Tade­usz. Potem, w 1947 roku Zyg­munt, a w 1951 Woj­ciech. Pierw­szy z tej trójki, Tade­usz, rodzi się dokład­nie w rocz­nicę śmierci Bole­sława, 13 czerwca 1946 roku. A w jego pierw­sze uro­dziny, i podobno jesz­cze kilka kolej­nych, Iza­bela znowu bie­rze za ręce młod­szych braci i wypro­wa­dza ich z domu. Tym razem jed­nak nie w stronę lasu. Idą sie­dem kilo­me­trów do Sobowa na grób ojca. I sie­dem kilo­me­trów z powro­tem. Matka Feliksa, ojczym Sta­ni­sław i młod­sze dzieci obcho­dzą uro­dziny Tadzia, a Iza­bela i trzech star­szych chłop­ców są w tym cza­sie na gro­bie ojca Bole­sława. Podobno, bo to kolejna rodzinna opo­wieść.

Rówieśnik PRL-u

Lech Wałęsa w mło­do­ści mógł jesz­cze odczu­wać nie­przy­chylne czy pogar­dliwe nasta­wie­nie nie­któ­rych sąsia­dów do rodziny dziadka Jana, ale dla niego świat Jana Wałęsy już nie ist­nieje. Dla dziecka dzie­sięć, dwa­dzie­ścia lat wstecz to pra­wie wiecz­ność, a w Pol­sce prze­łomu lat czter­dzie­stych i pięć­dzie­sią­tych to cała epoka. Zabory, w któ­rych rodzili się rodzice; rewo­lu­cjo­ni­ści i legio­ni­ści; pano­wie i chłopi; żydow­scy karcz­ma­rze i han­dla­rze – wszystko to ode­szło, zostało prze­kre­ślone w cza­sie nie­miec­kiej oku­pa­cji i pierw­szych lat sta­li­ni­zmu.

Uro­dzony w 1943 roku Lech w PRL wcho­dzi od zera, bez ojca, któ­rego pra­wie nie pamięta, bez śladu daw­nego rodzin­nego majątku, bez sta­rych porząd­ków. Gdzieś daleko, w sto­licy, w woje­wódz­twie, w powie­cie, podobno rodzi się nowy świat, ale tu, w Popo­wie, jest tylko mono­tonne, cięż­kie życie w bied­nym gospo­dar­stwie.

„Mie­li­śmy małe gospo­dar­stwo. Kto pod­rósł – szedł do szkół, ucie­kał z domu, a robota spa­dała na następ­nego w kolejce. Naj­cię­żej pra­co­wa­łem mię­dzy ósmym a czter­na­stym rokiem życia – wspo­mina Lech Wałęsa w Dro­dze nadziei. – Była to pry­mi­tywna praca, jak to w ubo­gim gospo­dar­stwie. Zimą co naj­mniej dwie godziny dzien­nie cią­łem sieczkę dla bydła”15.

Sie­dzący przede mną w 2020 roku Lech Wałęsa gesty­ku­luje sze­roko rękami, jakby chciał zła­pać w powie­trzu i przy­cią­gnąć do sie­bie jakieś wspo­mnie­nia z dzie­ciń­stwa, przy­kłady. W końcu chwyta i rzuca przede mną taki obraz:

– Nie wiem, czy pan zna wieś z tam­tych cza­sów. Kiedy się miało pięć lat, gęsi się pasało. Kiedy dzie­sięć lat, krowę. Potem inne prace rol­ni­cze. I w związku z tym już tam trzeba było podej­mo­wać decy­zje. Kiedy kro­wie dać, kiedy wygo­nić gęsi, w tam­tym cza­sie tak nas to życie kształ­to­wało16.

Jagoda Jaku­bow­ska, szkolna kole­żanka Lecha, pamięta ojczyma Sta­ni­sława, który przy­cho­dził z Popowa do Cha­lina sprze­da­wać jajka:

– Ojciec jego dwa razy w tygo­dniu nosił ze dwa­dzie­ścia jajek na sprze­daż do sklepu do Cha­lina i oni się z tych jajek utrzy­my­wali. Bo oni mieli ze trzy, cztery morgi takich samych pia­sków.

Regina Śnia­decka opo­wiada:

– Leszek jest czter­dzie­sty trzeci rocz­nik, a ja trzy­dzie­sty siódmy. Leszek tu przy­cho­dził do nas, ale moja matka zawsze nas roz­ga­niała. Roboty dużo, matka wołała: „Regina spać, rano do roboty trzeba!”. A Leszek, jak był młody, to był taki „te-te-te” roz­bie­gany, roze­dr­gany. – Pani Regina odgrywa przede mną obraz mło­dego Leszka, trzę­sąc tuło­wiem i rękami.

Lubili się z kuzynką, ale nie było czasu na wspólne zabawy, naj­wy­żej na krótką roz­mowę, śmiech. I jej rodzice, i jego gnali ich do roboty. Ale Leszek przy­cho­dził do Śnia­dec­kich, kiedy tylko mógł. Gdy Lech pod­ro­śnie, będą się widy­wać na wiej­skich zaba­wach, ale każde w swoim gro­nie, w końcu Regina jest star­sza o sześć lat. Z jego licz­nych braci jesz­cze tylko Zysiek (Zyg­munt) rów­nie czę­sto będzie zacho­dził do domu kuzynki.

Regina Śnia­decka mówi:

– Leszek jak był młody, to był zawsze taki chudy „Wałę­siak”. Ale jak teraz widzę go w tele­wi­zji, to już jest taki „tłu­sty kar­daś”, podobny już do Kamiń­skich.

W oko­licy jest jesz­cze kościół, ale nie w Popo­wie, tylko w Sobo­wie, do któ­rego cho­dzi się na nie­dzielną sumę sie­dem kilo­me­trów w jedną i sie­dem w drugą stronę. Przez więk­szą część roku boso.

I szkoła. Na bosaka do szkoły w Cha­li­nie cztery kilo­me­try tam i cztery z powro­tem, a waka­cje spę­dzane na mie­dzy przy pil­no­wa­niu krów. Prze­wią­zy­wa­nie, prze­koł­ko­wa­nie pasą­cego się bydła, pil­no­wa­nie, żeby nie weszło w szkodę.

I radio słu­chane wie­czo­rami, o tej porze, kiedy zwie­rzęta już śpią, a ludzie jesz­cze nie. To radio z lat pięć­dzie­sią­tych, sześć­dzie­sią­tych to jedyna oznaka postępu tech­nicz­nego, który się doko­nał w wiel­kim świe­cie i rze­czy­wi­ście zawi­tał pod strze­chy. Bo w wielu miej­scach tuż­po­wo­jen­nego kraju radio zjawi się wcze­śniej od elek­trycz­no­ści. Tran­zy­sto­rowe, słu­chane przy lam­pach naf­to­wych. Do Popowa elek­trycz­ność przy­cho­dzi dopiero w 1957 roku, kiedy Lech ma już trzy­na­ście lat.

Radio w tam­tych cza­sach zawład­nęło umy­słami ludzi, z jed­nej strony idzie tą drogą nachalna pro­pa­ganda socja­li­stycz­nego pań­stwa, z dru­giej – z drew­nia­nego pudełka płyną zagłu­szane, trzesz­czące, ale zachłan­nie nasłu­chi­wane głosy z zaka­za­nego Zachodu, z popu­lar­nych wtedy Sek­cji Pol­skiej BBC w Lon­dy­nie, nada­ją­cej od 1939 roku, czy Głosu Ame­ryki, nada­wa­nego od 1942 roku. To radio, i to roz­dwo­je­nie prze­kazu będą towa­rzy­szyć Pola­kom, nie tylko Wałę­sie, przez cały PRL.

„Ten nawyk wie­czor­nego słu­cha­nia z radia wia­do­mo­ści ze świata pozo­stał mi do dziś”17.

Rodzina

„W domu było wiele prze­mocy, ale dzieci powszech­nie akcep­to­wały ten stan” – pisze w bio­gra­fii Lecha Wałęsy Roger Boyes, ale żadne wypo­wie­dzi rodzeń­stwa Lecha tego nie potwier­dzają. Ta opi­nia to raczej ste­reo­ty­powy obraz powo­jen­nej Pol­ski według Ame­ry­ka­nina, tym bar­dziej że w następ­nym zda­niu Boyes uogól­nia: „Dla wiej­skich dzieci w Pol­sce była to po pro­stu norma”. Z tych ogól­ni­ko­wych stwier­dzeń wywo­dzi tezę o tym, skąd się wzięła póź­niej­sza cecha Lecha – podejrz­li­wość. Podejrz­li­wość, że ktoś chce cię oszu­kać, coś ci zabrać, wysa­dzić cię z sio­dła. „Podejrz­li­wość, tak cha­rak­te­ry­styczna dla Lecha Wałęsy, praw­do­po­dob­nie miała swoje źró­dło w tym nie­ła­twym, krnąbr­nym dzie­ciń­stwie”18. Może w rodzi­nie było mało czasu dla dzieci, pew­nie było dużo pracy od naj­młod­szych lat, ale o prze­mocy nie wspo­mina żadne z dzieci Bole­sława czy póź­niej Sta­ni­sława.

„To nie był ojciec i ni­gdy się z tym nie pogo­dzi­li­śmy. Teraz muszę przy­znać, że nie zawsze mia­łam rację i że na swój spo­sób Sta­ni­sław dbał o nas. Zawsze jed­nak od ojczyma ina­czej bolało, nawet jeśli się na to zasłu­żyło. Bolało podwój­nie” – wspo­mina w Dro­dze nadziei Iza­bela.

Upór Iza­beli przy­nosi owoce. Według Tade­usza, pierw­szego z synów Feliksy i Sta­ni­sława, mniej wię­cej do dzie­sią­tego roku życia Lech zwraca się do Sta­ni­sława: „Tato”. Potem, za namową Iza­beli i star­szych braci, mówi już tylko „Wujku”.

– To nie jest twój tata – tłu­ma­czy mu Iza­bela.

Ale sza­no­wać go trzeba. „Obo­wią­zy­wały zasady: star­szego trzeba sza­no­wać (…) Nie wolno było pod­nieść na niego głosu, a nie daj Boże ręki” – wspo­mina z kolei Lech Wałęsa.

Ojczym Sta­ni­sław to ani pyka­jący fajeczkę i fan­ta­zju­jący dzia­dek Jan, ani zapa­mię­tany jako cie­pły, kocha­jący Bole­sław. Sta­ni­sław jest inny. Zamknięty w sobie, mru­kliwy w kon­tak­tach z sąsia­dami, surowy dla synów. Jego rodzone dzieci, Tade­usz, Zyg­munt i Woj­ciech, mówią, że dla nich był nawet surow­szy. Mówił raz, ale potem już nie powta­rzał. Wal­czył też z krnąbrną pasier­bicą Iza­belą oraz z bun­to­wa­nymi przez nią Edwar­dem, Sta­ni­sławem i Lechem. Tylko dla Feliksy miał i respekt, i czu­łość. Ufał jej mądro­ści. Czę­sto radził się jej, pytał, słu­chał.

Rodzeń­stwo wspo­mina Lecha jako podob­nie upar­tego jak ojczym. „Jak się zagnie­wał lub obra­ził, zakła­dał ręce do tyłu i do nikogo się nie odzy­wał, «roz­my­ślał». Z Edwar­dem i Sta­ni­sła­wem mówi­li­śmy o nim «nasz soł­tys» – powie Iza­bela w książce Droga nadziei. – Lech bar­dzo kochał mamę i nie pozwa­lał jej skrzyw­dzić; potra­fił już jako dziecko przy­ga­dać coś ojczy­mowi, cho­ciaż był naj­młod­szy. Był naj­bar­dziej odważny, otwarty i nie­za­stra­chany”19.

Lech Wałęsa w Dro­dze nadziei opi­suje sytu­ację, którą zapa­mię­tał na całe życie. Rodzice wie­czo­rem długo pla­nują, jak roze­grać wizytę Sta­ni­sława w urzę­dzie. Sta­ni­sław stoi przed Feliksą i odgrywa scenę: przyj­dzie do urzędu, zapuka, otwo­rzy drzwi. Mówi, co powie. Feliksa go popra­wia. Razem dys­ku­tują, jak popro­wa­dzić roz­mowę. Lech Wałęsa komen­tuje to tak: skoń­czy się tym, że „sekre­tarka w urzę­dzie obleje cię kawą i wszyst­kie usta­le­nia wezmą w łeb. Jesz­cze cię ofuk­nie”.

„Byli za słabi, żeby wydep­tać w życiu wła­sną ścieżkę. Nawet jeśli była to sprawa z nie­su­mien­nym listo­no­szem. (…) Dla nich był repre­zen­tan­tem świata zewnętrz­nego, urzę­do­wego. I to już było dla nich pro­ble­mem”. Wałęsa widzi tę sła­bość u rodzi­ców, ale w przy­szło­ści sam będzie kry­ty­ko­wany za podobną ule­głość wobec wła­dzy, czy to kie­row­nika w zakła­dzie pracy, czy gene­rała Woj­cie­cha Jaru­zel­skiego.

Młody Wałęsa zauważa też, pew­nie nieco z zazdro­ścią, że doro­śli, matka i ojczym, potra­fią ze sobą trzy­mać, nie zwa­ża­jąc na jego uczu­cia. Wspo­mina, że kie­dyś się kłó­cili. On pró­bo­wał się wtrą­cić, uspo­koić ich. Wtedy oboje, zgod­nie, ofuk­nęli go: „to nie twoja sprawa”. Zro­biło mu się smutno. Zro­zu­mie to kie­dyś, jak doro­śnie.

Raz na kilka mie­sięcy w domu jest kło­po­tliwe święto. Dla dzieci święto, dla matki kło­po­tliwe. Przy­cho­dzi, jak to się w Pol­sce mówiło, „paczka z Hame­ryki”. To Janina Bro­le­wicz, córka z poprzed­niego mał­żeń­stwa babki Kamiń­skiej, pomaga w ten spo­sób swej młod­szej, przy­rod­niej sio­strze. Naj­czę­ściej w paczce są ubra­nia, z czego naj­bar­dziej cie­szy się Iza­bela, i jedze­nie, z czego cie­szą się bra­cia. Feliksa ze Sta­ni­sła­wem doce­niają pomoc, ale też tro­chę im to ciąży. Rodzina, jak wiele innych, chłop­skich, w tym cza­sie, korzy­sta także z pomocy pro­gramu UNRRA20, ale tylko zaraz po woj­nie, bo rząd Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej, pod naci­skiem ZSRR, szybko odma­wia przyj­mo­wa­nia pomocy od impe­ria­li­stów. Dzieci, które zdążą jesz­cze sko­rzy­stać z paczek UNRRA, przez całe życie będą wspo­mi­nały cha­rak­te­ry­styczny smak mleka skon­den­so­wa­nego czy w proszku. Podob­nie jak z innymi sma­kami z dzie­ciń­stwa, które w nie­ocze­ki­wa­nych momen­tach wra­cają i przy­po­mi­nają o nie­uchron­no­ści czasu i ulot­no­ści pamięci. „Dziś nawet nie wiem, jak dzie­ciom prze­ka­zać doświad­cze­nia swo­jego życia w dzie­ciń­stwie, trudno im to zro­zu­mieć. Czy ktoś uwie­rzy, że na przed­nówku nie było chleba? Nie­raz nie widziało się go przez dwa mie­siące. Dziś zresztą miał­bym ochotę na taki pla­cek – pod­pło­myk, ale w mie­ście nikt nie potrafi go upiec” – wspo­mina Lech Wałęsa w Dro­dze nadziei. Ale nie tylko smak pod­pło­myka ule­ciał wraz z tam­tym poko­le­niem. Bo czy dziś ktoś wie, co to był przed­nó­wek? Piąta pora roku, koniec zimy, a jesz­cze przed wio­sną, kiedy koń­czył się zapas zboża i mąki, krowy dawały mniej mleka, ziem­niaki w kop­cach były już pomarsz­czone, dobrze cho­ciaż, że jesz­cze nie zgniłe, a do następ­nych zbio­rów było daleko.

„Pierw­szy raz po chleb sze­dłem, gdy mia­łem chyba osiem lat. Z Popowa do Dobrzy­nia nad Wisłą, do pie­karni było dzie­więć kilo­me­trów, polnymi dro­gami. Sze­dłem sobie, roz­glą­da­łem się, patrzy­łem na kwiatki i ptaszki, posie­dzia­łem na polu – jak dosze­dłem, chleba już nie było. Wró­ci­łem z niczym”21.

Codzienne śnia­da­nie, nie tylko na przed­nówku, to mleczna zupa. To danie zosta­nie z nim na zawsze, będzie je jadł nawet w Bel­we­de­rze. „Chleb posma­ro­wany masłem czy smal­cem to święto” – wspo­mina. Bogat­sze śnia­da­nie, ale dopiero po wykop­kach, to ziem­niaki w zacierce zro­bio­nej na wodzie lub, w bogat­szej wer­sji, na mleku.

Zacierka z ziem­nia­ków na mleku

Ziem­niaki pokro­jone w kostkę, goto­wane na wodzie, poso­lone. Odce­dzamy.Z wody i garstki mąki zagnia­tamy cia­sto (jeśli ma być na bogato, może być i jajko).Cia­sto zago­to­wu­jemy w wodzie, odce­dzamy, stu­dzimy. Nieco prze­schnięte szar­piemy na kawałki lub ście­ramy na tarce, mie­szamy z ugo­to­wa­nymi ziem­nia­kami.Znów zale­wamy wodą (lub mle­kiem), gotu­jemy.

W jesz­cze bogat­szej wer­sji może być jakiś tłuszcz zwie­rzęcy, naj­czę­ściej sło­nina ze skwar­kami, a nawet mięso, wów­czas na kujaw­skiej wsi jest to naj­czę­ściej udko kur­czaka lub kaczki. Ewen­tu­al­nie pokro­jona w kostkę mar­chewka. Ale w wer­sji ubo­giej tylko tyle: ziem­niaki, mąka i woda lub mleko.

„Jedna krowa musiała wykar­mić nas wszyst­kich”. W lecie i na jesieni wię­cej mięsa, do tego jajka z kur­nika, grzyby z lasu, owoce z sadu, „(…) no i ryby, które łowi­łem sam koszy­kiem w sta­wie tuż przy domu”22.

Szkoła

Babka Kamiń­ska umiera, a Lech idzie do szkoły; koń­czy się pewien okres w życiu mło­dego Wałęsy. Idzie do szkoły do Cha­lina, w ślad za star­szym rodzeń­stwem. Szkoła pod­sta­wowa działa w sta­rym dworku z połowy XIX wieku. Kiedy w Cha­li­nie pytam, gdzie była stara szkoła, męż­czy­zna na rowe­rze mówi, żebym jechał za nim. Pro­wa­dzi mnie dróż­kami mię­dzy daw­nymi budyn­kami PGR-u w stronę gęstego parku. Dziś to wła­ści­wie jest zapusz­czony i zaśmie­cony pół­las. Po kilku kro­kach mię­dzy drze­wami wyła­niają się ruiny eklek­tycz­nego dworku. Można jesz­cze dostrzec zarys scho­dów, okien, zwa­loną na zie­mię kolumnę. Dach jest już zapad­nięty. Miesz­ka­niec Cha­lina mówi, że jesz­cze jakieś dzie­sięć lat temu można tam było wejść. Jako ucznio­wie buszo­wali po pustym dwo­rze. Dziś już strach choćby podejść bli­żej murów.

To ten sam dwo­rek, do któ­rego w 1942 roku Niemcy spę­dzili aresz­to­wa­nych poprzed­niej nocy oko­licz­nych chło­pów, w tym Bole­sława i Sta­ni­sława Wałę­sów. W 1950 roku krwi na ścia­nach już nie ma, są klasy, ławki, tablice, godło, pew­nie i podo­bi­zna Bie­ruta. Dwo­rek jed­nak szybko pło­nie i dzieci z nauczy­cie­lami prze­no­szą się do pobli­skiego domu wyna­ję­tego od miej­sco­wej rodziny.

Pani Jadwiga Jaku­bow­ska, przez całe życie bar­dziej znana jako Jagoda, kole­żanka Lecha Wałęsy z klasy, mieszka w samym cen­trum Cha­lina, tuż koło nowego budynku szkoły. Lubi wspo­mi­nać tamte czasy, choć dla jej rodziny były trudne. W cza­sie wojny za śmierć nie­miec­kiego żoł­nie­rza w pobli­skich Łagiew­ni­kach roz­strze­lano dzie­się­ciu Pola­ków, w tym jej ojca. Na miej­scu kaźni teraz stoi pomnik.

– Moja mama była wdową, wyszła drugi raz za mąż i miesz­ka­li­śmy tu, w tym małym domku. Mnie w cza­sie wojny Niemcy zabili ojca, a Lesz­kowi też. Cho­dzi­łam razem z nim do szkoły sie­dem lat. W szkole naszą pierw­szą wycho­waw­czy­nią była pani Halinka Matu­szew­ska. Jakie to były czasy, cho­dzi­li­śmy do szkoły na bosaka, nawet jak się miało jedne buciki, to się oszczę­dzało.

– Duża była wasza klasa?

– Jak zaczy­na­li­śmy, to liczyła dwa­dzie­ścia cztery osoby.

Jak to po woj­nie, w kla­sie zda­rzały się różne rocz­niki dzieci. Pani Jadwiga mówi też, że nie wszy­scy z tych, któ­rzy zaczy­nali, doszli do siód­mej klasy:

– Jak ja koń­czy­łam siódmą klasę, to takie chło­paki koń­czyli, co powinni ze trzy lata wcze­śniej skoń­czyć. Cho­ciaż mie­li­śmy bar­dzo dobrych nauczy­cieli, poma­gali nam. Pani Matu­szew­ska uczyła języka pol­skiego i histo­rii, a pan Matu­szew­ski uczył mate­ma­tyki.

– A Lech z czego był dobry? – pytam.

– On był prze­ciętny – odpo­wiada23.

Wałęsa przy­znaje, że jako takie wyniki miał dzięki matce. „Matka sku­tecz­nie kon­tro­lo­wała moje postępy”. Wielu kole­gów zostaje w kla­sie na następny rok lub wręcz prze­rywa naukę, ale on idzie dalej. „W szkole pol­ski, rysunki czy muzyka szły mi kulawo, ale w mate­ma­tyce do pią­tej klasy – do kiedy przy­kła­da­łem się do nauki – byłem naj­lep­szy”24.

Spo­tkany w Cha­li­nie męż­czy­zna na rowe­rze, który poka­zał mi dawną szkołę i park, jest bar­dzo uczynny, koniecz­nie chce mi jesz­cze poka­zać oto­cze­nie dworu. Po poża­rze i prze­nie­sie­niu szkoły do innego budynku nauczy­ciele z uczniami wciąż tu przy­cho­dzą albo na wycieczki, albo na lek­cje wuefu. Obcho­dzimy budy­nek dookoła, na tyłach dworu męż­czy­zna poka­zuje mi stromy spa­dek terenu. Tam było zej­ście do jeziora. To z tych wycie­czek pani Jadwiga nawet lepiej pamięta Leszka.

– Pamię­tam, że wesoły był chło­pak, aktywny, w piłkę grali. Jak to młody chło­pak, to pobili się, to pograli – mówi pani Jagoda, uśmie­cha­jąc się do wspo­mnień.

Zatem piłka. Tyle że wtedy piłka to szma­cianka albo nawet „wło­sianka”. Szma­cianka ze sta­rych szmat zawi­ja­nych i ubi­ja­nych w twardy kokon, na zewnątrz ufor­mo­wana przez stare poń­czo­chy, przy­naj­mniej taką, ciężką i twardą jak kamień, poka­zy­wał mi w swoim cho­rzow­skim miesz­ka­niu Gerard Cie­ślik.

Oprócz piłki w wiej­skich szko­łach kró­lują zbi­jak, berek czy ska­ka­nie przez trzy­maną z jed­nej strony i wiru­jącą wokół cen­tral­nie usta­wio­nej osoby ska­kankę. Te naj­prost­sze gry wywo­łują wiele krzy­ków, śmie­chu i emo­cji, wygry­wał ten, kto z grupy prze­trwał naj­dłu­żej. Pani Jagoda pamięta, że Lech czę­sto wygry­wał.

Pierw­szy spor­towy suk­ces przy­nosi Lechowi Wałę­sie jesz­cze inna dys­cy­plina, do tego indy­wi­du­alna „Wycho­wawca szkolny (…) pasjo­no­wał się łucz­nic­twem i pod jego kie­run­kiem posta­no­wi­łem i ja spró­bo­wać. Na zawo­dach powia­to­wych zają­łem trze­cie miej­sce, wygry­wa­jąc praw­dziwą skó­rzaną piłkę”25. Skó­rzaną piłką to już cał­kiem ina­czej się grało.

Wokół Popowa, Rusz­kowa, Sobowa, Cha­lina jest i woda. W oko­licy pły­nie Drwęca, jed­nak naj­więk­szą atrak­cją są nie­wiel­kie, ale bar­dzo liczne jeziorka Poje­zie­rza Dobrzyń­skiego. Naj­bliż­sze to Jezioro Cha­liń­skie, tuż za szkołą, to, do któ­rego scho­dzi się stro­mym zej­ściem z pod­wor­skiego parku. Około stu­hek­ta­rowe, na ogół dość płyt­kie, ale miej­scami ma ponad trzy metry głę­bo­ko­ści. „Latem pędzi­li­śmy nad jezioro, gdzie wypły­wało się na głę­bię, aż do utraty tchu. (…) zimą, gdy zamar­zły stawy, a potem spę­kały, ska­ka­li­śmy po krach, a pod nami pięć metrów lodo­wa­tej wody. Taka próba odwagi. Wygry­wał ten, kto dotarł naj­da­lej od brzegu”26. Pani Lewan­dow­ska, kole­żanka z klasy Wałęsy, przy­wo­ły­wana przez Edwarda Szcze­siaka, wspo­mina, że naj­da­lej z klasy wypły­wał Lech27. Pani Jagoda też to pamięta, wypły­wał naj­da­lej, tak, że nauczy­cielka zawsze musiała wołać, żeby wra­cał.

I tak już w życiu jest, w opi­nii grupy wygrywa ten, kto dotrze naj­da­lej.

Pierwsza praca. Odrobek u bambra z sąsiedztwa

Odro­bek. Oprócz pracy w rodzin­nym gospo­dar­stwie dzieci muszą pra­co­wać także u innych gospo­da­rzy. Według sta­rego prze­licz­nika, pocho­dzą­cego jesz­cze z cza­sów pańsz­czy­zny: cztery dni pracy na polu bogat­szego gospo­da­rza pozwala na sko­rzy­sta­nie z jego konia przez jeden dzień. Dzięki temu można zaorać czy zabro­no­wać wła­sne pole czy zwieźć plony. Ale zwy­kle taki odro­bek jest ciężki, jesz­cze cięż­szy niż u sie­bie.

Star­szy brat Lecha Sta­ni­sław powie­dział w 1980 roku repor­te­rowi Jerzemu Sur­dy­kow­skiemu: „Po pod­sta­wówce przez trzy lata robi­łem za parobka u co więk­szych bam­brów, żeby te nasze cztery i pół hek­tara było czym obsiać i obro­bić. Konia nie mie­li­śmy. Za dzień pracy konia, czło­wiek robił u bam­bra cztery dni”28.

I Sta­ni­sław, i Lech zamiast sie­dem lat będą cho­dzili do pod­sta­wówki osiem.

„Mia­łem kło­poty już w szkole pod­sta­wo­wej – powie Lech Wałęsa w 1980 roku Ewie Ber­be­ry­usz – nawet z księ­dzem, z nauczy­cie­lami. Raz, pamię­tam, kie­row­nik szkoły kij poła­mał na mojej gło­wie”29. Z kolei miesz­kanka Cha­lina Hen­ryka Sadow­ska przy­po­mina sobie, że ostat­nią, siódmą klasę „z nie­zna­nych jej przy­czyn” Lech Wałęsa powta­rzał. A zapa­mię­tała go dobrze, bo „była jedną z jego sym­pa­tii”30.

Wiki­pe­dia podaje, że Lech Wałęsa „w 1950 roz­po­czął naukę w szkole pod­sta­wo­wej. W 1959 roz­po­czął naukę w Zasad­ni­czej Szkole Zawo­do­wej w Lip­nie”31. Według por­talu Nasza Klasa Wałęsa cho­dził do ZSZ w Lip­nie w latach 1958–196132. Ofi­cjalne bio­gramy na stro­nie Insty­tutu Lecha Wałęsy33 oraz Ency­klo­pe­dii Soli­dar­no­ści34 o pod­sta­wówce mil­czą. Jeśliby więc do szkoły pod­sta­wo­wej cho­dził w latach 1950–1958, to by zna­czyło, że sied­mio­let­nią pod­sta­wówkę rze­czy­wi­ście ukoń­czył w osiem lat.

Mam przed sobą chyba naj­lep­szą roz­mów­czy­nię, by o to zapy­tać. Pani Jagoda, jego szkolna kole­żanka, w pew­nym sen­sie potwier­dza te wyli­cze­nia, ale kręci głową, tłu­ma­cząc, że to było jesz­cze ina­czej.

– On wtedy skoń­czył siódmą klasę, ale mu jakoś rodzice mówili, żeby… – Nie bar­dzo wie, jak to powie­dzieć.

Cho­dzi jej o to, że w rodzi­nach z tej oko­licy czę­sto zda­rzało się, że rodzice wręcz chcieli, by syn został w szkole rok, dwa lata dłu­żej. Po sied­mio­let­niej pod­sta­wówce, w wieku czter­na­stu lat, był za młody na praw­dziwą pracę, a do śred­nich szkół było za daleko i dojazdy dużo kosz­to­wały. A tak, jeśli zosta­nie w szkole ten rok, dwa, to i do szkoły na miej­scu jesz­cze pocho­dzi, i w gospo­darce pomoże, i do pracy u boga­tego gospo­da­rza na odro­bek pój­dzie. Tak było ze star­szym bra­tem Lecha Sta­ni­sła­wem, tak było i z młod­szym Lechem.

Pani Jagoda Jaku­bow­ska wspo­mina:

– Jak myśmy byli takie dzie­ciaki z czwar­tej klasy, to już cho­dzi­li­śmy do takiego boga­tego gospo­da­rza Cza­cho­row­skiego z Rusz­kowa na zaro­bek. Zaro­bić parę zło­tych. I on [Lech] skoń­czył ze mną siódmą klasę, jesz­cze mam go gdzieś na zdję­ciu, a potem jesz­cze jeden rok powta­rzał. Ale nie to, że nie zdał, tylko cho­dził jesz­cze jeden rok i dopiero póź­niej poszedł do szkoły do Lipna.

Pani Jagoda dobrze rozu­mie zabiegi rodzi­ców kie­ru­ją­cych przy­szło­ścią dzieci, bo i ją one dotknęły. Dyrek­tor Matu­szew­ski długo nama­wiał matkę, żeby posłała zdolną córkę do Wło­cławka, do szkoły peda­go­gicz­nej. Zostać nauczy­cielką, być taką, jak jej uko­chana pani od pol­skiego, to było jej marze­nie. Ale nie, potrzebna była w gospo­dar­stwie i poszła do pobli­skiego Dobrzy­nia do szkoły rol­ni­czej.

Taka była lokalna tra­dy­cja. Zanim Sta­ni­sław i Lech pójdą w świat, popra­cują jesz­cze ciężko na gospo­darce, a potem ich obo­wiązki przejmą młodsi bra­cia: Tade­usz, Zyg­munt i Woj­ciech.

Regina Śnia­decka, kuzynka Wałęsy, ujmuje to kró­cej i dosad­niej:

– To była bida te Wałęsy, każdy dostał kawa­łek ziemi i musiał pobu­do­wać jakiś domek. Żeby obro­bić zie­mię, cho­dzili na robotę do Cza­cho­row­skich.

Kiedy Sta­ni­sław i Lech będą starsi, pójdą do pracy w cegielni Michal­skiego. Zwy­kle praca w takich wiej­skich cegiel­niach jest jesz­cze cięż­sza niż na roli; nosze­nie mokrych cegieł na dłu­gie dechy, na któ­rych mają schnąć, wyrywa ręce w nad­garst­kach. Wyschnięte są już lżej­sze, ale wtedy bie­rze się ich wię­cej i wycho­dzi na to samo.

Szkoła średnia w Lipnie. Elektryk nie do końca jest elektrykiem, ale dom przestaje być domem

Jest rok 1958. Lech koń­czy szkołę pod­sta­wową. Oboje z matką wie­dzą, co dalej. Pój­dzie w ślad za star­szym Sta­ni­sła­wem do zasad­ni­czej szkoły zawo­do­wej w pobli­skim Lip­nie. Trzy­dzie­ści kilo­me­trów PKS-em od domu. W pobliżu są jesz­cze Sierpc, Dobrzyń nad Wisłą, ale Lipno jest już spraw­dzone. Miej­scowa szkoła zawo­dowa ma klasę mecha­ni­za­cji rol­nic­twa. A wokół jest wiele POM-ów, które potrze­bują ludzi do pracy w PGR-ach.

Pań­stwowe ośrodki maszy­nowe to zakłady, które mają maszyny rol­ni­cze, wtedy głów­nie trak­tory, póź­niej także kom­bajny. Świad­czą usługi licz­nym na Pomo­rzu PGR-om. Pozo­sta­wione przez daw­nych nie­miec­kich wła­ści­cieli zie­mie, a także te ode­brane co bogat­szym pol­skich chło­pom, to teraz wie­lo­hek­ta­rowe pań­stwowe gospo­dar­stwa. Dla­tego kształ­cąca mecha­ni­ków maszyn rol­ni­czych zawo­dówka w Lip­nie daje pewną pracę. Może nie naj­lep­szą, ale dla kogoś, kto nie zamie­rza stąd wyjeż­dżać, jest dobrym wybo­rem. Osiem godzin pracy w POM-ie lub PGR-ze, a potem obróbka wła­snego pola.

– Sam pan pod­jął decy­zję o szkole śred­niej, o wyjeź­dzie do inter­natu? – pytam Lecha Wałęsę pod­czas wywiadu w stycz­niu 2020 roku.

– Tak, tylko trzeba pamię­tać, że były ogra­ni­cze­nia, przede wszyst­kim mate­rialne. Rodzice nie byli w sta­nie pła­cić mi za dojeż­dża­nie, a nawet z mojej wio­ski nie było dobrego dojazdu. Naj­bli­żej było Lipno i Wło­cła­wek, więc szkoły po pod­sta­wówce trzeba było poszu­kać gdzieś tutaj – mówi mi.

Jerzy Sur­dy­kow­ski, dzien­ni­karz „Życia Lite­rac­kiego”, jest w stoczni pod­czas strajku w sierp­niu 1980 roku. Potem, od wrze­śnia, przy­jeż­dża regu­lar­nie do Mię­dzy­za­kła­do­wego Komi­tetu Zało­ży­ciel­skiego w Gdań­sku, by roz­ma­wiać z Lechem Wałęsą. W paź­dzier­niku i listo­pa­dzie 1980 roku wybiera się na Kujawy, w jego rodzinne strony. Przed­tem prosi go o jakieś namiary na rodzinę. I tu spo­tyka go zasko­cze­nie. Jerzy Sur­dy­kow­ski mówi mi w 2020 roku, że trudno mu było wtedy coś wycią­gnąć od Wałęsy, jakby się wsty­dził rodzin­nych stron.

– Wałęsa kła­mał bez­czel­nie – śmieje się. – Ja go pyta­łem, jakich ma krew­nych i gdzie. A on: „Nie mam żad­nych krew­nych!”. Ale dotar­łem do nich i były bar­dzo fajne roz­mowy.

Nie­znie­chę­cony, a może tym bar­dziej cie­kawy, jedzie. Tra­fia mię­dzy innymi do zespołu szkół w Lip­nie, roz­ma­wia z ówcze­snym dyrek­to­rem. Ten poka­zuje mu doku­menty uczniów przy­ję­tych do szkoły. Wtedy, na jesieni 1980 roku, Sur­dy­kow­ski wyno­to­wuje: „Na stro­nie 375 wiel­kiej księgi wpis: «Wałęsa Lech, syn Feli­cji i Bole­sława, naro­do­wość pol­ska, zawód ojca – rol­nik, przy­jęty do szkoły na pod­sta­wie świa­dec­twa. Pierw­szy wrze­śnia 1959 roku»”35 (a nieco wyżej, na stro­nie 335 znaj­duje nazwi­sko Sta­ni­sława Wałęsy, star­szego brata, który uczęsz­czał do tej samej szkoły kilka lat wcze­śniej).

Szkoła leży na skraju mia­sta w dużym pod­wor­skim parku. „U wej­ścia do parku z wyso­kiego wzgó­rza pano­wała nad oko­licą figura św. Anto­niego. Święty Antoni miał chyba ochra­niać miesz­kań­ców Lipna, a zwłasz­cza młode dziew­częta od zarazy, jaką byli ucznio­wie zawo­dówki. Szkoła nie cie­szyła się w mie­ście naj­lep­szą opi­nią” – przy­znaje sam Wałęsa. Jej poziom jest typowo zawo­dowy, na potrzeby przy­szłego pra­cow­nika POM-u: „Przed­mioty ogólne – język pol­ski, mate­ma­tyka, histo­ria czy geo­gra­fia – wszystko tylko w zary­sie, na pozio­mie nie­stwa­rza­ją­cym trud­no­ści. (…) Naj­cie­kaw­sze dla mnie były zaję­cia w dobrze wypo­sa­żo­nych warsz­ta­tach szkol­nych, gdzie, mogę powie­dzieć, nauczy­łem się fachu. (…) Nie­stety, i trzeba to przy­znać, naj­go­rzej szła mi nauka histo­rii”36 – napi­sze.

„Szkoła zawo­dowa kształ­ciła uczniów, któ­rzy miesz­kali w inter­na­tach, gdzie obo­wią­zy­wały surowe reguły (…) Wałęsa oka­zał się bie­gły w czę­ści zajęć zwią­za­nych z mecha­niką i otrzy­my­wał lep­sze od prze­cięt­nych oceny z mate­ma­tyki, wycho­wa­nia fizycz­nego i – ku zdu­mie­niu wszyst­kich – z zacho­wa­nia, mimo że był nie­ustan­nie upo­mi­nany za pale­nie, nosze­nie czapki w kie­szeni i za imper­ty­nen­cję”. Angiel­ski bio­graf Wałęsy Roger Boyes chyba nieco z prze­sadą twier­dzi, że to dzięki temu, iż „był w inter­na­cie kimś w rodzaju przy­wódcy gangu i uda­wało mu się utrzy­my­wać tam porzą­dek, co doce­niali nauczy­ciele”37.

Lech Wałęsa w Dro­dze nadziei wspo­mina, że z więk­szo­ści przed­mio­tów wycho­dził „na «dosta­tecz­nie». Na świa­dec­twie ukoń­cze­nia szkoły są dwie czwórki: z gospo­dar­stwa przed­się­bior­stwa i z przy­spo­so­bie­nia fizycz­nego, oraz piątka ze spra­wo­wa­nia. Z tym spra­wo­wa­niem mia­łem jed­nak po dro­dze kło­poty, kil­ka­krot­nie na radzie peda­go­gicz­nej kry­ty­ko­wano moje eks­cesy. Czę­sto ury­wa­łem się z kole­gami z inter­natu (…) do mia­sta. Przy­ła­py­wano nas tam na pale­niu papie­ro­sów (…) Nad­szarp­niętą opi­nię «pala­cza i roz­ra­bia­cza» sta­ra­łem się zre­ha­bi­li­to­wać w dniach, kiedy w inter­na­cie przy­pa­dał mój dyżur»”38.

Jerzy Sur­dy­kow­ski w 1980 roku sie­dział w gabi­ne­cie dyrek­tora Zespołu Szkół Zawo­do­wych w Lip­nie, czy­tał i prze­pi­sy­wał do repor­ter­skiego notat­nika wpis wycho­wawcy z inter­natu z 17 listo­pada 1960 roku: „Wałęsa Lech – roz­ra­biacz i palacz”, a z 26 stycz­nia 1961 roku: „Mło­dzież wycho­dzi do mia­sta bez nakry­cia głowy, mię­dzy innymi wycho­wa­nek Wałęsa z gołą głową i czapką w kie­szeni. Pro­po­zy­cja obni­że­nia oceny ze spra­wo­wa­nia”39.

Inny z prze­py­ta­nych przez Sur­dy­kow­skiego wycho­waw­ców z inter­natu ma lep­sze wspo­mnie­nia: „Dobrze go pamię­tam. Sta­now­czy, ale spo­kojny. Jak coś chciał zro­bić, to zro­bił. Zdol­no­ściami spe­cjal­nymi nie wyróż­niał się. Dobry był w zasa­dzie. Pogodny. Kole­żeń­ski”40.

Sur­dy­kow­ski spo­tyka się też z Józe­fem Wyckem, kolegą Wałęsy z inter­natu, który mu mówi: „Co ja tam będę opo­wia­dał. Na dach za facjatę żeśmy kurzyć cho­dzili”. W tym wieku nie jest to jakieś wiel­kie prze­wi­nie­nie, ale nałóg na lata pozo­sta­nie.

Z doku­men­tów szkoły repor­ter wyno­to­wuje jesz­cze: „Wałęsa Lech, czło­nek ZMS, postawa moralno-poli­tyczna wła­ściwa. Należy do LPŻ”. Skrót ZMS ozna­cza Zwią­zek Mło­dzieży Socja­li­stycz­nej, a LPŻ to Liga Przy­ja­ciół Żoł­nie­rza.

– Nie przy­znaje się do tego, ale był człon­kiem ZMS-u. No, ale wtedy wszy­scy byli. Cała jego klasa pew­nie była – mówi mi dzi­siaj Sur­dy­kow­ski.

Zanim repor­ter poże­gna się z dyrek­to­rem w Lip­nie, ogląda jesz­cze zdję­cia szkoły z lat sześć­dzie­sią­tych. Na fasa­dzie budynku wisi napis: „Niech żyje nie­śmier­telna idea mark­si­zmu-leni­ni­zmu”.

W poło­wie lat osiem­dzie­sią­tych, przy oka­zji wywiadu do Drogi nadziei, Lech Wałęsa także patrzy na swoje zdję­cia z tego okresu. W przy­szkol­nym parku stoi on, trzech kole­gów, pew­nie z klasy lub inter­natu, i dwie kole­żanki. Może z innej szkoły w Lip­nie, w każ­dym razie rówie­śniczki. Lech Wałęsa, patrząc na jedno z nich, zauważa: „Mam na sobie mocno u dołu zwę­żone spodnie, jasną koszulę z zawią­zaną pod szyją chustką-apaszką. (…) w pozach nie­dba­łość, wysty­li­zo­wana na «wiej­skie biki­niar­stwo»”. A co do dziew­cząt, wydaje się bar­dziej „do przodu” niż jego kole­dzy. „(…) tu mia­łem naj­wię­cej fan­ta­zji. Pra­wie na wszyst­kich uję­ciach trzy­mam bli­sko sie­bie to jedną, to drugą dziew­czynę, a pozo­stali kole­dzy bar­dziej sta­ty­stują. Dziew­czyny wyraź­nie wyry­wają się z zabor­czych objęć, chcą i nie chcą”41.

„Dziew­czyny chcą i nie chcą” to dyle­mat nie tylko Lecha Wałęsy, ale u niego samego jesz­cze kilka razy powróci.

Lech Wałęsa oce­nia swój i kole­gów ze zdję­cia wiek na sie­dem­na­ście lat. Jeśli jest wio­sna 1960, to jest to druga klasa szkoły, jeśli jesień – trze­cia, ostat­nia. Tak czy owak, powoli koń­czy szkołę i nie­długo pój­dzie do pracy. Na koniec tego okresu sam sie­bie pod­su­mo­wuje tak: „Jedno, co ude­rza, to moja nie­mała pew­ność sie­bie, widoczna w gestach i posta­wie”.

Zespół szkół w Lip­nie ma kilka róż­nych spe­cja­li­za­cji: mecha­nik, mecha­nik rol­nic­twa, elek­tryk, kowal (zapewne prze­my­słowy) oraz kowal-ślu­sarz. Pro­file pro­wa­dzone są naprze­mien­nie, nie każdy w każ­dym roku. Co prawda w 1958 roku jest pierw­sza klasa o pro­filu elek­trycz­nym, ale ówcze­sne dro­bia­zgowe notatki Sur­dy­kow­skiego przy­no­szą kolejną zagadkę.

Pro­to­kół z egza­minu koń­co­wego:

Język pol­ski „Moja praca w warsz­ta­tach szkol­nych i próba jej oceny” – dosta­teczny.

Prak­tyczna nauka zawodu: „Część ruchoma i stała piłki do cię­cia metali” – dosta­teczny.

Piątki tylko ze spra­wo­wa­nia (mimo wszystko) i ze sportu.

Spe­cjal­ność: mecha­nik rol­ni­czy.

Ocena ogólna: dosta­teczny.

Lipno, Włocławek

A więc to nie klasa elek­tryczna, tylko mecha­ni­za­cji rol­nic­twa? To by się zga­dzało – w 1959 roku w ZSZ Lipno nie było klasy elek­trycz­nej, za to były: kowal­stwo (wycho­wawca Jan Sie­ciń­ski), mecha­nik (wycho­waw­czyni Ewa Pogo­rzel­ska) i mecha­nik rol­ni­czy wła­śnie (L. Ziem­le­wicz)42.

Prze­glą­da­jąc na Naszej Kla­sie prze­waż­nie puste pro­file klas szkoły w Lip­nie, nie­ocze­ki­wa­nie tra­fiam na zakładkę klasy elek­trycz­nej z lat 1958–1961. Jakiś ano­ni­mowy inter­nauta napi­sał w 2008 roku: „to hanba klasa leszka naszego PRE­ZY­DENTA, i pusto. Wstyd”43.

Ale nie ma racji. Ja, może bez więk­szego prze­ko­na­nia, lecz bar­dziej z repor­ter­skiego obo­wiązku szu­kam dalej i – nie­spo­dzianka. Na pro­filu klasy „mecha­nik” jest czwórka daw­nych uczniów, w tym… Lech Wałęsa! Jest dokład­nie tak, jak tego chcą uparte notatki Sur­dy­kow­skiego. A więc Lech Wałęsa nie jest elek­try­kiem z wykształ­ce­nia, choć na pewno zosta­nie – w przy­szło­ści – elek­try­kiem z zawodu.

Ale jest jesz­cze coś. W tym okre­sie poja­wia się pewna luka w ofi­cjal­nym życio­ry­sie Lecha Wałęsy.

– Rodzice nie byli w sta­nie pła­cić mi za dojeż­dża­nie, a nawet z mojej wio­ski nie było dobrego dojazdu. Naj­bli­żej było Lipno i Wło­cła­wek, więc szkoły po pod­sta­wówce trzeba było poszu­kać gdzieś tutaj – powie­dział mi Lech Wałęsa w lutym 2020 roku.

– Czę­sto pan wra­cał do domu w cza­sie nauki w Lip­nie, kiedy zamiesz­kał pan już w inter­na­cie? – pytam, cho­ciaż w momen­cie wywiadu jesz­cze nie wie­dzia­łem o Domu Mło­dzieży we Wło­cławku.

– W nie­dziele inter­nat nie był czynny, trzeba było więc jechać do domu, cho­ciażby po to, żeby jeść44 – odpo­wie­dział mi wymi­ja­jąco Lech Wałęsa.

Nie do końca to prawda, bo oprócz inter­natu w Lip­nie i rodzin­nego domu było wtedy w jego życiu jesz­cze jedno miej­sce. Pań­stwowy Dom Mło­dzieży we Wło­cławku. Tuż po woj­nie w całej Pol­sce było dużo takich ośrod­ków. Były jesz­cze pań­stwowe domy dzieci, ale PDM-y były nieco innymi pla­ców­kami. W tym trud­nym, powo­jen­nym okre­sie peł­niły różne funk­cje, po czę­ści były domami dla powo­jen­nych sie­rot. Jed­nak czę­ściej poma­gały bied­niej­szym i wie­lo­dziet­nym rodzi­nom, roz­dzie­la­jąc pomoc, głów­nie mate­rialną, tro­chę jak dzi­siej­sze MOPS-y, a także pro­wa­dziły szkoły z inter­na­tami dla mło­dzieży trud­nej, z pro­ble­mami. W histo­rii tego kon­kret­nego ośrodka we Wło­cławku napi­sano, że został utwo­rzony w 1945 roku i jest „prze­zna­czony dla chłop­ców nie­do­sto­so­wa­nych spo­łecz­nie w wieku od 14 do 18 lat”45.

Lech Wałęsa o tej pla­cówce nie wspo­mina, ale wygląda na to, że on raz miesz­kał tam, a raz w inter­na­cie w Lip­nie.

Pań­stwowy Dom Mło­dzieży im. Jana Kiliń­skiego we Wło­cławku zało­żony został w 1945 roku. Sta­ni­sław, star­szy brat Lecha, wyraź­nie o nim wspo­mina w 1980 roku w roz­mo­wie z Jerzym Sur­dy­kow­skim: „Takiej biedy i takiego życia nikt dziś nie pamięta. Nawet lepiej, że się nie pamięta, bo po co? Jak zro­zu­mieć, że komuś nie star­czyło nawet na to, żeby dzieci posłać do szkoły, choć szkoła bez­płatna. Na por­tki nie star­czało, na zeszyty i ołó­wek. Tro­chę «cio­cia UNRRA» poma­gała, ale tylko dla­tego fachu można było się wyuczyć, że wziął nas pod opiekę ten Pań­stwowy Dom Mło­dzieży, dawali ubra­nie, zapo­mogi, bez­płatny inter­nat. Raz nawet na wycieczkę zawieźli…”46. Nie mówi, że cho­dzi o PDM we Wło­cławku, ale to jedyna taka pla­cówka w oko­licy. Paweł Zyzak w 2007 roku otrzy­mał pismo z Mło­dzie­żo­wego Ośrodka Wycho­waw­czego (nowa nazwa PDM we Wło­cławku) przy ulicy Leśnej 24, w któ­rym MOW przy­znaje jedy­nie: że „Lech Wałęsa (…) figu­ruje w ewi­den­cji wycho­wan­ków Pań­stwo­wego Domu Mło­dzieży im. Jana Kiliń­skiego we Wło­cławku. Pan Lech Wałęsa przy­był do Pań­stwo­wego Domu Mło­dzieży dnia 01.11.1958 r. i umiesz­czony został w inter­na­cie Zasad­ni­czej Szkoły Mecha­ni­za­cji Rol­nic­twa w Lip­nie”47.

Ano­ni­mowa miesz­kanka Łocho­cina miała dopre­cy­zo­wać, że młody Lech Wałęsa do PDM-u dojeż­dża w week­endy, kiedy zamknięty jest inter­nat szkoły w Lip­nie.

Naj­praw­do­po­dob­niej było tak, że ich ambitna matka Feliksa chciała wycho­wać i wykształ­cić synów, żeby nie musieli żyć z tego kawałka lichej ziemi, którą mieli do podziału na sze­ściu synów i córkę. Jak w latach czter­dzie­stych z zawsty­dze­niem otwie­rała paczkę od Janiny, przy­rod­niej sio­stry z Ame­ryki, tak pod koniec lat pięć­dzie­sią­tych sta­rała się o pomoc dla dzieci w naj­bliż­szym PDM-ie. Innym, choć pośred­nim dowo­dem na to, że Lech Wałęsa, jeśli nie mieszka regu­lar­nie w week­endy w PDM-ie we Wło­cławku, to przy­naj­mniej czę­sto tam nocuje, jest ten, że kiedy w 1990 roku zostaje pre­zy­den­tem, funk­cjo­na­riu­sze Urzędu Ochrony Pań­stwa przy­jeż­dżają i zabie­rają doku­menty doty­czące Lecha Wałęsy z Zasad­ni­czej Szkoły Zawo­do­wej w Lip­nie i Mło­dzie­żo­wego Ośrodka Wycho­waw­czego we Wło­cławku. Dziś ZSZ w Lip­nie zdobi tablica poświę­cona naj­bar­dziej zna­nemu wycho­wan­kowi szkoły („W tej szkole uczył się Lech Wałęsa – lau­reat poko­jo­wej Nagrody Nobla – Lipno 1990”), a on sam dość dużo i cie­pło pisze o niej w Dro­dze nadziei, nato­miast MOW w pobli­skim Wło­cławku takiej tablicy nie ma. Na pierw­szej stro­nie por­talu Zespołu Szkół Tech­nicz­nych w Lip­nie wisi zdję­cie, na któ­rym dum­nie stoi Lech Wałęsa48, nato­miast strona MOW we Wło­cławku jest nad wyraz skromna, a naj­słyn­niej­szy miesz­ka­niec tutej­szego inter­natu woli mówić, że co tydzień w pią­tek wra­cał do domu.

Mechanik elektrykiem

Że z tylu róż­nych dróg przez życie każdy ma prawo wybrać…

Sta­ni­sław Sta­szew­ski,Bal kre­śla­rzy

Rok 1961.

„Wraz z balem szkol­nym na zakoń­cze­nie nauki koń­czył się rów­nież etap bez­tro­skiego życia i trzeba było pod­jąć nor­malną pracę zawo­dową”49. Osiem­na­sto­letni Lech Wałęsa po skoń­cze­niu szkoły wraca w pobli­skie strony, ale już nie do domu.

„Zna­la­złem się od razu w pobli­skim POM-ie w Łocho­ci­nie. Bra­ko­wało elek­tryka, więc przy­jęto mnie na to sta­no­wi­sko”50. Pamię­tamy, że młody Wałęsa ukoń­czył klasę „mecha­nik rol­ni­czy” i po egza­mi­nie koń­co­wym otrzy­mał spe­cjal­ność mecha­nik rol­nic­twa. Ale to nic dziw­nego, że został teraz elek­try­kiem, ówcze­sne maszyny rol­ni­cze mają pro­stą budowę, mecha­nika i elek­tryka na tym pozio­mie są łatwe w obsłu­dze. Sami rol­nicy potra­fią zro­bić wiele rze­czy przy swych maszy­nach, a co dopiero pra­cow­nicy POM-ów, i ten pierw­szy angaż usta­wia Lecha Wałęsę na resztę życia jako elek­tryka.

Póź­niejsi jego kole­dzy z Gdań­ska i Wol­nych Związ­ków Zawo­do­wych będą podzie­leni w tej spra­wie. Andrzej Bulc, rów­nież pra­cu­jący przez jakiś czas jako elek­tryk na wydziale W-4 w stoczni (potem, po ukoń­cze­niu tech­ni­kum, jako elek­tro­nik), powie, że Lech Wałęsa nie był elek­trykiem, a jeśli już, to tylko do dwu­na­stu wol­tów, czyli z upraw­nie­niami do wymiany żarówki w samo­cho­dzie. Ale inny kolega Lecha Wałęsy z WZZ i sąsiad ze Sto­gów Józef Dro­goń (rów­nież elek­tryk i tech­nik łącz­no­ści) tłu­ma­czy mi, że o upraw­nie­niach elek­tryka nie decy­duje szkoła:

– Powiem tak, nie miało zna­cze­nia, czy był elek­tryk z wykształ­ce­nia czy nie. Ważne, że miał upraw­nie­nia.

– Jakie?

– SEP-owskie51. W wielu zawo­dach jest tak, że nie musisz być elek­try­kiem, żeby mieć upraw­nie­nia SEP. Mecha­ni­za­cja rol­nic­twa, okej, ale zdał egza­min w SEP i mając te upraw­nie­nia, mógł pra­co­wać jako elek­tryk. Żar­to­wano, że to był elek­tryk na dwa­na­ście wol­tów, bo repe­ro­wał maszyny rol­ni­cze, samo­chody. Ale nie ma cze­goś takiego jak upraw­nie­nia na dwa­na­ście wol­tów, są upraw­nie­nia do jed­nego kilo­wata i upraw­nie­nia powy­żej jed­nego kilo­wata. Ten do jed­nego kilo­wata może robić wszyst­kie urzą­dze­nia, a z upraw­nie­niami powy­żej rów­nież sieci ener­ge­tyczne. Wtedy zda­wało się takie egza­miny w dwóch miej­scach w Gdań­sku, ale mógł je zdać jesz­cze u sie­bie. Jak przy­je­chał do Gdań­ska, to mógł mieć upraw­nie­nia, i dostał w stoczni pracę elek­tryka.

Łocho­cin, miej­sce pierw­szej pracy Lecha Wałęsy, leży na dobrze mu zna­nej tra­sie z Lipna do Wło­cławka. Około dwu­dzie­stu kilo­me­trów od rodzin­nego domu, do któ­rego coraz rza­dziej zagląda. Kiedy Oriana Fal­laci w 1980 roku pyta Wałęsę o jego reli­gij­ność, on w odpo­wie­dzi przy­wo­łuje wła­śnie ten czas pomię­dzy Lip­nem a Łocho­cinem, mię­dzy koń­cem szkoły a pod­ję­ciem pierw­szej pracy w POM-ie:

„Zawsze był pan taki reli­gijny?

– Tak, tak. Zawsze. Mam na to świad­ków, pro­szę spy­tać biskupa! Także w szkole! (…) Tylko mię­dzy sie­dem­na­stym a osiem­na­stym rokiem życia odda­li­łem się od wiary. I zaczą­łem uży­wać życia. Pry­watki, dziew­czyny, alko­hol. Potem coś się wyda­rzyło. Któ­re­goś dnia prze­mar­z­łem, byłem zmę­czony i szu­ka­łem miej­sca, w któ­rym mógł­bym usiąść. A ponie­waż w oko­licy był tylko kościół, wsze­dłem do środka. Usia­dłem w ławce, w cie­ple i od razu poczu­łem się tak dobrze, że od tej chwili prze­sta­łem być obi­bo­kiem. Nie żebym teraz był anio­łem, co to, to nie. Anioły nie ist­nieją, a ja nie jestem anio­łem, raczej dia­błem. Ale codzien­nie rano cho­dzę do kościoła, przyj­muję komu­nię, a jeśli mam na sumie­niu jakieś grzeszki, przy­stę­puję do spo­wie­dzi. Mówię tak, bo w sumie jestem porząd­nym czło­wie­kiem, nie mam sobie nic do zarzu­ce­nia. W całym swoim życiu upi­łem się tylko dwa razy, za pierw­szym razem pod­czas służby woj­sko­wej, a za dru­gim w zawo­dówce. A jeśli cho­dzi o dziew­czyny…”52.

Lech Wałęsa, zdję­cie legi­ty­ma­cyjne z lat sześć­dzie­sią­tych. Ze zbio­rów IPN

Może jed­nak było nieco ina­czej? Przy oka­zji kolej­nej wer­sji auto­bio­gra­fii, wyda­nej w 2007 roku, Lech Wałęsa ten wstrząs duchowy prze­nosi na inny czas i inne miej­sce. Już nie osiem­na­ście lat i nie Łocho­cin. „Gdzieś mię­dzy dwu­dzie­stym a dwu­dzie­stym pią­tym rokiem życia sporo grze­szy­łem. Puści­łem się w mło­dość, w zabawę. Kie­dyś, bar­dzo zmę­czony, chcąc gdzieś odpo­cząć, wsze­dłem do kościoła przy dworcu w Gdań­sku. (…) Od tam­tego czasu nie opu­ści­łem ani jed­nej mszy nie­dziel­nej czy świą­tecz­nej”53.

A po latach, klu­cząc w wywia­dach i gubiąc tropy, jak z kape­lu­sza wyciąga tę albo inną wer­sję. Przy­kła­dowo w 1980 roku mówi Jerzemu Sur­dy­kow­skiemu, że w mło­do­ści chciał być księ­dzem, aby „robić ludziom dobrze” (podob­nie Oria­nie Fal­laci w 1981 roku). Jeśli jeste­śmy już przy tej chyba naj­mniej praw­do­po­dob­nej wer­sji życia Wałęsy, w auto­bio­gra­fii Droga nadziei (z 1984 i 1990 roku) o moż­li­wo­ści zosta­nia księ­dzem nie wspo­mina ani sło­wem, za to w Dro­dze do wol­no­ści z 1991 roku pisze, że nie tyle chciał, ile miał zostać księ­dzem: „Ja też byłem brany pod uwagę jako przy­szły ksiądz, ale jakoś nie cią­gnęło mnie, zwłasz­cza kiedy zoba­czy­łem, że są na świe­cie dziew­czyny”54.

No wła­śnie, dziew­czyny.

Ale zanim doj­dziemy do dziew­czyn, warto wspo­mnieć, że takie „warian­towe” trak­to­wa­nie swej bio­gra­fii zosta­nie Lechowi Wałę­sie na zawsze. Stąd będą liczne, czę­sto sprzeczne, wer­sje wyda­rzeń z jego życia.

Żona, rodzina, dzieci? Za wcześnie

…każdy ma prawo wybrać źle.

Sta­ni­sław Sta­szew­ski,Bal kre­śla­rzy

W okre­sie pracy Lecha Wałęsy w POM-ie Łocho­cin (oraz pomi­ja­nej we wspo­mnie­niach filii w pobli­skim Lubi­nie) w jego życiu poja­wia się Wanda.

W tym samym Łocho­ci­nie, nie­da­leko POM-u, mieszka z rodzi­cami Leszek Śmie­chow­ski. Zna dobrze Lecha, widuje go codzien­nie popo­łu­dniami, po pracy, a w week­endy na zaba­wach w oko­licz­nych wsiach. Zabawy jak zabawy, zawsze jakiś alko­hol, cza­sem bójka, ale przede wszyst­kim muzyka i dziew­czyny. Na jed­nej z takich zabaw Lech Wałęsa poznaje Wandę.

Wanda ma dopiero 19 lat, jest szczu­pła, ma ciemne włosy. Mieszka na gra­nicy Łocho­cina i Cheł­micy, w przy­siółku nazy­wa­nym Cyprianka. Za drogą Lipno–Wło­cła­wek z Łocho­cina do Cyprianki jest jakieś trzy i pół kilo­me­tra, ale na skróty, polami i laskiem, już tylko nieco ponad dwa. Leszek Śmie­chow­ski mieszka przy głów­nej dro­dze i kilka razy w tygo­dniu wita się z Lechem, jak ten idzie od POM-u i za jego domem skręca na Cypriankę. Cześć, cześć, na takiej małej wsi każdy wie, do któ­rej panny cho­dzi kawa­ler.

Lech Wałęsa też ma 19 lat i chyba jak każ­dego mło­dzieńca w tym wieku prze­raża go myśl o ożenku, dzie­ciach. Pamię­ta­jąca tę parę sąsiadka Wandy Halina Pod­gór­ska mówi mi, że to Wanda chciała poważ­niej­szego związku. Miała wtedy ciężki okres. Prze­nio­sła się do Cyprianki, żeby opie­ko­wać się nie­do­łęż­nymi dziad­kami, a w rodzin­nym domu miała jesz­cze ciężko chorą matkę. I tak bie­gała od jed­nego domu do dru­giego. Mimo tych obo­wiąz­ków oraz róż­nic w podej­ściu do przy­szło­ści mło­dzi czę­sto się spo­ty­kają, prze­waż­nie wie­czo­rami, po pracy Lecha. Wanda zacho­dzi w ciążę. Mimo to Wałęsa nie chce się żenić. A kiedy się roz­stają, Lech Wałęsa stara się o prze­nie­sie­nie do filii POM-u Łocho­cin w Lubi­nie. To jakieś dwa­dzie­ścia kilo­me­trów na pół­noc od Łocho­cina, za Lip­nem. Śmieszna odle­głość jak na ucieczkę od prze­szło­ści, ale w wiej­skich warun­kach może i jest to cał­kiem daleko. Tym bar­dziej że w dro­dze do Lubina, mija­jąc Lipno i jadąc na Kikół, trzeba skrę­cić w szczere pola i dopiero po kilku kilo­me­trach jest mała wieś wci­śnięta mię­dzy cał­kiem spore jezioro i las. W gąsz­czu polnych dróg i plą­ta­niny przy­siół­ków lepiej zapy­tać o drogę miej­sco­wych. Muszę przy­znać, że jak na tę oko­licę to koniec świata.

Wanda jesz­cze po raz ostatni pró­buje wpły­nąć na Lecha. Podobno za namową sąsia­dek z Cyprianki jedzie do Popowa, do matki Lecha. Odnaj­duje dom Wałę­sów. Jak wygląda ich roz­mowa, nie wiemy. Na pewno nic nie uzy­skuje.

Wałęsa dosłow­nie zaszywa się w małym zakła­dzie na odlu­dziu. Pro­sto po pracy wraca do kwa­tery pra­cow­ni­czej, małego poko­iku na stry­chu nad budyn­kiem POM-u. Z cza­sem wynaj­muje pokoik na pod­da­szu pobli­skiego pry­wat­nego domu. Zacho­dzi też do poło­żo­nego naprze­ciw POM-u gospo­dar­stwa pań­stwa Maty­ja­si­ków. Kupuje mleko, owoce, a przy oka­zji zaga­duje do ich córki. Ale jest chyba jesz­cze za wcze­śnie na romans po kło­po­tach z Łocho­cina.

Pra­cow­nicy POM-u i miesz­kańcy Lubina pamię­tają, że Wałęsa więk­szość czasu po pracy spę­dza u sie­bie na pod­da­szu. Cza­sem tylko przy­jeż­dża do niego rówie­śnik na moto­rze. Mili­cjant. Podobno kuzyn albo jakiś dal­szy krewny.

Z jed­nym z pra­cow­ni­ków POM-u po pracy wycho­dzi na ryby nad pobli­skie stawy, jeziorka, któ­rych jest tutaj zatrzę­sie­nie. Ta woda to jedyna roz­rywka w oko­licy. Woda będzie też przy­czyną pierw­szej tra­ge­dii w jego doro­słym życiu.

W 1963 roku rodzi się syn Wandy Grze­gorz. Wanda już wie, że będzie go wycho­wy­wać sama. Tym­cza­sem Lech dostaje powo­ła­nie do woj­ska, z ulgą rzuca pracę w Lubi­nie i wyjeż­dża do jed­nostki woj­sko­wej w Kosza­li­nie.

Szeregowiec kapralem. Po raz pierwszy szumi wąs Wałęsy

Kolej­nym eta­pem życia Lecha Wałęsy, wtedy bar­dzo typo­wym dla 19-lat­ków, a szcze­gól­nie chłop­skich czy robot­ni­czych synów, jest woj­sko. Sam Lech Wałęsa o tym okre­sie mówi bar­dzo oszczęd­nie, można powie­dzieć, że wręcz go omija. „Po dwóch latach pracy powo­łany zosta­łem do woj­ska. W 1965 roku wró­ci­łem w rodzinne strony”55. Dwa zda­nia, koniec i kropka. Ale nie dla bio­gra­fów. Jako rekrut, a z zawodu elek­tryk, tra­fia do bata­lionu łącz­no­ści 8. Dywi­zji Zme­cha­ni­zo­wa­nej w Kosza­li­nie. Rok po Wałę­sie do jed­nostki tra­fia Hen­ryk Parol z Gdań­ska, rocz­nik 1944. Kilka lat póź­niej będą sąsia­dami na gdań­skim osie­dlu Stogi. Kiedy na Sto­gach pytam o Hen­ryka Parola, napo­tkany męż­czy­zna od razu wie, o kogo cho­dzi. Mówi:

– Pan Hen­ryk, kolega Wałęsy z woj­ska, taki wysoki, lekko zgar­biony, będzie tu gdzieś szedł z rekla­mówką do sklepu, w kożuszku, zoba­czy pan.

I rze­czy­wi­ście, opis jest tak celny, że poznaję go od razu. W moją stronę idzie wysoki, lekko zgar­biony męż­czy­zna w kożuszku z rekla­mówką w ręce. Kiedy zaga­duję, uśmie­cha się.

– Byłem z nim w woj­sku. Ja posze­dłem w sześć­dzie­sią­tym czwar­tym roku na jesienny pobór, a on już był rok. To była „ope­lotka”, bate­ria prze­ciw­lot­ni­cza. Jak ja przy­sze­dłem, on już był kapra­lem. I spo­tka­li­śmy się w bate­rii. Był moim dowódcą przez chwilę, na mło­dym rocz­niku, na uni­tarce, czyli okre­sie przed przy­sięgą. Posze­dłem w paź­dzier­niku, a w grud­niu mia­łem przy­sięgę. I wtedy był moim dowódcą.

Wałęsa w woj­sku bar­dzo szybko się akli­ma­ty­zuje, po pierw­szych kilku mie­sią­cach uni­tarki zostaje wyty­po­wany do odby­cia prze­szko­le­nia w Szkole Pod­ofi­ce­rów i Młod­szych Spe­cja­li­stów Wojsk Łącz­no­ści nr 10 w Świe­ciu. W tym nie­wiel­kim mie­ście nad Wisłą ze sta­rym zam­kiem krzy­żac­kich kom­tu­rów nie jest już zwy­kłym sze­re­gow­cem. Jest ele­wem, słu­cha­czem szkoły woj­sko­wej, co prawda dla naj­niż­szych stopni pod­ofi­cer­skich, ale w przy­padku pobo­ro­wego to i tak bar­dzo dużo.

Moi roz­mówcy, póź­niejsi współ­pra­cow­nicy Wałęsy z lat osiem­dzie­sią­tych, pod­kre­ślają ten awans. Jerzy Sur­dy­kow­ski o tym okre­sie pisze: „opi­nia z woj­ska jak nagły prze­błysk przy­szło­ści: «Inte­li­gentny. Chętny do nauki. Sta­now­czy. Zna­ko­mity dowódca»”56. Skąd ten cyto­wany w książce Sur­dy­kow­skiego tekst? Tym razem w swo­ich Notat­kach gdań­skich nie podał źró­dła, jak w przy­padku doku­men­tów szkoły w Lip­nie, a dziś już nie pamięta, skąd wziął ten cytat. W każ­dym razie w trak­cie odby­wa­nia zasad­ni­czej służby Lech Wałęsa doszedł do kaprala, co jest pew­nym osią­gnię­ciem.

Według Andrzeja Celiń­skiego, współ­pra­cow­nika KOR-u (Komi­tet Obrony Robot­ni­ków) i doradcy Wałęsy z lat osiem­dzie­sią­tych, „ten kapral to był dla niego bar­dzo dużo. Kaprala w zasad­ni­czej służ­bie woj­sko­wej dosta­wali chłopcy po matu­rze. Bez matury kaprala się nie dosta­wało. Bar­dzo rzadko się dosta­wało i kapral to było naj­wię­cej, co można było dostać po wyj­ściu z woj­ska, z poboru. To był bar­dzo wysoki sto­pień woj­skowy. Ze star­szym sze­re­go­wym na ogół się z woj­ska wycho­dziło. Dla niego to był ogromny zaszczyt. (…) Mówiono, że był świet­nym żoł­nie­rzem. (…) Był uży­teczny, umiał coś zro­bić. Miał potrzebę przy­wódz­twa. Nie bał się”57.

– Jak go pan pamięta? – pytam Hen­ryka Parola.

– Tyle, co ja pamię­tam, to go pamię­tam z dobrej strony. Był dowódcą bate­rii mło­dego rocz­nika. Byli­śmy podzie­leni na działa, a jedno działo obsłu­gi­wało sied­miu ludzi. Kilka dział i była bate­ria. Na uni­tarce cho­dzi­li­śmy na strze­la­nia na plac. Przy­go­to­wy­wał nas do przy­sięgi. Rano, jak się wstało, to była zaprawa. Nikomu krzywdy nie robił, za mocno nie ganiał. A po przy­się­dze były strze­la­nia mor­skie, na poli­gon jeź­dzi­li­śmy.

Hen­ryk Parol zapa­mię­tał jesz­cze jeden aneg­do­tyczny szcze­gół. Kiedy młode woj­sko miało dyżur w kuchni, naj­czę­ściej przy obie­ra­niu ziem­nia­ków, Wałęsa lubił znie­nacka wejść do kuchni i krzyk­nąć:

– Co tak szumi?

W odpo­wie­dzi młode woj­sko krzy­czało ile sił w gar­dłach:

– Wąs Wałęsy!!!58

Bo już miał wąsy. A wąsy w woj­sku, podob­nie jak dłuż­sze włosy, był przy­wi­le­jem star­szego woj­ska, świad­czyły o stażu i pozy­cji. Był z nich dumny nie mniej niż póź­niej z belek kaprala.

Ale już mało praw­do­po­dobna jest scena, którą opi­suje sam Wałęsa. Twier­dzi, że pod­czas uro­czy­sto­ści nada­nia awan­sów zauważa go sam gene­rał. „Popa­trzył i mruk­nął coś na temat podo­bień­stwa do «dziadka» Pił­sud­skiego – nosi­łem już wów­czas wąsy i chyba byłem do niego podobny”59.

Wałę­sie w woj­sku bar­dzo przy­daje się doświad­cze­nie z inter­natu. Pamięta, żeby żyć dobrze i z pod­wład­nymi, i z prze­ło­żo­nymi.

Wokół pobytu Wałęsy w woj­sku naro­śnie potem kilka mitów lub podej­rzeń. Naj­wię­cej zwią­za­nych z osobą kapi­tana Wła­dy­sława Iwańca. W 1981 i 1982 roku, nie­długo przed wpro­wa­dze­niem stanu wojen­nego i już po wpro­wa­dze­niu, do sprawy jego służby woj­sko­wej powróci gene­rał Woj­ciech Jaru­zel­ski. Przy­woła do sie­bie wła­śnie owego bez­po­śred­niego prze­ło­żo­nego Wałęsy. W listo­pa­dzie 1981 roku zaaran­żuje ich spo­tka­nie na tere­nie Urzędu Rady Mini­strów, a po 13 grud­nia 1981 roku tego samego Iwańca, już jako puł­kow­nika, wyśle do inter­no­wa­nego Lecha Wałęsy. Nato­miast w swej książce z 1992 roku zaty­tu­ło­wa­nej Stan wojenny. Dla­czego przy­to­czy opi­nię kapi­tana o Lechu Wałę­sie: był „dobrym żoł­nie­rzem – kapra­lem, dowódcą dru­żyny. Miał duży wpływ na swo­ich kole­gów, był takim nie­for­mal­nym lide­rem. Jeśli cza­sem nale­żało prze­pro­wa­dzić jakąś nie­po­pu­larną sprawę, dowódca plu­tonu korzy­stał z pomocy Wałęsy. I to z powo­dze­niem”60.

Rodzina, praca, zabawa. A dziewczyny, jak to dziewczyny, „chcą i nie chcą”

„W 1965 roku wró­ci­łem w rodzinne strony. Pod­ją­łem pracę w tym samym POM-ie, z tym że w filii w Leniach, bli­żej domu. Pusto już się w nim zro­biło, Iza­bela po tech­ni­kum wyszła za mąż i wyje­chała do Socha­czewa, gdzie pra­co­wała w sto­łówce zakła­do­wej. Edward też się szybko usa­mo­dziel­nił (…). Byłem teraz naj­star­szy w domu”61.