41,90 zł
W kwietniu 1982 roku Wade Davis, antropolog z Harvardu, wsiada do nocnego pociągu do Bostonu i otwiera kopertę. Wyciąga z niej plik pieniędzy, bilet lotniczy na Haiti i wyblakłą fotografię przedstawiającą ubogiego rolnika. To Clairvius Narcisse, człowiek-zombie, uznany za zmarłego i pogrzebany w latach sześćdziesiątych, lecz na powrót żyjący w haitańskiej społeczności.
Davis wyrusza na Haiti, by rozpocząć naukowe śledztwo, którego celem jest odkrycie toksyny zmieniającej człowieka w zombie. Po zagłębieniu się w kulturę vodoun, będącą haitańską odmianą religii voodoo, i doświadczeniu mistycznych obrzędów wpada na trop dwóch trucizn pozyskiwanych z ryb i płazów. Pierwsza wywołuje stan zbliżony do śmierci klinicznej, druga odwraca ten proces, jednak trwale uszkadza mózg, pozbawiając daną osobę własnej woli i indywidualnej tożsamości. Co jednak najbardziej fascynujące – z obu chętnie korzystają władze wioski.
Wąż i tęcza to nie tylko zdumiewająca historia o procesie zombifikacji, ale przede wszystkim o podróży w najbardziej pierwotne zakątki ludzkiej duchowości. Autor doskonale kreśli fenomen krwawych rytuałów vodoun, które stają się punktem wyjścia do zrozumienia doświadczonej brutalnym kolonializmem historii Haiti.
„Davis zawsze jest pomiędzy: pomiędzy językami antropologii, reportażu i powieści przygodowej. Ale przede wszystkim pomiędzy światami: magii i racjonalności. Mało kto umie pisać o magii, roślinach i nauce tak przejrzyście jak on.” Mateusz Marczewski
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 457
W serii ukazały się ostatnio:
Jenny Nordberg Chłopczyce z Kabulu. Za kulisami buntu obyczajowego w Afganistanie (wyd. 3)
Paweł Smoleński Wnuki Jozuego (wyd. 2)
Barbara Demick Zjadanie Buddy. Życie tybetańskiego miasteczka w cieniu Chin
Maciej Wasielewski, Marcin Michalski 81 : 1. Opowieści z Wysp Owczych (wyd. 3)
Andrzej Brzeziecki, Małgorzata Nocuń Armenia. Karawany śmierci (wyd. 2 zmienione)
Barbara Demick W oblężeniu. Życie pod ostrzałem na sarajewskiej ulicy (wyd. 3)
Wojciech Górecki Planeta Kaukaz (wyd. 4)
Szymon Drobniak Czarne lato. Australia płonie
Paweł Smoleński Oczy zasypane piaskiem (wyd. 2)
Ewa Winnicka Angole (wyd. 3)
Remigiusz Ryziński Hiacynt. PRL wobec homoseksualistów
Maja Hawranek, Szymon Opryszek Wyhoduj sobie wolność. Reportaże z Urugwaju (wyd. 2)
Marcin Kącki Maestro. Historia milczenia (wyd. 2)
Jacek Hołub Niegrzeczne. Historie dzieci z ADHD, autyzmem i zespołem Aspergera (wyd. 2 poprawione)
Linda Polman Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej (wyd. 3)
Aneta Pawłowska-Krać Głośnik w głowie. O leczeniu psychiatrycznym w Polsce
Paweł Smoleński Syrop z piołunu. Wygnani w akcji „Wisła” (wyd. 2)
Bartek Sabela Wszystkie ziarna piasku (wyd. 2 zmienione)
Anna Bikont Cena. W poszukiwaniu żydowskich dzieci po wojnie
Magdalena Kicińska Pani Stefa (wyd. 2)
Anna Sawińska Przesłonięty uśmiech. O kobietach w Korei Południowej
Mariusz Surosz Ach, te Czeszki! (wyd. 2)
Tomáš Forró Apartament w hotelu Wojna. Reportaż z Donbasu (wyd. 2)
Sonia Faleiro Porządne dziewczyny. Zbrodnia i hańba w Indiach
Swietłana Aleksijewicz Wojna nie ma w sobie nic z kobiety (wyd. 5)
Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 4)
Adam Robiński Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów
Marek Szymaniak Urobieni. Reportaże o pracy (wyd. 2)
Ilona Wiśniewska Migot. Z krańca Grenlandii
Ed Vulliamy Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki (wyd. 3)
Wojciech Górecki Abchazja (wyd. 3)
Katarzyna Surmiak-Domańska Mokradełko (wyd. 2)
Piotr Bernardyn Hongkong. Powiedz, że kochasz Chiny
Tomasz Grzywaczewski Granice marzeń. O państwach nieuznawanych (wyd. 2)
Aneta Prymaka-Oniszk Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy (wyd. 3)
W serii ukażą się m.in.:
Igor T. Miecik 14:57 do Czyty. Reportaże z Rosji (wyd. 2)
Jacek Hugo-Bader W rajskiej dolinie wśród zielska (wyd. 4)
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału angielskiego The Serpent and the Rainbow. A Harvard Scientist Uncovers the Startling Truth about the Secret World of Haitian Voodoo and Zombies
Projekt okładki Ola Szpocińska na podstawie projektu serii Agnieszki Pasierskiej
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce © by Marc French / Panos / Forum
Copyright © 1985 by Wade Davis
This edition is published by arrangement with Sterling Lord Literistic, USA and Book/lab Literary Agency, Poland
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2022
Copyright © for the Polish translation by Jan Dzierzgowski, 2022
Opieka redakcyjna Przemysław Pełka
Redakcja Krystyna Podhajska
Korekta Sabina Szczerbuk / d2d.pl, Małgorzata Tabaszewska / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-537-3
Moim rodzicom, profesorowi Richardowi Evansowi Schultesowi, dzięki któremu wszystko to było możliwe, oraz Johnowi Lennonowi
Znał historię Adonhuesa, króla Angoli, króla Da, wcielonego w Węża, który jest wiecznym początkiem i nigdy się nie kończy, i którego łączyły mistyczne stosunki cielesne z królową, wcieleniem tęczy, panią wody i porodów.
Alejo Carpentier, Królestwo z tego świata[1]
Wszystko jest trucizną, nic nie jest trucizną.
Paracelsus
Sposób zapisywania nazwy tradycyjnej haitańskiej religii od pewnego czasu jest tematem debat akademickich. Słowo „voodoo” wywodzi się z języka fon w Dahomeju (obecnie Benin). Tłumaczy się je jako „bóg” lub „duch”. Niestety, wskutek przesadnie sensacyjnych i wypaczonych przedstawień w kulturze masowej, zwłaszcza w hollywoodzkich filmach, kojarzy się ono głównie z czarną magią. Antropolodzy starali się obnażyć ten stereotyp i go unikać, dlatego posługiwali się wieloma innymi słowami, na przykład „wudu”, „voudoun” lub „vodoun”. Poszedłem ich śladem, gdyż – jak próbowałem pokazać w swojej książce – bogata haitańska tradycja zasługuje na szacunek i w ogóle nie ma nic wspólnego z „voodoo” z naszej wyobraźni. Wybrałem termin „vodoun”, bo wydaje mi się najdokładniejszy fonetycznie. Chcę jednak zastrzec, że mieszkańcy haitańskiej prowincji nie używają słowa „vodoun” na określenie swojej religii. W ich świecie człowiek albo „służy loa” – czyli duchom – albo nie. „Vodoun” to specyficzne wydarzenie, rytuał tańca, podczas którego duchy przybywają, by dosiąść i opętać wiernych.
W całej książce będę też posługiwał się określeniem „społeczeństwo vodoun”. Zdecydowałem się na to w imię wygody; pragnąłem także podkreślić w ten sposób swoją perspektywę – człowieka z zewnątrz – odmienną od perspektywy wyznawcy otoczonego przez duchy.
Istnieją również różne warianty pisowni słowa „zombie”. Słownik Webster’s woli „zombie”. Mój oksfordzki słownik języka angielskiego w ogóle nie zawiera takiego hasła – Haiti fascynuje raczej Amerykanów niż Brytyjczyków, zwłaszcza od czasu, gdy Stany Zjednoczone prowadziły okupację tego kraju. W literaturze spotyka się różne rozwiązania. William Seabrook (1929) i Maya Deren (1953, wyd. polskie 2000) piszą „zombie”, natomiast Alfred Métraux (1972), Aldous Huxley (1966) i James Leyburn (1941) wybrali wariant „zombi”. Métraux to bodaj największy autorytet w zakresie vodoun, uważam jednak, że Deren miała bliższy, bardziej bezpośredni kontakt z wyznawcami tej religii.
Bardziej interesujące jest pochodzenie tego słowa. Prawdopodobnie jego pierwowzorem jest kongijskie „nzambi”, które z grubsza rzecz biorąc, oznacza „ducha zmarłej osoby”. To kolejny przykład afrykańskich korzeni religii i kultury vodoun.
Człowieka, który wysłał mnie na poszukiwania haitańskiej trucizny zmieniającej ludzi w zombie, poznałem w mokry i ponury zimowy dzień pod koniec lutego 1974 roku. Siedzieliśmy z moim współlokatorem Davidem w kawiarni przy Harvard Square. David był chłopakiem z gór amerykańskiego Zachodu, synem ranczerów. Na Harvardzie uchodził za nieokrzesanego i niespokojnego, ale jakoś go tolerowano. Ja dorastałem na deszczowym wybrzeżu Kolumbii Brytyjskiej. Obaj przyjechaliśmy na Wschodnie Wybrzeże, żeby studiować antropologię, lecz od dwóch lat nasze studia sprowadzały się głównie do czytania tekstów na temat Indian; mieliśmy już dość, pragnęliśmy czegoś więcej.
Siedziałem przygarbiony nad kubkiem kawy i zauważyłem, że David intensywnie wpatruje się w ogromną mapę świata, która pokrywała jedną ze ścian kawiarni. Zerknął na mnie, znowu spojrzał na mapę, potem znowu na mnie, ale tym razem na twarzy miał uśmiech rozciągający się niemal od ucha do ucha. Uniósł rękę i trafił palcem w skrawek ziemi, który wchodził w Zatokę Hudsona, daleko za kołem podbiegunowym. Popatrzyłem na Davida, po czym również uniosłem rękę. Mój palec wylądował pośrodku górnej Amazonii.
Kilka dni później David opuścił Cambridge i jeszcze w tym samym miesiącu zamieszkał w osadzie Inuitów na brzegu Inletu (zatoczki wchodzącej głęboko w ląd) Rankina. Upłynęło wiele czasu, nim ponownie zobaczyłem swojego kumpla.
Ja zaś, skoro zdecydowałem się jechać do Amazonii, musiałem zacząć od wizyty u profesora Richarda Evana Schultesa. Na Harvardzie uchodził on wówczas za postać niemal mityczną. Podobnie jak wielu studentów – również tych spoza wydziału antropologii – darzyłem go szacunkiem graniczącym z czcią. Schultes był ostatnim wielkim badaczem roślin, reprezentantem starej wiktoriańskiej tradycji, bohaterem żyjącym w epoce, która bynajmniej nie sprzyjała bohaterom. Przeszedł do legendy choćby dlatego, że pewnego razu wziął urlop na cały semestr, by zbierać rośliny lecznicze w północnozachodniej Amazonii, po czym zniknął tam na całe dwanaście lat.
Tamtego popołudnia, wkrótce po epizodzie z mapą, wślizgnąłem się do Muzeum Botanicznego Harvardu i wdrapałem się na trzecie piętro. W pierwszej chwili spartańskie wnętrze nieco mnie rozczarowało: starannie opisane gablotki z okazami zielnikowymi sprawiały wrażenie nieco nudnych, sekretarki wydały mi się odrobinę zbyt dostojne. Potem jednak odkryłem laboratorium. Pracownie biologów są przeważnie zupełnie sterylne: wszędzie tylko probówki i lampy, płyny konserwujące cuchną tak mocno, że niejeden świeży kwiat mógłby zwiędnąć od tego zapachu. Moim oczom ukazało się jednak zupełnie niezwykłe pomieszczenie. Na jednej ze ścian wisiały amazońskie maski wykorzystywane w rytuałach tanecznych, niżej mogłem podziwiać kolekcję dmuchawek i włóczni. W przeszklonych dębowych gablotkach znajdowały się elegancko wystawione najpowszechniejsze rośliny o działaniu narkotycznym pochodzące z całego świata. Drugą ścianę zakrywała tkanina z kory drzewnej. Pełno tu było również probówek z olejkami eterycznymi, dostrzegłem próbki kauczuku z kauczukowca brazylijskiego, toksyny pozyskane z ryb, pnącza zawierające substancje psychodeliczne, mahoniowe figurki, maty z włókien, sznury, a do tego dziesiątki ręcznie wykonanych szklanych słojów, w których umieszczono zapeklowane owoce z rejonu Pacyfiku wyglądające niczym gwiazdy. Potem zauważyłem fotografie. Na jednej z nich Schultes stał w rzędzie z grupą Indian. Jego pierś zdobiły misternie wykonane malunki, wąskie biodra miał przepasane spódniczką z trawy, na ramiona zarzucił pled z kory. Inne zdjęcie przedstawiało go leżącego na potężnej skale z piaskowca, przyczajonego niczym drapieżnik, i patrzącego na rozpościerające się przed nim morze drzew. Kolejna fotografia: Schultes klęczy na tle grzmiącego wodospadu odziany w koszulę i spodnie khaki, za pasem ma pistolet i uważnie studiuje rysunek naskalny. Zdjęcia te wydawały się pochodzić ze snu; zdawały się nie pasować do dostojnego uczonego, który właśnie po cichu wszedł do laboratorium i stanął naprzeciw mnie.
– Tak? – spytał z wyraźnym bostońskim akcentem.
Znalazłem się twarzą w twarz z żywą legendą i nagle zapomniałem języka w gębie. Zdenerwowany wyrzuciłem z siebie na jednym oddechu, że nazywam się Davis, pochodzę z Kolumbii Brytyjskiej, zaoszczędziłem trochę pieniędzy dzięki pracy przy wyrębie drzew i chcę pojechać do Amazonii, żeby zbierać rośliny. Niewiele wiedziałem o Amazonii, na roślinach znałem się jeszcze słabiej. Spodziewałem się, że Schultes zacznie mnie przepytywać, on jednak omiótł wzrokiem laboratorium, po dłuższej chwili spojrzał na mnie zza szkieł swoich starych okularów i powiedział:
– A więc chce pan pojechać do Ameryki Południowej i zbierać rośliny. Kiedy zamierza pan wyruszyć?
Nasze ostatnie spotkanie przed wyjazdem odbyło się dwa tygodnie później. Przez ten czas profesor Schultes narysował mi kilka map i wytyczył trasy paru możliwych wypraw. Poza tym udzielił mi zaledwie dwóch rad: przede wszystkim, żebym nie zabierał ciężkich butów. Węży zobaczę raczej niewiele, a te, które napotkam, zazwyczaj gryzą w szyję, nie w nogi. Hełm korkowy będzie mi natomiast niezbędny. Ponadto z entuzjazmem powiedział, żebym koniecznie spróbował ayahuaski, napoju przygotowywanego z pnącza o wyjątkowo silnym działaniu halucynogennym.
Wychodząc z laboratorium Schultesa, wiedziałem, że odtąd jestem zdany głównie na siebie. Dwa tygodnie później wyjechałem do Kolumbii. Co prawda, nie wyposażyłem się w hełm korkowy, dostałem za to dwa listy polecające, które miałem przedstawić w ogrodzie botanicznym w Medellín. Pieniędzy mogło mi starczyć na rok – musiałem tylko uważać z wydatkami. Nie układałem żadnych planów ani nie zdawałem sobie sprawy, że decyzja podjęta ot tak, w kawiarni przy Harvard Square, zaważy na całym moim życiu.
Trzy miesiące po wyjeździe z Bostonu siedziałem w nędznej stołówce gdzieś w północnej Kolumbii w towarzystwie ekscentrycznego geografa, starego przyjaciela profesora Schultesa. Tydzień wcześniej zaproponował mi, żebym przyłączył się do niego i pewnego brytyjskiego dziennikarza. Zamierzali przejść „parę mil” po bagnach w północno-zachodniej części kraju. Dziennikarz, Sebastian Snow, był angielskim arystokratą, który dopiero co dotarł tu na piechotę z Ziemi Ognistej na krańcu Ameryki Południowej i pragnął powędrować dalej, aż na Alaskę. Okazało się, że owe „parę mil” biegnie głównie przez przesmyk Darién; cała trasa liczyła czterysta kilometrów i ciągnęła się bezdrożami przez lasy deszczowe Kolumbii i Panamy. Dwa lata wcześniej pluton armii brytyjskiej, dowodzony przez przyjaciela Sebastiana z czasów szkolnych, przemierzył przesmyk. Chociaż żołnierze mieli radio, pozwalające wezwać pomoc, i tak ponieśli po drodze straty: dwóch z nich zmarło, aczkolwiek faktu tego nie podano do wiadomości publicznej. Teraz nieustraszony dziennikarz postanowił dowieść, że niewielka grupa podróżników, którzy nie będą musieli targać niewygodnego sprzętu wojskowego, zdoła osiągnąć to, co nie udało się przyjacielowi Snowa, i bezpiecznie przebyć całą trasę.
Było to w szczycie pory deszczowej, co oznaczało najgorsze możliwe warunki pogodowe. Miałem już wówczas pewne doświadczenie z chodzeniem po lasach wiecznie zielonych, więc gdy Snow się dowiedział, że jestem poddanym królowej brytyjskiej, uznał, iż z pewnością zechcę mu towarzyszyć. Właśnie dlatego geograf uczestniczący w wyprawie zaproponował mi funkcję przewodnika i tłumacza. Trochę mnie to zdziwiło, gdyż moja stopa nigdy wcześniej nie postała na przesmyku Darién, przyjąłem jednak ofertę. Niezbyt dużo myślałem o czekających mnie wyzwaniach aż do wieczoru poprzedzającego wymarsz, kiedy to na ulicy w ostatnim miasteczku na skraju lasu deszczowego podeszła do mnie stara kobieta i nieproszona postanowiła mnie ostrzec. „Masz jasne włosy – powiedziała – złotą skórę i oczy koloru morza”. Nie zdążyłem nacieszyć się tymi komplementami, zaraz bowiem dodała, że niestety, zanim dotrę do Panamy, moja skóra zżółknie. Co gorsza, tego samego wieczoru geograf, który znał tutejsze tereny o wiele lepiej niż ja, w dziwnych okolicznościach zrezygnował z udziału w wyprawie.
Pierwsze dni były wyjątkowo okropne. Musieliśmy przemierzyć rozległe bagna na wschód od Rio Atrato, która akurat wylała, więc zdarzało się, że szliśmy kilka kilometrów zanurzeni w wodzie sięgającej nam do piersi. Gdy wreszcie pokonaliśmy rzekę, sytuacja nieco się poprawiła i bez większych trudności szliśmy od jednej wioski Indian Chocó lub Kuna do drugiej. Pozyskiwaliśmy usługi nowych miejscowych przewodników, kupowaliśmy prowiant. Prawdziwe kłopoty zaczęły się dopiero po dotarciu do miasteczka Yaviza. Ta nędzna dziura, udająca stolicę prowincji Darién, była w istocie jednym wielkim ściekiem, do którego trafiały rozmaite wyrzutki z obu sąsiadujących krajów.
W tamtych czasach panamska Guardia Civil miała oficjalny nakaz nękania cudzoziemców, my zaś byliśmy pierwszymi od dawna gringos w Yavizie. Na posterunku położonym dwa dni drogi od granicy, po jej zachodniej stronie, obłudny strażnik ukradł nasz jedyny kompas. Teraz zostaliśmy oskarżeni o szmuglowanie marihuany. Był to totalny absurd, dał jednak mundurowym pretekst do skonfiskowania całego naszego sprzętu. Sebastian zareagował dość gwałtownie i próbował udowodnić trafność zasady, w którą wierzył całym sercem, że wystarczy krzyczeć dostatecznie głośno po angielsku, a prędzej czy później „cudzoziemcy” zrozumieją, co chce się im powiedzieć, ale funkcjonariuszom niespecjalnie się to spodobało. Sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót, gdy sierżant dokonujący rewizji znalazł pieniądze Sebastiana. Sposób bycia komendanta natychmiast się zmienił. Z szerokim uśmiechem oznajmił, że powinniśmy udać się do miasta, tam poszukać sobie jakichś przyjemnych rozrywek i wieczorem ponownie go odwiedzić.
Mieliśmy za sobą dwa tygodnie marszu. Liczyliśmy na kilka dni odpoczynku w Yavizie, przyszło nam jednak zmienić plany za sprawą ostrzeżenia, które przekazano mi tego samego popołudnia. Kiedy tylko opuściliśmy posterunek, powiosłowałem łodzią w górę rzeki do australijskiej misji, o której wcześniej usłyszeliśmy. Miałem nadzieję pożyczyć tam kompas i może jakieś mapy, gdyż następny odcinek naszej trasy wiódł przez zupełnie niezamieszkały las. Jeden z misjonarzy przywitał mnie na przystani, jakbyśmy byli dobrymi znajomymi, po czym rzeczowo wyjaśnił, że według kilku Kunów przebywających na terenie misji ludzie komendanta zamierzają zastawić w lesie pułapkę i zabić nas dla pieniędzy. Misjonarz mieszkał w tym regionie od lat i potraktował plotkę poważnie, zalecił więc, abyśmy wyruszyli jak najszybciej. Natychmiast wróciłem do więzienia, dyskretnie odzyskałem trochę najważniejszego ekwipunku – całą resztę musiałem niestety porzucić – po czym oznajmiłem komendantowi, że spędzimy następnych kilka dni na terenie misji i gdy tylko nabierzemy sił, wyruszymy w górę rzeki.
Zamiast tego uzbrojeni w dwie strzelby pożyczone od misjonarzy i prowadzeni przez trzech przewodników z plemienia Kuna opuściliśmy Yavizę nazajutrz przed świtem.
Od razu zaczęły się problemy. Kierowaliśmy się w dół – nie w górę – rzeki, ale na wypadek, gdybyśmy byli śledzeni przez ludzi komendanta, Kunowie postanowili poprowadzić nas najpierw strumieniem płynącym po kamieniach, po wejściu do lasu zaś celowo wybrali drogę tak okrężną, jak to tylko było możliwe. Sebastian potknął się i poważnie skręcił kostkę. Pierwszej nocy przekonaliśmy się, co to znaczy spać na ziemi w lesie w szczycie pory deszczowej. Trzej Kunowie i ja leżeliśmy ściśnięci, bezskutecznie próbując się ogrzać; jeden z nas na zmianę zajmował miejsce w środku między pozostałymi. Po południu drugiego dnia nabrałem podejrzeń, że nasi przewodnicy nieźle orientują się w terenach nadrzecznych, natomiast w lesie nie radzą sobie najlepiej. Po trzech dniach moje przypuszczenia się potwierdziły: Kunowie byli kompletnie zdezorientowani.
Zmierzaliśmy do obozu dla robotników w Santa Fe, znajdującego się na wschodniej granicy Drogi Panamerykańskiej. Marsz powinien był nam zająć góra dwa dni, zajął aż siedem.
Kiedy człowiek się gubi, liczba dni nie ma jednak znaczenia – ważniejsza jest straszliwa niepewność trawiąca go w każdej sekundzie. Dzięki strzelbom mieliśmy jedzenie, lecz nigdy go nam nie wystarczało, natomiast deszcze padające popołudniami i w nocy sprawiały, że nie mogliśmy porządnie odpocząć. Mimo to każdego dnia musieliśmy przez wiele godzin wędrować po lesie. Gdy zaś straci się cały ekwipunek zapewniający ochronę przed naturą, las deszczowy staje się doprawdy straszliwym miejscem. Kontuzja Sebastiana nadal była dość bolesna i choć szedł dzielnie, spowalniał nasz marsz. Gorąco i nieustanna bliskość żywych stworzeń coraz bardziej nam doskwierały, niewyobrażalnie piękne istoty, które widzieliśmy dokoła, robiły się okrutnie dokuczliwe, i nawet cienie roślin przybierających niezliczone formy i kształty traktowaliśmy jako zagrożenie. Wieczorami siedziałem całe godziny, nie mogłem zasnąć, a ulewny deszcz zmieniał ziemię w błoto. Czułem się jak kryształek cukru na języku jakiegoś zwierzęcia i niecierpliwie czekałem, aż wreszcie całkiem się rozpuszczę.
Najgorsza chwila nadeszła rankiem siódmego dnia. Po godzinie drogi od miejsca, w którym spędziliśmy noc, spotkaliśmy pierwszego od wymarszu z Yavizy człowieka, samotnego i nieco szalonego drwala, który wykarczował kawałek lasu i zaczął tam uprawiać ogród. Spytaliśmy go o drogę do Santa Fe. Spojrzał na nas zaskoczony i nie mogąc powstrzymać śmiechu, wskazał ledwo widoczną ścieżkę. „W szybkim tempie – powiedział – może uda wam się tam dotrzeć za dwa tygodnie”. Informacja była tak fatalna, że po prostu nie dopuściliśmy jej do świadomości. Nie mieliśmy już jedzenia, byliśmy wyczerpani psychicznie i fizycznie, amunicji niezbędnej do polowania starczyłoby nam najwyżej na dwa lub trzy dni. Musieliśmy jednak iść dalej, więc nie zamieniliśmy ze sobą ani jednego słowa i po prostu ruszyliśmy. Szedłem pierwszy, niosąc jedną ze strzelb, następnie Sebastian i wreszcie trzej Kunowie. Utrzymywaliśmy dość dobre tempo, dopóki las znów nas nie otoczył, dopóki nie zwabił nas na wąską, halucynogenną dróżkę. Przedzieraliśmy się nią kompletnie pozbawieni woli, pozbawieni pragnień. Nagle w ten otępiały trans wskoczył czarny jaguar. Przystanął niespełna dwadzieścia metrów ode mnie, po czym odwrócił się, zrobił kilka kroków w kierunku Santa Fe i niczym cień w mgnieniu oka zniknął w zaroślach. Nie widział go nikt oprócz mnie. Był dla mnie ucieleśnieniem życia i jak sądzę, dobrym omenem. Okazało się, że od Santa Fe dzieliły nas dwa dni drogi, nie dwa tygodnie. Wieczorem odnaleźliśmy ścieżkę, która poprowadziła nas ku Drodze Panamerykańskiej. Wszystkie te długie dni wędrówki stanowiły nie lada sprawdzian naszej silnej woli i gdy wreszcie znaleźliśmy się w pełnym słońcu po tak długim czasie spędzonym w cieniu drzew, Sebastian spojrzał na mnie, położył dłonie na mojej bladej piersi i rzekł tylko, że Bóg działa w sposób niezbadany. Tamtego wieczoru rozbiliśmy obóz nad czystym strumieniem. Najpierw upiekliśmy dzikiego indyka, ustrzelonego przez jednego z Kunów, potem zasnęliśmy pod niebem pełnym gwiazd. Pierwszy raz od wymarszu z Yavizy nie padał deszcz.
Nazajutrz obudziłem się wcześnie, uznałem bowiem, że dotrę do Santa Fe jeszcze tego samego dnia. Skoro wreszcie udało mi się napełnić brzuch, brzemię niepewności zniknęło. Radowałem się swobodą, którą zapewniał marsz po otwartej drodze, czułem euforię, jakiej nigdy jeszcze nie zaznałem. Szedłem coraz szybciej i po jakimś czasie zostawiłem swoich towarzyszy w tyle. Z początku droga była zaledwie ścieżką, hipnotyzująco wijącą się po zboczu, lecz po kilku kilometrach zaczęła się pomału wznosić aż do grzbietu wzgórza. Nagle ujrzałem tereny Drogi Panamerykańskiej, wykarczowany, wyrównany korytarz szeroki na setki metrów, biegnący aż po horyzont. Niczym jeleń na skraju polany cofnąłem się odruchowo, bo przez moment ten ogrom otwartej przestrzeni wywołał u mnie zawrót głowy. Po chwili ruszyłem dalej, bardzo ostrożnie. Moje zmysły nigdy jeszcze nie były tak wyostrzone; czułem każdy swój ruch, każde uderzenie serca. Za mną nikogo, przede mną nikogo; las, który niedawno gęsto mnie otaczał, był teraz jak odległe ściany kanionu. Nigdy potem nie zaznałem podobnej wolności. Miałem dwadzieścia lat i znalazłem się w sercu wymarzonej krainy.
Tamtej wiosny przed wyjazdem z Bostonu na frontyspisie dziennika zanotowałem radę dla samego siebie: „Jeśli chcesz zrozumieć, musisz narazić się na trudy i samotność”. Wyglądało na to, że znalazłem się na właściwej drodze. Długo rozmyślałem o przypadkowym spotkaniu z jaguarem – potwierdziło ono, jak łaskawa bywa niekiedy natura. Po wędrówce przez przesmyk Darién zacząłem traktować zadania postawione mi przez profesora Schultesa jako koany, specyficzne, tajemnicze wyzwania, zdolne zaprowadzić mnie w krainy, których dawniej nie umiałbym sobie wyobrazić. Podejmowałem te wyzwania chętnie, niemal bez wahania, niczym roślina wchłaniająca wodę, więc z czasem pokonanie przesmyku Darién stało się po prostu jednym z wielu epizodów składających się na moją naukę rzemiosła etnobotanicznego. Zjeździłem kawał zachodniej części Ameryki Południowej. W 1977 roku zrobiłem dyplom z antropologii, następne dwa lata spędziłem w północnej Kanadzie, z dala od tropików, po czym wróciłem na Harvard, by podjąć studia podyplomowe u profesora Schultesa.
Nie był on jednak wyłącznie inspiratorem przygód. Udzielał nam rad i wskazówek, świecił przykładem, dzięki czemu nasze wyprawy miały odpowiednią formę i treść, etnobiologia stanowiła zaś metaforę, za sprawą której prowadzone przez nas badania mogły się stać użyteczne. Schultes spędził trzynaście lat w Amazonii, ponieważ uważał, że wiedza Indian na temat roślin leczniczych przyczyni się do opracowania nowych, niezwykle cennych lekarstw dla całej ludzkości. Przed czterdziestoma pięcioma laty był jednym z nielicznych badaczy roślin, którzy zwrócili uwagę na szczególne właściwości kurary, trucizny wykorzystywanej do zatruwania strzał do łuków i dmuchawek. Kiedy małpa siedząca na wysokiej gałęzi drzewa zostaje trafiona zatrutą strzałą, natychmiast traci kontrolę nad mięśniami i osuwa się na ziemię – przyczyną śmierci często jest nie upadek, lecz toksyna. Analizy chemiczne indiańskich toksyn dały nam d-tubokurarynę, silny środek zwiotczający mięśnie. Przez pewien czas stosowano go w zasadzie przy każdej operacji razem z innymi lekami znieczulającymi. Ale opisanie kilku gatunków kulczyby, z których pozyskuje się kurarę, to zaledwie drobny ułamek osiągnięć Schultesa. W samej tylko Amazonii zidentyfikował on tysiąc osiemset roślin mających potencjał leczniczy. Wiedział, że istnieje ich o wiele więcej i że należy ich szukać również w innych częściach świata, wysyłał nas zatem na łowy. Właśnie dlatego trafiła mi się wyprawa najważniejsza w całej mojej karierze.
Pewnego poniedziałkowego popołudnia na początku 1982 roku odebrałem telefon i w słuchawce usłyszałem głos sekretarki Schultesa. W tamtym semestrze prowadziłem razem z profesorem zajęcia, sądziłem więc, że chce ze mną porozmawiać o postępach naszych studentów. Zaprosił mnie do swojego gabinetu. Gdy wszedłem, żaluzje były opuszczone. Schultes przywitał mnie, ani razu nie podniósłszy wzroku znad papierów leżących na biurku.
– Mam coś dla pana. Może być ciekawe – oznajmił i podał mi nowojorski adres doktora Nathana S. Kline’a, psychiatry, pioniera psychofarmakologii, czyli nauki badającej oddziaływanie leków na mózg.
To właśnie Kline wraz z garstką innych uczonych w latach pięćdziesiątych rzucił wyzwanie freudowskiej ortodoksji i ogłosił, że część zaburzeń umysłowych ma charakter biologiczny, toteż można im zaradzić za pomocą środków farmakologicznych, nie psychoanalizy. Jego badania przyczyniły się do odkrycia rezerpiny, ważnego leku uspokajającego, który pozyskiwano z rauwolfii żmijowej, rośliny od tysiącleci stosowanej w ajurwedzie. Dzięki Kline’owi liczba pacjentów w amerykańskich szpitalach psychiatrycznych spadła z pół miliona w latach pięćdziesiątych do obecnego poziomu, wynoszącego około stu dwudziestu tysięcy. Była jednak druga strona medalu: Kline w niektórych kręgach uchodził za postać bardzo kontrowersyjną. Pewien dziennikarz naukowy określił bezdomne kobiety żyjące na ulicach Nowego Jorku mianem „córek Kline’a”.
Zadzwonił telefon i Schultes wstał, żeby odebrać. Gdy skończył rozmowę, spytał, czy dam radę w ciągu następnych dwóch tygodni wyruszyć na Haiti.
Dwa wieczory później w progu mieszkania na East Side na Manhattanie powitała mnie wysoka, niezwykle piękna kobieta, która za sprawą długich włosów upiętych na czubku głowy przypominała dziewczęta z obrazów Renoira.
Podała mi rękę.
– Pan Davis? Jestem Marna Anderson, córka Nate’a Kline’a. Proszę wejść. – Odwróciła się dość gwałtownie i poprowadziła mnie nieskazitelnie białym korytarzem. Natomiast gdy otwarła drzwi dużego pokoju, ujrzałem rój kolorów.
Miałem przed sobą olbrzymi stół; siedzący u jego szczytu niski mężczyzna w białym lnianym garniturze i staroświeckiej kamizelce z brokatu wstał i ruszył w moją stronę.
– Zapewne pan Wade Davis. Jestem Nate Kline, cieszę się, że znalazł pan czas, by mnie odwiedzić.
W pokoju było łącznie dziewięć osób. Kline przedstawił mi każdą z nich, ale zrobił to pospiesznie i niedbale, by dać mi do zrozumienia, że nie muszę nikogo zapamiętywać. Wyjątek uczynił tylko dla starszawego pana, siedzącego sztywno w kącie.
– Chciałbym, żeby pan poznał jednego z moich najstarszych współpracowników, profesora Heinza Lehmanna. Heinz był dawniej szefem wydziału psychiatrii i psychofarmakologii na Uniwersytecie McGilla.
– Ach, pan Davis – powiedział Lehmann cichym głosem. – Bardzo się cieszę, że postanowił pan wziąć udział w naszym małym przedsięwzięciu.
– Jeszcze nie wiem, czy postanowiłem.
– Tak, słusznie, zaczekajmy, co się wydarzy.
Kline zaprosił mnie, żebym usiadł na sofie w towarzystwie trzech uprzejmych, lecz niezbyt interesujących kobiet, które sączyły koktajle i prowadziły żywą rozmowę, przeskakując z tematu na temat. Powymieniały się plotkami, po czym zaczęły mnie wypytywać, czym się zajmuję. Ich entuzjazm sprawił, że poczułem się dość niekomfortowo i przy pierwszej nadarzającej się okazji uciekłem do baru, by zrobić sobie drinka. Pokój był pełen dzieł sztuki: podziwiałem haitańskie obrazy, kolekcję zabytkowych gier, pozłacaną perską skrzynię oraz wczesnoamerykańskie wiatrowskazy z motywami koni zastygłych w kłusie.
Potem światła wielkiego miasta zwabiły mnie na balkon. Niskie chmury sunęły przez korytarze ciemności, przesłaniając szczyty wieżowców, z dołu dolatywał szum opon toczących się po lśniącym asfalcie. Obejrzałem się za siebie i zobaczyłem, że Kline odprowadza gości do drzwi. Jego ruchy zdawały się ostentacyjnie dynamiczne i dziarskie; przywodziły na myśl pewien typ starszego pana, który w obecności innych domaga się, żeby położyć mu dłoń na piersi i poczuć, jak mocno bije jego serce. Nie pasował do roli lekarza, przejawiał próżność właściwą raczej poetom. Natomiast Lehmann, wysoki, chudy i wątły, był wręcz urodzonym psychiatrą i mimowolnie zacząłem się zastanawiać, czym mógłby się zajmować, gdyby przyszedł na świat w dawniejszej epoce, zanim jeszcze ludzie decydowali się poddawać analizie swoje myśli i uczucia.
Marna wzięła Kline’a pod rękę i razem z nim żegnała ostatnich gości. Łatwo było dostrzec silną więź łączącą ojca i córkę. Byli jak jedna osoba – wystarczyło szybkie spojrzenie Kline’a, by Marna przywołała mnie gestem.
O dziwo, gdy goście sobie poszli, pokój nabrał życia. Lehmann poczuł się teraz dużo swobodniej. Zasiadł za stołem i spojrzał na mnie z uśmiechem.
– Nie będziemy dłużej trzymać pana w napięciu, panie Davis. Profesor Schultes zapewnia, że pociągają pana podróże w niezwykłe miejsca. Chcemy zatem wysłać pana na pogranicze śmierci. Otóż sądzimy, że istnieją ludzie, którzy funkcjonują wyłącznie w nieprzerwanym tu i teraz. Ich przeszłość umarła, przyszłość zaś to jedynie strach i niezaspokajalne pragnienia.
Spojrzałem na niego sceptycznie. Potem przeniosłem wzrok na Kline’a, który natychmiast podjął wątek.
– Niełatwo stwierdzić, czy martwy człowiek naprawdę jest martwy – oznajmił i zrobił pauzę, wpatrując się we mnie badawczo. – Stwierdzenie zgonu to odwieczny problem. Weźmy choćby Petrarkę; niewiele brakowało, a zostałby pochowany żywcem. Starożytni Rzymianie straszliwie bali się takiego losu. W pismach Pliniusza Starszego znajdziemy wiele wzmianek o ludziach, których w ostatniej chwili uratowano ze stosu pogrzebowego. Ostatecznie jeden z cesarzy postanowił zapobiec tego rodzaju błędom i zarządził, że od śmierci do pochówku musi upłynąć siedem dni.
– Może należałoby wrócić do tej zasady? – wtrącił Lehmann. – Pamiętasz przypadek z Sheffield?
Kline pokiwał głową i wyjaśnił mi:
– Niecałe piętnaście lat temu angielscy lekarze postanowili poeksperymentować z przenośnym kardiografem na trupach w kostnicy w Sheffield i wykryli znaki życia u młodej kobiety, którą uznano za zmarłą z powodu przedawkowania.
Lehmann uśmiechnął się i dodał:
– Tu, w Nowym Jorku, doszło do jeszcze bardziej sensacyjnego zdarzenia. W kostnicy miejskiej przeprowadzano sekcję zwłok. Chirurg zrobił pierwsze nacięcie, a wtedy zmarły nagle się zerwał i chwycił go za gardło. Nieszczęsny lekarz umarł z powodu szoku.
Spojrzałem na nich obu, próbując ukryć lęk, który we mnie wzbierał. Miałem przed sobą dwóch starych ludzi, ich głosy były twarde i rzeczowe. Czyżby bliskość śmierci tak bardzo zaprzątała ich myśli, że teraz, u schyłku życia, zaczęła ich bawić? Musiałem powtórzyć sobie w duchu, że przecież rozmawiają ze mną wybitni specjaliści, laureaci najważniejszych amerykańskich nagród naukowych.
– Zgodnie z ogólnie przyjętą definicją śmierć to ustanie podstawowych czynności życiowych. – Kline oparł się na krześle, złączył dłonie i się uśmiechnął. – Ale które czynności życiowe należy uznać za podstawowe? Jak je badać?
– Zatrzymuje się oddech, zanika tętno, spada temperatura ciała… Mięśnie sztywnieją… Tego typu rzeczy – odpowiedziałem dość niezręcznie. Nadal nie miałem pojęcia, do czego zmierzają moi rozmówcy.
– Nie zawsze da się to stwierdzić. Czasami podczas oddychania ruchy przepony są tak nieznaczne, że wręcz niewykrywalne. Poza tym może po prostu nastąpiła przerwa w oddychaniu? Co do spadku temperatury, to musi pan pamiętać, że ratownicy często wyciągają żywych ludzi z zamarzniętych jezior lub z zasp.
– Oczy zmarłego nic panu nie powiedzą – dorzucił Lehmann. – Mięśnie tęczówki sztywnieją pomału przez wiele godzin po śmierci. Kolor skóry dostarcza nieco bardziej użytecznych informacji…
– Nie w przypadku, o którym mówimy – przerwał mu Kline. – Trupią bladość możemy przecież zaobserwować wyłącznie u osób o jasnej skórze. A bicie serca? Dowolny lek powodujący hipotensję może sprawić, że puls stanie się niewyczuwalny. Tak naprawdę, kiedy wprowadzamy człowieka w głęboką narkozę, mamy do czynienia ze wszystkimi objawami śmierci. Płytki, niewyczuwalny oddech, słaby puls, drastyczny spadek temperatury ciała, kompletny bezruch… – Kline nalał sobie brandy. – „Ni dech, ni ciepło nie wskaże, że żyjesz”. Tak mówi ojciec Laurenty do Julii, moi panowie. To bodaj najsłynniejsza wzmianka na temat anabiozy wywołanej farmakologicznie.
– Tak naprawdę istnieją tylko dwa sposoby stwierdzania zgonu – podsumował Lehmann. – Pierwszy jest mocno zawodny: trzeba zrobić skan mózgu i kardiogram, co wymaga użycia kosztownych urządzeń. Drugi polega na tym, że czekamy i patrzymy, czy zacznie się proces gnilny. Ale to oczywiście musi trochę potrwać.
Kline wyszedł na moment i wrócił, niosąc dokument, który wręczył mi bez słowa. Był to akt zgonu niejakiego Clairviusa Narcisse’a, sporządzony w języku francuskim. Pochodził z 1962 roku.
– Sęk w tym – wyjaśnił Kline – że Narcisse nadal żyje. Mieszka w wiosce w dolinie rzeki Artibonite w środkowym Haiti. On i jego rodzina twierdzą, że padł ofiarą kultu vodoun i że zaraz po pogrzebie został zabrany z grobu jako zombie.
– Zombie… – Przez głowę przeleciały mi dziesiątki typowych pytań, mimo to milczałem.
– Żywy trup – dodał Kline. – Wyznawcy vodoun wierzą, że czarownicy potrafią przywrócić życie niewinnej osobie i uczynić z niej niewolnika na sprzedaż. Aby zapobiec takiemu losowi, rodzina zmarłego często zabija jego ciało po raz wtóry. Na przykład zadają mu cios nożem w serce lub leżącemu w trumnie obcinają głowę.
Spojrzałem najpierw na Kline’a, a potem na Lehmanna i próbowałem wczytać się w wyraz twarzy każdego z nich. Wyglądało na to, że świetnie się uzupełniali. Kline z rozmachem prezentował idee sięgające granic rzeczywistości, Lehmann natomiast od czasu do czasu ściągał go na ziemię i był głosem rozsądku. Tym bardziej zaskoczyło mnie, gdy on również podjął temat zombifikacji.
– Sprawa Narcisse’a nie była pierwszą, na którą zwróciliśmy uwagę. Mój były student, doktor Lamarque Douyon, piastuje obecnie stanowisko dyrektora Centrum Psychiatrii i Neurologii w Port-au-Prince. Od 1961 roku we współpracy z Douyonem systematycznie analizowaliśmy wszelkie doniesienia na temat zombifikacji. Przez wiele lat nie zdołaliśmy potwierdzić ani jednego przypadku, lecz w 1979 roku nastąpił przełom. Dowiedzieliśmy się wówczas o całej serii tego typu zdarzeń. Narcisse nie był jedyny.
Według Lehmanna ostatni interesujący przypadek dotyczył około sześćdziesięcioletniej kobiety, Natagette Joseph. W 1966 roku została zamordowana w wyniku sporu o ziemię, lecz w 1980 roku widziano ją, jak błąka się po swojej rodzimej wiosce. Rozpoznał ją policjant, który czternaście lat wcześniej musiał stwierdzić jej zgon, bo nie udało się ściągnąć lekarza.
Była też Francina Illeus zwana Ti Femme. Zmarła 23 lutego 1976 roku w wieku trzydziestu lat; przed śmiercią cierpiała z powodu dolegliwości układu pokarmowego i trafiła do szpitala w Saint-Michel-de-l’Atalaye. Lekarze zdecydowali się ją wypisać – umarła kilka dni po powrocie do domu. Miejscowy sędzia podpisał akt zgonu. Mówiono, że winnym śmierci kobiety był jej zazdrosny mąż. Trzy lata później matka Francine ujrzała ją żywą i rozpoznała po bliźnie na skroni, powstałej jeszcze w dzieciństwie. Gdy rozkopano grób, okazało się, że w trumnie są tylko kamienie.
Pod koniec 1980 roku haitańskie radio doniosło, że na północnym wybrzeżu kraju zatrzymano dziwną grupę ludzi: błąkali się bez celu i zdawali się pogrążeni w psychozie. Miejscowi chłopi uznali, że to z pewnością zombie, i zaalarmowali lokalną administrację. Nieznajomych zabrano do Cap-Haïtien, drugiego pod względem znaczenia miasta na Haiti, i oddano pod nadzór dowódcy tamtejszych władz wojskowych. Ponieważ sprawa nabrała rozgłosu medialnego, armia zdołała ustalić, skąd pochodzą rzekomi zombie, i odstawić ich do domu – przy czym w wielu przypadkach rodzinne wioski tych nieszczęśników leżały bardzo daleko od miejsca, w którym ich zatrzymano.
– Te trzy przypadki – podkreślił Lehmann – są bardzo interesujące, ale nie były bardziej wiarygodne niż inne dawniejsze historie tego rodzaju, opisywane od czasu do czasu przez haitańską prasę.
– Natomiast przypadek Narcisse’a różni się od pozostałych, gdyż umarł on jako pacjent placówki medycznej kierowanej przez Amerykanów, która, tak się składa, gromadzi precyzyjne i wiarygodne informacje na temat pacjentów. – I tu Kline zaczął prezentować mi niezwykłą historię Clairviusa Narcisse’a.
Wiosną 1962 roku haitański rolnik, na oko czterdziestoletni, zjawił się na izbie przyjęć Szpitala imienia Alberta Schweitzera w Deschapelles w dolinie rzeki Artibonite. Przyjęto go 30 kwietnia o godzinie dwudziestej pierwszej czterdzieści pięć. Skarżył się na gorączkę, ból całego ciała i ogólne osłabienie. Wkrótce potem zaczął pluć krwią. Jego stan szybko się pogorszył i 2 maja o godzinie trzynastej piętnaście dwie osoby z personelu medycznego, w tym jeden Amerykanin, stwierdziły zgon. Siostra pacjenta, Angelina Narcisse, była obecna przy jego śmierci i od razu zawiadomiła resztę rodziny. Zjawiła się starsza siostra zmarłego, Marie Claire, która zidentyfikowała ciało i złożyła podpis – a ściślej odcisk palca – na oficjalnym akcie zgonu. Ciało umieszczono w chłodni na dwadzieścia cztery godziny. 3 maja 1962 roku o dziesiątej rano Clairvius Narcisse został pochowany na niewielkim cmentarzu na północ od swojej rodzinnej wioski L’Estère. Dziesięć dni później rodzina umieściła na grobie ciężką betonową płytę.
W 1980 roku, czyli osiemnaście lat później, na targu w L’Estère pojawił się pewien człowiek. Podszedł do Angeliny Narcisse i przedstawił się przydomkiem, którym dawno temu w rodzinie nazywano Clairviusa. Przydomek ten znali tylko najbliżsi; nie używano go, odkąd Clairvius dorósł. Dziwny mężczyzna twierdził, że brat zmienił go w zombie z powodu sporu o ziemię. Na Haiti obowiązują zapisy Kodeksu Napoleona, zgodnie z którymi ziemia jest dzielona między męskich potomków. Narcisse twierdził, że nie chciał sprzedać swojej części spadku i brat w napadzie gniewu postanowił się zemścić.
Gdy tylko wyciągnięto Clairviusa z grobu, został pobity i związany. Następnie grupa ludzi wywiozła go na północ. Przez dwa lata wraz z innymi zombie wykonywał tam niewolniczą pracę. Potem ich pan został zamordowany, a uwolnieni spod jego władzy zombie rozpierzchli się po całym kraju. Clairvius błąkał się przez szesnaście lat, bo wciąż bał się zemsty brata. Dopiero gdy usłyszał o jego śmierci, odważył się wrócić do rodzinnej wioski.
Historia ta stała się niezwykle głośna, przyciągnęła nawet uwagę BBC. W 1981 roku brytyjska telewizja przysłała ekipę filmową, by nakręciła krótki film dokumentalny o Clairviusie. Douyon tymczasem rozważał, w jaki sposób można zbadać wiarygodność jego opowieści. Rozkopanie grobu niewiele by dało. Jeśli Clairvius był oszustem, on lub jego współpracownicy mogli przecież dawno usunąć kości. Z drugiej strony, jeżeli faktycznie został zmieniony w zombie, winowajcy mogli podrzucić inne zwłoki, niemożliwe obecnie do zidentyfikowania. Zamiast tego Douyon we współpracy z rodziną Clairviusa opracował serię pytań na temat jego dzieciństwa, tak szczegółowych, że nawet bliski przyjaciel nie mógłby na nie odpowiedzieć. Człowiek podający się za Clairviusa bez trudu poradził sobie z tym zadaniem. Przeszło dwustu mieszkańców L’Estère uważało, że Clairvius wrócił do świata żywych. Ostatecznie Douyon również w to uwierzył. Dziennikarze z BBC pokazali kopię aktu zgonu śledczym ze Scotland Yardu, a ci potwierdzili, że odcisk palca należy do Marie Claire.
Minęło kilka chwil, nim w pełni pojąłem doniosłość tych wniosków. Wstałem i zacząłem chodzić po pokoju. Chciałem uciec od białych kłębów papierosowego dymu, uwolnić się od dziesiątek myśli i pytań.
– Skąd wiadomo, że wszystko to nie jest jednym wielkim oszustwem?
– Któż miałby go dokonać? I w jakim celu? – odparł Kline. – Na Haiti zombie to wyrzutek. Czy wyobraża pan sobie, że człowiek cierpiący na trąd stanąłby w londyńskim Hyde Parku i zaczął się chwalić swą chorobą?
– Twierdzicie zatem, że Narcisse został pogrzebany za życia?
– Tak, chyba że wierzy pan w czary.
– A co z dostępnością tlenu w trumnie?
– Szanse przeżycia zależą od tempa przemiany materii. Medycyna zna przypadek indyjskiego fakira, który potrafi obniżyć zapotrzebowanie swojego organizmu na tlen i przeżyć dziesięć godzin w całkowicie szczelnej skrzyni, niewiele większej od trumny.
– Warto dodać – wtrącił Lehmann – że uszkodzenia spowodowane brakiem tlenu miałyby charakter postępujący.
– W jakim sensie?
– Jeśli pewne komórki mózgowe nie otrzymują tlenu choćby przez parę sekund, umierają i odtąd mózg nie jest już w stanie poprawnie funkcjonować. Jego tkanka się nie regeneruje, o czym z pewnością pan wie. Ale bardziej prymitywne części mózgu, odpowiedzialne za kontrolowanie podstawowych procesów zachodzących w organizmie, są bardziej odporne. Może się zdarzyć, że człowiek zupełnie straci osobowość, zdolność myślenia lub świadomego poruszania się, zamieni się w warzywo, a mimo to przeżyje.
– Ciało pozbawione indywidualności, pozbawione woli. Właśnie tak Haitańczycy definiują zombie – zauważył Kline.
Odwróciłem się w jego stronę, nadal nie wierząc w to, co usłyszałem.
– Twierdzi pan, że zombifikacja to kwestia uszkodzenia mózgu?
– Ależ nie, w każdym razie nie bezpośrednio. Trzeba pamiętać, że Narcisse’a uznano za zmarłego. Skoro tak, musi istnieć jakiegoś rodzaju wyjaśnienie o charakterze chemicznym. Naszym zdaniem chodzi o toksynę.
Wreszcie zrozumiałem, dlaczego mnie tu zaproszono.
– Pogłoski na temat trucizny, która zmienia ludzi w zombie, usłyszałem po raz pierwszy jakieś trzydzieści lat temu – powiedział Kline. – W początkowym okresie mojego pobytu na Haiti bez powodzenia starałem się uzyskać choćby niewielką próbkę. Rozmawiałem ze starym kapłanem vodoun, który zapewniał mnie, że truciznę rozsypuje się na progu domu upatrzonej ofiary. Toksyna rzekomo wchłania się przez skórę stóp. Podczas ceremonii ożywienia ciała ofiara otrzymuje inny środek, pełniący funkcję antidotum. Zarówno dziennikarze z BBC, jak i Douyon dotarli do podobnych informacji.
– Kilka miesięcy temu Douyon przekazał nam próbkę rzekomej toksyny – powiedział Lehmann. – Testowaliśmy tę substancję na szczurach, okazała się jednak zupełnie neutralna. Ciekawszy jest natomiast brązowy proszek, który dostaliśmy niedawno od jednego z korespondentów BBC. Przygotowaliśmy emulsję i wstrzyknęliśmy ją w brzuch kilku rezusom. Spowodowała wyraźny spadek ich aktywności. Nie mamy pojęcia, co to za proszek ani skąd pochodzi.
Ciemna, poważna twarz Lehmanna nagle się zmieniła. Stary lekarz promieniał, był podekscytowany. Jego podniecenie zaczęło mi się udzielać. „Przecież to całkiem możliwe – pomyślałem – że istnieje związek chemiczny, który w odpowiedniej dawce spowolni metabolizm ofiary do tego stopnia, że nawet doświadczony lekarz orzeknie zgon”. Mogło też istnieć antidotum zdolne wskrzesić ofiarę, o ile poda się je we właściwym momencie. Z perspektywy medycyny taki związek miałby ogromny potencjał. Kline również to dostrzegł.
– Niech pan pomyśli o chirurgii – powiedział. – Pacjent szykuje się do operacji. Co najbardziej spędza mu sen z powiek? – Zanim zdążyłem odpowiedzieć, ciągnął: – Oczywiście zdolności i kwalifikacje chirurga, prawda? Ludzie chcą mieć pewność, że lekarz przeprowadzający zabieg jest odpowiednio wykwalifikowany. W rzeczywistości jednak większość operacji to czysta rutyna. Nikt nie zwraca uwagi na prawdziwe ryzyko, ukryte niebezpieczeństwo, przyczynę setek zgonów każdego roku.
Lehmann wyraźnie palił się, by dokończyć myśl Kline’a, ten jednak mu na to nie pozwolił.
– Znieczulenie – powiedział. – Za każdym razem, gdy usypia się pacjenta, mamy do czynienia z eksperymentem z zakresu farmakologii stosowanej. Anestezjolog ma swoje metody, dysponuje środkami zwiotczającymi i znieczulającymi, które stosuje na co dzień, ale dawki ustala dopiero podczas zabiegu, zależnie od rodzaju operacji i stanu pacjenta. Każdy przypadek jest więc wyjątkowy.
– I wiąże się z dużym ryzykiem – dodał Lehmann.
Kline uniósł w górę pusty kieliszek do brandy.
– Ukrywamy niewygodne prawdy za zasłoną eufemizmów – powiedział i znów usiadł za stołem naprzeciwko mnie. – Znieczulenie ogólne jest niezwykle ważną procedurą medyczną, której często nie da się uniknąć, zawsze jednak oznacza poważne zagrożenie dla pacjenta. Nikt nie lubi o tym myśleć, zwłaszcza lekarze. Dlatego żartujemy na temat „głupiego Jasia” i udajemy przed sobą, że podanie komuś narkozy to bułka z masłem. W pewnym sensie to prawda. Wybudzenie pacjenta nastręcza jednak licznych trudności. – Znów przerwał na moment, po czym kontynuował. – Gdyby udało nam się odkryć nowy lek, dzięki któremu pacjent leżałby bez ruchu, całkowicie niewrażliwy na ból, oraz drugi lek, zdolny bez żadnych szkód przywrócić pacjentowi świadomość, w chirurgii nastąpiłaby prawdziwa rewolucja.
Tym razem to ja pozwoliłem sobie na mały wtręt.
– A przy tym ktoś zarobiłby sporo pieniędzy.
– Interesuje nas rozwój medycyny – oznajmił Lehmann. – Właśnie dlatego musimy badać wszelkie doniesienia na temat farmaceutyków mogących znaleźć zastosowanie w anestezjologii. Jeśli toksyna zmieniająca ludzi w zombie faktycznie istnieje, należy się jej uważnie przyjrzeć.
Kline zaczął chodzić po pokoju jak człowiek, który zmaga się z niezwykłym wyzwaniem.
– Narkoza to dopiero początek. NASA zwróciła się do mnie kiedyś z pytaniem o możliwe zastosowania substancji psychoaktywnych w programie kosmicznym. Oczywiście nie chcieli powiedzieć tego wprost, ale tak naprawdę szukają sposobu, by zapanować nad niespokojnymi astronautami podczas długich lotów międzyplanetarnych. Toksyna zombie mogłaby posłużyć do fascynujących eksperymentów ze sztuczną hibernacją.
Lehmann posłał Kline’owi zniecierpliwione spojrzenie.
– Panie Davis, chcemy, żeby odkrył pan, czym jest ta toksyna.
Jego bezceremonialność mnie zaskoczyła, choć oczywiście spodziewałem się, że właśnie o to im chodzi. Wstałem, odwróciłem się od nich plecami i podszedłem do drzwi balkonowych. Czułem jednak na sobie ich spojrzenia. Wiedziałem, że zostałem schwytany niczym mucha w pajęczą sieć. Spojrzałem na obu swoich rozmówców.
– Czy przekażą mi panowie jakieś kontakty?
– Odezwiemy się do Douyona. Powinien pan też zadzwonić do korespondenta BBC – poinstruował mnie Kline.
– To wszystko?
– Nie znamy żadnych innych osób, z którymi moglibyśmy pana skontaktować.
– A koszty podróży?
– Utworzyliśmy specjalny fundusz. Wystarczy, że będzie nam pan przysyłał rachunki.
Nie miałem innych pytań. Znów pomyślałem, jak różni wydają się ci dwaj ludzie. Kline był pełen zapału i energii, Lehmann zaś nieco bierny i spokojny, połączyli jednak siły, gdyż zależało im na rozwiązaniu zagadki. Misja, którą mi powierzyli, przedstawiała się prosto. Miałem pojechać na Haiti, odnaleźć czarowników zdolnych zmieniać ludzi w zombie, pozyskać próbki toksyny i antidotum, odkryć, jak przygotowuje się jedno i drugie, oraz, o ile to będzie możliwe, udokumentować przypadki stosowania obu związków.
Przy pożegnaniu Kline wręczył mi zaklejoną kopertę. Najwyraźniej on i Lehmann ani przez moment nie wątpili, że podejmę się zadania. Ruszyłem korytarzem bez oglądania się za siebie, choć nadal słyszałem za plecami ich głosy.
Po chwili dogoniła mnie Marna. Było późno, więc poprosiła, żebym odprowadził ją do jej mieszkania przy Sześćdziesiątej Szóstej ulicy. Słaba mżawka sprawiła, że na chodnikach rozlewały się kałuże żółtego światła. Wcześniej szalała burza, ale dawno minęła i dokoła znów słyszeliśmy wyłącznie odgłosy miasta. Szliśmy w milczeniu. Zapytałem o fotografię, którą zauważyłem w mieszkaniu jej ojca. Przedstawiała wątłego, siwowłosego mężczyznę siedzącego za biurkiem i trzymającego dłoń na dwóch rewolwerach z kolbami z kości słoniowej.
– To François Duvalier. Eugene Smith zrobił mu zdjęcie, kiedy towarzyszył mojemu ojcu podczas pobytu na Haiti.
– Pani ojciec znał Papę Doca?
Skinęła głową.
– Jak się poznali?
– To było wtedy, gdy założyli instytut, w którym Douyon bada zombie. Nazwali go na jego cześć.
– Na cześć Duvaliera?
– Nie – zaśmiała się. – Na cześć mojego ojca. Czyżby nie powiedział panu, że od dwudziestu pięciu lat jeździ na Haiti?
– Owszem, powiedział. Wybrała się tam pani kiedyś razem z nim?
– Tak, wiele razy, ale…
– Kraj się pani nie spodobał?
– Och, Haiti to cudowne miejsce. Chodzi mi o coś innego. Musi pan zrozumieć, że ojciec naprawdę wierzy w istnienie zombie.
– A pani nie wierzy?
– Nie o to mi chodzi.
Stanęliśmy pod jej domem. Zatrzymałem przejeżdżającą taksówkę i pożegnałem się z Marną. Ostatni samolot do Bostonu już odleciał, pojechałem więc na Grand Central Station, żeby złapać nocny pociąg. W przedziale otworzyłem kopertę otrzymaną od Kline’a i znalazłem tam trochę pieniędzy, bilet lotniczy na Haiti oraz bladą polaroidową fotografię przedstawiającą ubogiego czarnego chłopa. Był to Clairvius Narcisse. Egzotyczny świat, o którym opowiadali mi Kline i Lehmann, stał się naraz zdumiewająco realny. Odłożyłem fotografię, gdy pociąg ruszył, i dopiero wtedy przyjrzałem się biletom. Okazało się, że mam zaledwie tydzień, by sformułować hipotezę pasującą do nielicznych dostępnych na razie danych.
Lubię pociągi, w Ameryce Południowej podróżuję nimi przy każdej nadarzającej się okazji. Siadam na otwartym pomoście na końcu wagonu i delektuję się zniewalającą mieszanką tropikalnych woni. W porównaniu z tamtejszymi rozklekotanymi pociągami, pełnymi życia, przesiąkniętymi zapachem potu, mokrej wełny i najprzeróżniejszych kwiatów, pociągi w Stanach Zjednoczonych są niestety sterylne i duszne, powietrze wewnątrz nich smakuje jak używane. Mimo to zawsze daję się uwieść stukotowi kół, gdy pejzaż za oknem pędzi, pulsuje światłem i kolorem jak w najwspanialszych dziecięcych fantazjach.
Opuszczając Nowy Jork, czułem dziwną ulgę, aczkolwiek nie za sprawą pociągu. Przyjrzałem się własnemu odbiciu w szybie i zdumiało mnie, ile niewypowiedzianych myśli i emocji krąży w mojej głowie. „Pogranicze śmierci” – określenie użyte przez Lehmanna nie dawało mi spokoju, zawracało mnie z krawędzi snu. Tak właśnie upływała mi samotna podróż w pustym przedziale. Noc mijała, odmierzałem czas, wsłuchując się w szuranie stóp konduktora, który co jakiś czas przechodził korytarzem.
Kline i Lehmann. Analizowałem ich słowa, szukałem ukrytych podtekstów czy wskazówek, za każdym razem jednak wracałem do nagich faktów. Niewiele się dowiedziałem, ale miałem jakiś punkt wyjścia. Ponadto, na szczęście, dzięki otrzymanym informacjom mogłem utrzymać swoją wyobraźnię w ryzach.
Jeśli truciznę faktycznie rozsypywano na progu domu ofiary, oznaczałoby to, że najważniejsze związki chemiczne wchodzące w jej skład działają, gdy podaje się ją przez skórę – w tym przypadku przez skórę stóp. Opisy bezwolnych zombie sugerowały, że toksyna wywołuje długotrwały stan psychozy, pierwsza dawka może zaś spowodować całkowite zamroczenie, mylone ze śmiercią. Substancja najprawdopodobniej miała pochodzenie organiczne, więc pozyskiwano ją z rośliny lub ze zwierzęcia występującego obecnie na Haiti. Poza tym toksyna musiała być nieprawdopodobnie silna.
Niewiele wiedziałem na temat jadów zwierzęcych, zacząłem więc myśleć o trujących i psychoaktywnych roślinach, które poznałem podczas sześcioletniej współpracy z Muzeum Botanicznym Harvardu. Wyliczałem w głowie rośliny zdolne zabić człowieka lub zaprowadzić go do krainy odmiennych stanów świadomości. Wkrótce wpadłem na potencjalny trop. Istniała pewna roślina, której ani razu nie odważyłem się spróbować podczas wszystkich swoich badań i podróży. Miała silne właściwości halucynogenne i uchodziła za tak niebezpieczną, że nawet Schultes, nieustraszony eksperymentator, nie przetestował jej na sobie. Teoretycznie spełniała kryteria i dawałoby się z niej pozyskać toksynę zamieniającą ludzi w zombie. Ponoć cieszyła się ogromną popularnością wśród trucicieli, przestępców i osób praktykujących czarną magię na całym świecie. Mówię tu o roślinach z rodzaju bielunia lub datury, nazywanych świętymi kwiatami Gwiazdy Polarnej.
Moje zmęczone myśli zaczęły się rozsypywać na kawałki, jedna z nich zaprowadziła mnie w odległą zimną noc spędzoną w wysokich Andach Peruwiańskich. Zakurzona ścieżka mijała napęczniałą kwitnącą agawę i biegła w górę ku otwartemu tarasowi, otoczonemu z trzech stron przez ceglane ściany wiejskiej zagrody. Pod jedną z tych ścian siedział pacjent, samotny, dziwnie poważny. Rok wcześniej był zamożnym rybakiem, potem jednak zmieniły się prądy morskie, napłynęły ciepłe wody tropikalne i ryby na całym wybrzeżu wymarły. Katastrofa naturalna okazała się wstępem do kolejnych życiowych tragedii rybaka, jak gdyby działało tu jakieś okrutne prawo fizyki. Dzieci zachorowały, żona uciekła z kochankiem. Pewnego dnia nieszczęśnik opuścił swoją wioskę. Gdy powrócił miesiąc później, nagi i zupełnie oszalały, wyglądał jak śmierć.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1] A. Carpentier, Królestwo z tego świata, przeł. Kalina Wojciechowska, Muza, Warszawa 2000, s. 20 (wszystkie przypisy w tekście pochodzą od tłumacza).
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2022
Wydanie I