Wedlowie. Czekoladowe imperium - Łukasz Garbal - ebook

Wedlowie. Czekoladowe imperium ebook

Garbal Łukasz

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Carl Wedel przyjechał do Warszawy z Berlina i w 1851 roku otworzył przy ulicy Miodowej swoją pierwszą cukiernię. Emil, a później Jan Wedlowie, przedstawiciele kolejnych pokoleń tej dynastii, zmienili niedużą cukiernię w potężną fabrykę i osiągnęli sukces na niebywałą skalę, przekraczający wymiar finansowy – ich produkty stały się dla Polaków trwałym symbolem wybornego smaku. Oni sami natomiast coraz głębiej wrastali w warszawski krajobraz, angażując się całym sercem (a nieraz i portfelem) w polskie sprawy. Byli Polakami z wyboru.

Wedlowie nie bali się nowych technologii i innowacyjnych jak na tamte czasy form promocji. Ale musieli odnaleźć się także w nowej rzeczywistości społecznej – coraz więcej kobiet walczyło o swoje miejsce na rynku pracy, coraz częstsze były strajki robotników, domagających się poprawy sytuacji bytowej. A potem nadeszła wojna, która zmieniła wszystko.

Łukasz Garbal przenosi nas do pracowni dziewiętnastowiecznych mistrzów cukiernictwa, dawnych manufaktur czekolady, do gabinetów warszawskich fabrykantów i hal fabrycznych, a przy okazji opowiada słodko-gorzki kawałek naszej historii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 473

Oceny
4,5 (181 ocen)
120
38
19
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
karolciadr

Nie oderwiesz się od lektury

niesamowita historia jakże znanej do dziś marki Wedel. Wedlowie wyprzedzali swoja epokę jeśli chodzi o marketing,czy reklamę. bardzo inspirujaca. zaluje ze książka kończy się w czasach komunizmu, bo interesuje mnie historia firmy do dziś, ale to sobie wygoogluje.
10
Baleron28

Dobrze spędzony czas

Najlepsza propozycja na rynku jeśli chodzi o historię Wedla (dobra kwerenda). Książka raczej o Janie, niż o Emilu czy Karolu
10
sienkiewiczk

Całkiem niezła

Ujdzie
00
Agata181094

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa, trochę szkoda, że tak mało się mówi o tej rodzinie i o tym co zrobiła. Wartościowa pozycja.
00
ponitka

Nie oderwiesz się od lektury

Słodko - gorzkie
00

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Aleksandra Nałęcz-Jawecka, to/studio

Projekt typograficzny, redakcja techniczna i skład Robert Oleś / d2d.pl

Fotografie na okładce:

Emil Wedel © by archiwum Elżbiety Jasińskiej / FOTONOVA

Pozostałe fotografie przedstawiające wyroby firmy Wedel dzięki uprzejmości Muzeum Warszawy.

Dołożono wszelkich starań, by odszukać właścicieli praw autorskich fotografii wykorzystanych w książce. W przypadku ewentualnych niejasności wydawca zapewnia, że prawa wszystkich właścicieli będą respektowane.

Copyright © by Łukasz Garbal, 2021

Opieka redakcyjna Przemysław Pełka

Redakcja Krystyna Podhajska

Korekta Anna Zygmanowska, Justyna Sadurska

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-370-6

W niedzielę 16 listopada 1851 roku na ostatniej stronie „Kurjera Warszawskiego”, pod jednym z typowych wówczas ogłoszeń, jakby żywcem przepisanym sto lat później przez Witolda Gombrowicza do Dziennika („PIESEK mały, biały, z białym ogonem kiciastym, z rassy wyżełków angielskich, z łebkiem i uszami kasztanowatemi…”), pod ogłoszeniem nauczyciela tańca zapraszającego na ulicę Śto-Jańską (dzisiaj znaną jako Świętojańska), obwiedziona misternym szlaczkiem prezentowała się następująca informacja: „Nowo-założona CUKIERNIA C. Wedla, przy ulicy Miodowej pod Nr 484 w domu Wielmożnego Kochanowskiego, naprzeciw Rządu Gubernjalnego, ma zaszczyt polecić Szanownej Publiczności: DREZDEŃSKISŁODOWYSYROP, nader skuteczny na kaszel i katar, buteleczka à fl. 1½ i fl. 3, bardzo zagranicą poszukiwany; oraz KARMELKIPIERSIOWE. Właściciel zakładu z uwagi na liczne bardzo cierpienia, jakie wilgoć obecnej pory powoduje, poleca Karmelki wyżej wspomnione Prześwietnej Publiczności”.

Tak zadebiutował Wedel.

Czy można wyobrazić sobie lepszą porę na otwarcie cukierni niż wilgotna końcówka listopada, kiedy jedyną nadzieję przetrwania daje oczekiwanie na słodycz świąt Bożego Narodzenia? Wieczorem spadł pierwszy śnieg, a w Warszawie pojawił się Chińczyk… z cukru, należący do grona cukrowych postaci wykonanych w cukierni Bisiera:

„[…] ów wspaniały cudzoziemiec z litością spogląda na małego naszego kiełbaśnika, częstującego go swoim towarem; na krawca, chcącego mu kurtę skroić; na szewca, gotowego uszyć mu buty; nakoniec na żydka ofiarującego mu pieniądze na braterski procent sto od sta. Wszyscy ci Panowie kiwają głowami, jakoby dziwiąc się okazałości mandaryna; pomimo jednakże ich złośliwych uśmiechów, są to ludzie bardzo dobrzy, i każdy z nich da się zjeść z kretesem, nie pisnąwszy nawet słowa”.

Tak oto ówczesny warszawiak widział swoich rodaków, zazwyczaj kupujących słodycze u cukierników przybywających z zagranicy. Tymi migrantami ekonomicznymi szczególnie często byli Szwajcarzy. „Tak zwane cukiernie rozpowszechniły się u nas około roku 1775 – pisał Adolf Starkman. – Zakładali je Szwajcarzy włoscy pochodzący głównie z Kantonu Gryzonów i stąd początkowo u nas gryzonami zwani”. Wśród nich wyróżniali się rodzina Semadenich (pierwsze cukiernie założyli w latach dwudziestych XIX wieku w Płocku i Łomży) oraz Laurenty Lourse, który przyjechał do Warszawy jeszcze przed 1820 rokiem. Swój pierwszy lokal otworzył na ulicy Miodowej, której nazwa wzięła się od mieszkających tu w XVI wieku toruńskich piernikarzy.

Różnice między kawiarnią a cukiernią były zasadnicze. Te pierwsze miały kiepską reputację i kobietom raczej nie wypadało tam przychodzić. Poza tym kawiarnie nie sprzedawały na wynos, a słodycze zamawiały u producentów zewnętrznych; ich prosty wystrój tworzyły stoły i ławy, kojarzące się z gospodą. Cukiernie natomiast były bezpieczne dla kobiet i chlubiły się jakością własnych wyrobów. Kusiły też luksusem porcelany, sreber, kryształów i luster.

Ilustracja przedstawiająca cukiernię Wedla na zbiegu ulic Miodowej i Kapitulnej około 1851 rokuZ archiwum Elżbiety Jasińskiej

Fot. z archiwum Elżbiety Jasińskiej

Cukiernia Lourse’a szybko stała się legendarna, wielu pokoleniom „słodząc gorycze żywota i chłodząc lodami rozpalone namiętności”. Trudno się dziwić, że Wedel swoją pierwszą cukiernię otworzył po sąsiedzku. W tym samym domu mieściła się zresztą „Honoratka”, miejsce spotkań polityków i artystów czasu powstania listopadowego, między innymi Piotra Wysockiego, Maurycego Mochnackiego, Joachima Lelewela, Fryderyka Chopina.

Miodowa – wówczas pasaż handlowy i urzędowy – była centrum ówczesnej Warszawy. Nie miała jeszcze połączenia z Krakowskim Przedmieściem, ostro skręcała w prawo i przechodziła w Senatorską, przy której stał ratusz (znak czasu: dziś w tym budynku jest bank).

Cukiernia Wedla miała doskonałą lokalizację: naprzeciwko znajdowała się siedziba rządu gubernialnego, co Wedel podkreślał w reklamach (ówczesne 484 w adresie to dzisiejsza Miodowa 14).

Dzień po ukazaniu się pierwszego ogłoszenia Carl Wedel z godnością i w bardzo uprzejmym tonie kontynuuje informowanie o otwarciu cukierni, przedstawia się przy tym potencjalnym klientom. Czytając tekst na ostatniej stronie „Kurjera Warszawskiego”, znowu czujemy się osobiście przez niego wybrani, zaproszeni i docenieni:

„Niżej podpisany ma honor donieść Szanownej Publiczności, że po długoletniej praktyce w Warszawie, jako też i za granicą, i po zebraniu najpotrzebniejszych wiadomości co się tycze mojego zawodu, otworzyłem CUKIERNIĘ w domu zwanym Kochanowskich przy ulicy Miodowej, wprost Rządu Gubernjal, w nadziei że łaskawa Publiczność raczy mnie zaszczycać licznemi odwiedzinami; a ja z mojej strony dołożę starania, aby pod każdym względem zadosyć uczynić jej życzeniom. Poruczone mi obstalunki (chcąc zasłużyć sobie na wziętość) przy rychłej usłudze z największą akuratnością będę uskuteczniał – C. Wedel”.

Zatem zagwarantowanie jakości produktów i obsługi oraz doskonałą lokalizację uczynił filarami swojej firmy. Brakowało tylko odniesienia do tradycji, ale to właśnie on zacznie ją tworzyć.

Są jednak rzeczy, których w ogłoszeniach nie widzimy. Skąd Carl miał pieniądze na założenie firmy? Dlaczego on, Niemiec, przyjechał do Warszawy, wówczas prowincjonalnego miasta na zachodnim skraju Imperium Rosyjskiego? Jak to się stało, że Emil, jego syn, został Polakiem, a wnuk Jan w czasie II wojny światowej odważnie odmawiał podpisania folkslisty?

Heimat

Warszawę, liczącą wtedy sto kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców, dotknęły nasilające się represje po powstaniu listopadowym, zwane nocą paskiewiczowską. Zaczynało się jednak ożywienie gospodarcze, władze kusiły przybyszów przywilejami. Wśród tych, którzy dali się skusić, znalazł się właśnie Carl Wedel. Wyemigrował on w 1845 roku z Berlina do Warszawy, choć nie był berlińczykiem z pochodzenia.

Nazwisko Wedel pojawia się na południe i północ od Danii – w Norwegii istniała cała linia książęca Wedel-Jarlsberg – jednak ród von Wedel wywodzi się z Pomorza Przedniego (z naszej perspektywy – Zachodniego). Średniowieczne kroniki wspominają o rycerzach von Wedel, wiele śladów po tym rodzie zachowało się pod Szczecinem. Na podstawie nazwiska i miejsca pochodzenia można przypuszczać, że Carl był potomkiem owych rycerzy, tylko jego przodkowie, zapewne z powodu zubożenia, stracili szlachecki przyimek „von”. Dziadek Carla, Johann Joachim, zwany Joh, urodzony w 1747 roku w Meklemburgii, miał na nazwisko po prostu Wedel.

Niemcy w pierwszej połowie XIX wieku nie stanowiły jednego państwa. Były luźnym związkiem księstw, miast i silniejszych państw, w którym rządy sprawował cesarz, przeważnie z dynastii Habsburgów, a więc rezydujący w Wiedniu. Związek ten, noszący od wczesnego średniowiecza miano Świętego Cesarstwa Narodu Niemieckiego, dożywał wtedy kresu swych dni, chociaż tego nie podejrzewano: przecież Cesarstwo istniało od zawsze!

OjcowiznąWedlów była Meklemburgia. Bliżej stąd do Szczecina niż do Berlina; z Rostocku morzem niedaleko do Kopenhagi. To inne Niemcy, nie pruskie, lecz pomorskie. Chociaż księstwa meklemburskie stopniowo uzależniały się od Prus, formalną niezależność zachowały do 1918 roku. Według jednego ze źródeł ojciec Carla, Joachim Friedrich Samuel Wedel, urodził się… w Polsce. Skąd się wzięła taka informacja, pozostaje zagadką. Meklemburgia nie sąsiadowała z Rzeczpospolitą doby rozbiorów; nie można wykluczyć pomyłki. Joachim zapewne nie miał własnego majątku, ponieważ zarządzał dobrami niewymienionego z nazwiska właściciela ziemskiego – tak przynajmniej oświadczył Carl, załatwiając formalności związane ze swoim ślubem.

Carl był jedynakiem, choć nie pierwszym synem Joachima. W tamtych czasach śmierć i życie splatały się ze sobą znacznie mocniej niż dziś: dzieci rodziło się dużo, dużo też umierało. Pierworodni, bliźniacy Johann Joachim Christian i Friedrich Wilhelm Carl, przyszli na świat w nocy z 13 na 14 lipca 1810 roku. Johann zmarł niemal od razu, Friedrich – tydzień później. Ich matką była Friederike z domu Hamann.

Kolejnego syna, Carla (lub Karla – czyli Karola) Ernsta Heinricha, urodziła 7 lutego 1813 roku w Ihlenfeld Maria Christina z domu Krüger. Joachim nie mógł w pełni cieszyć się tym faktem: kilka dni wcześniej umarł jego ojciec.

Około 1876 roku, Łódź. Karol Ernest Henryk Wedel

Fot. B. Wilkoszewski / archiwum Elżbiety Jasińskiej / FOTONOVA

Możemy podążać tylko tropem beznamiętnych rejestrów stanu cywilnego oraz śladów w różnych informatorach i gazetach. Dowiadujemy się z nich, że 5 października 1837 roku w Berlinie Carl (jeżeli to ten sam Carl, bo pewności nie ma) ożenił się z dwudziestoośmioletnią Dorotheą Schirmer z Brandenburgii i owdowiał jeszcze w tym samym roku – dokładna data nie jest znana. Jego młoda żona zmarła zapewne na cholerę pustoszącą wówczas Niemcy. Lekarze nie potrafili poradzić sobie z tą chorobą. Ponad czterdzieści procent zarażonych zmarło. Przyczyną epidemii, o czym jeszcze nie wiedziano, był brak kanalizacji: ścieki odprowadzano do rzek, z których czerpano wodę pitną. Dopiero w późniejszych dziesięcioleciach woda zacznie być oczyszczana w wodociągach miejskich i pojawi się osobny obieg kanalizacji. Z kolei walka z epidemią polio spowoduje chlorowanie wody kranowej i tej w basenach.

Niewiele ponad rok później, 20 listopada 1838 roku, Carl Wedel ożenił się z Johanne Charlotte Emilie z domu Assmann. (Powraca mała wątpliwość, czy to ten sam Carl Wedel). Co ciekawe, jego wybranka miała trzydzieści lat, a więc o pięć więcej niż on – w tamtej epoce rzecz nadzwyczajna.

Dokumenty parafialne rodziny spłonęły w Warszawie podczas II wojny światowej. Wraz z bibliotekami i archiwami zginęła znaczna część ważnych danych dotyczących miasta i jego mieszkańców. Dlatego nie da się ustalić, kim była matka syna Carla – Emila – najbardziej znanego z rodziny, bo to właśnie jego inicjał i nazwisko stały się nazwą firmy. Wiadomo tylko, że urodził się on w Berlinie 15 czerwca 1841 roku. Z informacji z bardzo niepewnego źródła wynika, że jego matką była Karolina Wisnowska. Została ona żoną (trzecią) Carla dopiero dziewięć lat później; wobec tego Emil byłby nieślubnym dzieckiem. Najprawdopodobniej matką Emila była jednak druga żona Carla, Johanne Assmann. Chłopca ochrzczono 19 lipca imionami Friedrich Albert (imię Emil mogło zostać dodane później, właśnie na pamiątkę matki, która zapewne zmarła wkrótce po porodzie).

Losów Wedlów z tych lat możemy się tylko domyślać na podstawie zapisów z różnych źródeł, czasem sprzecznych. W jednym z berlińskich informatorów z 1845 roku widnieje na przykład C. D. E. Wedell (lub Wedel), przedstawiony jako cukiernik i producent karmelków z Jerusalemerstrasse 60. To uliczka w sercu Berlina, między Katedrą Niemiecką (Deutscher Dom) a Wyspą Muzeów (Museuminsel). Po latach w tej okolicy ulokują się liczne redakcje gazet. Niedaleko firmę „Chocoladen=, Marzipan= und Bonbonfabrikant” miał J. F. Eulner. Może był dla Wedla mistrzem, a może nielubianym konkurentem?

W 1844 roku umarł ojciec Carla. W Prusach narastał kryzys ekonomiczny, zaczynały się niepokoje społeczne prowadzące do Wiosny Ludów. Kolejne lata przyniosły nieurodzaj, pogarszanie się sytuacji ekonomicznej rzemieślników, głód i epidemię tyfusu. W roku 1847 doszło do bodajże pierwszego kryzysu rodzącego się systemu kapitalistycznego: załamały się kredyty, wzrosły stopy procentowe, lawinowo narastało bezrobocie. Jedną z pierwszych ofiar kryzysu stała się branża dóbr luksusowych, do której należały wyroby cukiernicze – dużo droższe niż dzisiaj.

Tymczasem Kongresówka oferuje nowe możliwości: mimo wszystko to najbardziej rozwinięta część państwa carów, która ma szansę, by stać się „rynkiem wschodzącym”. Przy tym to jedno z niewielu spokojnych wówczas miejsc w centralnej Europie. (Choć szkolne podręczniki historii zwracają uwagę głównie na wybuchające wtedy powstania). Kongresówka nie weźmie udziału w Wiośnie Ludów. Nie zachęcą jej do tego nawet pomysły odbudowy Rzeczpospolitej, formułowane w krajach Zachodu.

Młodego mistrza cukierniczego po przejściach kusiła perspektywa przeprowadzki w takie miejsce. Nie podejmował wielkiego ryzyka: wszak jechał na umówioną posadę do sąsiedniego kraju. Może planował rozeznanie się w sytuacji i założenie po jakimś czasie własnej firmy, zdobycie majątku? Rosja starała się wówczas przyciągać protestantów, szczególnie Niemców, i traktowała ich wyjątkowo dobrze. Z kolei niemieccy mieszczanie darzyli sympatią Polaków, bo widzieli w nich bojowników o demokrację. A w Warszawie Niemców uważano za mniej obcych niż Francuzów i Włochów; wielu warszawskich mieszczan miało niemieckie korzenie.

Warszawa w ogóle sprzyjała wielokulturowości. Rozwijała się przecież między innymi dzięki imigrantom zarobkowym, takim jak szkocka rodzina MacLeodów (Machlejdów), pruska – Hennenbergów, saska – Ulrichów. W latach 1815–1830 na zaproszenie rządu do Królestwa Polskiego przybyło około pięćdziesięciu tysięcy imigrantów w celu ożywienia przemysłu (całe państwo miało wówczas mniej niż cztery miliony ludności). Byli wśród nich tkacze ze Zgierza i młodszej od niego Łodzi, w tym rodzina trzeciej żony Carla Wedla, Wisnowscy.

Nic dziwnego, że Carl Wedel odpowiada na ogłoszenie warszawskiego cukiernika, zapewne rodaka, Carla Grohnerta, szukającego nowych, zdolnych pracowników do rozbudowanego zakładu cukierniczego na Danilewiczowskiej. Firma „C. Grohnert et Comp.” miała wówczas „fabrykę” karmelków na Piwnej 12. Były to karmelki „w najlepszym smaku, zawsze świeże (niezleżałe)”. Po kilku latach praktyki u Grohnerta Wedel założy własną cukiernię i zacznie sprzedawać karmelki piersiowe, syrop słodowy i cukry paryskie, „w własnej fabryce starannie i pięknie wyrobione”.

Jest zatem fabryka, ale w cenniku brak tego, co najbardziej nam się z Wedlem kojarzy: czekolady. Są natomiast „cukry” – owoce gotowane w wodzie kilkakrotnie dosładzanej cukrem, co sprawiało, że jego zawartość przekraczała w nich pięćdziesiąt procent.

Warto zauważyć, że słowo „fabryka” oznaczało wówczas po prostu zwykłą pracownię rzemieślniczą, może manufakturę, zatrudniającą zapewne mniej niż dziesięć osób, w której wykorzystywano proste maszyny pomocnicze napędzane siłą ludzkich mięśni. Słowo „czekolada” też oznaczało coś innego niż oznacza dziś: chodziło o czekoladę do picia, płynną.

A w ogóle skąd się wzięła czekolada?

Napój bogów

Mówiąc dziś o czekoladzie, myślimy o wyrobie cukierniczym w formie stałej i o słodkim smaku. Zapominamy, że bardzo, bardzo długo była ona napojem, do tego pikantnym.

Czekoladę, tak jak pomidory i ziemniaki, biali ludzie ukradli ludom Ameryki, bo chociaż dziś najwięcej kakaowca (Theobroma cacao) uprawia się w Afryce, to do 1502 roku nie znano go poza Ameryką Środkową i Południową; pochodzi on zapewne z górnego dorzecza Amazonki. Według legendy kakao odkrył wojownik, który po rozgryzieniu ziaren ukrytych w miąższu owocu tego krzewu lub niewysokiego drzewa poczuł przypływ sił (ważnym składnikiem ziaren kakaowca jest teobromina, alkaloid działający na ludzi łagodnie pobudzająco, szkodliwy zaś dla niektórych zwierząt).

Najbardziej prawdopodobne jest, że czekoladę – jako napój z ziaren kakaowca – zaczęli wytwarzać około trzech tysięcy lat temu Olmekowie, lud żyjący na terenach obecnego południowego Meksyku, po nich zaś Majowie i Aztekowie. Dla tych ostatnich była ona jednocześnie napojem rytualnym i luksusowym środkiem wzmacniającym. Ziarna kakaowca po uprażeniu ucierano w podgrzewanych kamiennych żarnach; powstałą miazgę mieszano z chłodną wodą i dodawano do niej między innymi ostre papryczki (czekolada z chili jest zatem powrotem do kulinarnej prehistorii). Jak pisała biolożka Halina Galera „[…] szczególnie ceniono piankę powstającą podczas mieszania napoju. Aby uzyskać jak największą ilość smakowitej piany, kobiety przelewały płyn z dużej wysokości z jednego naczynia do drugiego. Tak powstawała gorzka, tłusta i zimna zawiesina, zwana przez Azteków tchocolatl”.

Wygląd i smak czekolady są całkowicie odmienne od wyglądu i smaku nasion kakaowca. Ta roślina rodzi duże, najczęściej żółte owoce, w których białym, słodkawym miąższu kryje się kilkadziesiąt nasion. Po wysuszeniu zmieniają one kolor na brunatny i gorzknieją. Kolonizatorzy dostosowywali smak czekolady do swoich upodobań. Dodawali do niej nawet… bułkę tartą. Z czasem czekolada utraciła pierwotną pikantność i stała się słodka.

Cortez zachwalał ją Karolowi I, królowi Hiszpanii: „[…] napój wzmacniający odporność i zwalczający zmęczenie. Filiżanka tego cennego płynu sprawia, że można maszerować przez cały dzień bez jedzenia”. Plotkowano też, że działa jak afrodyzjak. Stała się nawet przedmiotem sporu natury religijnej: dominikanie twierdzili, że ten, kto ją pije, łamie post. Nie zgadzał się z nimi jezuita, kardynał Francesco Maria Brancaccio. W 1666 roku dekret w tej sprawie wydało samo Święte Oficjum. Zadecydowało, że w poście można pić czekoladę, ale bez mleka i co ważniejsze, bez cukru. Roma locuta, causa finita.

W Europie czekoladę początkowo uznano za lekarstwo; jednym z tych, którzy ją docenili, był Jan III Sobieski, który w 1665 roku prosił swoją Marysieńkę o przesłanie mu „ciokolaty”.

Wydana w Dreźnie karta z osiemnastowiecznym rysunkiem Jeana Étienne’a Liotarda ukazującym sposób podania czekolady

Fot. ze zbiorów Biblioteki Narodowej

Trudno precyzyjnie określić, kiedy czekolada pojawiła się w warszawskich cukierniach: czy już u Szwajcara Miniego, czy u Włocha Baltresco („wnuka Gambakurty”), który naprzeciwko Zamku Królewskiego sprzedawał nie tylko ciasta i cukry, lecz także, jak podaje Wojciech Herbaczyński, badacz warszawskich cukierni, „pomadę do rośnięcia włosów” i „ciasto do zębów chędożenia” (cukiernik bywał wtedy po trosze aptekarzem i zielarzem). Z czekolady słynął Marco Bini, który swoją cukiernię na ulicy Podwale, dwa kroki od Miodowej, założył w 1804 roku. Czekolada od tego Włocha była „tak w smaku niezrównaną, że nawet znawcy sprowadzający ją wcześniej z Rzymu zadowalać się zaczęli czekoladą od Biniego”. Czekoladę wytwarzali też: Anna, wdowa po Janie Juvenie, Piotr Jenny na Rynku Starego Miasta, Hirsz Eisenbaum, Józef Pozzy. Rok przed wybuchem powstania listopadowego na Miodowej 18 mały sklep korzenno-cukierniczy otworzył Franciszek Ksawery Fuchs. Dał on początek firmie Fuchs, późniejszej wielkiej konkurentce Wedla, specjalizującej się najpierw w cukrowych kolacjach podawanych na zakończenie wesela.

Jedna z pierwszych manufaktur czekolady pitnej w Warszawie, prowadzona przez Włocha Crosetto, rozpoczęła działalność tuż po powstaniu listopadowym w dawnym pałacu Tarnowskich na rogu Krakowskiego Przedmieścia i Karowej. (Po rozbiórce pałacu na jego miejscu w 1901 roku stanie hotel Bristol). Mniej więcej rok po tym, jak tłum warszawiaków chciał dokonać samosądu na mieszkającej tu rodzinie ówczesnego wodza naczelnego powstania za unikanie walki, Crosetto otworzył fabrykę czekolady „turyńskiej”, sprzedawanej na szklanki „w romantycznym ustroniu” ogrodu, reklamowaną szyldem z Majami lub Aztekami pracującymi na plantacji kakao. Być może ta pitna czekolada „turyńska” była odmianą klasycznego bicerina (napoju składającego się z trzech warstw: espresso, czekolady i śmietanki) albo jego poprzednika o podobnym składzie, bavareisa. Czekolada Crosetta „miała zawdzięczać niepowtarzalny smak nie tylko specjalnemu sposobowi przyrządzania, ale i pochodzeniu z własnej »fabryki«”.

Herbaczyński pisał: „to wielkie słowo, fabryka, oznaczało najpewniej dosyć skromny zakładzik”. Ale tym samym Crosetto, przez naśladownictwo nazwy z Zachodu, był jednym z tych, którzy kreowali modę, bo „fabryk” czekolady zaczęło przybywać: w Przewodniku Warszawskim z 1829 roku wymieniono ich aż osiem – trzy lata wcześniej tylko trzy.

Po roku 1840 „najlepszą Turyńską Czekoladę z Wanilją” oraz „Najlepszą Hiszpańską Czekoladę z czystego Cacaccas Kakao z Wanilją” (reklamowaną na etykiecie pomnikiem Kopernika, odsłoniętym w 1830 roku) produkowała fabryka Szwajcara Szymona Bellego na rogu Senatorskiej i Podwala, tuż przy placu Zamkowym: stał tam dom, w którym urządzono aż trzy cukiernie. Belli w jednej z dwóch należących do niego cukierni prezentował małą makietę Szwajcarii: góry i doliny z cukru. Obok działała zaś cukiernia Kadecza, specjalizująca się w… pasztecikach.

Belli używał kakao z dzisiejszej Wenezueli, wówczas kolonii hiszpańskiej – stąd określenia kojarzące się z hiszpańskimi koloniami w Ameryce Południowej. A skąd skojarzenia z Turynem? Siedziba dynastii sabaudzkiej była ówczesną stolicą czekolady, bo właśnie w Turynie już w początkach XVIII stulecia czekolada przybrała formę tabliczek – choć znacznie różniących się od dzisiejszych: tworzyły je kawałki grubo zmielonych ziaren kakaowca. Prawdopodobnie właśnie takie były tabliczki czekolady „turyńskiej” (zapewne z wanilią zamiast orzechów) i „hiszpańskiej” od Szymona Bellego.

Dopiero w 1828 roku Holender Coenraad Johannes van Houten opatentował proces odtłuszczania ziaren kakaowca: to początki kakao, jakie znamy, w formie proszku. Czekoladę w formie gładkiej tabliczki zawdzięczamy zaś Josephowi Fryowi, Anglikowi należącemu do jednej z bardziej radykalnych wspólnot protestanckich, kwakrów. Po wielu latach prób udało mu się w 1847 roku „sprasować” masło kakaowe z proszkiem kakaowym i cukrem.

Mniej więcej w tym czasie Carl Wedel przeniósł się znad Sprewy nad Wisłę.

Dyliżansem za pracą

Carl Wedel nie emigrował sam. Dzięki Tadeuszowi W. Świątkowi wiemy, że podróżowali z nim nie tylko Emil, jego czteroletni syn, i być może siostra, lecz także Johan Friedrich Moritz Pulss (później po prostu: Fryderyk Puls), dwudziestotrzyletni drogista (sprzedawca w sklepie z kosmetykami), i Gustav Gerlach, zaledwie osiemnastolatek, werkmajster (rzemieślnik samodzielnie prowadzący warsztat). Jechali do Warszawy, która miała stać się dla nich tym, czym około pięćdziesięciu lat później dla bohaterów powieści Władysława Reymonta stała się Łódź – ziemią obiecaną.

Czy, jak u Reymonta, byli przyjaciółmi, czy połączył ich tylko przypadek? Nie wiemy, czy znali się wcześniej, ale mogło być i tak, że kiedy Gerlach założy fabrykę przyrządów pomiarowych i optycznych, zacznie dostarczać Wedlowi formy cukiernicze, a Pulsowi formy do odlewania mydła. Marki Gerlacha i Pulsa przetrwają do śmierci miasta w powstaniu warszawskim.

Ci młodzi ludzie z Berlina do Warszawy jechali zapewne dyliżansem. Mogli zobaczyć nowo budowany Dworzec Wiedeński, symbol zwrócenia się Warszawy na południe, spowodowanego upadkiem powstania listopadowego: rozwój w kierunku północnym zablokowała po 1835 roku Cytadela. Ulice, wcześniej wyciągające się w stronę Bielan, stanęły; centrum, przesuwające się ze Starego Miasta na północ, do Nowego Miasta, musiało się cofnąć. Zwrot na południe przyspieszył właśnie po otwarciu w 1847 roku warszawsko-wiedeńskiej „drogi żelaznej”, pierwszej linii kolejowej w Królestwie Polskim. Dworzec Wiedeński znajdował się mniej więcej tu, gdzie dzisiaj jest stacja metra Centrum.

Grohnert słynął z karmelków, owoców w cukrze, wyrobów marcepanowych i czekoladowych. Carl przepracował u niego kilka lat. W tamtych czasach majstrem cukierniczym zostawał ten, kto przeszedł cały cykl nauki. Najpierw trzeba było terminować (opłaty do cechu wnosił majster, w zamian za to wykorzystywał terminatora także do prac domowych, nie płacił mu, ale dawał wyżywienie). Później – wyzwolić się dzięki zdaniu egzaminu z umiejętności zawodowych przed członkami cechu. Wreszcie należało odbyć podróż za granicę, by poznać tajniki cukiernictwa w innych krajach. Prawdopodobnie Carl miał ten cykl za sobą. Może Grohnert zatrudnił go jako fachowca i wypłacał mu pensję?

Po usamodzielnieniu się Carl nie od razu otworzył cukiernię; przez jakiś czas prowadził pijalnię… piwa.

Urządził ją w ogródku obok budowanej w miejscu pałacu Szymanowskich kamienicy Józefa Grodzickiego i sam w niej zamieszkał. (Bolesław Prus w Lalce w tej samej kamienicy ulokuje sklep Wokulskiego oraz mieszkanie Rzeckiego).

Jak czytamy w gazecie: „Ogródek w tyle posesji istniejący, przez różnych przedsiębierców utrzymywany, od dawnych lat służy ciągle do rozrywki mieszkańcom miasta. Tam grywają różnego rodzaju muzyki, odzywa się śpiew harfiarek, brzmią katarynki, tercety i kwintety, czynione są obfite libacje na cześć Bacha, konsumują się rocznie miljony obwarzanków, butersznitów, blut i leberwursztów, i.t.p. rozkoszy podniebienia. Tam istniały i istnieje jeszcze jedna z najulubieńszych kręgielni; bywają gry w pierścień, karuzele, huśtawki i.t.d. Kiedy ogrodem tym administrował p. Klopfert, pomnożył powyższe przyjemności, rozmaitemi przysmaczkami, a do rozrywek dodał ciekawą menażerję z krajowych zwierzątek i małpek. Teraz ogród ten dzierżawi C. Wedel”.

W 1851 roku lipy wypuściły liście już pod koniec kwietnia, sezon dla ogródków piwnych dobrze się zapowiadał. Trzy miesiące później Wedel reklamował sprzedaż warszawskiego piwa typu bawarskiego: „Dziś, w ogrodzie p. Wedla przy ulicy Krakowskie Przedmieście sprzedawane będzie PIWOBAWARSKIE dubeltowe, zwane BOCK-BIER, z browaru Haberbusch, Schile et Klawe, kufel po kopiejek srebrnych 5”.

W tych ogłoszeniach nic nie zapowiadało, że Wedel zajmie się wytwarzaniem czekolady. Może jednak zaplanował ten interes jako najlepszy na sezon letni, przed „słodkim” sezonem zimowym?

Kamienica Grodzickiego zostanie zniszczona w czasie powstania warszawskiego. Dziś znajduje się tu Główna Księgarnia Naukowa imienia Bolesława Prusa, a obok niej lokal z piwem, chociaż już nie wedlowski.

Transakcja i ślub

Cukiernia Wedla zadebiutowała jesienią, zapewne kilka tygodni przed pierwszym ogłoszeniem w prasie, jak bowiem 9 listopada informował „Kurjer Warszawski”: „[…] wieloletnia praktyka p. Karola Wedel w pierwszych stolicach europejskich, jako to w Berlinie, Paryżu, Londynie i innych, poświęcona zawodowi cukierniczemu, oraz gruntowne poznanie gustu mieszkańców Warszawy, gdzie od roku 1845 ciągle zostaje, zachęciły go do otworzenia przed niejakim czasem pod własną firmą przy ulicy Miodowej, w domu dawniej Kochanowskich, naprzeciwko gmachu Rządu Gubernjalnego, nowej cukierni. Wyborne położenie miejsca, wytworne i eleganckie urządzenie zakładu, dobroć, świeżość i umiarkowana cena wszelkich, a między nimi wielu nowych i jeszcze nieznanych tu przedmiotów, rokują założycielowi świetne powodzenie i utrzymanie zakładu na stopie odpowiedniej”.

Przed tekstem poprzedzającym informację o pojawieniu się komety z dwoma ogonami zabrakło tylko informacji „artykuł sponsorowany”. „Kurjer Warszawski” drukował wiele takich tekstów, między innymi historyjkę, jak to pewien przyjezdny po spotkaniu kilku „gustownie ubranych” warszawiaków „uczuł natychmiast potrzebę zmienienia swej odzieży”, na szczęście stał właśnie przed pewnym magazynem… (tu adres).

W kolejnym ogłoszeniu Wedla podano ceny: flakonik drezdeńskiego syropu słodowego kosztował jeden złoty piętnaście groszy, funt (niespełna pół kilograma) karmelków piersiowych – trzy złote. Nie taniej niż u Grohnerta. Wedel nie wabił zatem niską ceną. Co ważne, ceny podawał w złotych, nie w rublach.

Ta tradycyjna polska waluta była po upadku powstania listopadowego jednym z ostatnich materialnych śladów istnienia niezależnego państwa. Od 1841 roku Rosjanie ujednolicali system monetarny w całym imperium, więc miejsce złotego zajęły ruble, ale przez pewien czas akceptowano podwójny obieg walut. Choć konieczne okazywały się niewygodne przeliczenia, mieszkańcy Królestwa przyzwyczaili się do tego. Nauczyli się, że rubel dzieli się na dziesięć kopiejek, a jeden złoty polski – odpowiadający piętnastu kopiejkom – na trzydzieści groszy.

Są wartości niewymierne: posiadanie własnej waluty, której już nie bito, ale której można było używać, stanowiło jakiś przejaw niezależności. Wedel dostosował się zapewne do zwyczajów swoich klientów (w pełnej ofercie podawał jednak ceny w rublach i kopiejkach).

Dnia 23 listopada 1851 roku „[…] przez dzień cały mgła pokrywała Warszawę. W miejsce więc przechadzek bawiono się w domach, a wieczór przepędzono w teatrach”. Przy okazji wstępowano do cukierni, w której można było kupić także lekarstwa, choćby karmelki piersiowe u Wedla. Jego wcześniejszy pracodawca polecał wtedy „cukierki od kaszlu i na piersi”, ślazowe, „pektoralne” lub nawet bulion z pasztecikiem, podawany w filiżankach.

Wedel szczególnie rekomendował „drezdeński słodowy syrop, nader skuteczny na kaszel i katar”, który „[…] przez dobroczynne skutki swoje, wpływające na zdrowie, zyskał u Szanownej Publiczności taką wziętość, iż go po kilka razy na dzień w zakładzie moim przyrządzam; Syrop ten uspokajając i łagodząc piersi, okazuje się w skutkach swych jako szczególny i wyborny środek łagodzący i pomocny na kaszel i chrypkę; może być także użyty bardzo skutecznie i dla dzieci, nawet niemowląt; sprzedaje się we flaszeczkach po 22½ i po 45 kopiejek srebrnych i znajduje się zawsze w dostatecznym zapasie”.

Poza ogłoszeniami „aptecznymi” kilkakrotnie zamieszczał też rozbudowane ogłoszenie-cennik. Miał zaszczyt „[…] donieść Szanownej Publiczności tak tutejszej, jak i na prowincji, że zakład jej CUKRÓW, KONFITUR i SOKÓW jest zupełnie assortowany i tak urządzony, iż w każdym czasie gotów jest do przyjęcia, spiesznego i najpunktualniejszego wykonania wszelkiego rodzaju obstalunków po cenach, ile być może, umiarkowanych”.

Cennik zaczynał się od „cukrów dużych Paryzkich”, figur glazurowych (rubel srebrny i dwadzieścia kopiejek za funt), przez cukry likworowe, pomadę „Petersburgską”, „pastylki rozlicznego gatunku i smaku”, karmelki, „frukta brylantowe”, pasty wiedeńskie, świeże kasztany, „osmażane owoce”, cukry, migdały, orzechy tureckie, „koriander”, mak, maliny, po cykatę. (To nie trująca cykuta, ale słodki przysmak: chodziło zapewne o skórkę specjalnego gatunku melona smażoną w cukrze lub miodzie, doprawioną imbirem). Oferował też ciasta „do herbaty” (zwyczaj jej picia przejęto od Rosjan); miał ich aż trzydzieści do wyboru, i torty, zarówno „puste”, jak i „napełnione”, „catalini” i „chińskie”. Osobno wymieniono różne gatunki ciast drożdżowych, wyróżniwszy „Brunswickie” i „sucharki Petersburgskie”. Cukiernia Wedla oferowała też francuskie likwory i „essencję Pączową” („butelka półkwartowa kopiejek 50; z mocnym smakiem Ananasowym takaż buteleczka kopiejek 75”).

Zdumiewa obfitość rodzajów i odmian oferowanych produktów oraz… brak choćby wzmianki o czekoladzie. Wedel prezentował się wtedy jako producent „cukrów, konfitur i soków”. Osobno reklamował syrop słodowy i karmelki piersiowe. Kierował zatem ogłoszenia do dwóch grup odbiorców: amatorów słodyczy i osób chcących poprawić stan swojego zdrowia.

Gdybyśmy chcieli dziś trafić do pierwszej wedlowskiej cukierni, powinniśmy wysiąść na przystanku autobusowym przy ulicy Kapitulnej. Stąd kilka kroków dzieli nas od Miodowej, dzisiaj numer 14. Wciąż mieszczą się tu lokal „Honoratka” i Związek Rzemiosła Polskiego. Naprzeciwko, w pałacu Paca, ma siedzibę Ministerstwo Zdrowia. Po zarekwirowaniu pałacu właścicielowi za udział w powstaniu listopadowym Rosjanie umieścili tam siedzibę rządu gubernialnego – stąd stała obecność tej nazwy w wedlowskich reklamach.

Ta cukiernia, w „domu dawniej Kochanowskiego, dziś JW. Prezesa Hryniewicza”, sąsiadowała ze składem materiałów piśmiennych, rysunkowych i malarskich Henryka Hirszla. Znamy adres oraz pierwszy inwentarz cukierni i możemy zobaczyć jej wykwintne wnętrza z roku 1851: „Oto repozytorium mahoniowe z półkami, przy nim bufet, 10 stołów, w tym dwa większe, owalne, ustawione przed kanapą – to dla liczniejszej rodziny odwiedzającej cukiernię po spacerku niedzielnym”. Przy stolikach wyściełane krzesła z mahoniu. Na ścianach dwa lustra w pozłacanych palisandrowych ramach i wiedeński zegar, na jednym końcu sali brązowa lampa o dwóch płomieniach, na drugim podobna. W oknach firanki tiulowe „z frędzlą”. Filiżanki do czekolady i ponczu, łyżeczki platerowane, sześćdziesiąt szklanych wazoników do cukrów…

Wspomniany inwentarz oszacował wartość wyposażenia cukierni na tysiąc siedemdziesiąt jeden rubli i sześćdziesiąt osiem kopiejek. A przecież Carl Wedel zaczynał z kapitałem zaledwie trzysturublowym. Skąd wziął fundusze na otwarcie cukierni, i to w prestiżowej okolicy? Czy tylko z oszczędności, odkładanych podczas pracy u Grohnerta, uzupełnionych dochodem z letniej dzierżawy ogródka piwnego?

Karolina Augusta z Wisnowskich Wedel – żona Karola Ernesta Henryka Wedla

Fot. z archiwum Elżbiety Jasińskiej / FOTONOVA

Początki tej cukierni wiążą się z dziwną transakcją: inwentarz cukierni sporządzono bowiem 5 listopada 1851 roku w związku z jej sprzedażą przez… Carla Wedla (który wkrótce potem w gazetach będzie ogłaszał jej otwarcie).

Wszystko się zgadza. Wedel przed debiutem cukierni sprzedał ją formalnie innemu cukiernikowi, Robertowi Wisnowskiemu. Dzień później nowy właściciel wydzierżawił tę cukiernię staremu właścicielowi. Dlaczego?

Kluczowa jest tu postać kupca: Wisnowski od blisko dwóch lat był szwagrem Wedla. Jak podejrzewa Jan Rogala, transakcji tej dokonano, by zabezpieczyć fundusze wniesione w posagu przez żonę Wedla.

Całość wygląda na realizację długofalowego planu, do którego mogły należeć i otwarcie ogródka piwnego, i małżeństwo. Jedynymi świadkami na ślubie, zawartym 6 lutego 1850 roku, byli bracia panny młodej – Robert (lat dwadzieścia siedem) i Gustaw (lat dwadzieścia pięć). Świadczyli jednocześnie o tożsamości i stanie cywilnym pana młodego, Carl Wedel oznajmił bowiem proboszczowi parafii ewangelicko-augsburskiej, że metryki z powodu odległości nie jest w stanie dostarczyć. Małżeństwo oparto zatem na dwóch „aktach znania”. Carl poślubił dwudziestojednoletnią Karolinę Augustę Wisnowską, ewangeliczkę, córkę Rozalii z Hessów i Gustawa, fabrykanta produkującego w Zgierzu sukno. Gustaw – według oświadczenia Karoliny – nie mógł być obecny na uroczystości z powodu ciężkiej choroby. Małżonkowie oświadczyli, że nie zawarli intercyzy.

Pięciu było braci Wisnowskich i trzy siostry Wisnowskie. Robert, cukiernik z Długiej, zapewne jest tożsamy z „Czesławem”, którego Herbaczyński nazywał „najbardziej rzutnym i sprytnym” spośród cukierników polskiego pochodzenia. To on w 1845 roku na ulicy Długiej, zapewne w Hotelu Niemieckim, zapoczątkował produkcję „biszkoptów angielskich”. Odwiedził nawet Londyn, by zdobyć „sekret ich dobroci” i przywieźć „[…] sztancę do ich ręcznego wycinania. Ciasto wymagało rozwałkowania na stolnicach do odpowiedniej grubości, potem zręcznego wycięcia i umiejętnego pieczenia. Biszkopty te były bardzo smaczne, szybko się w Warszawie przyjęły i cieszyły dużym powodzeniem”. Robert wykazywał się wielką inwencją – wymyślił na przykład karmelki geograficzne „na podarki dla uczących się dzieci […], ażeby przyjemność połączyć z umysłowym pożytkiem”. Wisnowscy mieli też lokal w Dolinie Szwajcarskiej (to jeszcze jedno z wielu miejsc, które zostaną zniszczone w powstaniu warszawskim: ogród wypoczynkowo-rozrywkowy, obecnie między ulicą Piękną i aleją Róż, później wykrojoną z tego ogrodu).

Lokalni potentaci w branży zawarli zatem na nieznanych nam warunkach koalicję z przybyszem z Berlina.

Pączki, diabełki i strucle

Przeszła jesień, pora karmelków piersiowych, nadszedł karnawał, tradycyjna pora słodkich pączków, zapewne dowodu wpływu kuchni arabskiej na staropolską. (Przychodzą mi tu na myśl także sarmackie stroje zainspirowane tureckimi, bo choć z Turkami czasem walczono, wpływali oni na zwyczaje w kraju nad Wisłą). Carl Wedel dostosował się od razu do tej staropolsko-bliskowschodniej tradycji i kusił większym rozmiarem po normalnej cenie. Pierwszego dnia 1852 roku, kiedy sezon na pączki dopiero się zaczynał (w tamtych czasach nie sprzedawano ich przez cały rok), ogłosił, że sprzedaż zaczął już w sylwestra. Na taki krok decydowały się tylko niektóre cukiernie. „Pragnąc tak obecnie jak i na przyszłość zjednać sobie coraz w wyższym stopniu zaufanie i względy Szanownych Kupujących, służyć im będę na nadchodzący karnawał wybornymi i gustownymi PĄCZKAMI bardzo przyjemnego smaku i większymi od zwyczajnych po cenie od kopiejek 2½ do 5, które od dnia 31 bieżącego miesiąca godziny 10 z rana, codziennie w cukierni mojej są do nabycia – C. Wedel”.

Swoje pączki Carl nazywał berlińskimi. Wkrótce wyrabiał także mniejsze i ustalił za nie niższą cenę. Może sprzedaż nie szła dobrze, a może chciał zwiększyć obroty? Dwa tygodnie po rozpoczęciu sprzedaży ogłaszał: „Ponieważ znane już Szanownej Publiczności mojego wyrobu PĄCZKIBERLIŃSKIE w krótkim czasie taką znalazły wziętość, że celem ciągłego usłużenia jej takowe codziennie po 3 i 4 razy wypiekam, a szczególniej wieczorem, gdzie w każdej chwili dostać ich można świeżo z rondla z najlepszymi konfiturami, w cenie po 2½ i 5 kopiejek srebrnych; przeto będąc zachęcony okazanymi mi względami Szanownej Publiczności i chcąc zarazem odpowiedzieć życzeniom wielu Amatorów Pączków mniejszych od powyższych, z przyjemnością służyć im będę w każdym czasie takowymi po kopiejek 1½ i takiej samej dobroci jak powyższe”.

Szanowna Publiczność warszawska wolała zapewne pączki tańsze. Poza tym karnawałowym przysmakiem Carl reklamował „wrocławskie ciasto makowe” i w osobnym ogłoszeniu syrop słodowy w buteleczkach dwóch wielkości.

Bardzo starał się przyciągnąć nieustannie uwagę klientów. Błyskawicznie przeniósł do Warszawy nowość z Paryża: diabełka wyskakującego z pudełka pełnego cukierków. W gazecie opisano to tak: „Na pierwszym balu maskowym w Paryżu pojawiły się dość szczególne pudełeczka z cukierkami, zwane à la diablerie, z których za otwarciem, zamiast cukierka, wyskakiwał Asmodeuszek. Ten figiel prawdziwie karnawałowy znalazł się prędko w Warszawie, a mianowicie w cukierni Pana Wedla przy ulicy Miodowej, znanej już wszystkim ze swych wybornych ciast i pączków. Zabawka ta, którą prawdziwie można by zwać à la Bosco, znajdzie pewno pokup, bo jest dowcipną i doskonale wyrobioną”.

Kolejny sezon pączkowy Carl zaczął z pączkami „na świeżym maśle” w trzech cenach, do asortymentu dodał tańsze, jak u innych, po półtorej kopiejki. Poznawszy gusta klientów, wabił smakami nadzienia: konfiturami z malin, wiśni i agrestu. Polecał też strucle lipskie. To właśnie za te strucle, zapewne goszczące i na domowym stole Wedlów jako tradycyjny niemiecki przysmak bożonarodzeniowy, chwalił wówczas Wedla „Kurjer Warszawski” w przedświątecznych recenzjach cukierni.

„Zwolennikom smacznych Ciast i Cukrów…”

Wyróżnikami firmy Carla Wedla stały się zatem: nieustanne badanie gustów klientów, testowanie nowych produktów, osobista piecza jako gwarancja jakości, dobra lokalizacja cukierni i ciągła reklama. Nie było to typowe: reklamę postrzegano wówczas jako przejaw nieuczciwej gry. Ówcześni kupcy na ziemiach polskich, działający poza większymi miastami, uważali, że dobra firma obroni się sama, a reklamować muszą się te gorsze. Carl zdawał się nie zważać na to i zyskał popularność także dzięki nagłaśnianiu swojej działalności w reklamach jawnych i ukrytych. Stale komunikował się z „Szanowną Publicznością”, jak nazywał klientów. Choć sprzedawał im swoje wyroby, dostosowywał się do ich oczekiwań. Intensywnie reklamował się przez cały pierwszy rok działalności. W mieście pełnym cukierni sama jakość nie gwarantowałaby sukcesu nowej firmie.

To dlatego zaledwie kilka miesięcy po otwarciu cukierni reklamował istnienie własnej „fabryki”. Była to „Fabryka karmelków, cukrów i ciast w Cukierni Karola Wedel”. Polecał piramidy, torty, mazurki, baby „gospodarskie i migdałowe” oraz „prawdziwe Podolskie”, które wystawiał publicznie przed Wielkanocą jako „próbę wzorową”. Niemiecki cukiernik odwoływał się do polskiej tradycji kulinarnej. Nie zapominał przy tym o własnej i poza struclami lipskimi oferował „Kaffekuchen Berlińskie, Placki Brunświckie” oraz przed Bożym Narodzeniem znane w Niemczech „drzewka gwiazdkowe (choinki)” udekorowane cukierkami. Przed Wielkanocą pamiętał o jajkach i barankach oraz święconkach dla dzieci (także, jako nowość, w pudełkach). Wielokulturowość w wydaniu kulinarnym.

Od początku dbał o reputację swojej marki. Niespełna pół roku po rozpoczęciu działalności jeden ze swoich produktów sygnował własną pieczęcią: „[…] chlubnie znany mego wynalazku SYROPSŁODOWY, z tegorocznego świeżego marcowego słodu, nader skuteczny przeciw kaszlom, chrypce, zaflegmaceniu piersi, cierpieniom gardłowym […], co dzień świeży i zawsze jednakie przymioty posiadający”. Jednocześnie ostrzegał przed podróbkami: „tylko ten SYROP istotnie z mojej cukierni pochodzi, który jest opatrzony pieczęcią. – C. Wedel”.

Zapewne chęć wypromowania własnej marki sprawiła, że zmienił nazwę „drezdeńskiego syropu słodowego” na „Syrop Słodowy C. Wedla”. Po pewnym czasie w reklamie pokazywał nawet charakterystyczną buteleczkę, lecz początkowo, od maja 1852 roku, informował jedynie o opatrzeniu tego produktu pieczęcią.

W promocji pomogła i prasa: „W obecnie wilgotnym czasie, nieuchronnie chrypki, katary i kaszle sprowadzającym, nie zaszkodzi przypomnieć Czytelnikom o syropie słodowym jako w tym względzie skutecznym środku, znajdującym się w Cukierni Pana Wedla przy ulicy Miodowej, naprzeciw gmachu Rządu Gubernjalnego”.

Ogłoszenie prasowe opublikowane w 1852 roku w „Kurjerze Warszawskim” zachwalające „Syrop Słodowy C. Wedla”

„Kurjer Warszawski” 1852, nr 179, „Dodatek do Kurjera Warszawskiego Nr 179”, 28 czerwca (10 lipca) [brak numeracji stron], Biblioteka Uniwersytecka w Warszawie

Na początku sierpnia Carl ogłosił sezon na ciasto z jabłkami i polecał „karlsbadzkie ciasta”, zwane „Karslbaderbrunnen-Kuchen”, nęcąc ich wartością zdrowotną i… długim okresem przydatności do spożycia. „Ten rodzaj ciasta nader łatwo się trawi i tem się niezmiernie zaleca, zwłaszcza dla osób wód mineralnych używających. Karlsbadzkie Ciasto zresztą nie starzeje się, owszem, im starsze, tem staje się lepsze, a że równie smaczne jest z kalteszalem, polewką z wina lub zupami z owoców, jak z kawą i herbatą, przeto korzystać z niego mogą ci wszyscy właściciele wiejscy, którym odległość od miasta nie pozwala zawsze świeżego zapasu ciast mieć na zawołanie. Ciasta Karlsbadzkie przez całe miesiące trzymać można w miejscu suchym, a nic z swej wartości nie stracą”.

Ciasta musiały szybko znaleźć wielu zwolenników, skoro we wrześniu Wedel ogłaszał, że „[…] zaszczycony przez Szanowną Publiczność tutejszą pochwałami, za wyrabiane w Zakładzie moim powszechnie poszukiwane [ciasta karlsbadzkie], które znakomity pokup ze względów Jej miały” zwiększy ich produkcję i będzie je wypiekał dwa razy dziennie. Zachęcał, by przy okazji uzupełniania zapasu ciasta karlsbadzkiego spróbować sezonowego ciasta z agrestem. Ogłaszał też, że „dla dogodności Amatorów” rozpoczął wypiek obwarzanków karlsbadzkich, „pozornych i smacznych, lukrem waniljowym polewanych”, szczególnie pasujących do wina i herbaty, „za których świeżość i smak zaręczam”. Każdy taki Karlsbader Praetzel kosztował kopiejkę.

Skoro klientom do gustu przypadło ciasto z tym sławnym uzdrowiskiem w nazwie, Carl próbował wykorzystać Karlsbad do sprzedaży nowości: sucharków karlsbadzkich.

Niezrównana była ta sztuka dwornej reklamy, ta dbałość o znalezienie i zatrzymanie klientów, do których zwracał się jako do „zwolenników smacznych Ciast i Cukrów w najnowszym guście”. Starał się, by nie zapominali o nim czytelnicy gazety – ludzie zamożni, niejako naturalni klienci jego cukierni: „Zakład mój polecić mam honor, a zaszczycony już względami Szanownej Publiczności pokładam nadzieję, że rzetelne wynurzenie mojej wdzięczności łaskawie przyjmie i nadal o dostarczycielu smakowitych Ciast i Cukrów pamiętać będzie”.

Korzystał nie tylko z jawnej reklamy. Swoją renomę budował za pomocą „marketingu wirusowego”. Przykładem jest gazetowy tekst, w którym niejaki „A. K. Obywatel” – po opisie „niezmordowanej staranności” Wedla, pochwałach, że „Ciasto to wprawdzie niepozorne, ale ma smak nader przyjemny” – życzy cukiernikowi pomyślności, „bo godzien jest tego za starania swoje dla wygody Szanownej Publiczności”. Czy była to naprawdę spontaniczna reakcja wdzięcznego klienta czy raczej ukryta reklama na kilka dni przed Świętym Marcinem skierowana do planujących zakupy czytelników?

Podobną pochwałę, podpisaną tym razem „J. S., Obywatel z Łomżyńskiego”, „Kurjer” opublikował kilka miesięcy później. Ów obywatel z Łomżyńskiego „przed sześcioma tygodniami, znaczny zrobił obstalunek” (tu podano adres cukierni) i usatysfakcjonowany informował: „Z dostarczonych wyrobów, między któremi znajdowały się słynne sucharki Karlsbadzkie, Żona moja nadzwyczaj była zadowolona. Przede wszystkim wykwintne, słodkie i lekkie łakocie skonsumowano; sucharki zaś zostały prawie nietknięte, a gdzieś tam na szafie porzucone poszły w zapomnienie. W miesiąc później zjechała się do mnie znaczna liczba niespodziewanych gości, wiadomo dobrze, że na wsi zwłaszcza odległej nie tylko od miasta, ale nawet od miasteczka, niemały jest w takim razie kłopot dla Gospodyni, bo chociaż spiżarnia dobrze zaopatrzona, to nie zawsze można mieć w domu świeże ciasto lub przynajmniej bułeczki; kiedy nareszcie po kolacji przyszło do herbaty, desperacja Żony mojej wszelkie przechodziła pojęcie, aż wtem pokojówka podszepnęła Żonie, że są jeszcze w domu owe nietknięte sucharki. Żona jakkolwiek była w mniemaniu, że sucharki te przez tak długi czas już spleśniały i do żadnego użytku nie są przydatne, wszelako dla samej ciekawości kazała je podać; lecz jakież okazało się jej zadziwienie, że sucharki te nie tylko na swojej powierzchowności nic nie straciły, lecz owszem, w smaku okazały się być daleko doskonalszemi. Goście moi nie mogli dosyć sucharków rzeczonych nachwalić się i jak słyszałem, liczne onych zakupy u Pana Wedla poczynili. Okoliczność tę na szczególną uwagę zacnych Gospodyń wiejskich zasługującą, podaję do ogólnej wiadomości, i jestem prawdziwie wdzięczny Panu Wedlowi za te podziękowania, jakie wielokrotnie od moich sąsiadek odebrałem, a to z powodu podania im sposobności w zaprowadzeniu nowego rodzaju wybornej konserwy z sucharków Karlsbadzkich”.

Te oryginalne kryptoreklamy miały niepostrzeżenie wyrabiać u odbiorców przekonanie o najwyższej jakości produktów Wedla, których liczba nieustannie się powiększała.

Przeprosiny i dropsy w kształcie śpiewaczki

Tak bogatej oferty nie mógł tworzyć Carl ani sam, ani z pomocą żony. Według Herbaczyńskiego początkowo miał dwóch czeladników, wkrótce zaś kilku innych, których w 1853 roku osobiście wyszukał w Wiedniu i Berlinie. Wiemy to od niego samego, ponieważ w kilku ogłoszeniach z czerwca przepraszał klientów za gorszą jakość swoich wyrobów. „W czasie mojej nieobecności w Warszawie Szanowna Publiczność nie zawsze może według swego życzenia znajdowała w moim zakładzie rozmaite CIASTA, których wybornym i smakowitym wyrobem umiałem sobie poprzednio na jej szacowne względy zasłużyć. Ta przypadkowa niedokładność nie była moją winą: przez cztery tygodnie byłem w podróży zagranicą i nadal podobnym wypadkom przez osobisty mój nadzór po powrocie z tej wycieczki starać się będę zapobiec i niepłonną mam nadzieję, że znowu zakład mój zawsze zaopatrzony będzie w dawno już chlubnie znane w całej Warszawie smakowite CIASTA, w całej ich powszechnie ulubionej doskonałości”.

Carl podkreślał też swoją troskę o wzbogacanie asortymentu i zaznaczał, że właśnie z jej powodu wyprawił się na Zachód. Stamtąd sprowadził nowe produkty i tam poznał nowe sposoby przyrządzania ciast, a także nauczył się robienia „tak powszechnie i słusznie sławionych i dla delikatnego i przyjemnego smaku poszukiwanych” angielskich karmelków. Obiecał, że będzie je dostarczał „Szanownej Publiczności po niższych cenach od tych, po jakich sprzedają się sprowadzone z zagranicy”.

Okazuje się, że nie poprzestał na nauce robienia karmelków. Kupił także maszyny do ich „fabrykacji” oraz „wyborowe owocowe” esencje o smaku gruszek, jabłek, ananasów, poziomek, „nektaru” (wieloowocowe).

Przywiezione przez niego produkty były światową nowością: „rocks” ręcznego wyrobu, mozaiki różnych „cukrów” kształtem i smakiem przypominających owoce (zaręczał, że „[…] kilka miesięcy niemartwiejąc, konserwują się, naturalnego smaku swego owocowego nie tracą ani też żadnego nieprzyjemnego odoru skutkiem długiego leżenia nie nabierają”). Z tej okazji ponownie prezentował się jako „fabryka”, tym razem „Angielskich Owocowych Cukrów” i to „najpierwsza i największa w tutejszym kraju”, oferująca produkty zagranicznej jakości po krajowej cenie. „Angielskie owocowe karmelki nie z Londynu, nie z Hamburga i nie z Berlina, lecz warszawskie na sposób angielski”, zachęcał. „Jest wprawdzie to mniemanie u wielu, jakoby zagraniczne lepsze były od moich; chyba dlatego że są w droższej cenie; lecz zapewnić mogę, że karmelki mojej fabrykacji, chociaż po zniżonej cenie […], jeżeli nie przewyższają, to przynajmniej równają się zagranicznym co do smaku i wytworności, a to z tego powodu, że są zawsze świeże, z naturalnym owocowym smakiem; zaś zagraniczne przez sam transport i zapakowanie przymiotów tych pozbawione być muszą, albowiem przez to po większej części ulegają zepsuciu. Każdoczesna próba przekona Szanowną Publiczność o tym zapewnieniu moim”.

Dziewięć „maszynek” produkowało też dropsy „w kształcie gruszek, ananasów, malin, rybek, żołędzi, serduszek, pastylek, flakoników” i… „Jenny Lind”, czyli ówczesnej gwiazdy opery, ogólnoświatowej idolki. (Kochał się w niej Hans Christian Andersen i podobno – gdy nie odwzajemniła jego uczuć – sportretował ją w baśni Królowa Śniegu). A zatem Wedel wykorzystywał marketingowo potęgę kultury masowej; kolekcje fotografii gwiazd kina dołączane do wedlowskich produktów w latach trzydziestych XX wieku będą kontynuacją pomysłu z 1853 roku.

Nowoczesne było również reklamowanie się poprzez uchylenie rąbka tajemnicy produkcji sucharków karlsbadzkich („dla zdrowia pożytecznych, do strawienia łatwych”): „[…] przez mocne suszenie w piecu wyrobu tego ulatniają się z niego wszelkie części wilgotne, co też szczególniej przyczynia się do tego, że sucharki te przez długi czas, bo przez kilka miesięcy, bardzo pięknie konserwują się, nie tracąc nic z pierwiastkowego smaku i pożywności swojej; z nimi więc polecam się Szanownym Zwolennikom trwałego, smacznego i delikatnego pieczywa”.

Carl z rodziną mieszkał przy cukierni. Zgodnie z ówczesnym zwyczajem w tym samym domu mieszkali też zapewne jego pracownicy. Karol Brunn, Stanisław Dąbrowski, Roman Frankestein, Antoni Kochanowski i może Andrzej Clatin oraz Emil Wedel stanowili prawdopodobnie większość pierwszej wedlowskiej załogi.

Nie wiadomo, kiedy szwagier Carla przestał być formalnym właścicielem cukierni – może jesienią 1853 roku, kiedy bracia Wisnowscy rozdzielili swoją firmę? Robert, jak donosiła prasa, „[…] znany już nam z dobrego gustu i z czynnego przyłożenia się do eleganckiego urządzenia reputowanej cukierni swego szwagra Pana Wedla”, otwierał właśnie cukiernię na ulicy Przejazd i tam na „machinach z Londynu sprowadzonych” miał wyrabiać angielskie cukierki owocowe. Zamierzał również wprowadzać nowości, na przykład nieznane szerzej w Warszawie „koszyczki trzcinkowe, cukierkami glazurowanymi i cukrowymi kwiatkami napełnione”, zrobione na próbę właśnie w cukierni Wedla. Oswald z kolei przeniósł się z Doliny Szwajcarskiej do „starodawnej a zawsze sławnej” kawiarni Wiejska Kawa. Gustaw, z innym ze swoich szwagrów, Edwardem Schüllerem, otworzył handel win i korzeni w domu Sommera na rogu Marszałkowskiej i Chmielnej.

Czyżby więc Carl oddał szwagrowi maszyny i receptury, by uzyskać zgodę na objęcie cukierni na własność? Miał chyba pomysł na wyspecjalizowanie się w jednym produkcie – w czekoladzie.

Pierwsze jej ślady w cenniku pojawiają się w listopadzie 1852 roku, choć nie była jeszcze wyeksponowana pośród piramid, tortów, cukrów likworowych, cukrowych (!), pomadowych „w przeszło dwudziestu gatunkach i tyluż smakach”, Créme Bonbon (Bonbon du Nord), fruktów, karmelków, ciastek „do herbaty i kawy w przeszło dwudziestu gatunkach”. Pośród tego bogactwa można było już znaleźć „czokoladę funt po kopiejek 30, 45, 60 i 75, najprzedniejszą Waniljową, funt po kopiejek 90”.

„Zupełnie nowy i szczególny utwór cukierniczy”

Przez pierwszy rok działalności Carl nie reklamował czekolady, choć w cukierni zapewne od początku znajdowała się maszyna do jej wyrobu, jednak dość prymitywna, wyceniona zaledwie na trzy ruble – zapewne służyła tylko do prób. Produkcja czekolady na większą skalę ruszyła dopiero po sprowadzeniu z Paryża nowoczesnej maszyny parowo-walcowej. Stało się to po trzech latach działalności firmy, kiedy nastał czas na inwestycje.

Wcześniej Carl starał się mocno osadzić na rynku, powiększał asortyment, dbał o jakość swoich wyrobów oraz o sposób ich prezentowania. Cukiernictwo uważano za sztukę. Zaczynało się od zwracającej uwagę witryny, wabiono klientów sposobem pakowania słodyczy, na przykład „w papiery paryskie”. Produkt cukierniczy był dziełem sztuki, wystarczy wspomnieć cukrowe bociany „dźwigające mnóstwo dzieci w powiciu tak w koszach przyczepionych do skrzydeł, jako i w dziobach”, które Wedel pokazywał na wystawie (podobnie robili Grohnert i Klopfert). Do odwiedzin sklepów zachęcał wierszyk wydrukowany w gazecie:

Na Miodową kto popłynie,

Znajdzie Wedla, co tam słynie.

Przy Teatrze znajdzie Loursa

Albo inną, tam gdzie Bursa.

Od Królewskiej, Sztrasburgera

Etcetera, Etcetera!

Latem Wedel polecał się „z najprzedniejszym, dwa razy rafinowanym” syropem cukrowym, „do domowego przyrządzania napojów zimnych bardzo dogodnym”, merengami z lodami oraz ze świeżym napojem majowym, zachwalanym jako „[…] NAPÓJNAREŃSKIMWINIE. Po długoletnim nieustannym śledzeniu i poszukiwaniu udało mi się nareszcie przy pomocy jednego tutejszych PP. Profesorów Botaniki znaleźć i w naszych stronach nader dobroczynne i uzdrawiające ziele, znane zagranicą pod nazwą Waldmeister (Aperula ordorata). Z niego przygotowuję tyle znany i ulubiony nektar nazwany MAJTRANK (NAPÓJMAJOWY), zagranicą bardzo doświadczony środek przeciw wszelkim cierpieniom hemoroidalnym. Napój ten przygotowuje się co dzień świeży, z prawdziwych ziół powyższej nazwy, w mej cukierni przy ulicy Miodowej Nr 484, i w Dolinie Szwajcarskiej”.

Oto kolejny produkt niczym z apteki, kolejny z niemieckiej kuchni i sprzedawany w konsorcjum rodzinnym, bo we własnej cukierni i u szwagra. Carl zaznaczał, że dotychczas sprzedawany „Napój Majowy” wytwarzano z dodatkiem esencji przywożonych z zagranicy, „[…] zaś sprzedający się w mej Cukierni i Dolinie Szwajcarskiej przyrządzany będzie odtąd co dzień ze świeżych ziół tu u nas zbieranych”. Zioło to znane jest dzisiaj jako marzanka wonna: pomaga na żylaki, działa rozkurczająco i uspokajająco. „Merengów” wymienionych obok marzanki wonnej nie znajdziemy dziś w aptece: „mereng” to ówczesna nazwa bezy.

Innymi aptecznymi produktami w wedlowskiej cukierni były karmelki śmietankowe („[…] zupełnie nowy i szczególny utwór cukierniczy, nade wszystko wyborny środek leczący i łagodzący wszelkie cierpienia piersiowe, nader skuteczny na słabości te w miesiącach wiosennych”) oraz „prawdziwe angielskie” pastylki miętowe („peppermint lozenges”), a także imbirowe.

W grudniu Wedel z kolei polecał „essencję ponczową” (także w smaku ananasowym) i „biszofową” (biszof to rodzaj ponczu), od sylwestra zaś wspomniane pączki.

Zatem Wedel stopniowo zmieniał specjalizację. Jego cukiernia, zanim została nazwana „pierwszą w Polsce fabryką czekolady”, była „najpierwszą i największą fabryką Angielskich Owocowych Cukrów”, karmelków i ciast. Wreszcie przed Bożym Narodzeniem 1853 roku pojawiło się ogłoszenie zatytułowane „Doniesienie świąteczne C. Wedla”, w którym pisał on o wyrobach cukierniczych i prezentował „[…] wyroby CZOKOLADOWE, jako to: CHOCOLATPRALINÉ à la CREME, CHOCOLATAUXPISTACHES, PASTILLES à la VANILLE, i rozmaite czokolady do picia, z najlepszego kakao i cukru wyrabiane”. Najwięcej amatorów miała i tak „lipska strucla maślana”, na którą, co zaznaczano w ogłoszeniu, należało się zapisać.

Fabryka czekolady Carla nie była pierwsza w Warszawie, ale ta marka jako jedyna przetrwała do dziś. Choć jego firma narodziła się w 1851 roku, w produkcji czekolady wyspecjalizowała się po kilku latach. Pomogły jej w tym zdobycze rewolucji technologicznej wieku pary i żelaza oraz opracowanie metody wytwarzania czekolady w tabliczce.

Z właściwym sobie rozmachem Carl zaczął wyrabiać czekoladową galanterię i różne gatunki czekolady: w tabliczkach do gotowania, czyli prawdopodobnie taką, jaką nazwalibyśmy gorzką (najlepsza z czekolad), i deserową, z mniejszą zawartością kakao, w różnych kształtach, różnie przyprawianą, waniliową, korzenną; nawet „czekoladę zdrowia” (z dodatkami leczniczymi, dziedzictwo aptecznych tradycji cukiernictwa).

W kolejnych latach stopniowo rezygnował z promowania syropu słodowego. Syrop (choć nie słodowy, lecz owocowy), sygnowany własnym znakiem, sprzedawał jego szwagier – to kolejny dowód ich współpracy. Karolina Wedel, jako siostra Wisnowskich, miała prawdopodobnie udziały w zyskach z Doliny Szwajcarskiej, zaś 27 maja 1857 roku została właścicielką połowy pałacyku Śleszyńskich i Józefa Foxa – położonego obok, bo w Alejach Ujazdowskich, i wybudowanego wedle planów słynnego Antonia Corazziego, który zaprojektował między innymi Teatr Wielki. To klasycystyczny budynek z pięknym portykiem; tu w latach czterdziestych XIX wieku mieszkał konsul Wielkiej Brytanii, w czasach PRL-u miała siedzibę ambasada Jugosławii.

Fakt, że zakupu dokonała Karolina, wskazuje na istnienie rozdzielności majątkowej małżonków, chociaż nie wiadomo, kto trzymał kasę w tej rodzinie. Zakup był zapewne lokatą kapitału. Zysk po sprzedaży około 1866 roku przeznaczono prawdopodobnie na dalszy obrót nieruchomościami, co stanowiło koło zamachowe wedlowskiej firmy i było charakterystyczne dla przedsiębiorców wywodzących się z Niemiec. Inwestowanie w nieruchomości traktowano jako dobre źródło zysku i zabezpieczenie kapitału na gorsze czasy; z tego rodzaju transakcji Wedlowie czerpali środki na rozwój cukierni. O tym równoległym do cukierniczego interesie świadczy choćby ogłoszenie z 28 marca 1855 roku: „Na pierwszy numer hipoteki domu nowego, murowanego, przy jednej z najpryncypalniejszych ulic położonego, wartego przeszło 90 000 rubli srebrnych, żądaną jest pożyczka 15 000 rubli srebrnych bez pośrednictwa osób trzecich. – Bliższa wiadomość udzieloną zostanie w cukierni Pana Wedel”.

Wreszcie 20 listopada 1855 roku padły słowa: „CZOKOLADAPAROWA”. Carl Wedel oznajmiał: „Mam zaszczyt donieść Szanownej Publiczności, iż z dniem dzisiejszym rozpocząłem sprzedaż tego artykułu, wyrabiającego się na sprowadzonej przeze mnie z Paryża patentowanej machinie parowo-walcowej, wynalazku Pana Herman. Nowy fabrykat z tej machiny pochodzący odznacza się szczególną dobrocią we wszystkich swych gatunkach”.

Najdroższa, „najlepsza Chocolat Royal, z najdelikatniejszego Caracas Cacao z podwójnym smakiem waniljowym”, kosztowała rubla dwadzieścia kopiejek za funt. O połowę mniej kosztowała czekolada z odmiany Trinidad, zaś czekolada Nr 4 z kakao odmiany Guayoquil – czterdzieści pięć kopiejek. Jeszcze mniej kosztowały czekolady korzenne z kakao z Martyniki i Bahii albo innej brazylijskiej odmiany z cynamonem – od trzydziestu kopiejek. Dla porównania: chleb razowy kosztował wtedy dwie kopiejki. Wedle dzisiejszego stosunku cen tabliczka najtańszej wedlowskiej czekolady powinna kosztować dwanaście złotych. Chocolat Royal – czterdzieści osiem złotych! Cena funta najdroższej z wedlowskich czekolad była wówczas wyższa niż dzienna płaca rzemieślnika, zwykły robotnik niewykwalifikowany musiałby na nią pracować aż trzy dni.

Do „czekolady zdrowia” dodawano „najdelikatniejsze gatunki cukru hamburskiego, bez żadnych korzeni”. Były też „czokolady galanterie et brillant” „w rozmaitych kształtach i stosownych eleganckich obwolutach”, droższe od większości czekolad, „tarte cacaos (dla PP. Cukierników)” oraz masło kakaowe „dla PP. Aptekarzy”.

Wedlowską czekoladę można było kupić również u szwagra Carla działającego pod firmą „Wisnowski et Schüller” na rogu Marszałkowskiej i Chmielnej, w cukierni Moszyńskiego na Krakowskim Przedmieściu albo… w Składzie Nasion Franza Betzholda na Senatorskiej obok Resursy. Odtąd życie stało się słodsze, chociaż tylko dla tych, których było na to stać.

Carl rozdzielał ogłoszenia cukierni i fabryki czekolady, którą intensywnie reklamował. Cennik „[…] wszelkich wyrobów czokoladowych, wyrabianych na maszynie parowej w Fabryce Zakładu Cukierniczego, C. Wedla” został nawet dołączony do „Kurjera Warszawskiego” jako osobny druk. Mimo rozwijania fabryki Wedel nie zrezygnował z cukierni, wprowadzał nawet nowości, na przykład „codziennie świeże CIASTKA do herbaty, znane pod nazwą: Petersburgskie Ciasto parzone, podług nowego przepisu”. Cukiernia specjalizowała się w ciastkach oraz w likierach, herbacie i kawie – co było pewną osobliwością – zgodnie z ówczesnym zwyczajem kawy w cukierniach nie podawano.

Tymczasem w Teatrze Wielkim zapowiadano wystawienie Rigoletta; dzięki temu warszawiacy pierwszy raz usłyszą, że kobieta jest zmienna. Czytając gazety, śledzili zbliżający się kres wojny krymskiej, która przyniosła Rosji upokarzającą klęskę. Z powodu cenzury nie dowiedzieli się o powodach śmierci cara, który – przytłoczony klęską – zapewne popełnił samobójstwo w nietypowy sposób: lekko ubrany dokonywał zimą przeglądu wojska tak długo, aż dostał zapalenia płuc i na nie umarł.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2021

Wydanie I