Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Kalifornijska Napa Valley. Tu dojrzewają najlepsze wina. Lecz żadne nie może się równać z winami starego i bogatego rodu Giambellich. Piękna i błyskotliwa Sophia Giambelli, szefowa działu promocji w rodzinnym przedsiębiorstwie, nie musi obawiać się konkurencji. Niespodziewanie dla wszystkich nestorka rodu, groźna La Signora, ogłasza fuzję z wytwórnią win MacMillanów. Sophia, wytrawna bizneswoman, jest przekonana, że nadciągają kłopoty. Nie wie jednak, jak zmieni się jej życie, gdy pojawi się w nim przystojny Tyler MacMillan, namiętne uczucie rozkwitające w kalifornijskim słońcu jak bujna winorośl, i straszliwa groźba, jaka zawiśnie nad dumnym imperium Giambellich.
[Opis wydawcy]
Książka dostępna w zasobach:
Gminna Biblioteka Publiczna w Starej Kiszewie
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy w Gostyniu (2)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży (5)
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna im. Marii Fihel w Miechowie (3)
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim (2)
Biblioteka Publiczna Gminy Nadarzyn
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (4)
Gminna Biblioteka w Pruszczu (2)
Miejsko-Gminna Biblioteka Publiczna w Sompolnie (2)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Zagórów
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 564
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Willa
Nora Roberts
Willa
Przełożyła
Grażyna Jagielska
Prószyński i S-ka
Tytuł oryginału
VILLA
Copyright c 2001 by Nora Roberts
All rights reserved
Projekt okładki
Sylwia Grządzka, Jacek Szewczyk
Redaktor serii
Renata Smolińska
Redakcja
Piotr Pachnik
Redakcja techniczna
Elżbieta Urbańska
Warszawa 2008
Wydawca
Proszyński i S-ka SA
02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7
www.proszynski.pl
Druk i oprawa
ABEDIK S.A.
61-311 Poznań, ul. Ługańska 1
Rodzinie, która kształtuje korzenie.
Przyjaciołom, dzięki którym pniemy się wyżej.
Prolog
Tego wieczoru kiedy został zamordowany, Bemardo Baptista zjadł niewykwintną kolację złożoną z chleba, sera i chianti. Wino było młode, Bemardo nie. Ani jemu, ani chianti nie było sądzone starzeć się dalej.
Bernardo był prostym człowiekiem. Od czterdziestu jeden lat, czyli od czasu, gdy się ożenił, mieszkał w domku pośród wzgórz na północ od Wenecji. Tutaj wychowało się jego pięcioro dzieci. Tutaj umarła jego żona.
Siedemdziesięciotrzyletni Bernardo mieszkał już sam, mając resztę rodziny o rzut kamieniem, na obrzeżach wielkiej winnicy Giambellich, gdzie pracował od dziecka.
Znał La Signorę z czasów, gdy była dziewczynką, i przywykł zdejmować przed nią czapkę. Jeszcze dzisiaj, kiedy Tereza Giambelli przyjeżdżała z Kalifornii do castello, spotkawszy go, przystawała na pogawędkę. Rozmawiali o dawnych dniach, gdy ich dziadkowie pracowali przy winoroślach.
Signore Baptista – tak się do niego zwracała. Z szacunkiem. Miał wiele uznania dla La Signory i przez całe życie był lojalny wobec niej i rodziny.
Przez ponad sześćdziesiąt lat uczestniczył w tworzeniu wina Giambelli. W ciągu tych lat nastąpiło wiele zmian. W opinii Baptisty jedne były dobre, inne mniej. Widział w życiu wiele.
Niektórzy uważali, że zbyt wiele.
Winorośl, uśpioną na zimę, trzeba było przycinać. Artretyzm nie pozwalał mu już pracować w polu tyle, co niegdyś, ale i tak wychodził co rano, żeby popatrzeć jak jego synowie i wnuki robią to, co ich ojcowie.
Rodzina Baptisty zawsze pracowała dla rodziny Giambellich. I w przekonaniu Bernarda zawsze miała pracować.
W ten ostatni wieczór swojego życia wyszedł na pole, swoje pole, żeby zobaczyć, co zostało zrobione i co jeszcze trzeba zrobić, i słuchał, jak grudniowy wiatr świszczę pośród nagich krzewów.
Z okna, przez które ten wiatr próbował wślizgnąć się do domu, Baptista widział szkielety winorośli wspinające się po zboczach. Z czasem wrócą do życia, nie zmarnieją jak człowiek. Odradzały się każdej wiosny.
Przez okno widział również ciemny zarys wielkiego castello, rządzącego tymi winnicami i ludźmi, którzy je uprawiali.
Teraz było tam smutno; nocą, zimą, kiedy w domu mieszkała tylko służba, a winogrona jeszcze się nie narodziły.
Bernardo łaknął wiosny, długiego lata i słońca, które wygrzeje jego kości, dopieści młode owoce. Łaknął, tak jak przez całe życie, jeszcze jednych zbiorów.
Przemarzł do kości. Zastanawiał się, czy nie odgrzać zupy, którą przyniosła mu wnuczka. Ale Annamaria nie była najlepszą kucharką, zadowolił się więc kawałkiem sera i dobrym, dojrzałym winem, które sączył przy kominku.
Był dumny ze swojego ciężko przepracowanego życia, którego cząstka mieściła się w tym kieliszku, połyskiwała w świetle ognia głęboką czerwienią. Wino dostał w prezencie jako jeden z wielu podarunków z okazji przejścia na emeryturę. Przejście to było tylko nominalne. Nadal obchodził winnice, kosztował owoców, obserwował niebo i badał powietrze, chociaż bolały go stare kości, a i serce dawało się we znaki.
Żył dla winorośli.
I dla nich umarł.
Popijał wino i drzemał przy kominku, otuliwszy chude nogi pledem. Przed oczami migały mu obrazy rozsłonecznionych pól, roześmianej żony. Widział siebie, jak uczy synów podpierać pędy młodych winorośli, przycinać stare. Widział La Signorę, jak stoi obok niego pośród krzewów, które zasadzili ich dziadkowie.
„Signore Baptista – powiedziała, kiedy na ich twarzach gościła jeszcze młodość – dano nam świat w prezencie. Musimy go strzec”.
Więc go strzegli.
Wiatr uderzał o okna jego małego domku. Z ognia na kominku pozostały zwęglone szczapy.
A kiedy ból spadł na niego jak pięść, zadławił serce, morderca znajdował się w odległości tysięcy kilometrów i otoczony przyjaciółmi raczył się wędzonym łososiem i wybornym pinot blanc.
Pora przycinania
Człowiek to kłębowisko powiązań, plątanina korzeni, których zwieńczeniem jest świat.
Ralph Waldo Emerson
1
Butelka Castello di Giambelli Cabernet Sauvignon rocznik 1902 poszła za sto dwadzieścia pięć tysięcy pięćset dolarów. Mnóstwo pieniędzy, pomyślała Sophia, jak na wino z domieszką sentymentu. Wino w pięknej starej butelce pochodziło z pierwszych zbiorów w winnicy Castello di Giambelli, którą Cezare Giambelli założył na pagórkowatym kawałku ziemi na północ od Wenecji.
W tamtych czasach skromny dom Cezarego przy małej, kamienistej winnicy można było oceniać różnie, zależnie od punktu widzenia. Wcale nie przypominał zamku. Za to wina były królewskie i Cezare zbudował na nich imperium.
Po upływie prawie wieku najlepszy cabernet Sauvignon nadawał się już tylko do tego, żeby pokropić nim sałatę, ale zadaniem Sophii nie było zniechęcać człowieka z pieniędzmi. Babcia miała rację, jak zawsze. Klienci płacili, i to drogo, za przywilej posiadania kawałka historii Giambellich.
Sophia zanotowała ostateczną kwotę i nazwisko kupującego, chociaż było mało prawdopodobne, że wypadnie jej to z pamięci. Prześle babci wiadomość po zakończeniu aukcji.
Uczestniczyła w licytacji nie tylko jako ekspert w dziedzinie public relations, projektantka katalogu i organizatorka aukcji, ale również jako przedstawicielka rodziny Giambellich.
Siedziała więc spokojnie w końcu sali i obserwowała licytację. Jej skrzyżowane nogi tworzyły długą, klasyczną linię, plecy były wyprostowane, jak przystało na wychowankę szkoły klasztornej. Miała na sobie włoską, szytą na miarę czarną garsonkę w cieniutkie paseczki i wyglądała w niej profesjonalnie, a zarazem absolutnie kobieco.
Tak właśnie o sobie myślała.
Rysy miała ostre, w trójkątnej, lekko śniadej twarzy dominowały wielkie, głęboko osadzone brązowe oczy i szerokie, ruchliwe usta. Wystające kości policzkowe i spiczasty podbródek nadawały jej na poły łobuzerski, na poły wojowniczy wygląd. Używała swojej twarzy jako broni, celowo, bezlitośnie i bardzo skutecznie.
Uważała, że narzędzia są po to, aby je wykorzystywać, i to dobrze.
Przed rokiem obcięła długie do pasa włosy. Były teraz krótkie. Plus zadziorna grzywka.
Taka fryzura jej odpowiadała. Sophia zawsze wiedziała, co jej odpowiada.
Na szyi nosiła sznur starych pereł, prezent od babci na dwudzieste pierwsze urodziny. Jej twarz wyrażała teraz takie samo zdawkowe zainteresowanie, z jakim jej ojciec uczestniczył w posiedzeniach rady nadzorczej.
Oczy jej pojaśniały, a kąciki szerokich ust uniosły się lekko, kiedy zaprezentowano następną pozycję aukcji.
Była to butelka Borolo rocznik 1934, z beczki, którą pradziadek nazwał „Di Tereza”, aby uczcić narodziny jej babki. Na etykietkach widniała podobizna dziesięcioletniej Terezy i rok, w którym wino zostało rozlane.
Dzisiaj sześćdziesięciosiedmioletnia Tereza Giambelli była legendą winiarstwa, a jej sława przyćmiła nawet sławę jej dziadka.
„Di Tereza” była po raz pierwszy wystawiona na sprzedaż, po raz pierwszy opuściła krąg najbliższej rodziny. Tak jak się Sophia spodziewała, licytacja była szybka i ostra.
Mężczyzna siedzący obok niej postukał palcem w katalog otwarty na stronie ze zdjęciem i opisem butelki.
– Jest pani do niej podobna.
Sophia poprawiła się na krześle, spojrzała z uśmiechem najpierw na dystyngowanego pana około sześćdziesiątki, potem na fotografię dziewczynki spoglądającej poważnie z czerwonej etykietki.
– Dziękuję.
Marshall Evans, przypomniała sobie. Handel nieruchomościami, drugie pokolenie, miejsce na liście Fortune 500. W jej interesie leżało znać nazwiska i pewne fakty z życia kolekcjonerów i smakoszy z zasobnym portfelem i wykwintnym gustem.
– Miałem nadzieję, że La Signora weźmie udział w dzisiejszej aukcji. Dobrze się miewa?
– Bardzo dobrze. Ale jest zapracowana.
Rozdzwonił się biper w kieszeni jej żakietu. Zirytowana, postanowiła nie zwracać na to uwagi i dalej obserwowała licytację. Jej wzrok biegł po sali, rejestrował sygnały. Niedbały gest w trzecim rzędzie podniósł cenę o kolejne pięćset dolarów. Przebiło ją dyskretne skinienie głowy z piątego rzędu.
W końcu borolo zdystansowało cabernet sauvignon o piętnaście tysięcy dolarów. Sophia odwróciła się i wyciągnęła rękę do siedzącego obok mężczyzny.
– Gratuluję, panie Evans! Pańska dotacja na rzecz Międzynarodowego Czerwonego Krzyża zostanie należycie wykorzystana. Mam nadzieję, że jest pan zadowolony z zakupu.
– Oczywiście. – Ujął jej rękę i podniósł ją do ust. – Przed laty miałem przyjemność poznać La Signorę. Jest niezwykłą kobietą.
– To prawda.
– Może jej wnuczka zje dzisiaj ze mną kolację?
Mógłby być jej ojcem, ale Sophia, prawdziwa Europejka, nie uważała tego za przeszkodę. Kiedy indziej przyjęłaby propozycję i na pewno miło spędziła wieczór.
– Bardzo żałuję, ale jestem umówiona. Może przy okazji następnej podróży na wschód, jeżeli znajdzie pan dla mnie czas...
– Znajdę z pewnością.
Uśmiechnęła się ciepło i wstała.
– Muszę pana przeprosić.
Wymknęła się z sali i sprawdziła numer na ekranie aparatu. Wystukała go w drodze do bawialni dla pań i usadowiła się na kanapie, z notesem i elektronicznym terminarzem na kolanach.
Po długim, pracowitym tygodniu w Nowym Jorku nadal tryskała energią. Przejrzała terminarz i stwierdziła z przyjemnością, że uda się jej wyskoczyć na małe zakupy przed wieczorną randką.
Jeremy DeMorney, zadumała się. To oznaczało elegancki, wyrafinowany wieczór. Francuska restauracja, rozmowy o potrawach, podróżach i teatrze. No i oczywiście o winach. Nie obejdzie się również bez żartobliwych prób zamachów na sekrety konkurencji. W końcu, on był potomkiem DeMorneyów i dyrektorem finansowym winiarni La Coeur DeMorney, a ona pochodziła z Giambellich.
Będzie również szampan. Świetnie, była w nastroju.
A potem nastąpią cudownie romantyczne próby zwabienia jej do sypialni. Zastanowiła się, czy na to też będzie w nastroju.
Jest atrakcyjny, pomyślała, i mógłby okazać się zabawny. Gdyby ojciec nie przespał się kiedyś z jego żoną, romans z Jeremym DeMorneyem nie wydawałby się taki dziwaczny, kazirodczy.
Z drugiej strony minęło tyle lat...
– Maria? – Odsunęła od siebie myśl o Jeremym i umówionym spotkaniu. W słuchawce odezwał się głos gospodyni Giambellich. – Telefonowano do mnie z numeru mamy. Jest osiągalna?
– Panna Sophia! Liczyła na to, że pani zadzwoni. Jedną chwileczkę...
Sophia wyobraziła sobie Marię śpieszącą przez szereg pokojów, wypatrującą czegoś do sprzątnięcia we wnętrzach dokładnie wysprzątanych przez Pilar Giambelli Avano.
Mama byłaby szczęśliwa w małym domku z różami, gdzie mogłaby piec chleb, haftować i dbać o ogródek, pomyślała Sophia z westchnieniem. Powinna mieć pół tuzina dzieci. A musiała poprzestać na mnie.
– Sophio, właśnie wychodziłam do oranżerii. Poczekaj, muszę złapać oddech. Nie spodziewałam się, że oddzwonisz tak prędko. Myślałam, że jesteś w samym środku aukcji.
– Już się skończyła. I myślę, że możemy ją uznać za nie lada sukces. Wieczorem albo jutro z samego rana przefaksuję szczegółowe sprawozdanie. Teraz powinnam tam wrócić i załatwić sprawę do końca. U was wszystko w porządku?
– Mniej więcej. Babcia zwołała zebranie całej rodziny.
– Och, mamo! Nie powiesz mi chyba, że znowu umiera? Przeszliśmy przez to sześć miesięcy temu.
– Osiem – uściśliła Pilar. – Ale kto to liczy? Przykro mi, maleńka, lecz ona nalega. Nie sądzę, żeby miała zamiar umrzeć, ale na pewno coś planuje. Zwołała prawników i jeszcze raz zmieniła testament. I dała mi broszkę z kameą swojej matki, a to znak, że wybiega myślami naprzód.
– Wydawało mi się, że dała ci ją ostatnim razem.
– Nie, ostatnim razem był sznurek bursztynów. Posłała po wszystkich. Musisz wracać.
– Dobrze, już dobrze! – Sophia zerknęła w elektroniczny terminarz i pożegnała się w duchu z Jerrym DeMorneyem. – Skończę tutaj i zaraz wyjeżdżam. Ale doprawdy, mamo, ten jej zwyczaj umierania i przerabiania testamentu co parę miesięcy zaczyna być uciążliwy.
– Dobra z ciebie dziewczynka, Sophio! Zostawię ci w spadku mój sznurek bursztynów.
– Wielkie dzięki! – Sophia rozłączyła się ze śmiechem.
Dwie godziny później leciała na zachód i zastanawiała się, czy za czterdzieści lat będzie miała taką władzę, że na jedno jej skinienie zbiegnie się cała rodzina.
Uśmiechnęła się na samą myśl o czymś podobnym, rozsiadając się wygodnie w fotelu z kieliszkiem szampana w dłoni i Verdim w słuchawkach.
Nie wszyscy się starali. Tylera MacMillana dzieliły od willi Giambellich nie godziny, lecz minuty drogi, ale i tak uważał, że wino jest o wiele ważniejsze niż wezwanie La Signory.
I nie omieszkał tego powiedzieć.
– Przecież możesz się wyrwać na parę godzin, Tylerze.
– Nie teraz. -Tyler chodził tam i z powrotem po swoim gabinecie. Chciał jak najprędzej wrócić na pola. – Przykro mi, dziadku. Wiesz, jak ważne jest zimowe przycinanie. Tereza też to wie. – Przyłożył komórkę do drugiego ucha. Nie cierpiał telefonów komórkowych. Zawsze je gubił. – Wina MacMillanów wymagają tyle samo troski, co wina Giambellich.
– Posłuchaj mnie, ty...
– Sam zrobiłeś mnie tu kierownikiem. Wykonuję tylko swoją pracę.
– Tylerze... – powtórzył Eli. Wiedział, że w dyskusji z wnukiem musi sprowadzić sprawę do rzeczy podstawowych. – Tereza i ja jesteśmy oddani winnicom MacMillanów tak samo, jak własnym już od dwudziestu lat. Powierzyliśmy ci je, ponieważ jesteś wyjątkowym winiarzem. Tereza ma pewne plany. Dotyczą również ciebie.
– W przyszłym tygodniu.
– Jutro! – Eli rzadko walił pięścią w stół, wołał inne metody. Ale potrafił być bezwzględny, jeżeli wymagały tego okoliczności. – Godzina pierwsza. Lunch. I ubierz się odpowiednio.
Tyler łypnął okiem na swoje stare buciory i wystrzępione grube spodnie.
– Do diabła, to przecież środek dnia!
– Tyler! Czy jesteś jedynym człowiekiem u MacMillanów, który potrafi przycinać winorośl? Musiałeś stracić mnóstwo pracowników w ostatnim sezonie.
– Przyjdę. Ale odpowiedz mi na jedno pytanie...
– Oczywiście.
– Czy ona będzie umierać ostatni raz?
– O trzynastej! – odparł Eli. - I nie spóźnij się.
– A niech to! – mruknął Tyler, ale dopiero wtedy, gdy wyłączył telefon.
Uwielbiał swojego dziadka. Uwielbiał również Terezę, może dlatego, że była taka władcza i irytująca. Kiedy jego dziadek poślubił dziedziczkę Giambellich, Tyler miał jedenaście lat. Kochał winnice, zielone zbocza, cieniste pieczary, którymi usiane były wzgórza, wielkie piwnice, gdzie przechowywano beczki.
I w bardzo dosłownym znaczeniu tego słowa zakochał się wTerezie Louisie Elanie Giambelli, tej chudej, strzelistej, trochę przerażającej kobiecie, którą po raz pierwszy zobaczył w buciorach i spodniach niewiele różniących się od jego własnych, gdy galopowała konno między rzędami winorośli.
Rzuciła mu spojrzenie, uniosła cienką czarną brew i oznajmiła, że jest miastowym dzieckiem. Jeżeli ma zostać jej wnukiem, musi zmężnieć.
Rozkazała, żeby spędził lato w willi. Nikomu nie przyszło do głowy się sprzeciwić, zwłaszcza jego rodzicom, którzy byli uszczęśliwieni, mogąc się go pozbyć na dłużej, mieć więcej czasu na przyjęcia i kochanków. Więc został. Spędzał w willi każde lato, aż winnice stały się dla niego prawdziwym domem, a dziadek i Tereza prawdziwymi rodzicami.
Ona go stworzyła. Przycięła niby winorośl, kiedy miał jedenaście lat, i dopilnowała, by wyrósł na człowieka, którym był teraz.
Ale nie był jej własnością. Co za ironia losu, pomyślał, że dzięki jej staraniom stałem się jedyną osobą zdolną jej się przeciwstawić.
To przeciwstawianie się było o wiele trudniejsze, kiedy Tereza i dziadek jednoczyli siły. Wychodząc z gabinetu, Tyler wzruszył ramionami. Mógł zmarnować kilka godzin, wiedział o tym równie dobrze jak oni. Winnice MacMillanów zatrudniały tylko najlepszych i Tyler mógłby zniknąć na pół sezonu bez większej szkody dla interesów.
Ale nie znosił tych wielkich, rozwlekłych imprez rodzinnych. Przypominały nieodmiennie cyrk, w którym przedstawienie toczy się jednocześnie na trzech arenach. Nie sposób było ogarnąć ich wzrokiem i zawsze istniała możliwość, że któryś z tygrysów wyskoczy z klatki i rzuci ci się do gardła.
Wszyscy ci ludzie, wszystkie te sprawy, wszystkie te pretensje i niedomówienia... Wołał pracować w winnicach, sprawdzać beczki albo omawiać z winiarzami jakość tegorocznego chardonnay.
Ale obowiązek to obowiązek.
Przeszedł przez uroczy dom dziadka do kuchni, żeby napełnić termos kawą. Bezmyślnie odłożył telefon komórkowy na blat i zaczął zmieniać w myślach rozkład jutrzejszego dnia, żeby wcisnąć w niego La Signorę.
Nie był już ani miastowy, ani miękki. Miał przeszło metr osiemdziesiąt wzrostu, ciało ukształtowane przez fizyczną pracę i upodobanie do zajęć na świeżym powietrzu. Jego szerokie dłonie o zrogowaciałym naskórku i długich palcach wiedziały, jak delikatnie zanurzyć się między liście winorośli. Włosy, które zaczynały się kręcić, jeżeli zapomniał je przystrzyc, co zdarzało się dość często, miały odcień ciemnego brązu z czerwonawym połyskiem, niby stary burgund w słońcu. Jego koścista twarz była raczej wyrazista niż urodziwa, ze śladami zmarszczek w kącikach jasnych, niebieskich oczu, które czasem przybierały barwę stali.
Blizna przecinająca podbródek, pamiątka po upadku ze skały, kiedy miał trzynaście lat, irytowała go tylko wtedy, gdy nie zapomniał się ogolić.
Będzie to musiał zrobić jutro, przed lunchem.
Ci, którzy dla niego pracowali, uważali go za porządnego faceta zanadto oddanego jednej sprawie. Tyler byłby zadowolony z tej opinii. Uważali go również za artystę, i ta opinia pewnie by go zdumiała.
Dla Tylera MacMillana artystą była winorośl.
Wyszedł na rześkie, zimowe powietrze. Miał dwie godziny do zachodu słońca i mnóstwo pracy.
Donato Giambelli miał piekielny ból głowy, a na imię mu było Giną. Giną była jego żoną. Kiedy nadeszło wezwanie od La Signory, uprawiał radosny, obłędny seks z aktualną kochanką, początkującą aktorką o rozlicznych talentach i udach tak silnych, że mogłaby rozłupywać nimi orzechy. W przeciwieństwie do żony wymagała jedynie gorącego seksu trzy razy w tygodniu. Nie wymagała rozmów.
Czasami myślał, że Giną nie wymaga niczego innego.
Paplała bez przerwy. Do niego, do ich trojga dzieci, do jego matki. Paplała tak długo, aż powietrze w firmowym odrzutowcu zdawało się wibrować od niekończącego się potoku słów.
Do tego dochodził wrzask niemowlęcia, tupanie małego Cezarego i podskakiwanie Terezy Marii. W pewnym momencie Don zastanawiał się całkiem serio, czy nie otworzyć drzwi ewakuacyjnych i nie wypchnąć rodziny z samolotu, w niebyt.
Tylko jego matka siedziała cicho, i tylko dlatego, że zażyła tabletkę nasenną, tabletkę na chorobę lokomocyjną, tabletkę na alergię. Spłukała to wszystko dwoma kieliszkami merlota, następnie nałożyła maskę ochronną na oczy i odpłynęła.
Spędziła większość życia, a przynajmniej tę jego część, w której uczestniczył, oszołomiona lekami i obojętna na wszystko. W tej chwili uznał to za błogosławieństwo.
Mógł tylko siedzieć z pulsującym bólem w skroniach i odsyłać ciotkę-babcię Terezę do wszystkich diabłów za to, że zażyczyła sobie widzieć całą jego rodzinę.
Był wiceprezesem Giambelli, prawda? Interesy wymagały jego obecności, nie jego rodziny.
Dlaczego Bóg pokarał go taką rodziną?!
Nie byłby w stanie powiedzieć, że nie kocha ich wszystkich. Oczywiście, że kochał. Ale niemowlę było utuczone jak indyk, a Giną wyłuskiwała właśnie pierś, by wsunąć brodawkę w jego łakome wargi.
Kiedyś te piersi były dziełem sztuki, pomyślał. Złotawe i jędrne, o smaku brzoskwiń. Teraz nabrzmiały jak balony, a o ich smaku lepiej było zapomnieć.
A Giną zaczynała już napomykać o następnym dziecku!
Kobieta, którą poślubił, była dojrzała, dorodna, wyzwolona i miała pusto w głowie. Była ideałem! Po pięciu latach stała się gruba, niezgrabna, a głowę miała pełną dzieciaków.
Czy można się dziwić, że szukał pocieszenia gdzie indziej?
– Donny, myślę, że Tereza da ci wielki awans i przeprowadzimy się do castello. – Giną marzyła o wielkim domu Giambellich. Wszystkie te piękne pokoje, zastępy służących. Jej dzieci wyrosną w luksusach, wśród ludzi uprzywilejowanych.
Piękne stroje, najlepsze szkoły i pewnego dnia fortuna Giambellich u ich stóp.
Tylko ona dawała La Signorze dzieci, prawda? To się liczy.
– Donato! – Zwróciła się do syna, który odrywał głowę lalce siostry. – Przestań! Widzisz, przez ciebie siostra płacze. No już, już! Daj mi tę lalkę. Mama ją naprawi.
Z błyskiem w oku mały Donato rzucił głowę lalki za siebie i zaczął urągać siostrze.
– Po angielsku, Donato! – Giną pogroziła mu palcem. – Jedziemy do Ameryki. Będziesz mówił po angielsku do cioci Terezy i pokażesz jej, jaki z ciebie mądry chłopiec. No już, już!
Tereza Maria, opłakująca wrzaskliwie śmierć lalki, znalazła urwaną głowę i zaczęła szaleć z żalu i wściekłości.
– Donato! Słuchaj mamy!
W odpowiedzi chłopiec rzucił się na podłogę, kopiąc i waląc w nią pięściami.
Don zerwał się z fotela, zrobił w tył zwrot i umknął do sanktuarium samolotowego gabinetu.
Anthony Avano lubił rzeczy w pierwszym gatunku. Z uwagą i starannie wybrał swój dwupoziomowy apartament w Back Bay, w San Francisco, po czym zatrudnił najlepszego dekoratora wnętrz w mieście, żeby dostosował mieszkanie do jego potrzeb. Status i klasa przede wszystkim. Zdobyć to bez większego wysiłku było jego życiowym priorytetem.
Nie pojmował, jak można istnieć bez tych podstawowych rzeczy.
Mieszkanie zostało urządzone w stylu, który nazwał klasycznym – jedwabne tapety, orientalne dywany, dębowe meble. Anthony wybrał, a może zrobił to dekorator, drogie tkaniny o neutralnych barwach, ożywione kilkoma artystycznie dobranymi akcentami w śmiałych kolorach.
Sztuka nowoczesna, która kompletnie nic dla niego nie znaczyła, stanowiła, jak mu powiedziano, uderzający kontrapunkt dla spokojnej elegancji.
Polegał całkowicie na usługach dekoratorów, krawców, jubilerów i antykwariuszy, którzy uczyli go otaczać się tym, co najlepsze.
Niektórzy z tych dekoratorów twierdzili ponoć, że Tony Avano ma wrodzony gust. A w każdym razie dużo o nim mówi. Anthony nie zakwestionowałby tej opinii. W jego przekonaniu za pieniądze można było kupić akurat tyle gustu, ile człowiekowi potrzeba.
Znał się na jednym. Na winach.
Jego piwnice zaliczały się do najlepszych w Kalifornii. Każdą butelkę wybrał osobiście. Chociaż nie potrafiłby odróżnić sangiovese od semillon i nie interesowała go uprawa winogron, miał znakomity nos. I ten nos wspinał się konsekwentnie po szczeblach korporacyjnej drabiny Giambellich z Kalifornii. Przed trzydziestu laty ten nos poślubił Pilar Giambelli.
I zaledwie dwa lata później zaczął węszyć za innymi kobietami.
Tony sam przyznawał, że kobiety są jego słabością. Było ich tak wiele! Kochał Pilar na tyle, na ile był zdolny kochać inną ludzką istotę. Z całą pewnością kochał swoją uprzywilejowaną pozycję w organizacji Giambellich jako zięć La Signory i jako ojciec jej wnuczki. Z tych właśnie powodów przez wiele lat próbował utrzymać swoją słabość w tajemnicy. Próbował nawet, i to wiele razy, wejść na drogę poprawy. Ale wtedy zjawiała się kolejna kobieta – miękka i pachnąca lub namiętna i uwodzicielska. Co miał robić?!
Ta słabość kosztowała go małżeństwo w sensie praktycznym, aczkolwiek nie prawnym. Od siedmiu lat byli z Pilar w separacji. Żadne z nich nie wystąpiło o rozwód. Ona, ponieważ go kochała, on, ponieważ wymagało to sporo zachodu i wywołałoby poważne niezadowolenie Terezy.
W każdym razie obecna sytuacja odpowiadała wszystkim zainteresowanym. Pilar wołała mieszkać na wsi, on w mieście. Utrzymywali uprzejme, nawet dość przyjacielskie stosunki. Dzięki temu on zachował swoją pozycję dyrektora sprzedaży w oddziale Giambelli Kalifornia.
Przez siedem lat kroczyli tą cywilizowaną ścieżką. Teraz miał poważne obawy, że zostanie z niej zepchnięty.
Rene nalegała na małżeństwo. Niczym jedwabny walec drogowy parła do celu, miażdżąc wszystko, co stało jej na drodze. Po każdej dyskusji z nią Tony słabł, kręciło mu się w głowie.
Była chorobliwie zazdrosna, apodyktyczna, wymagająca i skłonna do dąsów. Szalał za nią.
Miała trzydzieści dwa lata, dwadzieścia siedem mniej niż on, fakt, który mile łechtał jego rozdęte ego. Świadomość, że jest w takim samym stopniu zainteresowana nim, co jego pieniędzmi, nie była dla niego nawet trochę kłopotliwa. Szanował ją za to.
Bał się, że jeżeli da jej to, czego pragnie, przestanie być godny pożądania.
Cholernie trudna sytuacja! Żeby ją rozwiązać, Tony zrobił to, co robił zwykle w obliczu trudności. Ignorował je tak długo, jak tylko się dało.
Spoglądając na zatokę i sącząc wermut, Tony czekał, aż Rene skończy się ubierać na wieczorne przyjęcie. I martwił się, że jego czas się kończy.
Obejrzał się na dźwięk dzwonka, z lekkim marsem na czole. Nie oczekiwali gości. Ponieważ majordomus miał wolny wieczór, Tony musiał pofatygować się do drzwi. Na widok córki twarz mu się rozpogodziła.
– Sophio, co za miła niespodzianka!
– Witaj, tato!
Wspięła się lekko na palce i pocałowała go w policzek. Absurdalnie przystojny, jak zawsze, pomyślała. Dobre geny i znakomity chirurg plastyczny robią swoje. Z trudem opanowała nagły i instynktowny odruch pogardy, koncentrując się na nagłym i instynktownym odruchu miłości.
Ojciec zawsze wywoływał w niej sprzeczne uczucia.
– Właśnie przyleciałam z Nowego Jorku i chciałam cię zobaczyć, zanim pojadę do willi.
Przyjrzała się jego gładkiej, przystojnej i beztroskiej twarzy. Ciemne włosy elegancko przyprószone siwizną na skroniach, jasne spojrzenie ciemnoniebieskich oczu... Męski, kwadratowy podbródek z dołeczkiem pośrodku. Jako dziecko bawiła ojca, wkładając w ten dołek paluszek.
Miłość zalała ją ciepłą falą i zmieszała się z pogardą. Jak zawsze.
– Wychodzisz... – zauważyła, patrząc na frak.
– Jeszcze nie teraz. – Wziął ją za rękę i wciągnął do środka. – Mamy mnóstwo czasu. Usiądź, księżniczko, i powiedz, co u ciebie. Przynieść ci coś do picia?
Przysunęła sobie pod nos jego kieliszek i kiwnęła głową z aprobatą.
– Może być to samo.
Kiedy szedł w stronę barku, rozejrzała się po pokoju. Kosztowna atrapa, pomyślała. Wszystko na pokaz, żadnej treści. Charakterystyka jej ojca.
– Jedziesz?
– Dokąd?
Odchyliła głowę do tyłu, kiedy przed nią stanął.
– Do willi.
– Nie, dlaczego?
Wzięła od niego kieliszek i sączyła powoli alkohol.
– Nie dostałeś wiadomości?
– Od kogo?
Poczucie lojalności względem babki walczyło w niej z miłością do ojca. Tony zdradzał jej matkę, beztrosko łamał przysięgę, odkąd Sophia sięgała pamięcią, a w końcu opuścił je obie, nie oglądając się nawet za siebie. Ale nadal należał do rodziny, a rodzina zbierała się w willi.
– Od La Signory. Wezwała adwokatów na naradę. Powinieneś tam pojechać.
– Ach tak, właśnie mia... – Urwał. Do pokoju weszła Rene.
Jeżeli istnieje pierwowzór kochanki, pomyślała Sophia z narastającą irytacją, to jest nią Rene Fox. Wysoka, krągła i bardzo, bardzo blond. Kreacja od Valentina, zarazem wykwintna i spokojna w tonie, okrywała bezlitośnie hartowane ciało.
Zaczesane do góry włosy odsłaniały uroczą, wypielęgnowaną twarz o pełnych, zmysłowych – kolagenowych, pomyślała Sophia – wargach i przenikliwych zielonych oczach.
Pożeniła Valentina z brylantami. Migotały i lśniły na tle jej gładkiej skóry.
Ciekawe, o ile uszczupliły konto ojca.
– Cześć! – Sophia pociągnęła wermutu, żeby spłukać gorzki smak z języka. – Rene?
– Tak, i to już od dwóch lat. Sophia?
– Tak, od dwudziestu sześciu.
Tony odchrząknął. Jego zdaniem nie było większego zagrożenia niż dwie ostrzeliwujące się kobiety. Obrywał zawsze mężczyzna stojący między nimi.
– Rene! Sophia przyleciała właśnie z Nowego Jorku.
– Doprawdy? – Rene wzięła kieliszek Tony’ego i upiła łyczek, rozkoszując się sytuacją. – To tłumaczy twój wygląd. Właśnie wychodzimy na przyjęcie. Z przyjemnością cię zabierzemy – dodała, ujmując Tony’ego pod rękę. – Muszę mieć w szafie coś, co będzie na ciebie pasowało.
Sophia pomyślała, że jeżeli kiedyś zmierzy się z Rene, to na pewno nie po podróży z jednego końca kontynentu na drugi i nie w mieszkaniu ojca. Sama wybierze czas i miejsce.
– To bardzo miło z twojej strony, ale czułabym się niezręcznie w czymś o tyle numerów za dużym. Poza tym – dodała słodko – jadę od razu na północ. Sprawy rodzinne. – Odstawiła kieliszek. – Miłego wieczoru!
Tony dogonił ją przy drzwiach, pogłaskał szybko, łagodząco, po ramieniu.
– Może pójdziesz z nami, Sophie? Wyglądasz wspaniale. Jesteś piękna.
– Nie, dziękuję. – Odwróciła się i napotkała jego wzrok. Patrzył na nią głupawo, przepraszająco. Zbyt często widywała ten wyraz na jego twarzy, by zrobił na niej wrażenie. – Nie jestem w nastroju.
Skulił się, kiedy trzasnęła mu drzwiami przed nosem.
– Czego chciała? – zapytała Rene ostro.
– Po prostu wpadła, żeby się ze mną zobaczyć.
– Twoja córka nie robi nic bez powodu.
Wzruszył ramionami.
– Może myślała, że pojedziemy razem na północ. Tereza wzywa całą rodzinę.
Rene zmrużyła oczy.
– Nie powiedziałeś mi o tym.
– Bo o tym nie wiedziałem. – Postanowił zapomnieć o całej sprawie i skupić się na przyjęciu, na tym, jak będą wyglądali z Rene, wchodząc na salę. – Wyglądasz fantastycznie, Rene. Szkoda zakrywać tę sukienkę, nawet norkami. Przynieść ci futro?
– Jak to nie wiedziałeś? – Rene zamaszystym gestem odstawiła pusty kieliszek na stół. – Twoja pozycja w firmie Giambellich jest z pewnością wyższa niż pozycja twojej córki. - I Rene zamierzała dopilnować, by tak pozostało. – Jeżeli ta staruszka wzywa rodzinę, musisz się stawić. Pojedziemy tam jutro.
– My? Ale...
– To najlepsza okazja, żeby powiedzieć Pilar, że chcesz rozwodu. Pójdziemy dzisiaj wcześniej spać, żeby być jutro w formie. – Podeszła do niego, przesunęła palcami po jego policzku.
Wiedziała, że manipulując Tonym, musi odmierzać w równych dawkach żądania i pozytywne bodźce fizyczne.
– A kiedy wrócimy z przyjęcia, dam ci próbkę tego, co cię czeka po ślubie. Kiedy wrócimy, Tony... – Przylgnęła do niego, żartobliwie zaciskając zęby na jego wardze. – Zrobisz wszystko, na co będziesz miał ochotę.
– Zrezygnujmy z przyjęcia.
Roześmiała się i wyślizgnęła z jego objęć.
– Jest ważne. I będziesz miał czas, by wymyślić, co chcesz ze mną zrobić. Podaj mi sobole, kochanie.
Idealny wieczór na sobole, pomyślała, kiedy Tony poszedł po futro.
Czuła się bogata tego wieczoru.
2
Dolinę i otaczające ją wzgórza pokryła cienka warstwa śniegu. Krzewy winorośli – zastępy butnych i często kapryśnych żołnierzy – maszerowały po zboczach, ich nagie gałęzie przebijały mgłę, która odcięła wzgórza od świata.
Pola spały spowite perłowym świtem, zziębnięte.
W tej spokojnej scenerii fortuna, sezon po sezonie, uprawiała hazard. Z naturą jako partnerem lub przeciwnikiem.
Dla Sophii wytwarzanie wina było sztuką, zawodem, dziedziną nauki. Było również grą o najwyższą stawkę.
Przyglądała się polom ze swojego pokoju w willi babki. Była to pora przycinania. Podczas jej nieobecności winorośle zostały rozsadzone i w ten sposób rozpoczęły się przygotowania do przyszłorocznych zbiorów. Cieszyła się, że babka kazała jej przyjechać i będzie mogła w tym uczestniczyć.
Kiedy była poza domem, całą swoją energię poświęcała interesom. Rzadko myślała o winnicach. A kiedy wracała, tak jak teraz, nie myślała o niczym innym. Ale nie mogła zostać na dłużej. Miała obowiązki w San Francisco. Nowa kampania reklamowa wymagała doszlifowania. Zbliżała się setna rocznica istnienia win Giambelli. Po sukcesie aukcyjnym w Nowym Jorku nowe etapy kampanii będą wymagały całej jej uwagi.
Stare wino na nowe milenium, pomyślała. Willa Giambellich: początek nowego stulecia doskonałości.
Ale potrzebowali czegoś nowego, czegoś energiczniejszego, żeby trafić do młodszego pokolenia. Do ludzi, którzy kupowali wino w biegu, mimochodem, pod wpływem impulsu, w drodze na imprezę.
Cóż, pomyśli nad tym. Myślenie należało do jej obowiązków.
Praca nad hasłem reklamowym pomoże jej zapomnieć o ojcu i intrygantce Rene.
Nie twój interes, przywołała się do porządku. Nie twoja sprawa, że ojciec chce się związać z byłą modelką bielizny, kobietą o sercu, które wielkością i konsystencją przypominało rodzynek. Robił już z siebie głupca i z pewnością jeszcze nieraz zrobi.
Żałowała, że nie może go nienawidzić za tę żałosną słabość charakteru, za to, że tak ją zaniedbuje. Ale miłość po prostu nie chciała umrzeć i Sophia czuła pogardę dla samej siebie. Widocznie była równie głupia jak matka.
Dbał o nie mniej niż o krój swojego garnituru. I jak znikały mu z oczu, w ciągu dwóch minut przestawał o nich myśleć. Był draniem, egoistą najwyższego rzędu, czasem kochającym, zawsze bezmyślnym.
Przypuszczała, że na tym polegał po trosze jego urok.
Żałowała, że wstąpiła do niego wczoraj wieczorem, żałowała, że musi utrzymywać ten związek bez względu na to, co on zrobi lub czego nie zrobi.
Lepiej o tym nie myśleć, zdecydowała, żyć w biegu, tak jak żyła przez ostatnie lata. Pracować, podróżować, wypełniać czas i życie obowiązkami zawodowymi i towarzyskimi.
Dwa dni, postanowiła. Da babci dwa dni z rodziną, na polach i w winnicy. A potem rzuci się z powrotem w wir pracy. Nowa kampania będzie najlepsza w branży. Już ona się o to postara.
Kiedy tak wodziła wzrokiem po wzgórzach, dostrzegła dwie postaci sunące we mgle. Wysokiego, chudego jak szczapa mężczyznę w starej brązowej czapce na głowie. Prostą jak świeca kobietę o włosach białych jak śnieg wokół nich, w męskich butach i spodniach. Między nimi wlókł się szkocki owczarek. Jej dziadkowie na codziennym porannym spacerze ze starzejącą się, bezgranicznie wierną Sally.
Sophii poprawił się humor na ich widok. Dużo się zmieniło w jej życiu, do wielu rzeczy musiała się przystosować, ale oni pozostali niezmienni. La Signora i Eli MacMillan. I winnice.
Chwyciła płaszcz i wybiegła z pokoju, żeby do nich dołączyć.
Sześćdziesięciosiedmioletnia Tereza Giambelli była silną kobietą o umyśle ostrym jak brzytwa. Nauczyła się sztuki winiarstwa na kolanach dziadka. Kiedy miała trzy lata pojechała z ojcem do Kalifornii, żeby zmienić żyzną dolinę w winnice. Opanowała już oba języki i podróże z Kalifornii do Włoch i z powrotem były dla niej tym, czym dla innych dziewczynek wyprawy na plac zabaw.
Nauczyła się kochać góry, kopułę lasu, rytm amerykańskiej mowy.
Nie był to dom, domem było castello, ale znalazła swoje miejsce i czuła się tu dobrze.
Poślubiła mężczyznę, którego zaaprobowała rodzina, i jego również nauczyła się kochać. Urodziła mu córkę i – czego do dziś nie mogła przeboleć – dwóch martwych synów.
Pochowała męża, kiedy miała zaledwie trzydzieści lat. Nigdy nie przyjęła jego nazwiska i nie dała go córce. Była Giambelli i to dziedzictwo, ta odpowiedzialność była ważniejsza, niż małżeństwo.
Miała ukochanego brata, który był proboszczem w weneckiej parafii. Miała drugiego, który zginął jako żołnierz, zanim w ogóle zaczął żyć. Czciła jego pamięć, choć stawała się coraz bardziej mglista.
Miała również siostrę, którą uważała w najlepszym razie za głupią i która wydała na świat jeszcze głupszą córkę.
Na Terezę spadł obowiązek pielęgnowania rodzinnej tradycji, rodzinnej sztuki. Wypełniła go sumiennie.
Jej małżeństwo z Elim MacMillanem było wynikiem starannego namysłu, skrupulatnego planowania. Tereza traktowała je jak fuzję, ponieważ jego znakomite winnice leżały w dolinie tuż poniżej jej własnych. Był dobrym człowiekiem, a co ważniejsze, dobrym winiarzem.
Zabiegał o nią, ale robili to również inni mężczyźni. Lubiła jego towarzystwo, ale tak samo lubiła towarzystwo innych. Myślała o nim jak o merlocie, delikatnym soku wymieszanym z jej silniejszym i zdecydowanie ostrzejszym cabernet sauvignon.
Odpowiednia kombinacja mogła dać doskonałe rezultaty.
Przyjęcie jego oświadczyn pociągnęło za sobą szereg posunięć w interesach. Skorzystały na tym obie firmy, i to ją cieszyło.
Ale Tereza, którą mało co dziwiło, odkryła ze zdumieniem, że znalazła radość, przyjemność i satysfakcję w tym małżeństwie, które trwało już dwadzieścia lat.
Eli był nadal przystojnym mężczyzną. Tereza nie lekceważyła znaczenia genów. W jej przekonaniu to, z czym człowiek przychodzi na świat, jest równie ważne jak to, czym się staje.
Chociaż Eli był od niej dziesięć lat starszy, nie dostrzegała w nim oznak starzenia. Nadal wstawał o świcie, nadal chodził z nią na poranne spacery, niezależnie od pogody.
Ufała mu tak, jak nie ufała nikomu poza dziadkiem, i kochała tak jak żadnego mężczyznę, który nie był związany z nią więzami krwi.
Znał jej wszystkie plany i większość sekretów.
– Sophia przyjechała wczoraj dość późno.
– Aha. – Eli położył dłoń na jej ramieniu. Był to naturalny, niemal bezwiedny gest. Długo trwało, zanim Tereza przywykła, do tego, że dotyka jej mężczyzna, mąż. Jeszcze dłużej, zanim zaczęło jej to być potrzebne. – Myślałaś, że nie przyjedzie?
– Wiedziałam, że przyjedzie. – Tereza była tak przyzwyczajona do posłuchu, że ani przez chwilę nie wątpiła w przyjazd dziewczyny. – Gdyby przyjechała prosto z Nowego Jorku, byłaby tu wcześniej.
– Może miała randkę. Albo poszła na zakupy.
Tereza zmrużyła oczy, niemal czarne i nadal dalekowzroczne. W jej głosie pobrzmiewała egzotyczna i cudzoziemska nuta.
– Albo zatrzymała się w mieście, żeby zobaczyć ojca.
– Albo zatrzymała się w mieście, żeby zobaczyć ojca – zgodził się Eli spokojnie. – Lojalność jest cechą, którą zawsze ceniłaś, Terezo.
– Kiedy ktoś na nią zasługuje. – Bywało, że bezgraniczna tolerancja Elego doprowadzała ją do furii. – Anthony Avano zasługuje tylko na pogardę.
– Żałosny człowiek, marny mąż i bardzo średni ojciec. – Zupełnie jak mój własny syn, pomyślał Eli. – Nadal dla ciebie pracuje.
– Za bardzo mu zaufałam w tych pierwszych latach. – Wierzyła mu, dostrzegła w nim potencjał. Zawiódł ją. Nigdy mu tego nie zapomni. – W każdym razie nadal umie sprzedawać. Używam narzędzi zgodnie z ich przeznaczeniem. Zwolnienie go sprawiłoby mi osobistą satysfakcję, natomiast z profesjonalnego punktu widzenia byłoby nierozważne. Słuszne jest to, co najlepiej służy interesom Giambellich. Ale nie podoba mi się, że mojej wnuczce na nim zależy.
Niecierpliwym ruchem dłoni odsunęła od siebie myśl o zięciu.
– Zobaczymy, jak przyjmie to, co mam dzisiaj do powiedzenia. Sophia mu powiedziała, że zwołałam zebranie rodzinne. Więc przyjedzie.
Eli stanął, odwrócił się ku żonie.
– Właśnie tego chciałaś, prawda? Wiedziałaś, że mu powie.
Jej ciemne oczy zalśniły, w uśmiechu krył się chłód.
– A jeżeli nawet?
– Trudna z ciebie kobieta, Terezo.
– Dziękuję ci.
Roześmiał się i ruszył znowu przed siebie, kręcąc głową.
– Twoje dzisiejsze oświadczenie wywoła burzę.
– Mam nadzieję. – Zatrzymała się, żeby przyjrzeć się młodszym winoroślom podtrzymywanym przez drewnianą kratownicę. Wymagają przycięcia. Tylko tym najsilniejszym pozwoli rosnąć. – Błogostan prowadzi do upadku, Eli. Trzeba godzić zmiany z przestrzeganiem tradycji.
Powiodła wzrokiem po wzgórzach. W powietrzu wisiała wilgoć. Słońce nie przedrze się dzisiaj przez chmury i mgłę. Zima, pomyślała, staje się z każdym rokiem dłuższa.
– Niektóre z nich sadziłam własnymi rękoma – ciągnęła. – Winorośle, które ojciec przywiózł z Włoch. Kiedy się zestarzały, wyrosły z nich młode. Młode pędy muszą mieć miejsce, żeby zapuścić korzenie, Eli. To, co tu zbudowałam, co razem zbudowaliśmy przez te dwadzieścia lat, należy do nas. Zrobię to, co uznam za najlepsze dla tej ziemi.
– Jak zawsze. I w tej sprawie, jak zresztą w większości spraw, zgadzam się z tobą. Co nie znaczy, że mamy przed sobą łatwy sezon.
– Za to bardzo owocny – powiedziała. – W tym roku... – obróciła w palcach nagą gałązkę winorośli – będziemy mieli wyjątkowo dobre winobranie. Jestem pewna.
Patrzyła, jak jej wnuczka biegnie ku nim w górę zbocza.
– Jest taka piękna, Eli.
– Tak. I silna.
– Siła będzie jej potrzebna. – Tereza postąpiła naprzód, by pochwycić ręce Sophii w swoje dłonie. – Buon giomo, cara. Come va?
– Bene, bene. – Ucałowały się, ciągle ze splecionymi dłońmi. – Nonna. – Sophia odsunęła się, przyjrzała się twarzy babki. Była piękna, już nie taka delikatna i śliczna jak twarz dziewczynki na etykiecie, lecz silna, niemal sroga. Wyrzeźbiona w równej mierze przez ambicję, co przez czas, myślała zawsze Sophia. – Wyglądasz wspaniale. Ty też, dziadku.
Zarzuciła Elemu ręce na szyję. Tutaj wszystko było bardzo proste. On był Elim, po prostu Elim, jedynym dziadkiem, jakiego znała. Był pewny, kochający i nieskomplikowany.
Uścisnął ją, unosząc lekko nad ziemię. Roześmiała się i przylgnęła do niego mocniej.
– Zobaczyłam was z okna. – Kiedy postawił ją na ziemi, pochyliła się, żeby pogłaskać cierpliwą Sally. – We trójkę tworzycie piękny obraz. Nazwałabym go „Winnica”. – Wyprostowała się i zapięła górny guzik kurtki Elego. – Zimno. Co za ranek!
Zamknęła oczy i odchyliwszy głowę do tyłu, odetchnęła głęboko. Wciągnęła w nozdrza zapach wilgoci, mydła używanego przez babkę i tytoniu, który Eli musiał chomikować w kieszeni.
– Podróż była udana? – zapytała Tereza.
– Mam sprawozdanie. – Sophia ujęła dziadków pod ramiona, szli teraz razem. – Będziesz zadowolona, Nonna. I mam naprawdę genialne pomysły na kampanię reklamową. Skromna jestem, co?
Eli zerknął na żonę, a kiedy Tereza nie odpowiedziała, poklepał Sophię po ręce. Pomyślał, że lada chwila zaczną się kłopoty.
– Sezon przycinania. – Sophia zauważyła świeże cięcia na gałązkach. – U MacMillanów też?
– Tak. Już czas.
– Zbiory wydają się tak odległe. Nonna, powiesz mi, dlaczego nas tu wszystkich wezwałaś? Wiesz, że zawsze z radością przyjeżdżam do was i do mamy, ale produkcja wina nie jest jedyną pracą, jakiej wymaga firma.
– Porozmawiamy później. Teraz zjemy śniadanie, zanim zjawią się te potworki Donata i doprowadzą nas wszystkich do szału.
– Nonnal
– Później! – powtórzyła Tereza. – Kiedy będą wszyscy.
Willa Giambellich stała na szczycie pagórka pośrodku doliny i z jednej strony graniczyła z lasem. Kamienny dom o wielu oknach przybierał w słońcu barwę złota, czerwieni i bursztynu. Winiarnia, dokładna replika włoskiej, została rozbudowana i bezlitośnie zmodernizowana, ale działała nadal.
Dobudowano do niej wielką, ładnie urządzoną izbę, w której stali klienci spotykali się na degustacjach win z chlebem i serami. Cztery razy w roku wydawano tu wielkie przyjęcie dla klubów winiarzy. Biura w dolinie i San Francisco organizowały wycieczki dla zwiedzających.
Wino, przynoszone na takie okazje prosto z winiarni, rozsyłano na cały świat.
Chłodne, podziemne piwnice nadawały się znakomicie do składowania beczek. Same winnice, dzięki którym powstała willa Giambellich, ciągnęły się na przestrzeni czterdziestu hektarów, a podczas zbiorów powietrze w dolinie pachniało obietnicą wina.
Główny dziedziniec willi, wyłożony kamiennymi płytami w kolorze chianti, zdobiła fontanna z uśmiechniętym Bachusem wznoszącym puchar. Kiedy mijały zimowe przymrozki, wokół fontanny ustawiano dziesiątki donic i dziedziniec zmieniał się w wonny ogród.
Dom miał dwadzieścia sypialni i piętnaście łazienek, solarium, salę balową i jadalnię na sześćdziesiąt osób. Był tam pokój muzyczny, biblioteka, były pokoje do pracy i kontemplacji. Willa szczyciła się kolekcją sztuki amerykańskiej i włoskiej, a także wspaniałymi antykami.
Miała też baseny: kryty i otwarty, oraz garaż na dwadzieścia samochodów. I ogród jak z bajki.
Chociaż wielka, rozległa i pełna bezcennych skarbów, była przede wszystkim domem rodzinnym.
Jako dziecko Tyler uważał ją za zamek pełen wielkich sal i krętych korytarzy. W tej chwili myślał o niej jak o więzieniu, w którym wyrokiem sądu będzie musiał spędzić zbyt wiele czasu w towarzystwie zbyt wielu ludzi.
Chciał być na polach, przycinać winorośl i pić mocną kawę z termosu. Tymczasem utknął w rodzinnym salonie i popijał doskonałe chardonnay. Ogień trzaskał radośnie na kominku, a wszędzie stały barwne włoskie talerze z eleganckimi hors d’oeuvres.
Nie mógł zrozumieć, dlaczego ludzie tracą czas i energię na takie finezyjne kanapeczki, skoro o wiele szybciej i lepiej można się najeść pajdą chleba. Dlaczego jedzenie musi być tak cholernie ceremonialne? Wiedział, że gdyby wygłosił podobną herezję we włoskim domu, zostałby z miejsca zlinczowany.
Musiał zmienić robocze ubranie na sztruksowe spodnie i sweter – bo to uważał za strój wyjściowy. Przynajmniej nie wbił się w garnitur jak... no, jakże się nazywa ten gość? Don. Don z Wenecji, z żoną, która miała wszystkiego za dużo: za dużo makijażu, biżuterii i dzieci.
Za dużo mówiła i nikt, zwłaszcza mąż, jej nie słuchał.
Za to Francesca Giambelli Russo mówiła tyle co nic. Stanowiła jakby przeciwieństwo La Signory. Nikt by nie pomyślał, że to ciotka i siostrzenica. Francesca, chuda i niepozorna kobiecina, siedziała przyklejona do krzesła i wyglądała, jakby była gotowa wyskoczyć ze skóry, gdyby ktoś zwrócił się bezpośrednio do niej.
Tyler zawsze uważał, żeby tego nie zrobić.
Mały chłopiec, bachor z piekła rodem, leżał na dywanie i uderzał jedną ciężarówką o drugą. Pies Elego, Sally, chował się pod nogami Sophii.
Piękne nogi, zauważył Tyler z roztargnieniem.
Sophia była wymuskana i elegancka jak zawsze, wyglądała jak postać z filmu, wyrwana z ekranu i zaprezentowana w trzech wymiarach. Słuchała zafascynowana czegoś, co opowiadał jej Don, i nie odrywała wielkich, czekoladowych oczu od jego twarzy. Ale Ty zobaczył, jak dyskretnie podrzuca Sally kanapkę. Ruch był zbyt szybki i wykalkulowany jak na kogoś, kto całą uwagę poświęca rozmówcy.
– Proszę, nadziewane oliwki. Są znakomite. – Pilar podeszła do niego z małym talerzykiem.
– Dzięki.
Ze wszystkich Giambellich najbardziej lubił Pilar. Nigdy nie wymagała, żeby prowadził niekończące się czcze rozmowy po to tylko, żeby słyszeć swój głos.
– Wiesz może, kiedy przystąpimy do interesów?
– Kiedy mama będzie gotowa i ani minuty wcześniej. Ze źródeł zbliżonych do kuchni wiem, że do lunchu zasiądzie czternaście osób, ale nie mam pojęcia, na kogo czekamy. Eli wydaj e się zadowolony, a to dobry znak.
Tyler otwierał już usta, żeby wyrazić niezadowolenie, ale w porę ugryzł się w język.
– Miejmy nadzieję – powiedział tylko.
– Nie zaglądałeś tu przez parę tygodni, pewnie byłeś zajęty. – Roześmiała się. – Naturalnie! Co jeszcze chodzi ci po głowie poza pracą?
– A istnieje coś poza pracą?
Pokiwała głową i znowu podsunęła mu talerz.
– Jesteś zupełnie jak moja matka. Nie spotykałeś się z kimś zeszłego lata? Taka ładna blondynka. Pat, Patty?
– Patsy. Nie spotykałem się z nią. Raczej... – zrobił nieokreślony ruch ręką – rozumiesz.
– Kotku, powinieneś widywać się z ludźmi. I nie tylko po to, żeby... rozumiesz.
Zabrzmiało to tak po matczynemu, że musiał się uśmiechnąć.
– Mógłbym to samo powiedzieć o tobie.
– Och, ja jestem jak ten stary pień.
– Najpiękniejszy w tym pokoju – odparł szarmancko.
– Potrafisz być miły, kiedy się postarasz.
Komplement, choć pochodził od kogoś, kogo traktowała niemal jak przybranego syna, podniósł ją na duchu. Ostatnio bardzo tego potrzebowała.
– Mamo, zarekwirowałaś oliwki. – Sophia wyrosła obok nich, sięgnęła do talerza. Przy swojej uroczej, opanowanej matce była jak iskrząca elektrycznością błyskawica. Mogła porazić człowieka, gdyby podszedł za blisko.
Przynajmniej Tyler odnosił zawsze takie wrażenie.
I z tego też powodu trzymał się na bezpieczny dystans.
– Mów coś do mnie. Chciałaś mnie zostawić na pastwę Dona Nudziarza? – zapytała Sophia półgębkiem.
– Biedactwo! Ale pomyśl tylko! Ten człowiek od tygodni nie wypowiedział pięciu słów jednym ciągiem, żeby mu Giną nie przerwała.
– Wierz mi, wykorzystał okazję. – Sophia przewróciła ciemnymi, egzotycznymi oczami. – Tyler, jak się miewasz?
– Dobrze.
– Zapracowany?
– Pewnie.
– A znasz słowa składające się z więcej niż dwóch sylab?
– Kilka. Myślałem, że jesteś w Nowym Jorku.
– Byłam – naśladowała jego ton, a usta zadrżały jej od powstrzymywanego śmiechu. – Teraz jestem tutaj. – Obejrzała się przez ramię na swoich małych kuzynów, którzy wybuchli wrzaskiem. – Mamo, jeżeli ja byłam tak samo nieznośna, nie rozumiem, dlaczego nie utopiłaś mnie w fontannie?
– Nie byłaś nieznośna, kochanie. Byłaś wymagająca, arogancka, wybuchowa, ale nigdy nieznośna. Przepraszam. – Oddała talerz Sophii i poszła zrobić to, co umiała najlepiej. Godzić zwaśnione strony.
– Zdaje się, że ja to powinnam zrobić – powiedziała Sophia z westchnieniem, patrząc, jak jej matka podnosi z podłogi zapłakaną dziewczynkę. – Ale nigdy nie spotkałam równie niemiłych dzieci.
– To rezultat tego, że są rozpieszczane i zaniedbywane.
– Jednocześnie? – Popatrzyła na Dona, który nie zwracał uwagi na wrzeszczącego syna, i na Ginę wydającą jakieś idiotyczne gruchające dźwięki. – Masz rację – przyznała.
A ponieważ nie był to, dzięki Bogu, jej problem, poświęciła znów całą uwagę Tylerowi.
Był takim... mężczyzną. Wyglądał jak posąg wyrzeźbiony ze skał strzegących wejścia do doliny. Na pewno był bardziej interesującym obiektem obserwacji niż czteroletni kłębek histerii za jej plecami.
Gdyby tylko mogła zmusić go do rozsądnej rozmowy i jakoś spędzić czas do lunchu!
– Znasz może przyczynę tego dzisiejszego spędu? – zagadnęła.
– Nie.
– Powiedziałbyś mi, gdybyś wiedział?
Wzruszył ramionami i patrzył, jak Pilar niesie małą Terezę do okna, szepcząc jej coś do ucha.
Wygląda tak naturalnie, pomyślał. Jak Madonna, to chyba najwłaściwsze określenie. Dzięki temu skojarzeniu nadąsane, rozzłoszczone dziecko wydało mu się nagle całkiem sympatyczne.
– Jak myślisz, dlaczego ludzie mają dzieci, skoro nie chcą poświęcać im uwagi?
Sophia zaczęła coś mówić, ale urwała, gdy do pokoju wszedł jej ojciec z Rene u boku.
– Słuszne pytanie – bąknęła. Wyjęła Tylerowi kieliszek z ręki i dopiła wino. – Cholernie słuszne pytanie.
Przy oknie Pilar zesztywniała i cała przyjemność, jaką czerpała z uspokajania nieszczęśliwego dziecka, ulotniła się.
Natychmiast poczuła się nieatrakcyjna, gruba i zgorzkniała. Oto mężczyzna, który ją porzucił. I Rene, ostatnia z długiego szeregu kobiet, które nastąpiły po niej. Młodsza, piękniejsza, mądrzejsza, bardziej seksowna.
Ale ponieważ wiedziała, że jej matka tego nie zrobi, postawiła dziewczynkę na podłodze i poszła ich powitać. Jej uśmiech był serdeczny i niewymuszony i dodawał uroku jej twarzy o wiele bardziej pociągającej, niż jej się wydawało. Jej proste spodnie i sweter były bardziej eleganckie, bardziej kobiece niż wymyślna garsonka Rene.
No i jej maniery. Miała klasę, która zdobiła bardziej niż diamenty.
– Tony, jak to dobrze, że mogłeś przyjechać. Witaj, Rene!
– Pilar! – Rene uśmiechnęła się leniwie i przesunęła dłonią po ramieniu Tony’ego. Zalśnił brylant na jej palcu. Odczekała chwilę, chcąc się upewnić, że Pilar dostrzegła pierścionek i zrozumiała jego znaczenie. – Dobrze wyglądasz.
– Dziękuję. – Pilar poczuła, że traci grunt pod nogami. Kolana ugięły się pod nią, zupełnie jakby Rene podcięła je stopą obutą w śliczny, czerwony pantofelek. – Proszę, usiądźcie. Czego się napijecie?
– Nie troszcz się o nas, Pilar! – Tony wykonał ręką gest, jakim odprawia się służącego, po czym pochylił się i pocałował ją z roztargnieniem w policzek. – Przywitamy się tylko z Terezą.
– Idź do mamy – powiedział cicho Ty do Sophii.
– Co?
– Wyprowadź ją stąd pod byle pretekstem.
Dopiero wtedy zobaczyła pierścionek na palcu Rene i zaskoczone, puste oczy matki. Wcisnęła Tylerowi talerz do ręki i szybko przeszła przez pokój.
– Mamo, mogłabym cię prosić na chwilę?
– Tak... Pozwól, że...
– To potrwa tylko chwilę. – Sophia szybko wyciągnęła matkę z salonu i poprowadziła przez hol aż do dwupoziomowej biblioteki. Zamknęła za sobą kasetonowe drzwi i oparła się o nie plecami.
– Mamo, tak mi przykro!
– Och! – Pilar spróbowała się roześmiać, przesunęła drżącą ręką po twarzy. – A ja myślałam, że sobie poradzę. – Przysiadła na oparciu fotela.
– Poradziłaś sobie wspaniale. – Sophia szybko do niej podeszła. – Ale znam tę twarz. – Ujęła rękę matki obiema dłońmi. – Tyler najwyraźniej też. Ten pierścionek, tak ostentacyjny, wulgarny jak ona sama...
– Och, dziecinko! – Pilar próbowała się roześmiać, ale nie wypadło to naturalnie. – Jest wspaniały, oszałamiający jak ona sama. Już dobrze. – Ale obracała nerwowo na palcu obrączkę, którą nosiła mimo wielu lat separacji. – Naprawdę, już wszystko w porządku.
– Do diabła, wcale nie! Nienawidzę jej! Nienawidzę ich obojga. Wrócę tam i powiem im to prosto w twarz.
– Nie zrobisz tego. – Pilar wstała, mocno ujęła Sophię za ramiona. Czy ból, jaki dostrzegła w oczach córki, był równie czytelny w jej własnych? Czy ta otchłań, w jakiej żyła, wciągnęła również jej córkę? – To niczego nie załatwi. Nienawiść jest bezcelowa, Sophio. Może cię tylko zniszczyć.
Nie, pomyślała Sophia. Nienawiść daje siłę.
– Bądź wściekła! – krzyknęła. – Bądź zła, zawzięta, szalej!
Bądź jakakolwiek, dodała w myślach, tylko nie zbolała i pokonana. Tego nie zniosę.
– Ty to potrafisz o wiele lepiej ode mnie. – Pilar przesunęła dłońmi po ramionach córki. – O wiele lepiej.
– Żeby tutaj przyjść! Tak po prostu wejść i podetknąć nam ten pierścionek pod nos! Nie miał prawa tego zrobić.
– Ma prawo robić, co mu się podoba. Ale nie poszło mu najlepiej. – Wymówki, usprawiedliwienia... Od trzydziestu lat zajmuje się wymyślaniem usprawiedliwień dla Anthony’ego Alvana. Trudno zerwać z nałogiem. – Nie pozwól, żeby to cię dotknęło. On nadal jest twoim ojcem. Cokolwiek się stanie, zawsze nim będzie.
– Nigdy nie był dla mnie ojcem.
Pilar zbladła.
– Och, Sophio!
– Nie, nie... – Wściekła na samą siebie, Sophia uniosła dłoń. – Jestem nieznośna. To mnie nie dotyczy, a jednak boli. Tu nie chodzi nawet o niego. On jest bezmyślny. Ale ona! Ona dobrze wiedziała, co robi. I bardzo tego pragnęła. Nienawidzę jej za to, że tu przyszła i puszy się przed tobą... nie, przed nami wszystkimi!
– Nie bierzesz pod uwagę tego, że ona może go kochać.
– Och, daj spokój!
– Jesteś cyniczna. Ja go kochałam, dlaczego ona nie może?
Sophia odwróciła się na pięcie. Chciała coś kopnąć, coś stłuc. Pozbierać skorupy i cisnąć w piękną, tak typowo kalifornijską twarz Rene.
– Ona kocha jego pieniądze, jego pozycję i te cholerne karty kredytowe.
– Prawdopodobnie. Ale on należy do tych mężczyzn, którzy łatwo dają się kochać.
Sophia usłyszała smutek w głosie matki. Sama nigdy nie kochała, ale umiała rozpoznać specyficzny ton, jakim mówiły o miłości inne kobiety. Beznadzieja pobrzmiewająca w głosie matki całkiem ją rozbroiła.
– Nigdy nie przestałaś go kochać.
– Byłoby lepiej dla mnie, gdybym przestała. Obiecaj mi, że nie zrobisz żadnej sceny.
– Ciężko mi się wyrzec tej satysfakcji, ale przypuszczam, że chłodny brak zainteresowania wywrze większy efekt. Tak czy inaczej, zamierzam zmazać ten bezczelny uśmieszek z jej twarzy. – Podeszła do matki, ucałowała ją w oba policzki i mocno przytuliła. Dobrze, że przynajmniej ją może kochać bez żadnego „ale”. – Dasz sobie radę, mamo?
– Tak. Moje życie się nie zmieni, prawda? – Ta myśl była straszna. – Nic się praktycznie nie zmienia. Wracajmy.
– Powiem ci, co zrobimy – zaczęła Sophia, kiedy znalazły się znów w holu. – Dokonam malej rewolucji w terminarzu i wygospodaruję kilka wolnych dni. Pojedziemy sobie do ośrodka odnowy. Będziemy się moczyć w błotku, zrobimy sobie pełny zabieg na twarz i całą resztę. Każemy się masować, depilować i okładać algami morskimi. Wydamy masę pieniędzy na przereklamowane kremy, których nigdy nie użyjemy, i będziemy przez cały czas chodziły w szlafrokach.
Mijały właśnie drzwi łazienki, które się otworzyły, i na korytarz wyszła brunetka w średnim wieku.
– To brzmi bardzo atrakcyjnie. Kiedy wyjeżdżamy?
– Helen! – Pilar przycisnęła rękę do serca. – Śmiertelnie mnie wystraszyłaś. – Pochyliła się, by pocałować przyjaciółkę.
– Przepraszam. Musiałam lecieć do kibelka. – Helen szarpnięciem poprawiła stalowoszarą spódnicę, obciągnęła materiał na biodrach, które nieustannie odchudzała. – To te litry kawy, które wypiłam w drodze do was. Sophio, wyglądasz cudownie! No, dobra! – Podniosła aktówkę, rozprostowała ramiona. – Podejrzani są już w salonie?
– Mniej więcej w komplecie. Nie sądziłam, że mama ma na myśli ciebie, kiedy wspomniała o prawnikach – odezwała się Sophia.
Sprawa musi być poważna, skoro babka wezwała sędzię Helen Moore.
– Nie powiedziała ci z tej prostej przyczyny, że o tym nie wiedziała. Ja wiem od dwóch dni. Twoja babka nalegała, żebym zajęła się sprawą osobiście. – Przenikliwe szare oczy Helen pobiegły w stronę salonu. Od prawie czterdziestu lat była związana z rodziną Giambellich i jej sprawami. Nie przestawali jej fascynować. – Trzyma was wszystkich w nieświadomości?
– Na to wygląda – mruknęła Pilar. – Helen, z nią wszystko w porządku, prawda? Kładłam to na karb tego dziwnego stanu, w jakim się znajduje od zeszłego roku, od śmierci signora Baptisty.
– O ile się orientuję, twoja mama jest zdrowa jak rydz. – Helen poprawiła okulary w czarnej oprawie i uśmiechnęła się krzepiąco do swojej najstarszej przyjaciółki. – Jako jej adwokat nie mogę zdradzić motywów, którymi się kieruje. Nawet jeżeli doskonale je rozumiem. Ona gra tu pierwsze skrzypce. Chodźmy zobaczyć, czy jest gotowa podnieść kurtynę.
3
La Signora nie pozostawiła nic przypadkowi. Osobiście ułożyła menu z wystawnych i zupełnie zwyczajnych potraw. Wino pochodziło z kalifornijskich piwnic Giambellich i MacMillanów. To również zostało skrupulatnie zaplanowane.
Nie miała zamiaru omawiać interesów przy lunchu. Ku wielkiej irytacji Giny nie pozwoliła również, by trójka rozpaskudzonych dzieci zasiadła przy głównym stole.
Zostały odesłane do pokoju dziecinnego z pokojówką, która mogłaby liczyć na premię i ogromny szacunek Terezy, gdyby wytrwała na posterunku dłużej niż godzinę.
Do Rene zwracała się z chłodną uprzejmością i tylko wtedy, gdy nie można było tego uniknąć. Czuła niechętny podziw dla kochanki zięcia. Większość osób, które bywały wystawiane na chłodną uprzejmość La Signory, wiła się w widocznej męce; Rene trwała nieporuszona.
Oprócz krewnych i Helen, którą uważano za członka rodziny, Tereza zaprosiła swojego najbardziej zaufanego winiarza i jego żonę. Paulo Borelli pracował w firmie od trzydziestu lat. Choć nie był już młody, nadal mówiono do niego Paulie. Jego żona, Consuelo, pulchna, wesoła kobiecina śmiejąca się gromko, była kiedyś kucharką w willi.
Ostatnim gościem była Margaret Bowers, dyrektorka sprzedaży w firmie MacMillanów, trzydziestosześcioletnia rozwódka, teraz zanudzana przez Ginę i rozpaczliwie łaknąca papierosa.
Tyler pochwycił jej spojrzenie i uśmiechnął się ze współczuciem.
Margaret czasami rozpaczliwie łaknęła i jego.
Kiedy uprzątnięto ze stołu i podano porto, Tereza odchyliła się na oparcie krzesła.
– W przyszłym roku Castello di Giambelli obchodzi setną rocznicę istnienia – zaczęła. Rozmowy przy stole natychmiast umilkły. – Willa Giambellich produkuje wino w dolinie Napa od sześćdziesięciu czterech lat. MacMillanowie robią to od dziewięćdziesięciu dwóch. Razem daje nam to sto pięćdziesiąt sześć lat.
Powiodła wzrokiem po zebranych przy stole.
– Pięć pokoleń producentów i handlarzy wina.
– Sześć, ciociu Terezo – zaniepokoiła się Giną. – Moje dzieci dają ci szóste pokolenie.
– Z tego co widziałam, zostaną raczej seryjnymi zabójcami niż winiarzami. Proszę mi nie przerywać.
Podniosła kieliszek, wchłonęła aromat wina, posmakowała.
– Te pięć pokoleń zdobyło sobie renomę na obu kontynentach. Nazwisko Giambelli jest marką wina. Stworzyliśmy tradycję, wzbogaciliśmy ją nową technologią, nie rezygnując przy tym z nazwy i tego, co za nią stoi. Nigdy tego nie poświęcimy. Dwadzieścia lat temu zawiązaliśmy swego rodzaju partnerstwo z innym winiarzem. MacMillanowie z doliny Napa szli krok w krok za firmą Giambelli Kalifornia. To partnerstwo zestarzało się ładnie, czas je dobrze sprzedać.
Wyczuła raczej, niż dostrzegła napięcie Tylera. Oceniła go wysoko za to, że milczał. Ich oczy się spotkały.
– Zmiany są konieczne, dla dobra obu firm. Następny wiek zaczyna się od teraz. Donato!
Donato niemal poderwał się z miejsca.
– Si... Tak – Przypomniał sobie, że Tereza woli angielski przy swoim kalifornijskim stole. – Tak, ciociu Terezo.
– Giambelli Włochy i Giambelli Kalifornia były prowadzone niezależnie od siebie. Osobno. To ulega zmianie. Będziesz podlegał dyrektorowi operacyjnemu nowo utworzonej firmy Giambelli-MacMillan, która będzie miała siedzibę w Kalifornii i w Wenecji.
– Co to znaczy?! Co to znaczy? – wybuchła po włosku Giną, odsuwając się wraz z krzesłem od stołu. – Donato jest dyrektorem. Jest następny w kolejce. Nosi nazwisko. Jest twoim następcą.
– Moim następcą jest ten, kogo mianuję moim następcą.
– Daliśmy ci dzieci. – Giną przycisnęła dłoń do brzucha. – Trójkę dzieci, a przyjdą następne. Nikt nie daje ci dzieci prócz mnie i Donata. Tylko one noszą twoje nazwisko.
– Sprzedajesz swoją macicę? – zapytała Tereza spokojnie.
– Jest płodna – odcięła się Giną. Mąż pociągnął ją do tyłu, próbując usadzić z powrotem na krześle. – Bardziej niż twoja, bardziej niż twojej córki. Macie tylko po jednym dziecku. Ja mogę mieć tuzin.
– Więc niech Bóg ma nas w swojej opiece. Zachowasz swój piękny dom, Gino, i swoje kieszonkowe. Ale nie zostaniesz panią castello. Mojego castello – dodała Tereza zimno. – Weź, co ci dają, albo stracisz jeszcze więcej.
– Giną, dość tego! – rozkazał Don. W odpowiedzi Giną trzepnęła go po ręce.
– Jesteś starą kobietą – powiedziała przez zaciśnięte zęby. – Wkrótce umrzesz, a ja będę żyła dalej. Jeszcze zobaczymy. – Wybiegła z pokoju.
– Zia Tereza, scusi – zaczął Donato, ale uciszyła go szybkim gestem.
– Żona nie przynosi ci zaszczytu, Donato, a twoje wyniki w pracy są dalekie od moich oczekiwań. Masz rok na uregulowanie tych spraw. Zachowasz stanowisko w Giambelli do następnych zbiorów. Wtedy ponownie ocenimy twoje osiągnięcia. Jeżeli będę zadowolona, otrzymasz awans wraz z podwyżką i wszystkimi korzyściami. Jeżeli nie będę, pozostaniesz zatrudniony w firmie jedynie na papierze. Nie zwolnię nikogo z rodziny, ale nie będzie ci się żyło tak beztrosko jak dotychczas. Czy to jasne?
Donato miał wrażenie, że kołnierzyk jego koszuli zrobił się nagle za ciasny, a jedzenie podeszło mu do gardła.
– Pracuję dla firmy Giambelli od osiemnastu lat.
– Od dwudziestu. Przez ostatnich sześć pozorowałeś pracę, a ostatnio nawet tego zaniechałeś. Myślisz, że nie wiem, co robisz, gdzie spędzasz czas? Myślisz, że nie wiem, co to za podróże w interesach do Paryża, Rzymu, Nowego Jorku i Kalifornii na koszt firmy?
Odczekała, aż mózg Donata zarejestruje cios, ujrzała, jak jego twarz zalewa pot i rozczarowała się po raz kolejny.
– Twoja żona jest głupia, ale ja nie. Radzę ci, uważaj!
– To dobry chłopiec – powiedziała cicho Francesca.
– Mógłby nim być. Może jeszcze będzie przyzwoitym człowiekiem. Margaret, wybacz te rodzinne potyczki. Jesteśmy wybuchowi.
– Oczywiście, La Signoro.
– Jeżeli przyjmiesz moją propozycję, będziesz nadzorowała i koordynowała szefów sprzedaży Giambelli-MacMillan w Kalifornii i Wenecji. Będzie się to łączyło z licznymi podróżami, dużą odpowiedzialnością i adekwatną podwyżką pensji. Za pięć dni będziesz potrzebna w Wenecji, żeby założyć bazę i zapoznać się z całą operacją. Masz czas do jutra, żeby zdecydować, czy taki układ ci odpowiada. Jeżeli przyjmiesz moją propozycję, omówimy szczegóły.
– Nie muszę się zastanawiać. – Margaret mówiła spokojnie, ale serce waliło jej jak oszalałe. – W każdej chwili jestem gotowa omówić szczegóły. Jestem wdzięczna za tę szansę. – Zwróciła się do Elego, skłoniła głowę. – Jestem wdzięczna wam obojgu.
– To rozumiem. A więc jutro. Paulie, my już omówiliśmy nasze plany. Potrafię docenić twoją dyskrecję i twój wkład. Będziesz koordynował operację w winnicach i winiarniach. Znasz najlepszych ludzi tutaj i u MacMillanów. Będziesz naszym brygadzistą.
– Żywię dla Pauliego głęboki szacunek. – Głos Tylera był równy, spokojny. Jeżeli gniew i frustracja ściskały mu gardło, nie dał tego po sobie poznać. – Szanuję jego umiejętności i wyczucie. Jestem pełen podziwu dla ludzi pracujących tutaj, w Napa, a także w Wenecji. Ale prowadzimy własną działalność w firmie MacMillan, mamy tam ludzi. Nie pozwolę, żeby ta działalność i ci ludzie poszli w kąt, La Signoro. Jesteś dumna z tego, co osiągnęliście, z tego legatu, który przejęłaś i który przekażesz następcy. Ja jestem dumny ze swoich osiągnięć.
– Dobrze. Więc słuchaj. I myśl. – Dała znak Elemu.
– Tylerze, Tereza i ja nie podjęliśmy tej decyzji z dnia na dzień i nie przyszło nam to łatwo. Dyskutowaliśmy o tym od dawna.
– Nie musicie wciągać mnie w te dyskusje – zaczął Ty.
– Nie. – Eli przerwał, zanim narastające uniesienie, które dostrzegł w oczach wnuka, zdołało osiągnąć szczyt. – Nie musimy. Razem z Helen wymyśliliśmy, jak dopełnić formalności bez naruszania prawa. Opracowaliśmy sposób przeprowadzenia tej fuzji tak, aby przyniosło to korzyść wszystkim zainteresowanym nie tylko w tym sezonie, ale również we wszystkich kolejnych przez następne sto lat.
Pochylił się.
– Czy sądzisz, że pragnę dla MacMillanów mniej niż ty? Mniej dla ciebie, niż pragniesz ty sam?
– Nie wiem, czego pragniesz. Myślałem, że wiem.
– Zatem wyjaśnię to tu i teraz. Jeśli to zrobimy, staniemy się nie tylko jednym z największych producentów win na świecie, ale również najlepszym na świecie. Wy nadal będziecie kontrolować firmę MacMillan.
– Kontrolować?
– Paulie jako przewodniczący i ty jako wykonawca, jako właściciel. Z małymi poprawkami.
– Ty znasz pola – powiedziała Tereza. Rozumiała jego oburzenie. Cieszyło ją. Ten gorący, dławiący gniew był dowodem, że mu zależało. A to mogło oznaczać wspaniały interes. – Znasz winorośl i beczki. Ale wszystko, co robisz i co wiesz, kończy się na butelce. Czas zrobić krok dalej. Wino to nie tylko winogrona. Eli i ja chcielibyśmy zobaczyć, jak nasze wnuki się jednoczą.
– Wnuki? – przerwała Sophia.
– Kiedy ostatni raz pracowałaś w polu? Kiedy po raz ostatni kosztowałaś wina, które nie zostało właśnie odkorkowane i nalane do kieliszka z ładnej butelki wyjętej z szafki albo z kubełka z lodem? Zaniedbałaś własne korzenie, Sophio.
– Niczego nie zaniedbałam – odcięła się Sophia. – Nie jestem winiarzem. Jestem specjalistką od reklamy.
– Będziesz winiarzem. A ty – wskazała palcem Tylera – nauczysz się sprzedawać, reklamować, ekspediować. Nauczycie się wzajemnie swojego fachu.
– No wiesz, Nonna...
– Cicho! Macie na to rok. Pilar, twoja córka nie będzie miała teraz czasu na swoje zwykłe obowiązki. Ty wypełnisz tę lukę.
– Mamo! – Pilar musiała się roześmiać. – Nic nie wiem o marketingu i reklamie.
– Masz bystry umysł. Czas, żebyś znów zaczęła go używać. Na sukces musi pracować cała rodzina. – Tereza przeniosła spojrzenie na Tony’ego. - I ludzie spoza niej. Pozostaniesz w sprzedaży i zachowasz, przynajmniej na razie, swój tytuł i przywileje. Ale będziesz podlegał dyrektorowi operacyjnemu, tak jak Donato i wszyscy kierownicy działów, a także menedżerowie. Od tej chwili łączy nas stosunek wyłącznie zawodowy. Nie przychodź do mojego domu niezaproszony.
To była porażka. Tytuł tytułem, a pensja i długoterminowe przywileje to zupełnie co innego. Tereza mogła puścić go z torbami. Użył jedynej broni, jaką miał.
– Jestem ojcem Sophii.
– Wiem o tym.
– Bardzo przepraszam, signora. – Rene mówiła z wystudiowaną uprzejmością, ale w jej głosie pobrzmiewała nieugięta nuta. – Czy mogę coś powiedzieć?
– Zaproszona czy nie, jesteś gościem pod moim dachem. Słucham.
– Rozumiem, że moja obecność tutaj nie jest szczególnie pożądana – nie zmieniła tonu, nie spuściła wzroku z twarzy Terezy – i że mój związek z Tonym nie zyskał waszej aprobaty. Ale Tony jest i zawsze był dla was wartością. Ponieważ zamierzam spełnić tę samą rolę wobec niego, dla firmy będzie to korzystne.
– Pożyjemy, zobaczymy. Przeproszę was teraz. – Tereza powiodła wzrokiem po obecnych. – Helen, Eli i ja musimy porozmawiać z Sophią i Tylerem. Kawa czeka w salonie.
– Uważasz, że twoje słowo jest prawem? – zaczęła Sophia, kiedy reszta towarzystwa opuściła pokój. Drżała z gniewu. – Nonna, uważasz, że kilkoma słowami możesz zmienić ludzkie życie?
– Każdy ma wybór.
– Na czym on ma polegać? – Sophia zerwała się na nogi, nie mogła dłużej usiedzieć. – Donato ma wybór? Nigdy nie pracował poza firmą. Firma wchłonęła jego życie. Tyler? Całe dorosłe życie, cały swój czas i energię poświęcił firmie MacMillan.
– Mogę mówić za siebie – wtrącił Tyler.
– Och, zamknij się! – Błyskawicznie zwróciła się ku niemu. – Pięć siów w kupie i masz język zawiązany na supeł. I ja mam cię nauczyć, jak się sprzedaje wino!
Wstał i ku jej zdumieniu chwycił ją za dłonie, odwrócił wnętrzem ku górze.
– Jak płatki róży. Wypielęgnowane i delikatne. I ja mam cię nauczyć, jak się pracuje!
– Pracuję tak samo ciężko jak ty. To, że się nie pocę i nie brodzę w błocie w buciorach, nie znaczy, że nie daję z siebie wszystkiego.
– Niezły początek. – Eli westchnął i dolał sobie porto. – Chcecie się kłócić, to się kłóćcie. Dobrze wam to zrobi. Rzecz w tym, że żadne z was nie musiało nigdy robić nic, co mu nie odpowiadało. Może spartaczycie robotę, spartaczycie oboje, próbując robić coś innego. Coś więcej.
Sophia uniosła wysoko głowę.
– Ja nie.
– Masz cały sezon, żeby to udowodnić. Może chcielibyście się dowiedzieć, co was czeka za rok? Helen?
– No, cóż, dotąd zabawa była przednia. – Helen położyła aktówkę na stole. – Lunch z programem rozrywkowym, w dodatku za darmo. – Wyjęła jakieś teczki, postawiła aktówkę z powrotem na podłodze, poprawiła okulary. – Żeby było zwięźle i zrozumiale, przedstawię sprawę po prostu, rezygnując z prawniczej terminologii. Eli i Tereza dokonują fuzji swoich przedsiębiorstw, odchudzają je, co zmniejszy jedne koszty, podniesie inne. Z punktu widzenia interesów obu firm jest to bardzo mądra decyzja. Każde z was otrzyma stanowisko wiceprezesa. Każde z was będzie miało własny przydział obowiązków i zadań, wyszczególnionych w umowach, które tutaj mam. Są to umowy roczne. Po upływie tego roku, jeżeli wasze osiągnięcia nie będą satysfakcjonujące, zostaniecie przeniesieni na niższe stanowiska. Warunki tego przeniesienia, jak również sama jego możliwość, zostaną omówione po wygaśnięciu niniejszych umów.
Helen wyjęła dwa grube pliki papierów.
– Tylerze, będziesz dalej mieszkał w domu MacMillanów, dom i jego wyposażenie będzie całkowicie do twojej dyspozycji. Sophio, przeprowadzisz się tutaj. Firma zatrzyma twoje mieszkanie w San Francisco na ten rok, żebyś mogła z niego korzystać podczas podróży służbowych. Dla ciebie, Tylerze, jeżeli pojedziesz służbowo do San Francisco, lokum zostanie załatwione. Oczywiście wszelkie koszty podróży służbowych zwraca firma. Castello stoi dla was otworem, ilekroć będziecie we Włoszech, czy to w interesach, czy dla przyjemności.
Podniosła wzrok, uśmiechnęła się.
– Jak dotąd, nie wygląda to źle, prawda? A teraz marchewka. Sophio, jeżeli pod koniec tego roku będziesz mieć osiągnięcia, otrzymasz dwadzieścia procent firmy, połowę udziału w castello i stanowisko współprezesa. Podobnie Tyler. Jeżeli będziesz miał osiągnięcia, otrzymasz dwadzieścia procent firmy, własność domu, w którym obecnie mieszkasz, oraz tytuł współprezesa. Oboje otrzymacie po pięć hektarów winnic, żeby stworzyć własną markę lub korzystać z obecnej, wedle uznania.
Urwała na chwilę, po czym dorzuciła ostatni argument.
– Również Pilar otrzyma dwadzieścia procent, jeżeli przyjmie warunki kontraktu. W ten sposób macie po równo. Po śmierci Elego lub po śmierci Terezy, ich indywidualne udziały przechodzą na współmałżonka. Gdyby się jednak zdarzyło, że żadnego z nich nie będzie wtedy między nami, ich czterdziestoprocentowy udział zostanie rozdzielony w następujący sposób: po piętnaście procent dla każdego z was i dziesięć procent dla Pilar. To daje z czasem każdemu z was trzydzieści pięć procent udziałów w jednej z największych na świecie firm produkujących wina. Wszystko, co musicie zrobić, aby je zdobyć, to stosować się do postanowień umów przez następny rok.
Sophia odczekała do momentu, w którym była pewna, że jest w stanie mówić, obie dłonie mocno przycisnęła do łona. Właśnie zaoferowano jej więcej, niż kiedykolwiek mogła sobie wyobrazić, więcej, niż kiedykolwiek pragnęła. A jednocześnie dano jej klapsa jak dziecku.
– Kto zadecyduje o tym, czy zasłużyliśmy na udziały?
– Żeby było sprawiedliwie – powiedziała Tereza – co miesiąc będziecie oceniać siebie nawzajem. Eli i ja również będziemy oceniać wasze starania, a wszystkie nasze opinie zostaną dodane do opinii NDO.
– Kim, u diabła, jest NDO? – spytał Tyler.
– Nazywa się David Cutter. Obecnie reprezentuje La Coeur, jest w Nowym Jorku. Będzie tu jutro. – Tereza wstała. – Zostawimy was teraz, żebyście mogli przeczytać wasze umowy, przedyskutować je i zastanowić się. – Uśmiechnęła się ciepło. – Napijesz się kawy, Helen?
Rene nie chciała ustąpić. Pracując w zawodzie modelki, potem, krótko, aktorki, w jej trwającej całe życie wspinaczce po drabinie społecznej nauczyła się jednego. Jedyny właściwy kierunek to piąć się w górę. Zniesie obraźliwe uwagi starej kobiety, rozpacz byłej żony i mordercze spojrzenia córki, zniesie wszystko w imię zwycięstwa.