Wizje roślin, czyli 50 roślin leczniczych (i jeden grzyb) - Robert Rient - ebook

Wizje roślin, czyli 50 roślin leczniczych (i jeden grzyb) ebook

Robert Rient

0,0
79,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Barwna, pełna ludowej magii i najnowszych badań naukowych opowieść o drzewach, kwiatach, ziołach oraz tajemnych roślinach mocy.

Jak wiele zawdzięczamy roślinom? Będziecie zdziwieni!

Rumianek wydłuża życie. Iboga przerywa uzależnienie od heroiny. Dzika róża bywa lekarstwem na zwyrodnienia stawów i stany zapalne. Psylocybina leczy lekooporną depresję. Dziurawiec poprawia nastrój i staje do konkurencji z lekami psychotropowymi. Kurkumina osłabia komórki rakowe. A kaktus San Pedro potrafi zabrać w wielogodzinną, uzdrawiającą podróż.

Do tego zapach kawy roznoszący się po drewnianym domu, drewniane meble - krzesło i stół. Herbata, kakao, czekolada, bawełniana koszula i lniane spodnie, chleb, zasmażana kapusta, soczyste jabłka, czereśnie, truskawki, papryka chilli, szałwia, goździki i cynamon. Maść na hemoroidy z kasztanów i kwas acetylosalicylowy z wierzby, czyli popularna aspiryna. A nawet nie wspomnieliśmy o najważniejszym, czyli o tlenie, bez którego nie byłoby życia. Tak, to wszystko dzięki hojności roślin!

One znają Ziemię miliony lat dłużej niż my, są świadkami ewolucji i wymierania gatunków. Opanowały niezliczone strategie przetrwania. To człowiek wkroczył do istniejącego od setek tysięcy lat świata roślin, zajmując go, zjadając, obserwując, badając, opisując, aż w końcu dominując.

Jak wiele zawdzięczamy roślinom? Pytanie to jest znacznie pojemniejsze od pytania o to, do czego mogą nam służyć, jak smakują i co leczą. Celem tej książki jest znacznie więcej. Zrozumienie roślin i usłyszenie ich wizji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 438

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wstęp

Wstęp

Nie pamię­tam, kiedy roślina ode­zwała się do mnie po raz pierw­szy. Pamię­tam, gdy pierw­szy raz usły­sza­łem. Sze­dłem lasami Bia­ło­wieży i przy­wo­łał mnie dąb. Sta­ną­łem jak wryty. Rozej­rza­łem się dookoła. Nie dostrze­głem ludzi, nie usły­sza­łem ich gło­sów. Poszu­ki­wa­łem śla­dów ludz­kiej obec­no­ści nie dla­tego, że zwąt­pi­łem w głos dębu. Jak wielu, zosta­łem wytre­no­wany w racjo­nal­nym myśle­niu, oce­nia­niu innych i sie­bie. Zamiast słu­chać dębu, nasłu­chi­wa­łem zatro­ska­nego umy­słu, który chciał skon­tro­lo­wać moją reak­cję, a pra­gną­łem uklęk­nąć. Umysł suge­ro­wał, że nad­szedł odpo­wiedni czas, by zadzwo­nić do szpi­tala psy­chia­trycz­nego. Spoj­rza­łem na grubą korę, gęste konary i koronę góru­jącą nad innymi drze­wami. Zbli­ży­łem się do dębu przy­cią­gany siłą, któ­rej nie chcia­łem igno­ro­wać. Obsze­dłem drzewo, budziło zachwyt. Byłem prze­ko­nany, że doświad­czam obec­no­ści dru­giej istoty, cho­ciaż umysł sza­lał. Dotkną­łem twar­dej, spę­ka­nej, sino­an­tra­cy­to­wej kory. Zadar­łem głowę, gęstwina liści zatrzy­mała pro­mie­nie słońca. Zaczą­łem zada­wać w duchu pyta­nie: Czego ode mnie chcesz? Dąb z Bia­ło­wieży powie­dział, żebym wziął kawa­łek jego kory. Wyszu­ka­łem odsta­jący nie­wielki twardy frag­ment.

– Co teraz? – chcia­łem wie­dzieć.

– Zjedz mnie – odpo­wie­dział dąb.

Umysł był nie­po­cie­szony, gdy wzią­łem kawa­łek kory do ust. Pokło­ni­łem się i ruszy­łem dalej przez gęsty las. Po powro­cie do cywi­li­za­cji zaczą­łem czy­tać naukowe opra­co­wa­nia o korze dębu i jej wła­ści­wo­ściach. Oka­zało się, że jest natu­ral­nym źró­dłem ścią­ga­ją­cych i prze­ciw­za­pal­nych sub­stan­cji – lekar­stwem, któ­rego w tym cza­sie potrze­bo­wa­łem. Przez kolejne tygo­dnie wywar z kory dębu leczył moje ciało. A ja dla maga­zynu „Prze­krój” stwo­rzy­łem cykl arty­ku­łów zaty­tu­ło­wany Wizje roślin. I tak, co mie­siąc przed­sta­wia­łem jedną roślinę wraz z wizją, legendą pod­słu­chaną od roślin. Pierw­szy był dąb.

Jesz­cze do nie­dawna za naj­star­szą żyjącą roślinę uwa­żano sosnę, która od ponad pię­ciu tysięcy lat rośnie w Górach Bia­łych w sta­nie Kali­for­nia. Wygląda jak postać z baśni. W poło­wie uschnięta – pia­sko­wo­szara, z wiją­cymi się dłu­gimi, sre­brzy­stymi korze­niami, w poło­wie żywa – z gałąz­kami pokry­tymi cien­kimi zie­lo­nymi igłami. Cedr Jōmon Sugi z japoń­skiej wyspy Yaku­shima jest młod­szy od sosny zale­d­wie o około 60 lat. Cho­ciaż nie­któ­rzy twier­dzą, że cedr dawno temu skoń­czył sześć tysięcy lat. Ale to jesz­cze nic. W 2008 roku w Szwe­cji na górze Fulu odkryto nie­po­zorny z wyglądu świerk Old Tjikko liczący 9550 lat. Aby prze­trwać tysiące lat w trud­nych i zmien­nych warun­kach kli­ma­tycz­nych, roślina pora­dziła sobie, wypusz­cza­jąc z obumar­łego pnia nowy pęd. W oko­licy góry Fulu naukowcy z Uni­wer­sy­tetu w Umeå zna­leźli zresztą około dwu­dzie­stu innych świer­ków, któ­rych wiek oce­nili na ponad osiem tysięcy lat. Wszyst­kie sto­so­wały tę samą stra­te­gię prze­trwa­nia. Prze­ka­zy­wały swój kod gene­tyczny, wypusz­cza­jąc nowe pędy. Na podobny pomysł wpadł dąb z gór Jurupa w Kali­for­nii, który prze­kro­czył 13 tysięcy lat. Drzewo zrzuca na zie­mię żołę­dzie, zanim doj­rzeją, a zatem nie mogą z nich wyro­snąć nowe siewki, więc klo­nuje się, two­rząc kolo­nię drzew, które mają wspólny sys­tem korze­niowy.

Jeśli cho­dzi o krzewy, to za naj­star­szy uważa się klon żyjący w połu­dniowo-zachod­niej Tasma­nii. Roślina prze­stała wytwa­rzać nasiona co naj­mniej 43 600 lat temu i na tyle okre­śla się jej wiek. Jed­nak bada­cze uwa­żają, że może być nawet dwa razy star­sza. Roz­mnaża się wege­ta­tyw­nie – od rośliny matki odpada kawa­łek gałęzi, który się uko­rze­nia.

Obec­nie za naj­star­szą istotę w świe­cie roślin uznaje się gaj Pando z Utah w Ame­ryce. Na pierw­szy rzut oka topole osi­kowe o bia­łych pniach, rosnące bli­sko sie­bie, wyglą­dają jak młody las. Two­rzą jed­nak osobny orga­nizm, który liczy 80 tysięcy lat. Naukowcy uwa­żają, że to jeden z naj­więk­szych orga­nizmów żyją­cych na Ziemi (pierw­sze miej­sce zaj­muje licząca ponad dwa tysiące lat kolo­nia opieńki mio­do­wej z Gór Błę­kit­nych w Ore­go­nie zaj­mu­jąca 890 hek­ta­rów). Pando, pra­stary gaj topo­lowy składa się z 47 tysięcy drzew, pora­sta 43 hek­tary i waży ponad 6 tysięcy ton. Wszyst­kie topole mają wspólny sys­tem korze­niowy i takie same geny. Pando nazy­wany jest też Drżą­cym Gigan­tem, Drżą­cym Olbrzy­mem.

Rosnące obok nas dęby, które mogą dożyć tysiąca lat, są krew­nymi dębu z gór Jurupa. A gaje brzóz i buków są rodziną pra­sta­rych topól z gaju Pando. Mają swoje upodo­ba­nia, nawyki, nastroje. Tak jak my, by żyć, potrze­bują okre­ślo­nych warun­ków. Znają jed­nak Zie­mię miliony lat dłu­żej niż my, są świad­kami ewo­lu­cji i wymie­ra­nia gatun­ków. Opa­no­wały nie­zli­czone stra­te­gie prze­trwa­nia.

To ja, wraz z całym moim gatun­kiem, wkro­czy­łem do ist­nie­ją­cego od setek tysięcy lat świata roślin, zaj­mu­jąc go, zja­da­jąc, obser­wu­jąc, bada­jąc, opi­su­jąc. Słowa mogą oka­zać się potrzebne rośli­nom, jeśli dzięki nim wzro­śnie nasza świa­do­mość o nich. Pyta­nie o to, kim są rośliny, jest znacz­nie pojem­niej­sze od pyta­nia o to, do czego mogą nam słu­żyć, przy­dać się, jak sma­kują i co leczą. Jestem rów­nież prze­ko­nany, że celem nie jest zna­le­zie­nie odpo­wie­dzi, nie wydaje mi się to moż­liwe. Celem jest zada­wa­nie sobie tego pyta­nia za każ­dym razem, kiedy staję przed rośliną.

„Nie maią mocy dobro­wol­nego poru­sza­nia się. Sło­wem mowiąc: są to Ciała orga­niczne, ale bez­duszne” – napi­sał pol­ski przy­rod­nik i ksiądz kato­licki Krzysz­tof Kluk w Dyk­cy­ona­rzu roślin­nym wyda­nym w 1788 roku. I cho­ciaż Kluk uznał, że rośliny „żyią z nie­ia­kim podo­bień­stwem czu­ło­ści”, to wiemy, że się pomy­lił. Fil­mo­wa­nie roślin metodą poklat­kową w miej­scu pozba­wio­nym ruchu powie­trza udo­wad­nia, że prężą się, wygi­nają, pędami kre­ślą tylko sobie znane figury przy­po­mi­na­jące elipsy, kręgi, gwiazdy. Film, zdję­cie, mikro­skop zdolne oszu­kać postrze­gany przez czło­wieka czas, zatrzy­mać go, wydłu­żyć, roz­cią­gnąć, potwier­dziły, że rośliny poru­szają się, same z sie­bie. Ludz­kie oko nie jest zdolne dostrzec tych mikro­ru­chów, umysł oka­zuje się znu­dzony cza­sem roślin, więc wolimy uznać je za zatrzy­mane w miej­scu, ewen­tu­al­nie poru­szane wia­trem. Ale rośliny tań­czą już od chwili naro­dzin, gdy roz­ry­wają nasiono albo wypusz­czają młode pędy z macie­rzy­stego korze­nia. Co wię­cej, reagują na nie­zwy­kle słabą gra­wi­ta­cję księ­ży­cową. Łody­gami, liśćmi, kona­rami wybiją rytm zgodny z peł­nią i nowiem, spójny z ryt­mem przy­pły­wów i odpły­wów zna­nym oce­anom. Dowiódł tego pro­fe­sor Peter Bar­low z Uni­wer­sy­tetu w Bri­stolu, a jego bada­nia pogłę­biła pro­fe­sor Urszula Zającz­kow­ska ze Szkoły Głów­nej Gospo­dar­stwa Wiej­skiego w War­sza­wie. Zaob­ser­wo­wała, że mięta pie­przowa w odpo­wie­dzi na zbli­ża­jący się lub odda­la­jący Księ­życ kre­śli łagodne figury geo­me­tryczne. Roślina, a kon­kret­nie wierz­cho­łek łodygi odpo­wia­dał na siłę gra­wi­ta­cji sate­lity. Jakby chciała się dosto­so­wać do odda­lo­nego o 384 399 kilo­me­try Księ­życa. A może mięta i inne rośliny nie tylko odpo­wia­dają na ener­gię i świa­tło, do któ­rych wycią­gają swoje ciała, ale rów­nież coś w ich stronę wypo­wia­dają, wyra­żają? A jeśli tak – jak odczy­tać ten komu­ni­kat?

Postrze­ga­nie żywej istoty wyłącz­nie przez pry­zmat jej składu che­micz­nego czy wła­ści­wo­ści lecz­ni­czych przy­po­mina postrze­ga­nie czło­wieka wyłącz­nie przez pry­zmat pracy, jaką wyko­nuje, albo koloru skóry, wzro­stu czy wagi. To zna­czy dostrzec frag­ment, ale nie roz­po­znać cało­ści. Nie chcę w opo­zy­cji do Krzysz­tofa Kluka, który uwa­żał rośliny za bez­duszne, uznać, że posia­dają duszę. Mogę porzu­cić to słowo, a kolejne przy­kła­dać ze świa­do­mo­ścią, że naj­praw­do­po­dob­niej i ja mylę się, uwię­ziony w ludz­kiej per­cep­cji. Nie muszę dopa­so­wy­wać do roślin słów, poszu­ki­wać w ich spo­so­bie życia oznak współ­pracy lub rywa­li­za­cji, by uznać je za podobne ludziom, a tym samym godne prawa do życia w pełni, zasłu­gu­jące na sta­rość i natu­ralną śmierć na dzi­kich łąkach, bagnach, w wol­nych lasach. Nie muszę też poszu­ki­wać kształtu ludz­kich oczu na korze buka i zarysu twa­rzy nakre­ślo­nej przez biało-czarną korę brzozy, by wzru­szyć się i uznać rośliny za bli­skie. Na ten moment wystar­czy mi świa­do­mość, że żyją, a ja nie wiem jak.

Gwóźdź wbity w pień dębu może uszko­dzić prze­pływ wody i dopro­wa­dzić do uschnię­cia gałęzi rosną­cej w koro­nie. Zerwa­nie liścia jest odczu­wane przez roślinę. Udo­wod­niły to eks­pe­ry­menty pole­ga­jące na odcię­ciu frag­mentu rzod­kiew­nika, rośliny mode­lo­wej w bada­niach labo­ra­to­ryj­nych. W miej­scu zra­nie­nia poja­wił się impuls elek­tryczny, który z pręd­ko­ścią jed­nego mili­me­tra na sekundę roz­prze­strze­nił się po całym ciele rośliny. Ruch ten był ana­lo­giczny do impul­sów wędru­ją­cych po naszym ukła­dzie ner­wo­wym w odpo­wie­dzi na zra­nie­nie. Nie pod­lega dys­ku­sji, że rośliny żyją, jed­nak czy­nią to ina­czej niż my. Naj­bar­dziej sza­nu­jący życie czy udu­cho­wieni przed­sta­wi­ciele naszego gatunku muszą je odbie­rać, by ist­nieć. Zja­damy rośliny, żeby pozy­skać cukier, wita­miny i wiele innych istot­nych sub­stan­cji. A rośliny żywią się pro­mie­niami słońca, które zmie­niają w skład­niki odżyw­cze. Nawet wody nie piją, nie sączą, nie poją się. Nauczyły się praw rzą­dzą­cych świa­tem, które okre­ślamy takimi sło­wami, jak fizyka czy che­mia. Drzewa pobie­rają wodę przez naj­bar­dziej bez­bronne wypustki korzeni zwane wło­śni­kami, które nie są pokryte korą ani war­stwą tłusz­czu, zanu­rzają się zupeł­nie nagie w pod­ziemny świat. Woda prze­ci­ska się przez nie, i dalej, wzdłuż pnia lub łodygi, dociera aż do naj­wyż­szych liści znaj­du­ją­cych się nie­kiedy sto metrów nad pozio­mem gruntu, jak to bywa u sekwoi.

Przez to, że nie mają oczu, rąk, łap albo skrzy­deł czy płetw, rośliny są tak inne od nas, zwie­rząt, wszel­kich istot zaopa­trzo­nych w ciało zdolne do ruchu, że przy­wy­kli­śmy uzna­wać je za tło naszego życia. Goź­dzik w buto­nierce ma pod­kre­ślić uro­czy­stość zaślu­bin, lecz histo­ria życia goź­dzika, tak jak jego łodyga i korze­nie, nie zmie­ściła się w kadrze. Lilie na gro­bie, cho­ciaż ścięte, wciąż wydzie­lają inten­sywny zapach, w któ­rym może ktoś z żałob­ni­ków znaj­dzie uko­je­nie. Droga do szkoły wzdłuż alei lip – trzeba nią przejść, by poznać przy­jaźń czy odrzu­ce­nie w gru­pie. Są góry poro­śnięte zie­le­nią i łąki pełne kwia­tów, o ile ktoś ich nie sko­sił, po któ­rych wędru­jemy, doświad­czamy na nich unie­sień czy roz­pa­czy. Cza­sami zda­rza się drzewo, na które główna boha­terka powie­ści wdra­puje się, by uciec albo podzi­wiać świat, drzewo, z któ­rym roz­ma­wia. Jed­nak rośliny współ­cze­snego świata zazwy­czaj są mil­czą­cymi sta­tyst­kami, ewen­tu­al­nie trze­cio­pla­no­wymi boha­terkami.

O tym, że kie­dyś, w róż­nych czę­ściach świata było ina­czej, świad­czą cho­ciażby powstałe na początku śre­dnio­wie­cza cel­tyc­kie nazwy liter alfa­betu oga­micz­nego, będące nazwami drzew. Ale rów­nież mito­lo­gie i reli­gie świata. W ogro­dzie oliw­nym Jezus Chry­stus spę­dził swoją ostat­nią noc. Moj­żesz usły­szał boski głos, patrząc na gore­jący krzew, któ­rym mógł być gązew­nik aka­cjowy albo dyp­tam jesio­no­listny. Aka­cja poda­ro­wała Egip­cja­nom pierw­szą parę bogów. Pod figow­cem pago­do­wym Budda miał osią­gnąć oświe­ce­nie. W mito­lo­gii nor­dyc­kiej pra­ro­dzi­ców zwano Jesio­nem i Olszą. W kosmo­lo­gii Sło­wian i rdzen­nych miesz­kań­ców Ame­ryki rośliny usta­lały nie tylko rytm życia, ale rów­nież wyzna­czały to, co święte. A według jakuc­kich sza­ma­nów Aał Łuuk Mas, czyli modrzew, mie­ści w sobie cały wszech­świat.

A prze­cież współ­cze­śnie, bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek, mamy dostęp do roślin z całego świata. Zapach kawy i poranny rytuał jej picia, her­bata zie­lona, czer­wona, biała, a w końcu czarna z różaną kon­fi­turą, kakao i cze­ko­lada, baweł­niana koszula i lniane spodnie, chleb, zasma­żana kapu­sta, soczy­ste jabłka, cze­re­śnie, tru­skawki, papryka chili, szał­wia, goź­dziki, cyna­mon, drew­niane domy, progi i futryny w tych domach, sto­jące w nich stoły i krze­sła, maść na hemo­ro­idy z kasz­ta­nów i kwas ace­ty­lo­sa­li­cy­lowy z wierzby, zwany aspi­ryną, nie wspo­mi­na­jąc o tle­nie, bez któ­rego ani rusz – to wszystko od roślin.

Wiemy rów­nież, że rośliny świet­nie roz­po­znają oto­cze­nie, w któ­rym rosną. Zrzu­ca­jąc liście i igły, two­rzą wokół sie­bie, w ziemi, odżyw­cze warunki dla swego gatunku. Cza­sami, jak w przy­padku orze­cha wło­skiego, szko­dliwe dla innych gatun­ków. Gdy nie­cier­pek oto­czony jest nie­spo­krew­nio­nymi ze sobą rośli­nami, prze­kie­ro­wuje wię­cej zaso­bów do liści niż korzeni, by zapew­nić sobie dostęp do świa­tła sło­necz­nego. Nato­miast jeśli rośnie w towa­rzy­stwie innych nie­cierp­ków, dba naj­pierw o korze­nie i nie roz­py­cha się liśćmi na powierzchni.

Buki komu­ni­kują się mię­dzy sobą za pośred­nic­twem korzeni i dzielą się pokar­mem, zwłasz­cza gdy któ­ryś z nich został zra­niony, a nawet ścięty. Pozba­wione korzeni mchy sty­kają się list­kami, aby dzie­lić się wodą z rosną­cymi obok krew­nymi. Rzod­kiew­nik pospo­lity roz­po­znaje wibra­cje wywo­łane przez gąsie­nice i nie­po­ko­jony zaczyna wydzie­lać sub­stan­cje, które odstra­szają szkod­niki. Kwiaty stor­czy­ków nie­kiedy udają owady, by zachę­cić praw­dziwe owady do kopu­la­cji, a tym samym zebrać z ich ciała pyłek. Śla­zówka korn­wa­lij­ska jesz­cze w ciem­no­ściach zwraca się w stronę, z któ­rej pojawi się świa­tło. Liczne eks­pe­ry­menty z zamy­ka­niem jej w ciem­nych pomiesz­cze­niach oraz prze­no­sze­niem z miej­sca na miej­sce wyka­zały, że roślina zdo­bywa infor­ma­cje, moni­to­ruje cykl dzienny i nocny, prze­twa­rza dane, zapa­mię­tuje je i wyko­rzy­stuje, by zna­leźć naj­lep­sze miej­sce do wzro­stu. Puszy­sta kula zawie­ra­jąca owoce mniszka lekar­skiego, zwana potocz­nie dmu­chaw­cem, może wędro­wać na odle­głość 150 kilo­me­trów. Powie­trze prze­pły­wa­jące mię­dzy wło­skami puchu for­muje nad dmu­chaw­cem wir, który unosi go w powie­trzu. Mimoza wsty­dliwa składa liście, gdy czuje się zagro­żona. Pokrzywa, jak i sze­reg innych roślin zaopa­trzo­nych w kolce, wysyła wyraźny sygnał mający powstrzy­my­wać intruza przed doty­ka­niem, któ­rego rośliny zazwy­czaj bar­dzo nie lubią. Dotyk czę­sto uru­cha­mia mecha­ni­zmy obronne. To tylko przy­kłady obser­wa­cji świad­czące bar­dziej o gra­ni­cach naszego pozna­nia oraz narzę­dziach, które posia­damy, niż wia­ry­godna opo­wieść o rośli­nach.

Jeste­śmy na samym początku odpo­wia­da­nia na pyta­nie: kim są rośliny? Cho­ciaż naj­star­sze udo­ku­men­to­wane opra­co­wa­nia doty­czące roślin się­gają 2700 roku przed naszą erą. W Ziel­niku spo­rzą­dzo­nym przez legen­dar­nego chiń­skiego cesa­rza Shen­nonga zna­lazł się opis 252 gatun­ków roślin lecz­ni­czych i recep­tury około 365 lekarstw. Kolejny był Papi­rus Ebersa z XVI wieku przed naszą erą odna­le­ziony w Egip­cie, a w nim około 900 recep­tur. Następ­nie Asy­ria i Słow­nik Asur­ba­ni­pala, Indie i ajur­we­dyj­ski trak­tat Sush­ruta Sam­hita doty­czący chi­rur­gii, a w końcu Cor­pus Hip­po­cra­ti­cum przy­pi­sy­wany Hipo­kra­te­sowi z Kos.

Zda­niem nie­któ­rych wie­rzeń w cen­trum świata rośnie pra­ro­ślina, kró­lowa lasów, matka dżun­gli. Pra­matka. W rela­cji dziecka z mamą ist­nieje pewna forma zaśle­pie­nia na jej potrzeby, histo­rię, nie­za­leż­ność, a w końcu prawo do szczę­ścia. Prze­cież zawsze była, nie tylko dała życie, ale rów­nież zaspo­ka­jała potrzeby. Bywa i tak, że dała życie i ode­szła (jed­nak wciąż trudno wska­zać dar więk­szy od daru życia). Dopóki dziecko rośnie i jest głodne eks­plo­ro­wa­nia świata, zawsze może do mamy wró­cić. Nasza rela­cja z rośli­nami przy­po­mina tę łączącą dziecko z tą, która karmi, leczy, utrzy­muje przy życiu. Tym­cza­sem przy­goda doj­rza­łego życia roz­po­czyna się od roz­po­zna­nia roli mamy, Ziemi nie jako istoty dają­cej, tylko tej, która – nie tra­cąc tej roli – ma histo­rię, pra­gnie­nia, zachcianki, plany, stra­te­gie, prawa.

Rośliny mają jesz­cze jedną umie­jęt­ność nie­do­stępną dla ludzi. W tym samym cza­sie znaj­dują się w trzech świa­tach, zna­nych z naj­star­szych sza­mań­skich podań: pod­ziem­nym, zwa­nym dol­nym, ziem­skim, zwa­nym środ­ko­wym, i nie­biań­skim, zwa­nym gór­nym. Łączą w sobie mrok dostępny śle­pym zwie­rzę­tom, zie­mię zro­szoną desz­czem oraz pta­sie prze­stwo­rza pełne wia­tru i słońca. W wielu kosmo­lo­giach dęby, lipy, jesiony, modrze­wie i inne drzewa są osią świata (axis mundi) umoż­li­wia­jącą wędrówkę pomię­dzy świa­tami tym wszyst­kim, któ­rzy prze­kro­czą opo­wie­ści umy­słu.

Poro­zu­mie­nie z rośli­nami wydaje mi się jed­nym z naj­cen­niej­szych doświad­czeń bycia na Ziemi. Wpi­sana jest w nie koniecz­ność odpusz­cze­nia opo­wie­ści, które w sobie noszę. Tych wszyst­kich, które mnie ukształ­to­wały i tych, które sam two­rzę. Nie­kiedy wystar­czy usły­szeć woła­nie sta­rej sosny, wie­chliny łąko­wej, mio­dunki pla­mi­stej. Albo wni­kli­wie obser­wo­wać: nie wiem. Innym razem pomocny jest post, odosob­nie­nie, vision quest, czyli wyprawy w poszu­ki­wa­niu wizji, sza­mań­ski rytuał z uży­ciem okre­ślo­nej rośliny albo chwila wdzięcz­no­ści z gorą­cym napa­rem dziu­rawca w dłoni.

Poro­zu­mie­nie mię­dzy­ga­tun­kowe to roz­po­zna­nie w sza­cunku czę­ści wspól­nej, do któ­rej dostęp ma i roślina, i czło­wiek. Nie cho­dzi wyłącz­nie o kojącą świa­do­mość współ­za­leż­no­ści od świa­tła, wody, ziemi, powie­trza. Ale wewnętrzne, nie­moż­liwe do ubra­nia w obrazy czy słowa roz­po­zna­nie tego samego życia, które jest we wnę­trzu moim i we wnę­trzu rośliny. Tak znika oddzie­le­nie czło­wieka od świata natury, z roz­po­zna­niem, że czło­wiek i natura są jed­nym.

Ta książka to znacz­nie wię­cej niż znane czy­tel­nicz­kom i czy­tel­ni­kom „Prze­kroju” arty­kuły – te zostały zresztą popra­wione i ulep­szone. Na potrzeby książki opi­sa­łem dwa­dzie­ścia pięć zupeł­nie nowych roślin. Łącz­nie pięć­dzie­siąt roz­dzia­łów, pięć­dzie­siąt roślin, które wybra­łem w opar­ciu o skraj­nie subiek­tywne kry­te­ria zachwytu, uzna­nia albo wdzięcz­no­ści. Są tu cebula i czo­snek, bez któ­rych nie wyobra­żam sobie sosu pomi­do­ro­wego i zdro­wia. Jest liana duchów zwana ayahu­ascą, odpo­wie­dzialna za posze­rza­nie świa­do­mo­ści, i babka zwy­czajna opa­tru­jąca w dzie­ciń­stwie obtarte kolana. Są rokit­nik i dzika róża, które naj­pierw przy­wi­tały się sma­kiem i zapa­chem. Ale też iboga nar­ko­tyczna, która potrafi prze­rwać uza­leż­nie­nie od hero­iny, i cza­petka pach­nąca, któ­rej świeże pąki kwia­towe suszy się, by otrzy­mać aro­ma­tyczne i bak­te­rio­bój­cze goź­dziki. Pięć­dzie­siąt roślin, które pozwo­li­łem sobie podzie­lić na pięć, rów­nie subiek­tyw­nych, co umow­nych kate­go­rii: drzewa, krzewy, kwiaty, zioła oraz rośliny magii i mocy. Dodat­kowo wpro­sił się grzyb, nasza rodzima łysiczka lan­ce­to­wata, ze względu na zawar­tość psy­lo­cy­biny, lekar­stwa sto­so­wa­nego przy leko­opor­nej depre­sji.

Każdy roz­dział składa się z czte­rech czę­ści: wstępu, cha­rak­te­ry­styki, wła­ści­wo­ści i legendy. Cha­rak­te­ry­styka oraz wła­ści­wo­ści opie­rają się na pra­cach nauko­wych, do któ­rych odwo­łuje kil­ka­set przy­pi­sów. Obie czę­ści to twarde dane, ana­liza, efekty badań i eks­pe­ry­men­tów w lecze­niu nowo­two­rów, cukrzycy, cho­rób skóry, serca, układu pokar­mo­wego i ner­wo­wego oraz dzie­sią­tek innych dole­gli­wo­ści. Legenda koń­cząca każdy roz­dział jest autor­ską opo­wie­ścią z pogra­ni­cza sza­ma­ni­zmu, ludo­wych podań, sło­wiań­skich histo­rii. Czę­sto zawiera zapis, a raczej próbę prze­ło­że­nia na słowa wizji poda­ro­wa­nych przez rośliny. Nato­miast wstęp jest połą­cze­niem nauki, udo­ku­men­to­wa­nej histo­rii z życia danej rośliny, zale­ceń zie­la­rek i zie­la­rzy z lite­ra­turą, mitami, nie­kiedy poezją. Czy­tel­niczki i czy­tel­nicy znajdą rów­nież pro­ste prze­pisy na napar, wywar czy lecz­ni­czą nalewkę. Pewne rośliny doma­gały się nie­kiedy więk­szej uwagi i dodat­ko­wych podroz­działów, jak na przy­kład kawo­wiec, mak lekar­ski czy kono­pie, popu­lar­nie zwane mari­hu­aną.

Auten­tyczne i żywe doświad­cze­nie spo­tka­nia dwóch istot, czło­wieka i rośliny, które na tylko sobie znane spo­soby roz­po­znają ten akt, odmie­nia i okre­śla nowy kie­ru­nek życia. Począt­kowo ten ruch jest sub­telny, ponie­waż wyda­rza się bar­dziej w cza­sie roślin niż ludzi. Jest w nim pra­gnie­nie życia na pra­wach wia­tru roz­no­szą­cego nasiona i wody, którą wystar­czy roz­po­znać, zapro­sić, by uzdra­wiała. Doświad­cze­nie spo­tka­nia w spo­sób natu­ralny budzi pra­gnie­nie wyra­że­nia wdzięcz­no­ści, to coś na kształt pokory, która nie ma nic wspól­nego z wyno­sze­niem czło­wieka ponad naturę, umniej­sza­niem czło­wieka, pie­lę­gno­wa­niem dumy z ludz­kich osią­gnięć, czy poczu­cia winy za eks­pan­sywny tryb życia ludzi. To doświad­cze­nie przy­nosi roz­po­zna­nie rów­no­ści w tym, co róż­no­rodne, odmienne, nie­moż­liwe do pozna­nia, ale moż­liwe do obda­rze­nia miło­ścią. Wie­rzę, że lek­tura Wizji roślin może być pre­tek­stem do takiego doświad­cze­nia.

Drzewa

Drzewa

Dąb

Swa­wolny bieg w kie­runku drzewa, by je przy­tu­lić, nie zawsze jest naj­lep­szym pomy­słem. W przy­padku drzew dobrą inten­cję warto ubrać w nie­śpiesz­ność, dostro­je­nie się do leśnego rytmu wzra­sta­nia i bycia. W tym celu można poin­for­mo­wać drzewo o swo­ich zamia­rach, a póź­niej zapy­tać o zgodę, by podejść bli­żej, dotknąć. Można rów­nież pokło­nić z sza­cun­kiem głowę. Nawet jeśli ukłon wyda­rza się tylko wewnątrz ciała, jest zamy­słem czy zro­zu­mie­niem, że zbli­żam się do żywej istoty, która ma poten­cjał prze­żyć moje pra­wnuki. A póź­niej, oczy­wi­ście za obo­pólną zgodą, można paść sobie w ramiona, konary.

W wier­szu Samo­bój­stwo dębu Maria Paw­li­kow­ska-Jasno­rzew­ska opo­wiada o dębie, który poznał życie, bo widział „gene­ra­cyj tyle” i teraz patrzy na wszystko z pogardą. Z tego powodu zdej­muje z nieba pio­run „jak zło­ci­sty szty­let” i wbija „go sobie w pierś twardą”. Uczło­wie­cza­jąc istoty, które mają szansę pamię­tać bitwę pod Grun­wal­dem, można rów­nież zało­żyć, że wyni­kiem ich ist­nie­nia, czy też pozna­nia, będą emo­cje prze­kra­cza­jące pogardę i każde inne ludz­kie uczu­cie. Jed­nak wiersz Paw­li­kow­skiej-Jasno­rzew­skiej nawią­zuje nie tyle do pie­śni drzew, co sło­wiań­skich opo­wie­ści, w któ­rych dębowi przy­pi­sany był Perun, gro­mo­władny bóg, stwórca i pan świata. Drzewo rażone pio­runem zwane było dębem pio­runowym i cza­sami wyzna­czało magiczną gra­nicę. Oto Perun ozna­czył święte miej­sce, do któ­rego ludzie nie powinni wkra­czać. Dla Sło­wian axis mundi – osią świata – był wła­śnie dąb. Korze­nie drzewa się­ga­jące naj­głęb­szego wnę­trza Ziemi i jego gałę­zie chwy­ta­jące nocą gwiazdy two­rzyły filary pod­trzy­mu­jące świat.

Z kolei Cze­sław Miłosz wiersz Los otwiera pyta­niem: „Czy tym samym jest żołądź i dąb oszro­niały?”. W kul­tu­rze sło­wiań­skiej dąb utoż­sa­miany był z tym, co w ludziach silne i zdrowe (co z kolei kul­tura patriar­chalna ocho­czo zaczęła przy­pi­sy­wać męsko­ści). Można być sil­nym czy zdro­wym jak dąb, można być rów­nież „wiel­kim jak dąb i głu­pim jak głąb” – jak głosi dawne przy­sło­wie. Żołę­dzie, podob­nie jak jajka, były dla Sło­wian sym­bo­lem nowego życia. Pyta­nie Miło­sza jest pyta­niem o kota Schrödingera. Żołądź musi obumrzeć, by zmie­nić się w dąb, który wyda nowe owoce, aż sta­nie się dębem oszro­niałym. Dębem sto­ją­cym na progu. Jeśli Miłosz pyta o znak rów­no­ści lub łącz­no­ści pomię­dzy życiem i śmier­cią – z odpo­wie­dzią śpie­szą dęby. Trzeba tylko zamknąć usta i przy­ło­żyć ucho do ich kory.

Kró­lowi drzew i lasów, przed­sta­wi­cie­lowi boga Peruna, skła­dano ofiary z mleka, miodu, pło­dów ziemi, ale rów­nież mięsa i sami tylko Sło­wia­nie dobrze wie­dzą, czego jesz­cze. Kult dębów kwit­nął w tak zwa­nych świę­tych gajach, w któ­rych nie nale­żało pod­no­sić głosu, zry­wać gałęzi, nie wspo­mi­na­jąc o ści­na­niu, czy raczej mor­do­wa­niu drzew. Zda­rzało się, że dęby były odgra­dzane od reszty drzew spe­cjal­nymi pło­tami, roślin­nymi i kamien­nym for­ty­fi­ka­cjami, zwłasz­cza jeśli były to dęby pobło­go­sła­wione pio­ru­nem. Dostęp do nich zwią­zany był z modli­twami, tań­cami, two­rze­niem żywego kręgu z ludzi trzy­ma­ją­cych się za ręce. Para młoda, która zaraz po zaślu­bi­nach nie obe­szła trzy­krot­nie dębu dookoła, zapra­szała do swego związku nie­szczę­ście. „Pod wsią Beisce w Kie­lec­kiem rósł do nie­dawna w lesie, czy może jesz­cze rośnie, ogromny dąb, mający jakoby wła­dzę lecze­nia cier­pień zębów, dzią­seł i gar­dła”1. Chory musiał udać się do dębu przed wscho­dem słońca, dba­jąc, by nie roz­ma­wiać z żadną z napo­tka­nych po dro­dze osób. By poże­gnać cho­robę, nale­żało obejść drzewo trzy­krot­nie, mówiąc: „Powiedzże mi, powiedz, mój kochany dębie, jakim spo­so­bem leczyć zęby w mojej gębie”.

Baublis

W odro­binę wcze­śniej­szych cza­sach stare dęby, które w okre­ślone dni roku snuły swoje pie­śni, zwano bau­bli­sami. Nie­liczni mogli je nie tylko zro­zu­mieć, ale rów­nież zna­leźć w nich odpo­wie­dzi doty­czące przy­szło­ści. Naj­słyn­niej­szym jest ten, o któ­rym Adam Mic­kie­wicz napi­sał w Panu Tade­uszu:

Drzewa moje ojczy­ste! jeśli niebo zda­rzy,Bym was oglą­dał znowu, przy­ja­ciele sta­rzy,Czyli was znajdę jesz­cze? czy dotąd żyje­cie?Wy, koło któ­rych nie­gdyś peł­za­łem jak dzie­cię:Czy żyje wielki Bau­blis, w któ­rego ogro­mie,Wie­kami wydrą­żo­nym, jakby w dobrym domie,Dwu­na­stu ludzi mogło wie­cze­rzać za sto­łem?

Dąb spę­dził swoje życie na Żmu­dzi w Bro­dzie. Zie­mie te nale­żały do Dio­ni­zego Pasz­kie­wi­cza. Rósł „na pagórku zwa­nym Wisz­niową Gorą (po litew­ski Wisz­niu­kał­nas) i od nie­pa­mięt­nych cza­sów nosił w tra­dy­cji ludo­wej miano Bau­blisa. Ety­mo­lo­gię tego wyrazu wypro­wa­dza autor od imie­nia litew­skiego bożka Bubi­lisa, opie­kuna psz­czół i miodu”2. W 1811 roku, nie­znany nikomu z imie­nia kłu­sow­nik wyku­rzał lisa, który skrył się w norach mię­dzy korze­niami dębu. Ogień prze­szedł na drzewo i w 1812 roku Pasz­kie­wicz je ściął. Poda­nia mówią, że wewnątrz jego wyżło­bio­nego pnia mogło usiąść dzie­się­ciu ludzi (zda­niem Mic­kie­wi­cza – dwu­na­stu). Uro­czy­ste licze­nie słoi drzewa odbyło się w towa­rzy­stwie księ­cia Gie­droy­cia, biskupa żmudz­kiego. Pasz­kie­wicz uznał, że poczciwy Bau­blis musiał mieć co naj­mniej tysiąc lat. W jego miej­scu powstało muzeum sta­ro­żyt­no­ści litew­skich. A o losach Bau­blisa można prze­czy­tać znacz­nie wię­cej w wier­szo­wa­nym manu­skryp­cie Bau­blis. Powieść Żmujdzka, który odna­le­ziono w 1965 roku w archi­wach wileń­skich.

Charakterystyka

Pień naj­czę­ściej pro­sty, krępy. Kora doj­rza­łych osob­ni­ków gruba, podłuż­nie i zazwy­czaj głę­boko spę­kana, ciem­no­bru­natna lub ciem­no­szara. Z daleka przy­po­mina kol­czugę, pra­starą zbroję. U mło­dych drzew kora meta­liczna, nie­kiedy poły­sku­jąca jak u buków. Cha­rak­te­ry­styczne skrę­to­le­głe liście, ząb­ko­wane lub kla­po­wane, cza­sem ser­co­wate u pod­stawy, zależ­nie od gatunku.

Dąb szy­puł­kowy (Quer­cus robur) rośnie pra­wie w całej Euro­pie „z wyjąt­kiem czę­ści Pół­wy­spu Ibe­ryj­skiego, Sycy­lii, Kor­syki, pół­noc­nej Skan­dy­na­wii i pół­nocno-zachod­niej Rosji. Ponadto wystę­puje na Kry­mie, Kau­ka­zie i w pół­noc­nym Ira­nie. Wschod­nie krańce zasięgu znaj­dują się na połu­dnio­wym Uralu i w środ­ko­wym biegu Wołgi. W górach Kau­kazu osiąga wyso­kość 1800 metrów nad pozio­mem morza, a w Kar­pa­tach 1300 metrów nad pozio­mem morza. Na tere­nie Pol­ski jest pospo­li­tym gatun­kiem na całym niżu oraz na pogó­rzu do około 600 metrów nad pozio­mem morza”3. Dąb szy­puł­kowy może żyć do tysiąca lat, prze­kro­czyć trzy metry obwodu pnia w pier­śnicy i 50 metrów wyso­ko­ści. Potrafi przy­sto­so­wać się do zmien­nego kli­matu i prze­pada za słoń­cem.

Dąb bez­szy­puł­kowy (Quer­cus petraea) jest znacz­nie bar­dziej zależny od prze­wi­dy­wal­nego, cie­płego kli­matu, źle znosi przy­mrozki wio­senne i cierpi pod­czas mroź­nych zim. Za to znacz­nie lepiej radzi sobie w zacie­nio­nych warun­kach. Z tego powodu jego zasięg to głów­nie środ­kowa i zachod­nia Europa, cho­ciaż spo­tkano nie­liczne osob­niki na wyso­ko­ści 1400 metrów nad pozio­mem morza, w Ira­nie.

Z wio­sen­nych kwia­tów rodzą się jajo­wate owoce. Żołę­dzie dębu bez­szy­puł­ko­wego osa­dzone są nie wię­cej niż po trzy na bar­dzo krót­kich szy­puł­kach. Żołę­dzie dębu szy­puł­ko­wego, bar­dziej owalne, wyra­stają na dłu­gich, nawet kil­ku­cen­ty­me­tro­wych szy­puł­kach. Wła­śnie ta odmien­ność zade­cy­do­wała o nazwach obu gatun­ków dębów. Cho­ciaż róż­nic jest wię­cej. Dąb bez­szy­puł­kowy zazwy­czaj jest bar­dziej smu­kły, mniej roz­ło­ży­sty, nie­czę­sto prze­kra­cza 40 metrów wyso­ko­ści i pół­tora metra w pier­śnicy, cho­ciaż wyka­zuje podobny ape­tyt na dłu­gie życie, co dąb szy­puł­kowy. Korze­nie dębu two­rzą impo­nu­jący sys­tem palowy. Młoda roślina wbija się głę­boko w zie­mię, jakby chciała dotrzeć do jej jądra. Z cza­sem korze­nie roz­ga­łę­ziają się, two­rząc sys­tem uko­śny.

Właściwości

Kora dębu sły­nie z dzia­ła­nia ścią­ga­ją­cego, prze­ciw­za­pal­nego i anty­wi­ru­so­wego. W jej skład wcho­dzą garb­niki, któ­rych w mło­dej korze może być nawet do 20%! W liściach garb­ni­ków jest około 5%. Poza tym kora zawiera „flo­ba­feny (także w star­szych liściach), fla­wo­noid kwer­ce­tynę (także w liściach), alko­hol cykliczny cukrowy – kwer­cy­tol, kwasy feno­lowe (galu­sowy, ela­gowy)”4.

Zawar­tość cen­nych garb­ni­ków z wie­kiem drzewa spada aż do 4%, dla­tego korę naj­le­piej pozy­ski­wać z mło­dych drzew – nie należy jed­nak obdzie­rać żywych drzew, które mogą prze­żyć kolejne wieki! Korę naj­le­piej pozy­skać ze ścię­tych drzew albo tam, gdzie pro­wa­dzone lub pla­no­wane są wycinki drzew. Na ziemi można zna­leźć mnó­stwo gałęzi i gałą­zek, które są boga­tym źró­dłem cen­nego lekar­stwa (sen­sowną opcją jest rów­nież naby­cie kory dębów z etycz­nego i eko­lo­gicz­nego miej­sca).

Zebraną korę trzeba wysu­szyć, w tem­pe­ra­tu­rze do 35°C, a przed uży­ciem można ją zmie­lić. Cho­ciaż gdy przy­go­to­wuję odwary, cza­sami korzy­stam z całych usu­szo­nych pasków dębo­wej kory – zwłasz­cza gdy chcę otrzy­mać moc­niej­szy eks­trakt.

Odwar z kory dębu

Łyżka kory dębu Szklanka zim­nej wody

Korę zalać wodą. Goto­wać powoli pod przy­kry­ciem około pię­ciu minut, następ­nie zosta­wić do nacią­gnię­cia na pół godziny. Odce­dzić. I już można pić.

Taki napój leczy stany zapalne błony ślu­zo­wej w jamie ust­nej – korzy­sta­łem z niego ocho­czo po zabie­gach den­ty­stycz­nych, przy podraż­nio­nych dzią­słach. Poza tym kora dębu leczy podraż­nie­nia i zapa­le­nia skóry, lek­kie opa­rze­nia oraz hemo­ro­idy. Bogaty w garb­niki odwar z kory ścina białko na powierzchni ran i przy­śpie­sza ich goje­nie. Odro­binę inten­syw­niej­szy odwar jest świet­nym lekiem na bie­gunki, zaleca się pić po małej szklance dwa lub trzy razy dzien­nie. Jed­nak „ze względu na to, że surowce bogate w garb­niki hamują wchła­nia­nie skład­ni­ków pokar­mo­wych, wiążą mikro­ele­menty i mogą powo­do­wać zaha­mo­wa­nia przy­swa­ja­nia alka­lo­idów i innych leków zasa­do­wych, odwaru nie sto­suj dłu­żej niż trzy dni. Jeśli przyj­mu­jesz jakieś leki syn­te­tyczne, zaży­waj je godzinę przed lub po wypi­ciu odwaru”5.

Zawarte w korze dębu garb­niki „wiążą się rów­nież z biał­kiem komó­rek drob­no­ustro­jów, dzięki czemu dzia­łają bak­te­rio­bój­czo lub hamują roz­wój mikro­or­ga­ni­zmów. Poza tym unie­czyn­niają tok­syny bak­te­ryjne wytwa­rzane przez różne drob­no­ustroje cho­ro­bo­twór­cze. Dają rów­nież nie­roz­pusz­czalne osady z alka­lo­idami i solami metali cięż­kich, co bywa cza­sem wyko­rzy­sty­wane w zatru­ciach tymi związ­kami”6. Z kolei wywar z liści dębu pole­cany jest na łupież. Żołę­dzie mogą być pod­stawą nale­wek. Przy­go­to­wuje się z nich rów­nież napój odchu­dza­jący, kawę wspie­ra­jącą układ odpor­no­ściowy, a w końcu bogatą w wita­miny mąkę. Drobno zmie­lone żołę­dzie, parzone z dodat­kiem kar­da­monu i cyna­monu sta­no­wią kon­ku­ren­cję dla espresso. Jeśli nato­miast cho­dzi o bóle ple­ców i krę­go­słupa – już Sło­wia­nie wie­dzieli, że nie ma nic lep­szego od kory sta­rego dębu. Należy udać się do drzewa, pokło­nić się mu, zapy­tać o pozwo­le­nie i po jego uzy­ska­niu – ocie­rać się ple­cami o korę. Nie kró­cej niż 15 minut, naj­pierw deli­kat­nie i czule, póź­niej inten­syw­niej, ale tak, by nie prze­kra­czać progu bólu i nie ranić skóry drzewa.

Dru­giego listo­pada 1974 roku w Pusz­czy Bia­ło­wie­skiej wichura zwa­liła jeden z naj­słyn­niej­szych dębów, zwany Dębem Jagiełły. Podobno prze­sia­dy­wał pod nim Wła­dy­sław Jagiełło, gdy wybie­rał się na polo­wa­nie. Fakty mówią jed­nak, że słynny dąb nie dożył 450 lat. Leży na ziemi ponad 40 lat, pozba­wiony kory, miej­scami pożarty przez czas, ale wciąż spra­wia wra­że­nie, jakby upadł kilka lat temu. Drewno dębu jest „prze­sy­cone sub­stan­cjami hamu­ją­cymi roz­wój grzy­bów i mocno spo­wal­nia­ją­cymi pro­cesy gnilne. Garb­niki odstra­szają też więk­szość owa­dów, a zupeł­nie mimo­cho­dem i nie­za­mie­rze­nie owe środki obronne popra­wiają smak wina (doj­rze­wa­ją­cego w becz­kach bar­ri­que), gdy w któ­rymś momen­cie drzewo zmie­nia się w dębową beczkę. Nawet mocno uszko­dzone okazy z uła­ma­nymi kona­rami są w sta­nie odbu­do­wać koronę i żyć jesz­cze spo­koj­nie przez całe stu­le­cia”7. Leżący w Pusz­czy Bia­ło­wie­skiej kil­ku­na­sto­me­trowy pień z owalną dziurą w środku przy­po­mina wie­lo­ryba łypią­cego otwar­tym okiem na patrzą­cego. Wła­śnie tak wyobra­ża­łem sobie stwo­rze­nie, które połknęło biblij­nego Jona­sza. Lubi­łem w dzie­ciń­stwie tę histo­rię i bałem się jej. Oto czło­wiek, który został uka­rany za to, że ucieka przed swoim prze­zna­cze­niem. Podobno naj­star­sze pie­śni bau­bli­sów opo­wia­dają o tym, dokąd zmie­rzamy i kim naprawdę jeste­śmy.

Wizja

Na początku był ocean i wiatr, nic wię­cej. Ist­nieli od głę­bin po prze­stwo­rza, złą­czeni pośrodku. Nie mogli sie­bie prze­nik­nąć. Wielki Duch prze­glą­dał się w lek­ko­ści powie­trza i gęsto­ści wody, prze­glą­dał się w sobie. Aż uznał, że przy­szedł czas na pozna­nie. Roz­dzie­lił się na pół. W wodzie zamiesz­kała ta, która daje życie. W powie­trzu zamiesz­kał ten, który je wywo­łuje. Wez­brały wody oce­anu, nade­szły sztormy i tor­nada, trąby powietrzne uno­siły wody wysoko do góry, jed­nak te za każ­dym razem powra­cały na swoje miej­sce. I tak minęły wieki, a Wielki Duch nie mógł ponow­nie się zjed­no­czyć. W końcu spo­czął, wyczer­pany, podzie­lony. Ucichł wiatr, a tafla oce­anu stała się gładka. I tak to trwało. Cisza zawład­nęła świa­tem, aż Wielki Duch usnął. I wła­śnie wtedy, na samym środku oce­anu poja­wiło się świa­tło. Nikt nie wie do dzi­siaj, skąd przy­szło, cho­ciaż są tacy, któ­rzy twier­dzą, że to Wielki Duch przez sen otwo­rzył oczy i z nich wystrze­lił jasny pro­mień. W świe­tle, na samym środku oce­anu poru­szyła się woda, którą począł wołać wiatr – jed­nak czy­nił to ina­czej niż wcze­śniej. Wołał pie­śnią, wołał w miło­ści, wołał w wol­no­ści, gdyż już wie­dział, że od tej, która daje życie, zależy czy przyj­dzie. I tak się stało. Ta, która daje życie, wchło­nęła świa­tło i na samym środku oce­anu wyro­sło pierw­sze drzewo, które chciało być nazwane dębem. Wraz z nim poja­wiły się zie­mia i niebo, zwie­rzęta i chmury, rośliny i deszcz, ludzie i bogo­wie. Wszy­scy w nie­usta­ją­cym tańcu, który ma tylko jeden cel: odkryć, jak ponow­nie złą­czyć się w jedno, by obu­dzić Wiel­kiego Ducha.

Lipa

„Gościu, siądź pod mym liściem, a odpoczni sobie!” – pisał Jan Kocha­now­ski we fraszce Na lipę, zapra­sza­jąc pod ocie­nioną koronę drzewa, w któ­rej „sło­wicy i szpacy wdzięcz­nie narze­kają”. Z kolei Józef Ignacy Kra­szew­ski słusz­nie stwier­dził, że: „uży­tecz­ność kwiatu dla psz­czół, gdyby innych powo­dów bra­kło, dosta­teczną byłaby do ubó­stwie­nia”8 lipy.

Lipa nie tylko kar­miła psz­czoły, dawała wytchnie­nie utru­dzo­nym, ale miała rów­nież moc prze­ka­zy­wa­nia próśb do nie­wi­dzial­nego świata duchów. Sko­rzy­stały z tego trzy przy­ja­ciółki, dwórki, które żyły w dol­no­ślą­skiej wsi Bagno. Miesz­kały w sta­rym zamku i przed­kła­dały zabawę ponad wszystko. Wsku­tek ich poczy­nań cier­pieli i ludzie, i Zie­mia. Pew­nego razu, latem, zapra­gnęły prze­je­chać się saniami i kazały miesz­kań­com wsi wysy­pać drogę solą. Gdy były już w sędzi­wym wieku, drę­czyły je wyrzuty sumie­nia. Posta­no­wiły odbyć pokutę. Roz­po­częły od posa­dze­nia na przy­ko­ściel­nym cmen­ta­rzu trzech lip korze­niami do góry. Rzu­ciły opie­kuń­czym duchom wyzwa­nie, świa­dome zła, które uczy­niły – gdyby lipy się przy­jęły, zna­czy­łoby to, że zosta­nie im wyba­czone. Lipy wypu­ściły korze­nie i stoją w Bagnie do dzi­siaj, monu­men­talne.

Lipa od wie­ków uzna­wana była za święte drzewo kobiet. W jej pniach miesz­kają potężne duchi­nie, sza­no­wane od setek lat przez ple­miona indo­eu­ro­pej­skie. Buł­ga­rzy i miesz­kańcy wielu krain sło­wiań­skich łączyli lipę z bogi­nią Ładą. W mito­lo­gii nor­dyc­kiej lipie poświę­cony jest kult Frei, bogini magii, płod­no­ści i miło­ści. Na Litwie i Łotwie przed lipami odby­wały się cere­mo­nie dedy­ko­wane Laimie, bogini losu, mądro­ści i naro­dzin. W Rzy­mie kobiecą ener­gię i siłę łączoną z lipą repre­zen­to­wała Wenus. Dla­tego zako­chani pisali do sie­bie listy na wstę­gach wyko­na­nych z łyka lipo­wego9. Z kolei w Gre­cji lipa utoż­sa­miana była z nie­win­no­ścią, nadzieją oraz Afro­dytą.

W świę­tych gajach modlono się pod lipami o opiekę, gdyż drzewa te miały moc słu­żyć nie tylko czło­wie­kowi, ale całym kla­nom. Z tego powodu popu­larne było sadze­nie lipy po uro­dze­niu dziecka oraz nada­wa­niu drzewu jego imie­nia. Od dobro­bytu i zdro­wia drzewa zale­żeć miało życie czło­wieka. Przez wieki lipa witała i żegnała ludzi. To z jej drewna już dawni Sło­wia­nie wyko­ny­wali koły­ski oraz trumny. I jedne, i dru­gie miały zapew­nić spo­kojny sen i ochronę. Lipy sadzono rów­nież z oka­zji zarę­czyn i ślu­bów, by miłość zako­cha­nych puściła silne korze­nie. Lipy wyzna­czały świętą prze­strzeń, na któ­rej wiedźmy i sza­mani odpra­wiali uzdra­wia­jące rytu­ały. W wielu miej­scach wciąż stoją lipy sądowe, gdyż wła­śnie pod lipami odpra­wiano istotne, sądowe obrzędy, by dodać im powagi. Pod lipami obra­do­wano, nara­dzano się, podej­mo­wano życiowe decy­zje, zacho­wu­jąc świa­do­mość, że spo­tka­nie u stóp drzewa zamiesz­ka­nego przez potężną duchi­nię może zapew­nić pomyśl­ność.

Wraz z chry­stia­ni­za­cją ludowe wie­rze­nia połą­czono z nowym roz­wi­ja­ją­cym się kul­tem Matki Boskiej – dla­tego do dzi­siaj wiele tere­nów wokół kościo­łów, cmen­ta­rzy, cer­kwi i kapli­czek pora­stają lipy. Nie­kiedy drzewa ozda­bia się figur­kami, ołta­rzami (warto pamię­tać, że ranie­nie drzewa, cho­ciażby gwoź­dziem, nawet jeśli czyni czło­wieka szczę­śliw­szym, to z pew­no­ścią nie uczyni drzewa zdrow­szym czy święt­szym). Pomimo roz­po­wszech­nie­nia się reli­gii chrze­ści­jań­skiej prze­trwał przed­chrze­ści­jań­ski zwy­czaj skła­da­nia ofiar i darów pod lipami. Na zwy­czaj ten narze­kał pewien duchowny, który w XVII wieku zwie­dzał Sla­wo­nię i natknął się na pogań­skie prak­tyki, które go obu­rzyły. W liście napi­sa­nym po wło­sku do Rzymu poskar­żył się tymi sło­wami: „Jest tam w pusty­nej miej­sco­wo­ści drzewo nazy­wane Lipą, u któ­rego każ­dej pierw­szej nie­dzieli dzie­wią­tego księ­życa zbiera się mnó­stwo Tur­ków i chrze­ści­jan z ofia­rami, świe­cami i innemi rze­czami. Ksiądz z sąsied­niej para­fji odpra­wia tam mszę za jał­mużnę, którą zbiera. Oni czczą to drzewo, całują je jak święte reli­kwje i opo­wia­dają, że two­rzy cuda i leczy tych, kto składa mu ofiary”10.

Charakterystyka

Lipa sze­ro­ko­listna (Tilia pla­ty­phyl­los) potrze­buje żyź­niej­szej gleby, cie­plej­szego i wil­got­niej­szego kli­matu niż jej sio­stra lipa drob­no­listna (Tilia cor­data). Na pierw­szy rzut oka drzewa są do sie­bie podobne, ale wystar­czy przyj­rzeć się liściom i kwia­tom, by dostrzec róż­nice.

Lipa drob­no­listna zazwy­czaj dora­sta do 30 metrów i osiąga około dwóch metrów w pier­śnicy, żyje do 400 lat – cho­ciaż zda­rzają się osob­niki zuchwałe, znacz­nie wytrwal­sze. Jak na przy­kład żyjąca od pra­wie 500 lat lipa z Pro­ślic, któ­rej obwód pnia wynosi pra­wie 8 metrów. Lipa z Cie­lęt­nik, powa­lona orka­nem w 2017 roku, w obwo­dzie miała ponad 11 metrów, się­gała 35 metrów wyso­ko­ści i prze­żyła około 700 lat. Takie cuda! Pień lipy drob­no­list­nej jest wal­co­waty, a w zwar­tych drze­wo­sta­nach pozba­wiony bocz­nych gałęzi. Młoda, gładka i brą­zo­wo­szara kora pokrywa się wraz z wie­kiem sko­śnymi bruz­dami. Drobne, żół­ta­wo­białe kwiaty, uwiel­biane przez zapy­la­cze, pachną jak nic innego na świe­cie. Pod­czas kwit­nie­nia kwiaty znaj­dują się ponad liśćmi, przez co cała korona zmie­nia kolor na żół­to­zie­lony – w ten spo­sób można roz­po­znać lipę drob­no­listną. Liście, zazwy­czaj dłu­go­ści od trzech do sied­miu cen­ty­me­trów, są okrą­gławe, u nasady ser­co­wate, z ostro pił­ko­wa­nymi brze­gami. Na spodniej stro­nie mają kępki rudych wło­sków i słabo widoczne uner­wie­nie. Kwit­nie dosyć późno, wraz z koń­cem czerwca, począt­kiem lipca, który to imię swoje zawdzię­cza wła­śnie kwit­nie­niu lipy. Jest naj­bar­dziej mro­zo­od­porna wśród wszyst­kich lip, dla­tego wystę­puje od zachod­niej Europy przez środ­kową, aż po zachod­nią Sybe­rię, Krym i Kau­kaz. Spo­tkano ją w Nor­we­gii, a nawet w Alpach na wyso­ko­ści 1700 metrów nad pozio­mem morza11.

Lipa sze­ro­ko­listna może prze­kro­czyć nawet 40 metrów wyso­ko­ści, a jej pień czę­sto ma sil­nie roz­wi­niętą nasadę. Korona jest gęsta i bogata. Pędy można roz­po­znać po czer­wo­nym kolo­rze z wierz­chu i zie­lo­nym pod spodem. Liście mogą osią­gnąć nawet do dzie­się­ciu cen­ty­me­trów dłu­go­ści i w odróż­nie­niu od tych rosną­cych na drob­no­list­nej, mają wyraź­nie widoczne nerwy dru­giego i trze­ciego rzędu. Kwiaty poja­wiają się wcze­śnie, bo zazwy­czaj już w czerwcu, a kwia­to­stany nie wystają ponad liście, ale zwi­sają. Zasięg jej wystę­po­wa­nia jest znacz­nie mniej­szy niż lipy drob­no­list­nej, poja­wia się głów­nie w zachod­niej, środ­ko­wej i połu­dnio­wej Euro­pie, ale rów­nież na Kau­ka­zie. Owo­cami obu gatun­ków lip są kuli­ste, drobne orzeszki.

O tym, jak puste mogą być w środku pnie lip, można się prze­ko­nać, „wędru­jąc Try­bem Poprzecz­nym w Bia­ło­wie­skim Parku Naro­do­wym. Na prze­kroju zwa­lo­nych w poprzek drogi pni widać tylko kil­ku­cen­ty­me­tro­wej gru­bo­ści ścianki, a całe wnę­trze to jedna wielka pustka. Dziu­pla­ste drzewa są czę­sto wyko­rzy­sty­wane przez zwie­rzęta na kry­jówki, miej­sca gniaz­do­wa­nia i odpo­czynku. Ponad 80% zimo­wych obser­wa­cji odpo­czy­wa­ją­cych kun leśnych zwią­za­nych było ze sta­rymi, dziu­pla­stymi lipami. Dla kuny stara, dziu­pla­sta lipa to jak miesz­ka­nie z cen­tral­nym ogrze­wa­niem – lego­wi­sko zwie­rzę­cia izo­luje od mroź­nego oto­cze­nia gruba war­stwa próchna. Podob­nie więk­szość gniazd myszo­łowa i pusz­czyka w Parku Naro­do­wym umiesz­czona jest na sta­rych lipach”12. W minio­nych wie­kach rów­nież ludzie zamiesz­ku­jący Pusz­czę Bia­ło­wie­ską ocho­czo korzy­stali z dobro­dziejstw lip. Zry­wali korę w maju i czerwcu, i dzie­lili na łubową wyso­ko­ści do około 2,5 metra i moczy­łową dłu­go­ści około 4 metrów. Korą łubową pokry­wano ściany domów i statki rzeczne, nato­miast moczy­łowa po odpo­wied­nio dłu­gim mocze­niu nada­wała się do wyrobu mat, któ­rymi trans­por­to­wano dzi­czy­znę. Nato­miast z łyka mło­dych lip wytwa­rzano obu­wie zwane łap­ciami lub kur­piami oraz krę­cono z niego „łyczaki” prze­zna­czone na postronki. Korzy­ści z lipy obra­zuje rysu­nek pocho­dzący z 1821 roku wyko­nany przez Jakuba Soko­łow­skiego. Ilu­stra­cja przed­sta­wia leśnika odzia­nego w „łap­cie z łyka i wypo­sa­żo­nego w zapa­sową parę łapci przy­wie­szoną do paska. Na ple­cach leśnik nie­sie koszyk z łyka. Widoczne na rysunku wiech­cie umo­co­wane z tyłu za paskiem są naj­pew­niej wspo­mnia­nymi wyżej „łycza­kami”, które w Pusz­czy słu­żyły rów­nież do wypla­ta­nia sieci”13.

Właściwości

Pod­sta­wo­wym skład­ni­kiem w zio­ło­lecz­nic­twie są kwia­to­stany lipy, które zbiera się wraz z szy­pułką i pod­sadką (nie należy zry­wać kwia­tów prze­kwi­tłych!). Suszyć naj­le­piej w natu­ral­nych warun­kach, czyli zaciem­nio­nych i prze­wiew­nych miej­scach oraz tem­pe­ra­tu­rze nie­prze­kra­cza­ją­cej 35°C. Kwia­to­stany zawie­rają mię­dzy innymi fla­wo­no­idy, olejki ete­ryczne, związki ślu­zowe, ami­no­kwasy, tri­ter­peny, sapo­niny, garb­niki, toko­fe­rol i związki mine­ralne. Współ­cze­sne bada­nia potwier­dzają, że kwia­to­stany lipy mają dzia­ła­nie „hipo­ten­syjne, moczo­pędne, anty­ok­sy­da­cyjne, anty­pro­li­fe­ra­cyjne, popra­wia­jące tra­wie­nie, prze­ciw­cu­krzy­cowe, hamu­jące aktyw­ność lipazy trzust­ko­wej, prze­ciw­bak­te­ryjne i prze­ciw­grzy­bi­cze”14.

Napar z kwiatu lipy

Łyżka kwiatu lipy Szklanka wrzą­cej wody

Kwiat lipy zalać wrząt­kiem, przy­kryć i odsta­wić do nacią­gnię­cia. Odce­dzić. Do prze­stu­dzo­nego naparu można dodać miód lub sok mali­nowy.

Zanim poja­wiły się che­mio­te­ra­peu­tyki i anty­bio­tyki, lipa była sto­so­wana w lecze­niu gorączki towa­rzy­szą­cej cho­ro­bom zakaź­nym. W tym celu wystar­czy pić napar (dwie, trzy szklanki dzien­nie), bogaty w takie fla­wo­no­idy, jak: kem­fe­rol, kwer­ce­tyna i kwas p-kuma­rowy. Sub­stan­cje te „naj­praw­do­po­dob­niej zwięk­szają wraż­li­wość gru­czo­łów poto­wych na bodźce docho­dzące od ner­wów współ­czul­nych, w wyniku czego nastę­puje wzmo­żone paro­wa­nie (trans­pi­ra­cja) i oddy­cha­nie (per­spi­ra­cja) przez skórę. Zwięk­szo­nemu wydzie­la­niu potu w spo­sób oczy­wi­sty towa­rzy­szy obni­że­nie tem­pe­ra­tury ciała”15. Nato­miast doda­tek natu­ral­nego syropu z malin wzmac­nia prze­ciw­go­rącz­kowe16 dzia­ła­nie lipy i wpływa korzyst­nie na sty­mu­la­cję układu odpor­no­ścio­wego.

W medy­cy­nie ludo­wej wyko­rzy­sty­wano korę i liście, które słu­żyły do lecze­nia infek­cji skór­nych, bólów głowy oraz cho­rób żołądka i jelit. Zie­larki i zie­la­rze uży­wali ich rów­nież jako środka uspo­ka­ja­ją­cego oraz osła­bia­ją­cego ataki epi­lep­tyczne.

Sku­pia­jąc się na wła­ści­wo­ściach lipy, nie należy jed­nak lek­ce­wa­żyć rytu­ałów, odpra­wia­nych od setek lat przez dawne ple­miona gro­ma­dzące się wokół lip, upa­tru­jące w ich pustych wnę­trzach naj­sil­niej­szego lekar­stwa. W końcu „to nie glina czyni dzban uży­tecz­nym, lecz prze­strzeń w obrę­bie kształtu, który nazy­wamy dzba­nem. Bez drzwi, nie można wejść do pokoju, a bez okien panuje w nim ciem­ność. Są one wycięte w ścia­nie, lecz to ich wewnętrzna pustka czyni je tak waż­nymi. Ist­nie­nie przed­mio­tów uła­twia nam korzystne przy­sto­so­wa­nie się do warun­ków panu­ją­cych w świe­cie. Jed­nakże to rze­czy, które nie ist­nieją przy­no­szą fak­tyczny poży­tek. Oto praw­dziwa funk­cja pustki”17. Lipowa pustka, którą mogą poczuć ci, któ­rzy zbu­do­wali z drze­wem rela­cję, umoż­li­wia prze­kro­cze­nie zasły­sza­nych opo­wie­ści, by spo­tkać się z wła­sną pustką, a następ­nie usły­szeć odwieczną opo­wieść duchów dzi­kiej natury. To one od dawna pod­po­wia­dały, które rośliny są lecz­ni­cze i jak łączyć je ze sobą, by przy­go­to­wać lekar­stwo na okre­ślone dole­gli­wo­ści.

Pra­stara sza­mań­ska wie­dza mówi o tym, że wyra­zem sza­cunku jest zbli­ża­nie się do lipy jak do uko­cha­nej kobiety – mamy, sio­stry, przy­ja­ciółki, kochanki. Intymne spo­tka­nie w miło­ści moż­liwe jest, gdy obie strony wyrażą na to zgodę. Stoi to w opo­zy­cji do się­ga­nia, bra­nia tego, co jest mi potrzebne bez spraw­dza­nia reak­cji dru­giej strony. Pomocny może być rów­nież dar zło­żony lipie lub ziemi, na któ­rej rośnie – dar słu­żący ziemi i jej miesz­kań­com. Należy pamię­tać, że zło­żony dar może odnieść sku­tek, jeśli nie zaszko­dzi drzewu, ziemi, wodzie oraz innym żywym isto­tom. Wtedy, za zgodą lipy, można usiąść w jej cie­niu, zamilk­nąć i wyci­szyć umysł, posłu­chać pie­śni psz­czół, pozwo­lić odu­rzyć się zapa­chem, dosię­gnąć pustki i popro­sić opie­kuń­cze duchi­nie i duchy o ich opo­wieść.

Wizja

Pierw­szą nazy­wano świa­tem, życiem, albo Tą, Która Uro­dziła Słońce. Ist­niała na długo przed histo­riami spi­sa­nymi przez wie­rzą­cych męż­czyzn, na długo przed sło­wem. Pierw­sza była kobietą. Nefryt, hima­laj­skie skały, lodowce Gren­lan­dii i rzeka Bie­brza wciąż pamię­tają, jak przy­była, i nie­ustan­nie snują o tym swoje pie­śni, które usły­szeć mogą wybrani i sza­leni. Pierw­sza poko­nała drogę dłuż­szą od wieku pla­nety Ziemi, na którą dotarła z odle­głych gwiazd. Poja­wiła się jak ogień, rażące świa­tło, które roz­biło czas. Połą­czyła wodę i wiatr, rodząc chmury. Połą­czyła zie­mię i ogień, rodząc nasiona. Wyzna­czyła wschód i zachód oraz miej­sca pomię­dzy nimi, zwane zmierz­chem i świ­tem, w któ­rych do dzi­siaj odpo­czywa, gdyż ludziom łatwo je prze­oczyć. Wyzna­czyła połu­dnie i pół­noc oraz góry pokryte lodem i doliny prze­cięte rze­kami. Bawiła się w pustce, gdyż znała pustkę. Zapeł­niała ją for­mami, mno­żyła i dzie­liła. Z poran­nej rosy i cieni zmierz­chu ule­piła ptaki, które roz­no­siły po świe­cie nasiona drzew. Rośliny wiły się, wypusz­czały dłu­gie korze­nie i pną­cza. Zie­mia wypeł­niła się tymi, które dają życie. Peł­zały, pły­wały, latały, cho­dziły, tkwiły wcze­pione korze­niami do ziemi. Te, które dają życie, były róż­no­rodne i bogate. Aż Ta, Która Uro­dziła Słońce zebrała po jed­nej z każ­dego gatunku wokół naj­star­szej lipy i zapy­tała, czy chcą roz­ko­szy. Chciały, ale zapy­tały, jaką cenę będą musiały za to zapła­cić. Ta, Która Uro­dziła Słońce rze­kła, że ceną jest ryzyko. Zgo­dziły się. Wtedy Ta, Która Uro­dziła Słońce stwo­rzyła to, co męskie, zdolne zapład­niać i dawać roz­kosz. Stwo­rzyła rów­nież pustkę w sercu lipy, aby przy­po­mi­nała kobie­tom o schro­nie­niu, do któ­rego wstępu nie ma to, co męskie. Schro­nie­nie ukryte jest w świe­tle, na widoku, w pustce, tak by męskie nie potra­fiło tam dotrzeć, ponie­waż tylko te, które dają życie, mogą i w pustce zna­leźć roz­kosz.

Brzoza

Na wsi, na przed­nówku – jak od wie­ków zwano czas mię­dzy koń­cem zimy, gdy koń­czyły się zapasy, a począt­kiem kwit­nie­nia łąk – ratun­kiem była oskoła, sok z brzozy. Czas, gdy można było go pozy­ski­wać, Mazu­rzy zwali osko­łami. Jed­nak brzoza ma znacz­nie wię­cej do zaofe­ro­wa­nia. W celach lecz­ni­czych wyko­rzy­stuje się pączki, liście, gałę­zie, korę, a nawet guzy grzy­bi­cze.

W 1799 roku poja­wiła się Bota­nika sto­so­wana przy­rod­nika Sta­ni­sława Boni­fa­cego Jun­dziłła, w któ­rej napi­sał, że: „sok z brzozy na wio­snę pły­nący, zebrany i w becz­kach bez żad­ney przy­mieszki fer­men­to­wany, daie wie­śnia­kom naszym przy­iemny i zdrowy, do pół lata trwały, kwa­sko­waty napóy. Świeżo do robie­nia miodu i piwa użyty daie wiele przy­iem­nego smaku i tęgość pomnaża”18. To wła­śnie na początku okresu wege­ta­cyj­nego, jesz­cze zanim wypu­ści liście, brzoza pom­puje wzdłuż pnia i gałęzi wodę. Ta musi ją odży­wić, zapew­nić wzrost gałę­ziom i dotrzeć do każ­dego rodzą­cego się listka. Drzewo zmie­nia pozy­skaną z gruntu wodę w odżyw­czy sok, bogaty w wita­miny C i B, oraz mine­rały, takie jak magnez, żelazo, fos­for. Oskoła odtruwa orga­nizm, odży­wia, sty­mu­luje układ odpor­no­ściowy i łago­dzi dole­gli­wo­ści wrzo­dowe. Naj­lep­szy czas na pozy­ski­wa­nie oskoły przy­pada na prze­łom marca i kwiet­nia. O ile nie trzy­mamy soku w becz­kach, jak zale­cał Boni­facy Jun­dziłł, lepiej umie­ścić go w lodówce, gdyż w tem­pe­ra­tu­rze poko­jo­wej sfer­men­tuje po kilku dobach. Jed­nak pobie­ra­nie soku z brzozy to uszko­dze­nie kory, czę­sto począ­tek infek­cji grzy­bi­czej i znaczne osła­bie­nie drzewa, które w okre­sie wzro­stu gro­ma­dzi pokarm na nad­cho­dzące mie­siące. Dla­tego jeśli oskoła nie jest abso­lut­nie nie­zbędna, tak jak miesz­kań­com wsi, któ­rzy gło­do­wali wraz z nadej­ściem przed­nówka – lepiej zre­zy­gno­wać z ranie­nia drzewa, albo roz­wa­żyć sko­rzy­sta­nie z soku pobra­nego w etycz­nych warun­kach (zapew­nie­nia pro­du­cen­tów soku z brzozy, że pocho­dzi z eko­lo­gicz­nych upraw zazwy­czaj nie są tego gwa­ran­cją, a jedy­nie mar­ke­tin­go­wym chwy­tem).

Od wie­ków brzoza uwa­żana była za święte drzewo zwią­zane z białą magią. W Per­sji i Mezo­po­ta­mii drewno brzozy pod­da­wano dzia­ła­niu wyso­kiej tem­pe­ra­tury, by otrzy­mać węgiel drzewny, a także dzie­gieć wyka­zu­jący wła­ści­wo­ści anty­sep­tyczne. Nato­miast mito­lo­gia nor­dycka wska­zuje na przy­szłość: to pod brzozą ma dojść do końca świata, osta­tecz­nej bitwy bogów zwa­nej Ragna­rok. Naj­star­szy odna­le­ziony dowód na rela­cję brzozy z czło­wie­kiem wska­zuje na ponad pięć tysięcy lat wstecz. W 1991 roku, w doli­nie Ötz w Tyrolu Połu­dnio­wym, odkryto szczątki czło­wieka, zwa­nego Ötzi albo czło­wie­kiem lodu, a przy nim przed­mioty wyko­nane z łyka i kory brzozy (można je obej­rzeć w Muzeum Arche­olo­gicz­nym Tyrolu Połu­dnio­wego we Wło­szech).

Dla Sło­wian, któ­rzy trzeci mie­siąc roku zwali na jej cześć brze­zie­niem, była sym­bo­lem wiecz­nego życia – w młode brzozy miały prze­mie­niać się dusze dziew­cząt o dobrym sercu, które zmarły przed­wcze­śnie. Posa­dzona przy domu chro­niła przed złymi duchami. Z wiot­kich gałą­zek ple­ciono ochronne, rytu­alne wianki, a z drewna rzeź­biono cza­ro­dziej­skie różdżki oraz koły­ski dla nie­mow­ląt, które gwa­ran­to­wały spo­kojny sen i zdro­wie. Oskoła nie tylko odży­wiała ciało, ale nało­żona na skórę miała odej­mo­wać lat i wydłu­żała życie. Z gałęzi wytwa­rzano mio­tły, a w ponie­dzia­łek wiel­ka­nocny sma­gano się rózgami brzo­zo­wymi. W Ziel­niku wyda­nym w 1845 roku Józef Gerald Wyżycki zapew­niał, że zebrane w środku lata gałązki „powią­zane w pęczki i pod dachem na wol­nem powie­trzu zasu­szone są naj­mniej szko­dliwe zdro­wiu narzę­dzie do powścią­gnie­nia swa­woli”19. Wyżycki, zie­mia­nin i bota­nik, wyja­śnia, że tak przy­go­to­wane narzę­dzia „słu­żyły pospól­stwu naszemu do chły­sta­nia się w łaź­niach, wzbu­dze­nia więk­szej trans­pi­ra­cyi, i oczysz­cze­nia ciała od znoju, kurzawy i brudu”20. Miało to zapo­bie­gać cier­pie­niom. Te wąt­pliwe dla wielu przy­jem­no­ści być może zain­spi­rują, a wręcz ucie­szą współ­cze­snych zwo­len­ni­ków zmy­sło­wych swa­woli, zda­nych na pla­sti­kowe, nie­eko­lo­giczne rekwi­zyty. Wszak warto i tu, podob­nie jak przy wspo­mnia­nym wcze­śniej soku z brzozy, pod­dać reflek­sji myśl, by wła­snych roz­ko­szy nie przed­kła­dać nad cier­pie­nia drzewa.

Charakterystyka

Rodzaj brzoza (Betula) liczy około 120 gatun­ków, z czego w Pol­sce wystę­puje sie­dem. Łaciń­ska gatun­kowa nazwa naj­bar­dziej popu­lar­nej w Pol­sce brzozy bro­daw­ko­wa­tej ver­ru­cosa pocho­dzi od słowa ver­ruca ozna­cza­ją­cego bro­dawki, czyli gru­czoły wydzie­la­jące żywicę, które pokry­wają młode gałę­zie. Sło­wia­nie zwali je łzami. Inną nazwą gatun­kową tej samej brzozy jest Betula pen­dula. Łaciń­skie słowo pen­dula ozna­cza to, co zwi­sa­jące. W umy­śle stro­nią­cym od swa­woli poja­wią się obrazy deli­kat­nych, poru­sza­nych wia­trem gałą­zek brzozy, i nic innego. Gałązki te wyra­stają z pnia, pokry­tego cha­rak­te­ry­styczną, białą, łusz­czącą się korą. Brzoza bro­daw­ko­wata jest chęt­nie sto­so­wana w zio­ło­lecz­nic­twie, podob­nie jak jej mniej popu­larna sio­stra: brzoza omszona (Betula pube­scens). Na szcze­gólną uwagę zasłu­guje rów­nież brzoza kar­ło­wata (Betula nana), krzew się­ga­jący zazwy­czaj metra wyso­ko­ści o pra­wie okrą­głych liściach. Nie­stety, brzoza kar­ło­wata, jedna z naj­pięk­niej­szych brzóz świata, należy do gatun­ków zagro­żo­nych wygi­nię­ciem w Euro­pie Środ­ko­wej.

Powie­dze­nie „wysoki jak brzoza i głupi jak koza” – nie­spra­wie­dliwe i obraź­liwe dla mądrych, a wręcz rezo­lut­nych stwo­rzeń, jakimi są kozy – oddaje prawdę doty­czącą brzóz bro­daw­ko­wa­tych. Te rosną bar­dzo szybko i mogą się­gnąć nawet 30 metrów. Doży­wają 120 lat, a wzrost zatrzy­mują zazwy­czaj dopiero po prze­kro­cze­niu sześć­dzie­siątki – cho­ciaż zda­rza się, że wysu­wają pień w stronę nieba nawet do 80 lat! Drzewo rośnie na pół­kuli pół­noc­nej – w Euro­pie, zachod­niej Sybe­rii, a także w Kana­dzie i na Ala­sce.

Brzoza nie jest wyma­ga­jąca, jeśli cho­dzi o gleby, pasuje jej różna wil­got­ność i można ją zna­leźć w lasach liścia­stych i mie­sza­nych. Pora­sta rów­nież wrzo­so­wi­ska i łąki, jest tam pio­nierką. Świet­nie znosi „trudne warunki życia, takie jak gwał­towne zmiany tem­pe­ra­tury i wil­got­no­ści oraz nie­do­statki skład­ni­ków odżyw­czych, ale wymaga dużo świa­tła do swego roz­woju. W warun­kach eks­pe­ry­men­tal­nych, przy cało­do­bo­wym oświe­tle­niu brzoza może wyro­snąć w ponad dwu­me­trowe drzewko w ciągu 10 mie­sięcy! Brzoza była jed­nym z pierw­szych drzew, które wró­ciły na nasze zie­mie po ostat­nim zlo­do­wa­ce­niu, jakieś 12 000 lat temu. Przez kolejne 3000 lat drzewo to pozo­sta­wało jed­nym z głów­nych gatun­ków laso­twór­czych, by póź­niej ustą­pić pod wpły­wem zacie­nie­nia przez inne drzewa liścia­ste”21. Poza tym, że roz­mnaża się łatwo i szybko – o ile ma dostęp do świa­tła – przy­śpie­sza powsta­wa­nie próch­nicy, i w ten szczo­dry spo­sób two­rzy dogodne warunki dla roz­woju innych drzew, a nawet lasów!

Właściwości

Naj­czę­ściej w zie­lar­stwie wyko­rzy­sty­wane są liście brzozy, które od maja do czerwca można zbie­rać z bocz­nych gałęzi. Czy­nić to należy z sza­cun­kiem i świa­do­mo­ścią, że zde­cy­do­wana więk­szość liści musi pozo­stać na drze­wie, aby utrzy­mać je w zdro­wiu. Naj­wię­cej war­to­ści mają młode liście pokryte żywicą, w któ­rych znaj­dują się mię­dzy innymi fla­wo­no­idy i kwas askor­bi­nowy. Liście można wysu­szyć i zapa­rzyć jak her­batę.

Napar z liści brzozy

Łyżka roz­drob­nio­nych liści Szklanka wrzą­cej wody

Liście zalać wrząt­kiem, przy­kryć i odsta­wić do nacią­gnię­cia na pół godziny.

Por­cja wzmac­nia­jąca na jeden dzień to dwie szklanki napoju. Napar działa odtru­wa­jąco, prze­ciw­o­brzę­kowo, prze­ciw­za­pal­nie i odka­ża­jąco. Sto­suje się go przy „prze­wle­kłych cho­ro­bach dróg moczo­wych, przy obrzę­kach na tle ner­kowo-ser­co­wym, a także zewnętrz­nie przy scho­rze­niach skóry: łojo­toku, łusz­czycy, trą­dziku, a także w pie­lę­gna­cji wło­sów”22. Napar uła­twia wyda­la­nie z orga­ni­zmu szko­dli­wych sub­stan­cji zwią­za­nych z prze­mianą mate­rii, zwłasz­cza soli, tym samym wspie­ra­jąc lecze­nie oty­ło­ści.

Biały kolor brzoza zawdzię­cza betu­li­nie, która wystę­puje w postaci kry­sta­licz­nych sku­pisk w korze, ale rów­nież liściach drzewa. Po raz pierw­szy wyizo­lo­wał ją Johann Tobias Lowitz w 1788 roku i to wła­śnie z kory brzozy bro­daw­ko­wej. Tym samym betu­lina stała się jedną z pierw­szych natu­ral­nych sub­stan­cji pozy­ska­nych z roślin. W Nepalu pasta z kory sto­so­wana jest na rany, ska­le­cze­nia i opa­rze­nia. W Bośni i Her­ce­go­wi­nie pro­dukty z brzozy sto­so­wane są na porost wło­sów i łupież. Co cie­kawe, betu­lina hamuje roz­wój wiru­sów, a także nowo­two­rów skóry (czer­niak) i mózgu (gle­jak)23. Poza tym wyka­zuje „dzia­ła­nie prze­ciw­za­palne, prze­ciw­aler­giczne, prze­ciw­bó­lowe, ochronne dla wątroby”24.

Z kory (koro­winy, a nie jej bia­łej, deli­kat­nej czę­ści słu­żą­cej nie­któ­rym, roman­tycz­nie uspo­so­bio­nym ludziom za pape­te­rię) wypala się rów­nież dzie­gieć – popu­larną od wie­ków bru­nat­no­czarną maź o cha­rak­te­ry­stycz­nym zapa­chu. Dzie­gieć działa odka­ża­jąco, anty­sep­tycz­nie i lecz­ni­czo na skórę oraz pro­blemy reu­ma­tyczne. Daw­niej na wsiach sto­so­wano go jak maść odstra­sza­jącą owady i sma­ro­wano nim skórę zwie­rząt hodow­la­nych. Poza tym w korze i drew­nie brzozy znaj­duje się ksy­lan, z któ­rego pro­du­kuje się ksy­li­tol, zwany cukrem brzo­zo­wym. Zde­cy­do­wa­nie zdrow­szy od zwy­kłego bia­łego cukru.

Na pniach brzozy można rów­nież natra­fić na nie­ape­tycz­nie wyglą­da­jące, ciemne grzyby zwane bły­sko­por­kiem pod­ko­ro­wym (Ino­no­tus obli­quus) albo włók­no­usz­kiem uko­śnym, a popu­lar­nie: czagą albo guzem brzozy. Przy­po­mi­nają zgru­białą, zwę­gloną korę i od dawna znane są w medy­cy­nie ludo­wej. Miesz­kańcy Sybe­rii nazy­wają je „darem Boga” i przy­pi­sują im wła­ści­wo­ści prze­ciw­za­palne, anty­no­wo­two­rowe, rege­ne­ru­jące wątrobę i sil­nie wzmac­nia­jące orga­nizm. Czagę można parzyć jak kakao albo kawę inkę, a w smaku przy­po­mina połą­cze­niu obu tych napoi.

Wizja

Mówią, że drzewa to krewni odle­głych gwiazd, czy raczej miesz­kań­ców odle­głych gwiazd. Mówią, że Pierw­sza Matka i Pierw­szy Ojciec wysłali kil­ka­na­ście misji, ale nie są zgodni, ile dokład­nie. Nie­któ­rzy z ple­mie­nia Daw­nych twier­dzą, że było ich dwa­na­ście, inni, że trzy­dzie­ści pięć. Mieli ruszyć po roz­le­głym wszech­świe­cie i zna­leźć naj­do­sko­nal­sze miej­sce dla roz­woju życia. Jedna z misji wylą­do­wała na pla­ne­cie zwa­nej Nie­bie­ską, Trze­cią albo Zie­mią. Tu miał wyda­rzyć się eks­pe­ry­ment okre­ślany imie­niem czło­wieka. Dzieci gwiazd zasie­dliły nową pla­netę. Przy­brały ciała drzew, istot, które łączą trzy światy – dolny, środ­kowy i górny. Przy­brały ciała istot, które prze­trwają kata­kli­zmy, zmiany kli­matu, wymie­ra­nie gatun­ków. Przy­brały ciała naj­wy­tr­wal­szych i dłu­go­wiecz­nych. Jedne miały żyć tylko kil­ka­set lat, tak jak buki, ale za to roz­mna­żać się nie­prze­rwa­nie, a swymi owo­cami kar­mić innych. Inne zyskały zdol­ność życia tysiące lat, jak sekwoje. Były i takie, które miały nauczyć się, jak żyć dzie­siątki tysięcy lat, niczym gaj topól osi­ko­wych, zwany Pando albo Drżą­cym Gigan­tem. Ale to nie wszystko, drzewa miały przy­go­to­wać warunki do życia dla innych – dawały tlen nie­zbędny do oddy­cha­nia, drewno do budowy domów i lekar­stwa, które umie­ściły w korze­niach, korze, owo­cach i liściach. I gdy wszystko zda­wało się być har­mo­nijne, a ewo­lu­cja dopiero roz­po­częła rzeź­bić kształt czło­wieka z gliny, sier­ści i kłów, na Ziemi wylą­do­wał zagu­biony sta­tek. Wysia­dły z niego naj­młod­sze z gwiazd. Nie znały porządku, powagi, ani dys­cy­pliny. Spóź­niły się całe wieki. Sta­rały się pośpiesz­nie wpa­so­wać, nało­żyły na sie­bie czarną korę, ale zostały zauwa­żone przez pozo­stałe drzewa i wygnane. Miały wró­cić do gwiezd­nego domu, wytłu­ma­czyć się przed Pierw­szą Matką i Pierw­szym Ojcem. Nie chciały, pro­siły, by dać im szansę, ale drzewa zako­rze­nione na Ziemi były nie­ustę­pliwe. Naj­młod­sze z gwiazd posta­wiły jed­nak na swoim. Pod­czas wio­sen­nej rów­no­nocy poro­zu­miały się z Tą, Która Uro­dziła Słońce i otrzy­mały od niej biel, gdyż pra­gnęły stać się nie­po­dobne do wszyst­kich innych drzew, by te nie mogły roz­po­znać w nich swo­ich krew­nych. Wypę­dzone z borów, pusz­czy i lasów roz­po­częły życie na obrze­żach. Przez tysiące lat wal­czyły o prze­trwa­nie i uzna­nie w oczach star­szy­zny drzew. Zgro­ma­dziły w korze lekar­stwa, nasma­ro­wały swoje liście słoń­cem, ule­gły namo­wom wia­tru, któ­remu pozwa­lały grać na swych gałę­ziach, a przede wszyst­kim kar­miły zie­mię próch­nicą. A w końcu, stare drzewa same zaczęły wzo­ro­wać się na naj­młod­szych, zwa­nych brzo­zami, które miały odwagę, by uczy­nić las tam, gdzie nie chciało rosnąć żadne drzewo.

Czereśnia

Rośnie na nie­wiel­kim leśnym wzgó­rzu w Morzę­ci­nie Wiel­kim i jest moją sio­strą. Zna­la­zła sobie miej­sce pomię­dzy świer­kami, brzo­zami, gro­madą buków i poje­dyn­czymi dębami. Gdy ją obej­muję, mogę połą­czyć palce lewej i pra­wej dłoni. Można uznać, że jak na cze­re­śnię, jest gruba. Swoją koroną, która wio­sną pokrywa się mnó­stwem bia­łych kwia­tów, góruje nad licz­nymi leśnymi drze­wami. Wydaje mi się, że prze­ży­li­śmy podobną liczbę lat. Cha­rak­ter ma prze­wrotny, psotny, zda­rzyło jej się nabrać mnie, a cza­sami i tych, któ­rych do niej przy­pro­wa­dzi­łem. Jest jak dzika tan­cerka, która pod­rywa do tańca, a nie­kiedy porzuca na par­kie­cie, zajęta wła­snym wiro­wa­niem. Innym razem koi, przy­po­mina o rado­ści z ist­nie­nia, a ja czuję się jak jej młod­szy bra­ci­szek, któ­rego dopa­dła i gil­go­cze. Gdy idę jej na spo­tka­nie, woła już z daleka. Zazwy­czaj zaczy­nam od przy­tu­le­nia, przy­kła­dam poli­czek do jej kory i słu­cham. Cza­sem opie­ram o nią plecy, wypa­truję wia­tru i sójek, albo sia­dam mię­dzy jej dłu­gimi, omszo­nymi korze­niami, i nie mogę się nadzi­wić: ile w niej życia.

Pliniusz Star­szy w swoim dziele Histo­ria natu­ralna twier­dzi, że cze­re­śnie tra­fiły do Rzymu z mia­sta Cera­sus w Pon­cie za sprawą Lukul­lusa. A dokład­nie Luciusa Lici­niusa Lucul­lusa – rzym­skiego poli­tyka i wodza, który popro­wa­dził legiony po kres Morza Czar­nego. W oko­licy współ­cze­snego, turec­kiego mia­sta Gire­sum, zwa­nego przed wie­kami Cera­sus, pod­glą­dał ptaki, które zaja­dały się okrą­głymi owo­cami wiśni pta­siej. Skosz­to­wał i prze­padł, z kre­te­sem. Spro­wa­dził do Rzymu drzewko i pod­czas jed­nej ze swych słyn­nych uczt poczę­sto­wał owo­cami cze­re­śni miesz­kań­ców Rzymu. Ci rów­nież prze­pa­dli. I jak głosi legenda, drzewka ze słod­kimi owo­cami na stałe zado­mo­wiły się w Euro­pie. Do roz­sła­wie­nia cze­re­śni we Fran­cji i na sta­rym kon­ty­nen­cie przy­czy­nił się Ludwik XIV, zwany Kró­lem Słońce. Gdy sta­wał przed obli­czem cze­re­śni, za nic miał swój kró­lew­ski maje­stat – łaził i ska­kał po drze­wach z mał­pią zręcz­no­ścią, by zja­dać naj­śwież­sze owoce.

I cho­ciaż cera­sus – wcze­śniej­sza łaciń­ska nazwa cze­re­śni dodaje wia­ry­god­no­ści sło­wom Pli­niu­sza Star­szego, to prze­czą im donie­sie­nia o drze­wach cze­re­śni, które wyprze­dziły Lukul­lusa, pora­sta­jąc zie­mie Gre­cji i Ita­lii. Cze­re­śnia naj­praw­do­po­dob­niej pocho­dzi z rejo­nów Morza Czar­nego – Bał­ka­nów, Kau­kazu, Azji Mniej­szej. Upra­wiali je już Etru­sko­wie. A wyko­pa­li­ska z wcze­snej epoki kamie­nia łupa­nego potwier­dzają, że zaja­dali się nimi rów­nież nasi odle­gli przod­ko­wie25.

Charakterystyka

Wyłącz­nie w sło­wiań­skich języ­kach ist­nieją cze­re­śnie i wiśnie. W języ­kach anglo­sa­skich, romań­skich i ger­mań­skich oba gatunki nazywa się wiśnią. Jedna jest słodką wiśnią, a druga jest… wiśnią. Ewen­tu­al­nie kwa­śną wiśnią, po angiel­sku: cherry i sweet cherry, a po nie­miecku: kir­sche i süßkirsche.

Cze­re­śnia (Pru­nus avium), zwana wiśnią pta­sią, wiśnią dziką czy trze­śnią, należy do rodziny różo­wa­tych. Upra­wiane w Pol­sce cze­re­śnie pocho­dzą zazwy­czaj wła­śnie od gatunku Pru­nus avium. Rodzime zie­mie cze­re­śni to Europa, Kau­kaz i Azja Zachod­nia, cho­ciaż upra­wiana jest rów­nież w Chi­nach i Ame­ryce Pół­noc­nej. W Pol­sce zbiory wahają się i to znacz­nie, od kil­ku­na­stu do kil­ku­dzie­się­ciu tysięcy ton rocz­nie.

Dzika cze­re­śnia może osią­gnąć nawet 25 metrów wyso­ko­ści. Pień jest strze­li­sty, rzadko z bocz­nymi pędami, pokryty ciemną, szarą albo czer­wo­no­brą­zową, cienką korą. Odmiany uprawne dzieli się na ser­cówki z owo­cami o mięk­kim miąż­szu, i chrząstki, z owo­cami o jędr­nym miąż­szu. Gdy skrzy­żuje się cze­re­śnię z wiśnią, powstaje cze­re­cha, któ­rej owoce są dzi­kie w smaku. Dłu­gość życia cze­re­śni zbli­żona jest do dłu­go­ści życia ludz­kiego – naj­bar­dziej wytrwałe osob­niki osią­gają, a nie­kiedy prze­kra­czają sto lat. Jajo­wate albo elip­tyczne liście od spodu są deli­kat­nie omszone, osa­dzone na sztyw­nych ogon­kach.

Cze­re­śnia bar­dzo wcze­śnie zaczyna wege­ta­cję – nie­kiedy kwit­nie już w kwiet­niu, ale jest bar­dzo wraż­liwa na przy­mrozki. Bywa i tak, że pąki kwia­towe zaczy­nają nabrzmie­wać już w marcu. Oczy­wi­ście drzewo jest mądre i potrafi zaha­mo­wać wzrost przy spadku tem­pe­ra­tury. Jed­nak przy­mrozki do minus trzech stopni mogą być zabój­cze dla pąków kwia­to­wych, kwia­tów i zawiąz­ków owo­ców. Ale to nie wszyst­kie wyzwa­nia sto­jące przed cze­re­śnią rosnącą w Pol­sce. Nasz kli­mat sprzyja rów­nież roz­wo­jowi raka bak­te­ryj­nego, który zadaje śmier­telne rany drzewu. Poza tym owoce są przy­sma­kiem pta­ków, dla­tego coraz czę­ściej drzewa w sadach cze­re­śnio­wych upra­wia się pod osło­nami chro­nią­cymi zarówno przed ulew­nym desz­czem, gra­dem, jak i pta­kami.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Kazi­mierz Moszyń­ski, Kul­tura ludowa Sło­wian, część II, Kul­tura duchowa, Pol­ska Aka­de­mia Umie­jęt­no­ści, Kra­ków 1934 [wróć]

2. Sta­ni­sław Świrko, Z gene­alo­gii Mic­kie­wi­czow­skiego Bau­blisa, „Rocz­nik Towa­rzy­stwa Lite­rac­kiego imie­nia Adama Mic­kie­wi­cza”, 4, 41-55, 1969 [wróć]

3.Lasy i zaro­śla. Zbio­ro­wi­ska roślinne Pol­ski, red. naukowa W. Matusz­kie­wicz, P. Sikor­ski, W. Szwed, M. Wierzba, PWN, War­szawa 2013 [wróć]

4. Hen­ryk Różań­ski, Quer­cus – dąb w fito­te­ra­pii, za https://rozan­ski.li/1193/quer­cus-dab-w-fito­te­ra­pii/ dostęp 2021.05.12 [wróć]

5. Ruta Kowal­ska, O czym szu­mią zioła. Porad­nik zio­ło­lecz­nic­twa, tom 1, Gra­bowo, 2020 [wróć]

6. Alek­san­der Oża­row­ski, Wacław Jaro­niew­ski. Rośliny lecz­ni­cze i ich zasto­so­wa­nie, Insty­tut Wydaw­ni­czy Związ­ków Zawo­do­wych, 1987 [wróć]

7. Peter Wohl­le­ben, Sekretne życie drzew, tłu­ma­cze­nie Ewa Kocha­now­ska, wyd. Otwarte, Kra­ków, 2016 [wróć]

8. Józef Ignacy Kra­szew­ski, Litwa: sta­ro­żytne dzieje, ustawy, język, wiara oby­czaje, pie­śni, przy­sło­wia, poda­nia i t.d. Histo­rya do XIII wieku, Tom 1, wydano w dru­karni Sta­ni­sława Strąb­skiego w 1847 roku [wróć]

9. Sta­ni­sława Gajew­ska, Obraz dębu i lipy w lite­ra­tu­rze pol­skiej i litew­skiej XIX – p. XX wieku. Stu­dium porów­naw­cze, Wileń­ski Uni­wer­sy­tet Peda­go­giczny, Wilno 2001 [wróć]

10. Kazi­mierz Moszyń­ski, Kul­tura ludowa Sło­wian, część II, Kul­tura duchowa, Pol­ska Aka­de­mia Umie­jęt­no­ści, Kra­ków 1934 [wróć]

11.Lasy i zaro­śla. Zbio­ro­wi­ska roślinne Pol­ski, red. naukowa W. Matusz­kie­wicz, P. Sikor­ski, W. Szwed, M. Wierzba, PWN, War­szawa 2013 [wróć]

12. Woj­ciech Ada­mow­ski, Ale lipy. Kró­le­stwo roślin, Matecz­nik Bia­ło­wie­ski 2/2009 [wróć]

13. Tomasz Samoj­lik, Drzewo wielce uży­teczne – histo­ria lipy drob­no­list­nej (Tilia cor­data) w Pusz­czy Bia­ło­wie­skiej, „Rocz­nik Den­dro­lo­giczny”, Vol. 53 – 2005 [wróć]

14. Joanna Kra­jew­ska, Wła­ści­wo­ści lecz­ni­cze kwia­to­sta­nów lipy (Tiliae inflo­re­scen­tia), Far­ma­ko­te­ra­pia – „Lek w Pol­sce”, 2014 [wróć]

15. Tamże [wróć]

16. Hen­ryk Różań­ski, Kwiat lipy – Flos (Inflo­re­scen­tia) Tiliae w fito­te­ra­pii, za: https://rozan­ski.li/397/kwiat-lipy-flos-inflo­re­scen­tia-tiliae-w-fito­te­ra­pii, dostęp 2021.05.18 [wróć]

17. Lao Tzu, Tao Te Ching, prze­ło­żył Woj­ciech P. P. Zie­liń­ski (www.tao-te-ching.8segment.pl) [wróć]

18. Sta­ni­sław Boni­facy Jun­dziłł, Bota­nika sto­so­wana, czyli wia­do­mość o wła­sno­ściach y uzy­ciu roslin w han­dlu, eko­no­mice, ręko­dzie­łach, o ich Oyczyź­nie, mno­że­niu, utrzy­my­wa­niu według układu Lin­ne­usza, w Dru­karni Dyece­zal­ney, Wilno 1799 [wróć]

19. Józef Gerald Wyżycki, Ziel­nik eko­no­miczno-tech­niczny, czyli opi­sa­nie drzew, krze­wów i roślin dziko rosną­cych w kraju, jako też przy­swo­jo­nych, z poka­za­niem użytku ich w eko­no­mice, ręko­dzie­łach, fabry­kach i medy­cy­nie domowéj, z wyszcze­gól­nie­niem jado­wi­tych i szko­dli­wych, oraz mogą­cych słu­żyć ku ozdo­bie ogro­dów i miesz­kań wiej­skich: Uło­żony dla gospo­da­rzy i gospo­dyń przez Józefa Gerald-Wyżyc­kiego, Tom 1, Selb­stverl., [Dr.:] Zawadzki, 1845 [wróć]

20. Tamże [wróć]

21. Woj­ciech Ada­mow­ski, Wysoki jak brzoza, Matecz­nik Bia­ło­wie­ski 2/2016, Biu­le­tyn Przy­rod­ni­czy Bia­ło­wie­skiego Parku Naro­do­wego [wróć]

22. Elż­bieta Kocio­łek-Bala­wej­der, Marta K. Żebrow­ska, Brzoza – kie­runki wyko­rzy­sta­nia bio­masy, „Nauki inży­nier­skie i tech­no­lo­gie”, Wydaw­nic­two Uni­wer­sy­tetu Eko­no­micz­nego we Wro­cła­wiu, 2009 [wróć]

23. Agata Kozioł, Ewa Gara­siń­ska-Pry­ciak, Bio­lo­giczna aktyw­ność betu­liny i zasto­so­wa­nie w kosme­tyce, „Kosme­to­lo­gia Este­tyczna”, 4/2016/vol. 5 [wróć]

24. Tamże [wróć]

25. Monika Kara­bela, Cze­re­śnia znana i nie­znana, „Pana­cea – Leki zio­łowe” nr 2(23), 2008 [wróć]