Worochtarium. Trójgłos literacki z dialogiem i monologami - Drul – Andruchowycz – Bojczenko - ebook

Worochtarium. Trójgłos literacki z dialogiem i monologami ebook

Drul – Andruchowycz – Bojczenko

0,0

Opis

„Worochtarium” to spokojna rozmowa trzech starych przyjaciół. Jest ona tak szczera i trafna, że chciałoby się siedzieć obok pisarzy, słuchać i od czasu do czasu włączyć się w rozmowę lub odwzajemnić uśmiech, będący cichym zrozumieniem. Rozmowę prowadzą Jurij Andruchowycz, Ołeksandr Bojczenko, moderuje Orest Drul. Rozmowy o narodzinach książek, krytyków i nagród literackich, nauczaniu rzemiosła literackiego. O rytmie i poczuciu mowy, o dobrym tekście, o poezji i prozie. O literaturze rosyjskiej i tłumaczeniu Biblii. O życiu. Aby zrozumieć te rozmowy, należy głębiej zanurzyć się w kreatywność artystów, zajrzeć do wewnętrznej kuchni procesu literackiego i stać się jego uczestnikiem.

Jurij Andruchowycz (ur. 1960 w Stanisławowie) – poeta, prozaik, eseista, tłumacz. Autor kilku tomików poetyckich, z których w Polsce wydano „Piosenki dla martwego koguta” (2005) i „Egzotyczne ptaki i rośliny” (2007), oraz licznych tomów prozy fabularnej i non-fiction, z których w polskich przekładach ukazały się: „Rekreacje” (1994, 1996), „Erz-herz-perc” (1996), „Moscoviada. Powieść grozy” (2000, 2004), „Moja Europa. Dwa eseje o Europie zwanej Środkową” (2000, wspólnie z Andrzejem Stasiukiem), „Ostatnie terytorium” (2002), „Perwersja” (2003), „Dwanaście kręgów” (2005), „Diabeł tkwi w serze” (2007), „Tajemnica. Zamiast powieści” (2008), „Leksykon miast intymnych” (2014), „Kochankowie Justycji” (2019). Poza tym w 2014 r. ukazała się przeprowadzona przez Pawła Smoleńskiego wywiad-rzeka „Szcze ne wmerła i nie umrze. Rozmowa z Jurijem Andruchowyczem”. Tłumacz m.in. Tadeusza Konwickiego, Brunona Schulza, Williama Shakespeare’a, Rainera Marii Rilkego, Heinricha von Kleista, Roberta Walsera, amerykańskich poetów lat 50. i 60. ХХ wieku. Utwory Jurija Andruchowycza tłumaczono na dwadzieścia języków. Laureat licznych nagród literackich, w tym Nagrody im. Herdera, Nagrody Pokoju im. Ericha-Marii Remarque’a, Nagrody Europejskiego Porozumienia Leipziger Buchpreis, Literackiej Nagrody Europy Środkowej „Angelus”, Nagrody im. Hanny Arendt, Nagrody Vilenica.

Ołeksandr Bojczenko (ur. 1970 w Czerniowcach) – krytyk literacki i badacz literatury, eseista, tłumacz. Autor zbiorów esejów: „Coś w rodzaju chautauqua” (2003), „Chautauqua plus” (2004), „Byle książka” (2001), „Moi wśród obcych” (2012), „Mniej/Więcej” (2015). Autor licznych przekładów z języka polskiego i rosyjskiego, tłumacz m.in. Tadeusza Borowskiego, Leszka Kołakowskiego, Marka Hłaski, Jerzego Pilcha, Olgi Tokarczuk, Andrzeja Stasiuka, Daniela Odiji. Wielokrotny stypendysta programu Gaude Polonia Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego RP. W 2014 r. został uhonorowany odznaką „Zasłużony dla Kultury Polskiej”. W Polsce nakładem Warsztatów Kultury ukazały się jego zbiory esejów „50 procent racji” (2016) oraz „Wasi, nasi oraz inni” (2018).

Orest Drul (ur. 1960 w Stryju) – dziennikarz, publicysta, politolog, analityk, redaktor naczelny czasopisma internetowego Zbruc.eu. W latach 80. współtworzył podziemne wydawnictwo „Jewszan-zil

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 277

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Kil­ka­set słów o tym, jak po­wstała ta książka

Po­mysł, że do­brze by­łoby moje roz­mowy za­równo z Ju­ri­jem An­dru­cho­wy­czem, jak i z Sasz­kiem Boj­czenką spi­sy­wać i pu­bli­ko­wać – bo je­śli są tak cie­kawe dla mnie, na pewno będą też cie­kawe dla wielu in­nych – przy­cho­dził mi do głowy prak­tycz­nie za każ­dym ra­zem, gdy ich spo­ty­ka­łem.

Co prawda, do na­stęp­nego, z re­guły nie­ocze­ki­wa­nego spo­tka­nia po­mysł ten ulat­niał się, aby przyjść po­now­nie, gdy te­mat roz­mowy scho­dził na in­te­re­su­jące kwe­stie. Czyli pra­wie za­wsze.

Je­stem pe­wien, że kie­dyś w końcu i tak do­szłoby do re­ali­za­cji tej świa­tłej idei, ale tu­taj w tym wstę­pie musi po­ja­wić się Dmy­tro Stre­to­wycz.

A było to tak. Pi­sze do mnie pew­nego razu wspo­mniany wy­żej Saszko i w post­scrip­tum do swo­jego ma­ila pyta, ja­kie mam plany na sier­pień. Opo­wie­dzia­łem mu o swo­ich pla­nach. Da­lej ci­sza i oto już Jurko, rów­nież wspo­mniany wy­żej, pyta się, czy nie chciał­bym w sierp­niu wy­rwać się na kilka dni do Wo­rochty. Po kilku ty­go­dniach dzwoni do mnie Dmy­tro Stre­to­wycz z pro­po­zy­cją nie do od­rzu­ce­nia: po­roz­ma­wiać przez trzy dni w Wo­roch­cie z An­dru­cho­wy­czem i Boj­czenką, spi­sać na­sze roz­mowy i wy­dać książkę.

Przy oka­zji wy­ja­śniło się, dla­czego w sierp­niu, dla­czego w Wo­roch­cie i dla­czego ja: Dmy­tro or­ga­ni­zuje pod Wo­rochtą kurs li­te­racki, w któ­rego ra­mach Saszko i Jurko mają po­pro­wa­dzić warsz­taty, będą tam przez trzy dni, i może tego by wy­star­czyło, ale mó­wią, że znają się jak łyse ko­nie i nie po­tra­fią sie­bie za­py­tać o coś waż­niej­szego – no bo ile już można za­da­wać so­bie na­wza­jem py­ta­nia, na które z góry zna się od­po­wie­dzi. Obaj zgo­dzili się, że to mnie wła­śnie po­trze­bują. Tak oto po­wstało to wo­roch­ta­rium, trój­głos z dia­lo­giem i mo­no­lo­gami. O tym, jak trój­głos zmie­nił się w dia­log (gdyż z ta­kimi roz­mów­cami z góry wia­domo, że bę­dzie spro­wa­dzał się do mo­no­lo­gów), czy­tel­nik do­wie się, je­żeli ze­chce prze­czy­tać tę książkę. Co się ty­czy wo­roch­ta­rium, ty­tuł ten za­su­ge­ro­wał Jurko; „za­su­ge­ro­wał” jest tu chyba nie do końca ade­kwat­nym okre­śle­niem, gdyż po pro­stu po­in­for­mo­wał nas po zre­da­go­wa­niu wszyst­kich tek­stów, że książka bę­dzie na­zy­wała się Wo­roch­ta­rium. „A cóż to ta­kiego?” – moje i Saszka py­ta­nie wy­da­wało się cał­kiem na­tu­ralne, mimo że obaj po­czu­li­śmy: to jest wła­śnie to, co chcie­li­śmy po­wie­dzieć. Do­brzy po­eci, jak wia­domo, mają in­tu­icyjne wy­czu­cie ję­zyka, a że Ju­rij An­dru­cho­wycz jest znacz­nie wię­cej niż do­brym po­etą, to po­zo­stało nam tylko wy­ja­śnić, co to zna­czy.

Pier­wot­nie -arium ozna­czało miej­sce gro­ma­dze­nia cze­goś, w tym ja­kiś zbiór, z upły­wem czasu ten drugi od­cień zna­cze­nia ode­rwał się od lo­ka­li­za­cji i za­czął żyć wła­snym ży­ciem se­man­tycz­nym. Wo­roch­ta­nie zaś, czyli ga­da­nie, mam­ro­ta­nie z od­cie­niem zna­cze­nio­wym gro­ma­dze­nia, zbie­ra­nia, na­le­żało, jak pi­szą stare księgi, do ty­po­wych prak­tyk mol­fa­rów. Mó­wiąc ina­czej, było to gro­ma­dze­nie ma­gicz­nych, „nie­zwy­kłych” wy­ra­zów i z tego wła­śnie po­wodu tak na­zy­wano le­gen­dar­nego de­zer­tera mol­fara, epo­nima Wo­rochty. Gdy wy­ło­ży­li­śmy to wszystko Jur­kowi, usły­sze­li­śmy zdzi­wione: „A nie mó­wi­łem?”.

Nie będę dłu­żej za­bie­rać czy­tel­ni­kom bez­cen­nego czasu, więc przejdźmy do na­szego wo­roch­ta­rium.

Orest Drul

Dzień pierw­szy

(10 sierp­nia 2017)

– Za­cznijmy ab ovo. Jak i kiedy, Jurku, po­czu­łeś chęć pi­sa­nia?

А: – O ile ten mo­ment w ogóle da się utrwa­lić w pa­mięci. Przy­po­mi­nam so­bie na przy­kład, że gdy nie po­tra­fi­łem jesz­cze sta­wiać pi­sa­nych li­ter, czyli nie cho­dzi­łem do szkoły, już od­twa­rza­łem ręcz­nie ja­kieś dru­ko­wane tek­sty wi­dziane w książ­kach. Ot, mniej wię­cej w ta­kim wieku, chyba pię­cio­let­nim lub gdzieś około tego. Przy­po­mi­nam so­bie te ze­szyty w kratkę i to, jak coś tam wy­peł­nia­łem dru­ko­wa­nymi li­te­rami. Nie­wąt­pli­wie stała za tym po­trzeba na­śla­do­wa­nia. Oczy­wi­ście od czasu do czasu znaj­dy­wało to kon­ty­nu­ację także w szkole, jako chęć pi­sa­nia cze­goś swo­jego. Pod wpły­wem tego, co prze­czy­ta­łem lub obej­rza­nego filmu, bądź też ja­kiejś opo­wie­ści za­sły­sza­nej od do­ro­słych. Tata i bab­cia byli bo­wiem bar­dzo pod tym wzglę­dem kre­atywni, tacy ty­powi opo­wia­da­cze hi­sto­rii. Chęć ta od razu zde­rzyła się jed­nak z pewną moją wadą fi­zyczną. Chyba można po­wie­dzieć, że jest to wada fi­zyczna: bar­dzo szybko mę­czę się, pi­sząc ręcz­nie. Nie lu­bię pi­sać. Jak­kol­wiek śmiesz­nie to brzmi.

– Wy­na­le­zie­nie kom­pu­tera z kla­wia­turą oka­zało się bar­dzo na cza­sie…

А: – No tak, ab­so­lut­nie, na bank. Ale naj­pierw była ma­szyna do pi­sa­nia. Bez niej ni­gdy bym nie za­czął pi­sać prozy. Był­bym wiecz­nym po­etą. Na­pi­sa­nie od­ręcz­nie wię­cej niż strony tek­stu to dla mnie ka­tu­sze nie do wy­trzy­ma­nia. Dla­tego też, kiedy w dzie­ciń­stwie za­bie­ra­łem się do za­pi­sy­wa­nia w ja­kimś gru­bym ze­szy­cie swo­jej „no­wej po­wie­ści”, ręka bar­dzo szybko mę­czyła się i tra­ci­łem za­in­te­re­so­wa­nie roz­po­czę­tym tek­stem. Po­rzu­ca­łem go na dru­giej, trze­ciej stro­nie. Strasz­nie mnie to wszystko nu­dziło, cho­ciaż wy­da­wało się, że na­wet cie­kawą hi­sto­rię wy­my­śli­łem. Dla­czego by nie opo­wie­dzieć jej w ca­ło­ści, od po­czątku do końca? Ale za­pi­sy­wa­nie – to był hor­ror. Zna­la­złem wtedy ta­kie uj­ście dla swo­jej wy­obraźni, że w kręgu przy­ja­ciół z klasy zo­sta­łem ta­kim so­bie wiecz­nym opo­wia­da­czem. Na prze­rwach, zwłasz­cza na dłu­giej prze­rwie, gro­ma­dzili się wo­kół mnie chło­paki z mo­jej klasy, ota­czali ta­kim oto ko­łem i ja, jak to się mówi, im­pro­wi­zo­wa­łem, re­la­cjo­nu­jąc im treść ja­kichś niby fil­mów. Sam tych fil­mów ni­gdy nie oglą­da­łem. Kto wie, czy w ogóle ist­niały. Chło­paki mi jed­nak wie­rzyli. Wi­docz­nie by­łem dość prze­ko­nu­jący… Jak na ich wy­ma­ga­nia, rzecz ja­sna. Albo też przy­naj­mniej w ja­kiś spo­sób po­ry­wa­łem ich tymi opo­wie­ściami, za­wra­ca­łem im w gło­wie…

– Te­raz by po­wie­dziano, że sze­rzy­łeś „fejki”?

А: – No, tak. To zna­czy, nie cał­kiem, bo „fejk” to w tym kon­tek­ście nie­wła­ściwy wy­raz. Weźmy na przy­kład bajkę – czyż jest fej­kiem? Sam jed­nak pod­nie­ca­łem się, da­wa­łem po­nieść. Na po­czątku, wy­daje się, nie mia­łem do­kład­nego planu, co wła­ści­wie będę im opo­wia­dał. Z cza­sem to jed­nak się zmie­niało, chyba na­bie­ra­łem wprawy. Bar­dzo czę­sto za­tem w trak­cie lek­cji po­prze­dza­ją­cej długą prze­rwę coś so­bie ob­my­śla­łem – ja­kieś wątki, zwroty ak­cji, szcze­góły. W tym wła­śnie sie­bie od­na­la­złem – była to moja szcze­gólna zdol­ność, któ­rej nie po­sia­dali inni, a która przy­no­siła mi praw­dziwe za­do­wo­le­nie. Wy­my­śla­nie i opo­wia­da­nie hi­sto­rii. Naj­waż­niej­sze zaś, że przy tym wszyst­kim uda­wało się uni­kać tego…

– Ba­nału?

A: – …uni­kać tego pro­blemu z pi­sa­niem od­ręcz­nym!

– A jaka to była klasa?

А: – No, po­wiedzmy, fak­tycz­nie trwało to bo­dajże do star­szych klas, co naj­mniej do siód­mej…

– A za­częło się?

А: – Za­częło się? W pierw­szej? Chyba w pierw­szej, no tak. I trwało, do­póki nie doj­rzały ja­kieś kry­tyczne me­cha­ni­zmy re­cep­cji mo­ich słu­cha­czy. Do tego stop­nia, że już nie da­łoby się im tak ła­two tych „fej­ków” wci­skać. Czas ba­jek mi­nął.

B: – Roz­mowa to do­bra sprawa: ty mó­wisz, a ja za­czy­nam wspo­mi­nać coś, o czym bym nie wspo­mniał, gdyby mnie sa­mego tak po pro­stu za­py­tano. Aku­rat na py­ta­nie, kiedy ze­chcia­łem pi­sać, mogę sta­now­czo od­po­wie­dzieć: ni­gdy nie chcia­łem, a i te­raz nie chcę. Przy czym pro­ble­mów z pi­sa­niem od­ręcz­nym ni­gdy nie mia­łem. Słu­chaj­cie, prze­cież cały dok­to­rat na­pi­sa­łem od­ręcz­nie. A za­nim go na­pi­sa­łem, tak samo od­ręcz­nie po­wy­pi­sy­wa­łem ja­kieś 500 stron róż­nych po­ten­cjal­nie przy­dat­nych cy­ta­tów. To była prze­cież pierw­sza po­łowa lat dzie­więć­dzie­sią­tych. Kom­pu­tera nie ma, in­ter­netu nie ma, zdi­gi­ta­li­zo­wa­nych zbio­rów nie ma, prze­sia­duj so­bie w bi­blio­te­kach i wy­pi­suj wszystko, co może się przy­dać. Nic dziw­nego, że te­raz nie lu­bię pi­sać. To zna­czy, lu­bię oglą­dać swoje tek­sty w „Zbruču”1 albo w ty­go­dniku „Kra­jina”, a jesz­cze bar­dziej lu­bię do­sta­wać za nie ho­no­ra­ria. Ale pi­sać – nie, nie lu­bię. Choć ro­zu­miem, że fi­lo­lo­gia była wy­zna­czona mi przez los od uro­dze­nia i da­rem­nie przez cały okres szkolny przed nią ucie­ka­łem ile sił w no­gach.

А: – O, a czy mogę od razu za­py­tać? W jaki mia­no­wi­cie spo­sób ucie­ka­łeś przed fi­lo­lo­gią w la­tach szkol­nych? Opusz­cza­łeś lek­cje li­te­ra­tury czy nie da­wa­łeś z sie­bie wszyst­kiego?

B.: – Nie, z lek­cji nie ucie­ka­łem, oceny mia­łem ce­lu­jące, ni­gdy nie my­śla­łem jed­nak, że pójdę na stu­dia fi­lo­lo­giczne.

– A o czym my­śla­łeś?

B: – Za­raz, za­raz. Skoro już za­czę­li­śmy o wa­dach, mam taką, że mu­szę od czasu do czasu od cze­goś się uza­leż­niać. W szkole moim głów­nym uza­leż­nie­niem była piłka. Dnie i noce spę­dza­łem na bo­isku, czy­ta­łem zaś tylko po to, aby otrzy­mać ocenę. No, i wśród tych lek­tur nie było nic szcze­gól­nego do czy­ta­nia. Mamy ten pro­blem do dziś: lek­cje li­te­ra­tury ukra­iń­skiej są dla dzie­cia­ków nudne. I nie jest to wina ani sa­mych uczniów, ani li­te­ra­tury, tylko wła­śnie pod­stawy pro­gra­mo­wej, która nie uwzględ­nia psy­cho­lo­gii wie­ko­wej. Dzieło li­te­rac­kie jako ta­kie może być wręcz ge­nialne, ale je­śli nie opo­wiada o tym, co mar­twi na przy­kład na­sto­latka, ten na­sto­la­tek po­zo­sta­nie na nie obo­jętny. Ot, ro­śnie so­bie taki chło­pak, prze­cho­dzi doj­rze­wa­nie, ma­rzy o róż­nych przy­go­dach, wy­czy­nach i mi­ło­snych pod­bo­jach. A jemu się pro­po­nuje po­chy­lić nad lo­sem „za­witki”, ude­rzać w skały pierś i nie za­po­mi­nać o strasz­nych ra­nach na­ro­do­wych2. W ja­kim wieku? Ma­jąc 14–16 lat? Jak bar­dzo trzeba być zbo­czo­nym, aby w tym wieku, za­miast o pier­siach ko­le­żanki z klasy, my­śleć o ra­nach na­ro­do­wych? Nie wiem, pierw­szą książką, którą po­lu­bi­łem w szkole, był Bo­ha­ter na­szych cza­sów Ler­mon­towa. Miała w so­bie wszystko, co mnie in­te­re­so­wało: cy­niczny ro­man­tyk, który ni­czego się nie boi, wdaje się w po­je­dynki, za­wraca ko­bie­tom w gło­wach i dow­cip­nie szy­dzi z oto­cze­nia. Po­wo­dze­nie wśród ko­biet i mę­skie sa­mo­utwier­dze­nie – oto czym można przy­cią­gnąć uwagę na­sto­latka. Póź­niej, gdy już w do­ro­słym wieku czyta się li­te­ra­turę ukra­iń­ską, od­naj­duje się cie­kawe rze­czy za­równo u Ne­czuja-Le­wic­kiego, jak i Pa­nasa Myr­nego oraz…

А: – …Marko Wow­czok.

B: – A do­kład­niej jej męża, który po­noć na­pi­sał za­miast tej „pierw­szej lep­szej ka­capki” utwory w ję­zyku ukra­iń­skim. Tak czy owak, nie­ła­two za­in­te­re­so­wać tym mło­dzież szkolną. Do czego jed­nak pro­wa­dzę? Moja mama jest ukra­inistką i przez całe ży­cie pra­co­wała jako na­uczy­cielka ję­zyka i li­te­ra­tury ukra­iń­skiej w szkole. W ciążę z ko­lei za­szła na pią­tym roku stu­diów, no­siła mnie i rów­no­le­gle za­li­czała se­sję, pi­sała pracę dy­plo­mową. Można po­wie­dzieć, że we dwójkę pi­sa­li­śmy tę pracę i we dwójkę otrzy­ma­li­śmy dy­plom.

– Czyli ukra­ini­stykę masz w ge­nach: jesz­cze nie zdą­ży­łeś się uro­dzić, a już wszystko było prze­są­dzone…

B: – Z tym że do końca klasy ma­tu­ral­nej nie wie­dzia­łem o tym. Na­to­miast gdy już mia­łem iść na stu­dia, wy­bra­łem fi­lo­lo­gię z bar­dzo pro­stego po­wodu: prze­wer­to­wa­łem pro­gramy i zo­ba­czy­łem, że to jest je­dyny kie­ru­nek, na jaki można zdać bez przy­go­to­wa­nia. Bo z fi­zyki bra­ko­wało mi ja­kieś 70 pro­cent wie­dzy, z che­mii 60 pro­cent, z ma­te­ma­tyki 50, a z fi­lo­lo­gii bra­ków nie mia­łem.

A: – Liczba kan­dy­da­tów chyba też była mniej­sza niż na ja­kąś fi­zykę czy che­mię?

B: – Być może, do­kład­nie nie pa­mię­tam. My­śmy mieli po­nad cztery osoby na jedno miej­sce.

– Wy­bra­łeś ukra­ini­stykę?

B: – Po na­ucze­niu się na pa­mięć ca­łego Ler­mon­towa? Skądże, była to fi­lo­lo­gia ro­syj­ska. Z jedną szczę­śliwą dla mnie ano­ma­lią. Ru­sy­cy­stykę na Uni­wer­sy­te­cie Czer­nio­wiec­kim two­rzyły trzy ka­te­dry: Ka­te­dra Ję­zyka Ro­syj­skiego, Ka­te­dra Li­te­ra­tury Ro­syj­skiej oraz – taki oto pa­ra­doks – Ka­te­dra Teo­rii Li­te­ra­tury i Li­te­ra­tury Po­wszech­nej. Stu­den­tów przy­dzie­lano do grup za­ję­cio­wych, nie py­ta­jąc o zda­nie. Mnie za­pi­sano do grupy ję­zy­ko­wej. Przez pierw­sze dwa lata nie miało to żad­nego zna­cze­nia. Na trze­cim roku za­czy­nała się jed­nak spe­cja­li­za­cja, to zna­czy, że dla każ­dej grupy pro­wa­dzono inne wy­kłady mo­no­gra­ficzne, or­ga­ni­zo­wano dzia­łal­ność na­ukowo-ba­daw­czą stu­den­tów, były inne te­maty prac rocz­nych, a na­stęp­nie dy­plo­mo­wych. Wtedy też wy­wal­czy­łem dla sie­bie prze­nie­sie­nie na spe­cja­li­za­cję z teo­rii li­te­ra­tury i li­te­ra­tury po­wszech­nej. W tam­tej ka­te­drze pra­co­wali naj­lepsi moim zda­niem wy­kła­dowcy, nie­któ­rych Jurko zna: pro­fe­sor Woł­kow, Pe­tro Ry­chło, Bo­rys Iwa­niuk, Ihor Zwa­rycz… Były to lata przed upad­kiem So­wie­tów, kiedy na ukra­ini­styce re­wo­lu­cyjni de­mo­kraci Szew­czenko i Franko wciąż przy­śpie­szali na­dej­ście Wiel­kiego Paź­dzier­nika. Tym­cza­sem my­śmy zgłę­biali Joyce’a, Kafkę, Ca­musa, sto­so­wa­li­śmy me­tody for­ma­li­zmu, struk­tu­ra­li­zmu, post­struk­tu­ra­li­zmu, dys­ku­to­wa­li­śmy na za­ję­ciach – jed­nym sło­wem, pro­wa­dzi­li­śmy nor­malne ży­cie aka­de­mic­kie.

– Czyli na ru­sy­cy­styce wy­kła­dano wam teo­rię li­te­ra­tury na pod­sta­wie nie­ro­syj­skich wzor­ców?

B: – Róż­nych. Z tym że z ad­mi­ni­stra­cyj­nego punktu wi­dze­nia był taki pa­ra­doks: Ka­te­dra Teo­rii Li­te­ra­tury i Li­te­ra­tury Po­wszech­nej na­le­żała do Od­działu Fi­lo­lo­gii Ro­syj­skiej. Co już mó­wić o teo­rii, gdy cała li­te­ra­tura po­wszechna oka­zy­wała się jakby czę­ścią ro­syj­skiej, a nie na od­wrót.

A: – Ja tylko pa­mię­tam, że w pro­gra­mie szkol­nym – nie trzeba tu iść aż na uni­wer­sy­tet – mie­li­śmy ja­kieś pod­stawy li­te­ra­tury po­wszech­nej, za­czy­na­jąc na przy­kład od Ho­mera. Mimo że szkoła była ukra­iń­ska, czyli z ukra­iń­skim ję­zy­kiem na­ucza­nia, tamte lek­cje li­te­ra­tury po­wszech­nej od­by­wały się w ra­mach kursu li­te­ra­tury ro­syj­skiej. No i pro­wa­dziła je aku­rat na­sza pani od ro­syj­skiego, przy­bli­żała nam za­równo Ho­mera, jak i, po­wiedzmy, Sha­ke­spe­are’a. O ile w ogóle mie­li­śmy w lek­tu­rach cho­ciaż tro­chę Sha­ke­spe­are’a, bo do­kład­nie nie pa­mię­tam. By­rona jed­nak prze­ra­bia­li­śmy na pewno.

B: – Jamby i tro­cheje chyba też mie­li­ście?

A: – Teo­ria li­te­ra­tury? Do­kład­nie mó­wiąc, sys­temy wer­sy­fi­ka­cyjne? Nie, tego już nie pa­mię­tam tak wy­raź­nie, czy w ogóle mie­li­śmy to w szkole. Chyba mu­siało być coś ta­kiego, ja­kieś pod­stawy. Gdyby jed­nak ktoś ze­chciał się do­wie­dzieć, dla­czego niby czy­tamy Ho­mera i Sha­ke­spe­are’a po ro­syj­sku, pa­dłaby taka od­po­wiedź, że prze­cież nie ist­nieją prze­kłady ukra­iń­skie. Choć te prze­kłady ist­niały. Tylko urzęd­nicy w Mi­ni­ster­stwie Edu­ka­cji mocno ich się bali, gdyż po­łowa z tłu­ma­czy była za­ka­zana jako dy­sy­denci i pół-dy­sy­denci.

– No nie, są­dzę, że cho­dziło o tłu­ma­czy: li­nia par­tii pro­wa­dziła w ta­kim kie­runku, że wszyst­kie niu­anse li­te­ra­tury świa­to­wej można od­dać tylko w ję­zyku ro­syj­skim…

A: – No tak, poza tym można jesz­cze za­sto­so­wać teo­rię spi­skową. Że de­cy­zje o tym wszyst­kim zo­stały pod­jęte gdzieś na sa­mej gó­rze. I że były wła­śnie ta­kie: wszystko, co ro­syj­skie, co jest w ję­zyku ro­syj­skim, ko­ja­rzyć ze wszyst­kim, co atrak­cyjne, cie­kawe, świa­towe. Wszystko, co ukra­iń­skie zaś – z nud­nym, za­ścian­ko­wym. A było prze­cież nieco ina­czej.

– Spi­sek czy nie, ale wy­tyczne były ja­sne i pre­cy­zyjne: spro­wa­dzać li­te­ra­turę ukra­iń­ską do za­ścian­ko­wego, ma­ło­mia­stecz­ko­wego po­ziomu, a ści­ślej mó­wiąc, do po­ziomu ru­sty­kal­nego, folk­lo­ry­stycz­nego.

A: – Ale te wy­tyczne to tylko część tam­tego spi­sku.

B: – Cho­ciaż post fac­tum oka­zało się, że nie jest tak źle. Bo nie­chcący wbi­jano nam do głowy, że li­te­ra­tura ro­syj­ska to jed­nak obca, a nie ro­dzima.

A: – Do­kład­nie. Bliż­nieje za­ru­bieżje3.

B: – No, to co, może wró­cimy do po­cząt­ków… Czy pa­mię­tasz, Jurku, jak na­pi­sa­łeś na przy­kład swój pierw­szy wiersz?

– Ale naj­pierw eg­zy­sten­cjalne dla mnie py­ta­nie: czy ła­two szły wam wy­pra­co­wa­nia w szkole, to zna­czy czy już wtedy prze­ja­wiały się skłon­no­ści do li­te­ra­tury? Bo w moim przy­padku, jak spo­glą­dam wstecz, przez dłuż­szy czas po ma­tu­rze na­cho­dził mnie okropny sen: niby wie­czo­rem przy­po­mi­nam so­bie, że na ju­tro trzeba przy­nieść do szkoły wy­pra­co­wa­nie, i sie­dzę przed pu­stą kartką z rów­nie pu­stą głową. Do­piero po do­świad­cze­niach w ga­ze­cie „Po­stup”, kiedy ar­ty­kuł trzeba było na­pi­sać w ciągu go­dziny, dwóch, kosz­mary znik­nęły.

А: – Wy­pra­co­wa­nia z lek­tur?

– No tak, z lek­tur. Czy też, dajmy na to, na wolny te­mat.

А: – Na wolny te­mat pra­wie nie było. Je­żeli cho­dzi o te z lek­tur, z re­guły na­uczy­cielki – za­równo ta od ukra­iń­skiego, jak i ta od ro­syj­skiego – za­chwa­lały je i od­czy­ty­wały na głos na fo­rum klasy, aby wszy­scy wie­dzieli, jak na­prawdę można pi­sać wy­pra­co­wa­nia szkolne. To dla­tego, że po­zwa­la­łem so­bie na mak­sy­mal­nie twór­cze do tego po­dej­ście. I rze­czy­wi­ście wy­ra­ża­łem wła­sną opi­nię co do tego lub in­nego epi­zodu, tej lub in­nej po­staci, i ja­koś mi się to uda­wało, chyba prze­ko­nu­jąco. Póź­niej roz­wi­jało się to w ten spo­sób, że za­częto wy­sy­łać mnie na różne miej­skie, mię­dzy­mia­stowe, ob­wo­dowe i tym po­dobne olim­piady. Chyba też wszę­dzie wy­gry­wa­łem. Czy to źle, że tak nie­skrom­nie o tym wspo­mi­nam?

B: – Wcze­śniej czy póź­niej prawda wy­la­złaby jed­nak z worka.

– Czyli już wtedy by­łeś naj­lep­szy ze wszyst­kich?

A: – No, chyba tylko na tym tle aż tak do­brze wy­glą­da­łem. Być może całe tło było tak przy­gnę­bia­jące, że by­łem bo­ha­te­rem. Tak czy owak, kiedy mie­li­śmy bal ma­tu­ralny, by­łem już zwy­cięzcą wszyst­kich moż­li­wych olim­piad, chyba z wy­jąt­kiem re­pu­bli­kań­skiej – tam z ja­kie­goś po­wodu mnie nie wy­słano. Tym­cza­sem do nas na bal przy­szedł – spe­cjal­nie, żeby ze mną po­roz­ma­wiać – oj­ciec jed­nego z na­szych ma­tu­rzy­stów, chło­paka z rów­no­le­głej klasy. Zaj­mo­wał się pracą ide­olo­giczną, był in­struk­to­rem ko­mi­tetu ob­wo­do­wego par­tii do ja­kichś tam spraw pra­so­wych. No, i był też jed­nym z człon­ków jury, które przy­znało mi zwy­cię­stwo w olim­pia­dzie i nie­jed­no­krot­nie wy­ra­żał swój za­chwyt, a tu zja­wił się, aby po­znać mnie oso­bi­ście i od­ra­dzać mi pój­ście na stu­dia na In­sty­tut Po­li­gra­ficzny. Wie­dział już bo­wiem o moim za­mia­rze iść na stu­dia dzien­ni­kar­skie, ale nie na uni­wer­sy­tet, tylko do „po­li­grafa”. No, i mówi do mnie: „Po pierw­sze je­steś nie dzien­ni­ka­rzem, tylko li­te­ra­tem. Po dru­gie – jaki tam znów «po­li­graf»! Prze­cież to w ogóle nie jest to, ta uczel­nia nie ma żad­nego au­to­ry­tetu, zmar­nie­jesz tam w nu­dzie i tę­po­cie. Uni­wer­sy­tet Lwow­ski, fi­lo­lo­gia ukra­iń­ska – tylko to jest dla cie­bie!”. Wy­słu­cha­łem go tro­chę zmar­twiony i po­wie­dzia­łem: „Swo­jej de­cy­zji już nie zmie­nię”. W ten spo­sób re­asu­muję już, dzięki Bogu, swoje lata szkolne.

– Po­sze­dłeś na dzien­ni­kar­stwo czy na edy­tor­stwo?

A: – To jest to samo. Edy­tor­stwo mie­li­śmy już jako spe­cja­li­za­cję, a w dy­plo­mach wszy­scy mamy: „dzien­ni­karz”.

– Saszko, a ty mia­łeś pro­blemy z wy­pra­co­wa­niami?

B: – Nie, nie mia­łem. Wy­pra­co­wa­nia szły mi się ła­two i, wszystko wska­zuje na to, że były kiep­skie, gdyż za­wsze do­sta­wa­łem za nie oceny ce­lu­jące. A za­tem z punktu wi­dze­nia so­wiec­kiej szkoły pi­sa­łem po­praw­nie, i to wła­śnie mu­siało być złe. Czyli do­brze w sen­sie re­wo­lu­cyjno-de­mo­kra­tycz­nym. Na­sza bar­dzo su­rowa pani od ro­syj­skiego cza­sami mó­wiła o mnie: „Po­pa­trz­cie no tylko, ro­śnie nowy Bie­lin­ski”. Dzięki cho­ciaż za to, że nie Pi­sa­riew. Ja­kichś roz­pra­wek ze szkoły już so­bie nie przy­po­mnę, do­kład­nie pa­mię­tam jed­nak, że na eg­za­mi­nie na uni­wer­sy­tet pi­sa­łem wy­pra­co­wa­nie na wolny te­mat. O, prze­cież to można ode­brać jako znak losu. No bo czym jest wy­pra­co­wa­nie na wolny te­mat? Fe­lie­to­nem. Z tym że wtedy nie było jesz­cze gdzie ich pu­bli­ko­wać, a gdyby na­wet było, nikt by mi, smar­ka­czowi, nie za­pro­po­no­wał. Za to te­raz pi­szę wy­pra­co­wa­nia na wolny te­mat, ile się tylko da.

А: – W moim zaś przy­padku – mó­wię po­now­nie o pi­sa­niu szkol­nych wy­pra­co­wań – wy­ni­kało to także z ta­kiej pod­świa­do­mej kon­te­sta­cji ba­na­łów. Zbyt czę­sto po­wta­rzana tu i ów­dzie teza lub ja­kiś, jak to się te­raz mówi, mem, bu­dzi we mnie pewną iry­ta­cję. Poza tym, z po­wodu ele­men­tar­nego le­ni­stwa nie chcia­łem prze­pi­sy­wać wszyst­kich tych ba­na­łów z pod­ręcz­nika. Dla­tego też wo­la­łem za­cho­wy­wać się w spo­sób twór­czy. A za­tem coś z lek­tury obo­wiąz­ko­wej czy­ta­łem, ja­kieś roz­działy, strony. A po­tem sia­da­łem i pi­sa­łem so­bie tak, jak to wszystko zro­zu­mia­łem i co o tym my­ślę. Oka­zy­wało się przy tym, że ta moja pi­sa­nina tra­fiała w punkt, na­wet na­uczy­cielki pod­kre­ślały: „po­pa­trz­cie, dzieci, jaka sa­mo­dziel­ność my­śle­nia, ja­kie ory­gi­nalne wła­sne po­dej­ście – wi­dać, że ten uczeń czy­tał chre­sto­ma­tię nie bez­myśl­nie, tylko czuj­nie na­słu­chu­jąc”. No, i tak da­lej. Przy­czyna zaś była wciąż ta sama: nie lu­bię pi­sać od­ręcz­nie.

– A nie pró­bo­wa­łeś dyk­to­wać swo­ich tek­stów na głos?

A: – Fak­tycz­nie nie. Mimo że po­ja­wia się u mnie ten po­mysł – je­śli pa­mię­tasz, w Per­wer­sji. Stach Per­fecki za­wsze ma przy so­bie dyk­ta­fon. Z tym że nie tyle do dyk­to­wa­nia wiel­kich ob­ję­to­ściowo dzieł, co w funk­cji no­tat­nika. Czyli wy­my­ślił dla sie­bie taką grę: prze­wi­nął się ja­kiś po­mysł, rym, sko­ja­rze­nie – wci­snął gu­zik i wy­po­wie­dział to do dyk­ta­fonu. Utrwa­lił. Mnie jako au­to­rowi tych „no­ta­tek Per­fec­kiego na dyk­ta­fon” ten chwyt po­zwa­lał na za­bawę ze sty­li­styką opo­wie­ści. To zna­czy, mu­szę so­bie naj­pierw wy­obra­zić, że ten tekst nie był za­pi­sany, tylko zo­stał za­re­je­stro­wany na dyk­ta­fo­nie, a po­tem pró­bo­wać od­two­rzyć go na pi­śmie – to już nieco am­bit­niej­sze za­da­nie twór­cze. Póź­niej tro­chę roz­wi­ną­łem je w Ta­jem­nicy. Swoją drogą na­dal mnie to in­te­re­suje.

– Za­in­spi­ro­wał cię do ta­kiego ob­razu Per­fec­kiego agent Co­oper z Mia­steczka Twin Pe­aks?

А: – Hm! Nie bar­dzo ro­zu­miem twój skrót my­ślowy.

– Pa­mię­tasz, wszyst­kich nas za­dzi­wiał tym, że swo­ich re­flek­sji nie za­pi­sy­wał w no­te­sie, tylko na­gry­wał na dyk­ta­fon.

А: – Rze­czy­wi­ście? Bo zdą­ży­łem już za­po­mnieć, że miał taką ce­chę. Nie, wtedy nie oglą­da­łem jesz­cze Mia­steczka Twin Pe­aks.

B: – Czy ten se­rial nie uka­zał się póź­niej?

А: – Nie, Mia­steczko Twin Pe­aks uka­zało się w roku 1990, a u nas po­ka­zy­wano je już po upadku ZSRR. Albo za póź­nych So­wie­tów. Per­wer­sję zaś pi­sa­łem, kiedy Twin Pe­aks zo­stało już po­ka­zane w te­le­wi­zji i się skoń­czyło. Wtedy nie oglą­da­łem jed­nak tego se­rialu i nie wie­dzia­łem o nim zbyt dużo. Sły­sza­łem z na­zwy, że jest co ta­kiego. Nie, nie, to u mnie ra­czej coś za­dzia­łało na po­zio­mie in­tu­icyj­nym, gdy le­pi­łem po­stać Per­fec­kiego, czyli ze­staw ja­kichś dzi­wactw, bo prze­cież po­wi­nien być szcze­gólny, dziwny. Ot, dla przy­kładu, jego dzi­wac­twem jest to, że swo­ich po­my­słów nie za­pi­suje w no­te­sie, tylko na­grywa na dyk­ta­fon.

– Nie jest to je­dyny, że tak po­wiem, jego bzik.

А: – No tak, to tylko je­den z dro­bia­zgów, które wy­róż­niają go w ów­cze­snym tłu­mie.

– A wła­śnie, na­wia­sem mó­wiąc: na ile ten Per­fecki jest tobą?

А: – Jak więc tu od­po­wie­dzieć? Na ile? Nie po­tra­fię tego po­dać w pro­cen­tach. Po­wie­dzieć, że w po­ło­wie czy jak? W pew­nych ce­chach cał­ko­wi­cie jest mną, w in­nych znów nie jest. Na przy­kład w tym, że jego zna­kiem zo­diaku, po­dob­nie jak moim, są Ryby, nie ma tu żad­nego przy­padku, gdyż trzeba mi było znać jego psy­chikę jak wła­sną. Przy­pu­ści­łem za­tem z dużą dawką praw­do­po­do­bień­stwa, że osoba spod tego sa­mego znaku zo­dia­kal­nego może mieć ja­kieś po­dobne psy­cho­lo­giczne fa­na­be­rie, może być z grub­sza w czymś taka sama. Ana­lo­giczna. Był to więc od sa­mego po­czątku świa­domy wy­bór, dzięki któ­remu głę­biej za­nu­rzy­łem się w ca­łej tej ryb­nej sym­bo­lice, bar­dzo na­sy­co­nej pod ką­tem kul­tu­ro­znaw­czym i świet­nie przy­sta­ją­cym do We­ne­cji jako to­posu, w któ­rym cała ta ak­cja się roz­grywa. Je­den z pier­wot­nych ty­tu­łów, które mia­łem, to Ryba w wo­dzie. Tyle że mniej wię­cej w tym sa­mym cza­sie uka­zała się po­wieść Ma­rio Var­gasa Llosy pod tym sa­mym ty­tu­łem4. Po­dobno jego au­to­bio­gra­fia po­li­tyczna. Za­czą­łem więc w stra­żac­kim tem­pie szu­kać dla swej po­wie­ści ja­kie­goś in­nego ty­tułu. Od­bie­głem już jed­nak od od­po­wie­dzi na twoje py­ta­nie. Mó­wi­łem je­dy­nie o tym, że bar­dzo świa­do­mie kie­ro­wa­łem się tym, by mój bo­ha­ter w du­żym stop­niu był taki, jak ja. Mimo że jed­no­cze­śnie wie­dzia­łem: ka­te­go­rycz­nie nie można ro­bić ja­kie­goś ta­kiego stu­pro­cen­to­wego sie­bie.

B: – To jest taki ty­powy błąd po­cząt­ku­ją­cego pi­sa­rza: two­rzyć bo­ha­tera na swój wzór.

А: – No, ale po­cząt­ku­jący Ler­mon­tow tak wła­śnie uczy­nił, przy czym z twoim ulu­bio­nym bo­ha­te­rem.

B: – Za­strzegł prze­cież w przed­mo­wie, że to nie jest au­to­por­tret, i po­na­rze­kał na pro­sto­dusz­ność pu­blicz­no­ści. Spró­bo­wał wy­ja­śnić, że nie na­leży my­lić…

– …bo­ha­tera li­rycz­nego z au­to­rem, jak na­uczano nas w szkole.

А: – Ow­szem, a bo­ha­tera epic­kiego tym bar­dziej. Bo­ha­tera li­rycz­nego – to jesz­cze jako tako.

– Czyli w pew­nym stop­niu twój bo­ha­ter to nie­zre­ali­zo­wany ty, nie­zre­ali­zo­wany nie w sen­sie twór­czym, tylko w tym sen­sie, że tak mo­głoby uło­żyć się twoje ży­cie, gdy­byś w punk­tach bi­fur­ka­cji wy­brał al­ter­na­tywne opcje…

А: – Ot, znowu. Nie, nie mogę po­wie­dzieć, że we wszyst­kim temu Per­fec­kiemu za­zdrosz­czę. Że jest taki i taki, a ja tego nie osią­gną­łem – po czę­ści tak jest, ale nie do końca. Dla­tego, że dla mnie miał być przede wszyst­kim, jak już mó­wi­łem, czło­wie­kiem, który nie jest po pro­stu dzi­wa­kiem, tylko po­trafi za­dzi­wiać i być nie­prze­wi­dy­walny. Jego dzia­ła­nia miały za­tem być alo­giczne, czyli po­zba­wione lo­giki, a na­wet dą­że­nia do lo­giki. Jest to jed­nak tylko jedna z opcji, po­nie­waż to tego ro­dzaju po­wieść na­sta­wiona na współ­two­rze­nie, czy­tel­nicy mogą za­tem od­na­leźć łań­cuch lo­giczny w tym, co na pierw­szy rzut oka wy­daje się alo­giczne. Po­dob­nie jak nor­malne, ra­cjo­nalne wy­ja­śnie­nia. Dla­tego też naj­bar­dziej zaj­mu­jąca dla mnie w ca­łej tej za­ba­wie była wła­śnie owa wie­lo­op­cjo­nal­ność. Do­piero póź­niej, wiele lat po tym, mia­łem do czy­nie­nia z sy­tu­acją, kiedy na pod­sta­wie mo­jej po­wie­ści miał być krę­cony film, i tam­ten re­ży­ser, który wtedy się za to za­bie­rał, za­czął mnie ura­biać, bym na­pi­sał sce­na­riusz. Mó­wi­łem mu: „Wiesz, nie kręci mnie po­nowne wra­ca­nie, tym bar­dziej po tylu la­tach, do tego ma­te­riału i pi­sa­nie sce­na­riu­sza”. Po­tra­fił mnie jed­nak po kilku nie­uda­nych po­dej­ściach za­in­te­re­so­wać: „Ale prze­cież tam tyle nie­do­po­wie­dzia­nych wie­lo­op­cjo­nal­nych miejsc, że mo­żesz przy­jąć taką za­sadę, że w fil­mie bę­dzie wszystko, czego nie było w po­wie­ści, ale co by się wkom­po­no­wało! Mo­głoby się wy­da­rzyć, nie ko­li­du­jąc z fa­bułą! Po pro­stu gdzieś w tek­ście po­wie­ści jest to drobne na­po­mknię­cie, gdzie in­dziej fi­gura prze­mil­cze­nia. W tek­ście sce­na­riu­sza na­to­miast mo­żesz roz­wi­nąć to w hi­sto­rię, w epi­zod”.

– Per­fecki tym­cza­sem żyje swoim, już nie­za­leż­nym od cie­bie ży­ciem. Nie wiem, czy czy­ta­łeś, ist­nieją ba­da­nia na te­mat Per­fec­kiego w li­te­ra­tu­rze, i wszy­scy ci li­te­raccy Per­feccy mie­liby być mi­sty­fi­ka­cją An­dru­cho­wy­cza. W na­szym „Po­stu­pie” pu­bli­ko­wano Hi­sto­rię Kró­le­stwa Ga­li­cji au­tor­stwa Sta­ni­sława-Ro­landa Per­fec­kiego (na­stęp­nie uka­zały się dwa wy­da­nia książ­kowe) – au­tor­stwo, rzecz ja­sna, przy­pi­sano to­bie, Jurku.

А: – Poza tym, spo­tka­łem w Sta­nach pew­nego uczo­nego fi­lo­loga, Geo­rge’a Per­fec­kiego, jest bar­dzo bli­skim przy­ja­cie­lem Mi­cha­ela Nay­dana. Jest lin­gwi­stą, zwo­len­ni­kiem bo­dajże Ja­kob­sona, uczo­nym sla­wi­stą.

– W któ­rymś twoim tek­ście, Saszko, było zda­nie, że przy­jem­nie jest czy­tać wła­sne tek­sty jakby z boku. Czy pa­trzy­cie na swoje tek­sty po ja­kimś cza­sie z dy­stan­sem – jako na cu­dze, na­pi­sane przez ko­goś, kim już nie je­ste­ście? Bo kiedy ja mu­szę prze­czy­tać ja­kiś swój dawny tekst, cza­sami wy­si­lam się, żeby zro­zu­mieć prze­sła­nie au­tora.

B: – Ta­kiego aku­rat zda­nia o przy­jem­no­ści nie pa­mię­tam, ale mniej­sza o to. Są­dzę, że jest to kwe­stia czasu. Prze­cież nie pi­szę po­wie­ści. Krótki tekst, krótki od­dech. Każdy tekst przez ja­kiś czas po na­pi­sa­niu jesz­cze pul­suje, ale dwie strony nie mogą pul­so­wać przez rok – naj­wy­żej do na­stęp­nego fe­lie­tonu.

– Przez co naj­mniej dzień pul­suje in­ten­syw­nie…

B: – Sam wiesz, nie­jed­no­krot­nie wy­sy­łam ci fe­lie­ton, a po­tem od razu pi­szę: sorry, wpro­wadź jesz­cze te dwie, trzy po­prawki. Lu­bię – nie, mu­szę mieć do­dat­kowy dzień, aby nie od­da­wać tek­stu do pu­bli­ka­cji na dziś, tylko móc do­piąć go ju­tro. Dla więk­szo­ści lu­dzi, któ­rzy czy­tają ta­kie tek­sty po­bież­nie, te for­malne po­prawki są ra­czej nie­zau­wa­żalne. Dla mnie jed­nak mają duże zna­cze­nie. Wła­śnie dla­tego, że są for­malne. Czę­sto po­wta­rzam, że sta­ram się bu­do­wać tek­sty zgod­nie z za­sa­dami mu­zyki – z roz­wi­nię­ciem te­matu, prze­pro­wa­dze­niem go przez różne głosy, re­pry­zami oraz kodą. Sam te­mat jest dla mnie dru­go­rzędny i, szcze­rze mó­wiąc, gdy ja­cyś ra­dy­kalni oli­go­fre­nicy – za­równo le­wi­cowi, jak i pra­wi­cowi – ob­wo­łują mnie a to na­cjo­na­li­stą, a to wy­na­ro­do­wio­nym ko­smo­po­litą, kom­plet­nie to ole­wam, po­nie­waż mam cał­kiem inny sys­tem od­nie­sień. Gdy jed­nak baczny czy­tel­nik wy­chwy­tuje, że gdzieś, że tak po­wiem, ude­rzy­łem w fał­szywą nutę, wtedy jest mi na­prawdę wstyd. Dla­tego też sta­ram się tak wy­ro­bić się z pi­sa­niem, aby na­za­jutrz mieć czas, by ze świeżą głową wszystko spraw­dzić. Zda­rza się, że zmieni się jedno słowo, a cały aka­pit uzy­skuje po­prawne brzmie­nie. Albo też prze­stawi się kilka wy­ra­zów, a cała kom­po­zy­cja się scala. Ta­kie wła­śnie mo­menty lu­bię. Po­tem tek­sty wy­sty­gają, na­stęp­nie do­ko­nuję ich se­lek­cji do na­stęp­nej książki, któ­reś z nich od­czy­tuję na spo­tka­niach au­tor­skich – po czym już mogę spoj­rzeć na nie z cał­ko­wi­tym dy­stan­sem.

– Okiem kry­tyka.

B: – Okiem kry­tyka, tak. Do­ko­nu­jąc zaś se­lek­cji, mó­wię do sie­bie: „O, tu jest w po­rządku. A tu­taj mo­głoby być le­piej”.

– A kiedy wy­da­jesz te fe­lie­tony jako książkę – czy coś re­da­gu­jesz?

B: – Cza­sami coś re­da­guję. Nie­wiele, rzecz ja­sna, bo je­śli po­trzebne są więk­sze zmiany, to ozna­cza, że fe­lie­ton mi się nie po­doba, po co więc go po­now­nie pu­bli­ko­wać? Naj­czę­ściej wpro­wa­dze­nia zmian po­trze­buje po­czą­tek. Na stro­nie in­ter­ne­to­wej tekst po­ja­wia się, ma­jąc ja­kiś pre­tekst in­for­ma­cyjny: coś się stało, ktoś pal­nął to czy owo. W książce tekst traci to wspar­cie ze­wnętrzne. Wcho­dzi na­to­miast w re­la­cje z in­nymi tek­stami, które go po­prze­dzają i na­stę­pują po nim. To mu­szę brać pod uwagę. Jest jesz­cze nie­zły po­mysł na re­da­go­wa­nie – po pro­stu wy­rzu­cać pierw­szy aka­pit. Cho­ciażby wtedy, gdy nie wy­zna­czy­łeś w nim te­matu, tylko się roz­grze­wa­łeś, na­bie­ra­łeś tempa.

– Ist­nieje na­wet taka za­sada YouTube, że pierw­sze trzy­dzie­ści pro­cent każ­dego fil­miku można po­mi­nąć, i ni­czego się nie traci. A ty, Jurku, czy­tu­jesz swoje stare rze­czy?

А: – Cza­sami je­stem do tego zmu­szony, gdy tłu­ma­czy się je na je­den z tych ję­zy­ków, w któ­rym tłu­ma­cze­nie mogę au­to­ry­zo­wać, kiedy mogę współ­pra­co­wać z tłu­ma­czem. Wtedy nie jest to już po pro­stu czy­ta­nie na nowo, tylko czy­ta­nie w in­nej opra­wie, in­nej sza­cie ję­zy­ko­wej. A żeby ot tak po pro­stu ze­chcieć i za­brać się za wer­to­wa­nie ja­kiejś pierw­szej lep­szej Mo­sco­viady – nie, nie mogę po­wie­dzieć, że tak się dzieje. Być może, ja­kieś ta­kie chwile się zda­rzały, ale za­sad­ni­czo nie, nie są one ty­powe.

– A czy za­bie­ra­łeś się kie­dy­kol­wiek za au­to­prze­kłady?

A: – Tylko w jed­nym, mało istot­nym przy­padku. Był to pe­wien mo­ment (mo­ment ten zresztą trwał przez kilka lat), gdy co dwa ty­go­dnie pi­sa­łem fe­lie­ton dla „Dzer­kała Tyż­nia”. Pew­nego razu za­uwa­ży­łem, że w tam­tej­szej re­dak­cji bar­dzo kiep­sko tłu­ma­czą moje fe­lie­tony na ro­syj­ski. Że jest dużo nie­po­ro­zu­mień, błę­dów. Umó­wi­łem się więc, że będę sam tłu­ma­czył swoje fe­lie­tony na ro­syj­ski. No, tro­chę wy­trzy­ma­łem, a po­tem się znu­dzi­łem. Bo to prze­cież wielka ru­tyna, głu­piego ro­bota – pi­sać to samo dwa razy.

B: – Cie­kawe. Kie­dyś rów­nież dla nich pi­sa­łem, gdy An­drij Bon­dar pro­wa­dził tam „Księ­ga­renkę”. Z tym że chyba ni­gdy nie czy­ta­łem wer­sji w ję­zyku ro­syj­skim. Nie wiem na­wet, czy do­bre były, czy też złe. A może jed­nak czy­ta­łem. Słowo daję, nie mogę so­bie tego przy­po­mnieć.

A: – Ja swo­ich fe­lie­to­nów do pew­nego czasu nie czy­ta­łem, ale czy­ta­łem ko­men­ta­rze pod nimi. I na­gle też za­uwa­ży­łem, że ci ko­men­ta­to­rzy, któ­rzy czy­tają tekst po ro­syj­sku, cza­sami coś cy­tują, cze­goś się cze­piają, a u mnie tego w rze­czy­wi­sto­ści nie było! Oka­zuje się, że tak wła­śnie mnie prze­tłu­ma­czono. Wtedy za­czy­na­łem wcho­dzić na te wer­sje ro­syj­skie i ła­pa­łem się za głowę.

B: – Nie ma nic złego w tym, aby do­stać za swoje, ale żeby za cu­dze, to już prze­pra­szam.

А: – No wła­śnie.

B: – Poza tym mia­łem do­świad­cze­nie współ­pracy z Ser­hi­jem Wa­syl­je­wem, który brał moje tek­sty do „Sto­licz­nych No­wo­sti”. Sam je tłu­ma­czył i, trzeba po­wie­dzieć, ro­bił to do­brze, z za­mi­ło­wa­niem. Tam nie mia­łem więc po­wodu, żeby in­ge­ro­wać.

– A tak na ogół, czy do­brą prak­tyką jest tłu­ma­cze­nie wła­snych utwo­rów przez au­tora, który jest bie­gły w obu ję­zy­kach?

A: – Nie po­wie­dział­bym, że jest w ogóle aż tak roz­po­wszech­niona. Wąt­pliwe jest za­tem, by była do­bra.

– To z po­wodu ru­ty­no­wego cha­rak­teru dla au­tora, który ten tekst już pi­sał?

А: – No, je­śli wy­obra­zić so­bie: prze­cież to nie jest po pro­stu pewna ob­ję­tość ja­kie­goś tek­stu. Po­wieść, tak? To jest część two­jego ży­cia, którą już prze­ży­łeś. Do­pi­su­jąc tę po­wieść, coś wy­czer­pa­łeś, po­ko­na­łeś już ja­kąś drogę, a te­raz po­wi­nie­neś wró­cić i przejść to wszystko raz jesz­cze. Nie są­dzę, żeby był to do­bry po­mysł.

– Czyli nie ma ta­kiej weny twór­czej, jak pod­czas pi­sa­nia ory­gi­nału?

А: – Jest, tyle że mocno za­wę­żona – ta twór­czość sku­pia się je­dy­nie na po­szu­ki­wa­niu słów i kon­struk­cji. Czyli to wszystko, co Na­bo­kov wy­pra­wiał ze swo­imi Lo­li­tami – dla­tego wła­śnie był Na­bo­ko­vem, że róż­nił się od wielu in­nych. Wy­jąt­kowy pi­sarz i tłu­macz wła­snych utwo­rów. Nie wiem zresztą, kto jesz­cze to ro­bił. Może Kun­dera coś naj­pierw na­pi­sał po cze­sku, a po­tem sam prze­tłu­ma­czył na fran­cu­ski?

– Franko miał wiele ta­kich au­to­prze­kła­dów, ale od niego ży­cie wy­ma­gało…

А: – Franko moim zda­niem w ogóle wy­ko­nał w ży­ciu tonę zbęd­nej pracy. Cał­kiem zbęd­nej. Z tym, że to jest rów­nież szcze­gólny przy­pa­dek, po­nie­waż zo­stał, jak ro­zu­miem, swo­istym trans­for­ma­to­rem, re­trans­la­to­rem dla ca­łego tego za­co­fa­nego po­spól­stwa ukra­iń­skiego – le­ni­wego umy­słowo, uwstecz­nio­nego, które nie znało żad­nego in­nego ję­zyka i nie in­te­re­so­wało się roz­wo­jem współ­cze­snej my­śli za­chod­niej. Dla­tego wła­śnie pra­co­wał jak wół, wy­peł­nia­jąc sobą tę próż­nię jako orę­dow­nik, po­pu­la­ry­za­tor, tłu­macz. Są­dzę jed­nak, że było to dość błędne pod­po­rząd­ko­wa­nie się idei ta­kiego wła­śnie od­da­nego słu­że­nia.

B: – No, ni­gdy nie wia­domo, jak by było, gdyby było ina­czej…

А: – Tak, nie wia­domo, jak by­łoby dzi­siaj, gdyby go wtedy nie było.

B: – Czy ist­nia­łaby w ogóle Ukra­ina…

А: – Gdyby nie te jego wy­siłki, ra­cja.

– To jest prze­cież do­bry te­mat: po­fan­ta­zjo­wać, co by było, gdyby cze­goś się nie wy­da­rzyło albo wy­da­rzyło się ina­czej.

B: – Cóż, można po­fan­ta­zjo­wać. Po­wie­dzia­łem to, ma­jąc z tyłu głowy książkę Ja­ro­sława Hry­caka Pro­rok w swo­jej oj­czyź­nie. Zu­peł­nie uprasz­cza­jąc, jest to książka o tym, jak Franko zo­stał ge­niu­szem, a po tym, jak nim zo­stał, zro­bił z Ga­li­cji Wschod­niej Ukra­inę. Hry­cak używa me­ta­fory bo­iska pił­kar­skiego, na któ­rym spo­ty­kają się dwie dru­żyny. Kto wy­gra, nie wia­domo, gdyż wa­runki były ta­kie, że nie­ko­niecz­nie mo­gli wy­grać Ukra­ińcy, a na­wet od­wrot­nie – Ukra­ińcy w grze o Ga­li­cję mieli mniej­sze szanse niż Po­lacy. Mie­li­śmy za to Frankę, który sam pra­co­wał za całą dru­żynę. Pi­sał też, być może, nie­do­sko­nałe utwory, acz­kol­wiek bar­dzo dużo, lu­dzie zaś je czy­tali i za­czy­nali po­strze­gać sie­bie jako Ukra­iń­ców. W wy­niku tego Ga­li­cja naj­pierw staje się Ukra­iną, a na­stęp­nie, w cza­sach póź­niej­szych, nie po­zwala znik­nąć Ukra­inie, po­nie­waż ist­nieje przy­naj­mniej ja­kaś wy­sepka ukra­iń­sko­ści. Gdyby zaś tego nie było, gdyby nie było Franki, czy ktoś inny by tego do­ko­nał? A gdyby nikt tego nie do­ko­nał, czy by­łaby w ogóle Ukra­ina, czy by­śmy w ogóle coś mieli?

А: – Ra­cja. Ni­czego by nie było.

– Aż tak to bym nie ab­so­lu­ty­zo­wał: pro­ces roz­wija się cał­kiem obiek­tyw­nie, nie­za­leż­nie od woli po­szcze­gól­nej osoby, Franko tylko go przy­spie­szał. Przy czym nie za­wsze – cza­sami spro­wa­dzał na ma­nowce, na przy­kład pod wpły­wem Dra­ho­ma­nowa. Poza tym wiele idei, które przy­pi­su­jemy France, jak po­wiedzmy jego słynna kry­tyka en­gel­sow­skiego pań­stwa, tak na­prawdę zo­stało sfor­mu­ło­wa­nych przed nim, te idee krą­żyły wśród spo­łecz­no­ści ga­li­cyj­skiej, tyle że prak­tycz­nie nic nie wiemy o ży­ciu ów­cze­snego spo­łe­czeń­stwa.

B: – Z ide­ami tak na ogół bywa. Każda epoka ma swój ze­staw, wielu jest ta­kich, któ­rzy je gło­szą, tyle że nie­wielu z nich prze­cho­dzi na dłu­żej do hi­sto­rii kul­tury lub na­uki. Ten zaś, kto prze­cho­dzi, na­stęp­nie jest uwa­żany za au­tora idei. Ostat­nio gdzieś tra­fi­łem na in­for­ma­cję, że teo­rię ewo­lu­cji wy­my­ślił nie Dar­win, tylko ja­kiś za­po­mniany dziś le­śnik. Roz­wi­nął zaś i spo­pu­la­ry­zo­wał ją Dar­win, i to Dar­wina te­raz znamy. Tyle że wiel­kość Franki tkwi nie w ide­ach, które czer­pał ze wszyst­kich stron i wła­śnie dla­tego tak czę­sto prze­czą so­bie na­wza­jem. Wiel­kość Franki tkwi przede wszyst­kim w jego pra­co­ho­li­zmie. Tu­taj wy­ła­nia się jed­nak ko­lejne py­ta­nie, na które nie mam od­po­wie­dzi: czy w hi­sto­rii de­cy­du­jącą rolę od­gry­wają oso­bo­wo­ści, czy też he­glow­ski tak zwany Duch Świata, który dla re­ali­za­cji wła­snej woli za­wsze znaj­dzie so­bie wy­ko­naw­ców? Kla­syczna an­ty­no­mia: mamy dwa wza­jem­nie wy­klu­cza­jące się twier­dze­nia, z któ­rych każde da się ła­two udo­wod­nić, co zna­czy, że tak na­prawdę nie spo­sób udo­wod­nić żad­nego.

– Jurku, skoro już o France mowa – ostat­nio wra­ca­łeś do lek­tury jego Z se­kre­tów twór­czo­ści po­etyc­kiej. Czy roz­po­zna­wa­łeś tam swój pro­ces twór­czy?

А: – Z wielką cie­ka­wo­ścią za­bra­łem się za tamto jego stu­dium, ale gdy je czy­ta­łem, czu­łem ra­czej ja­kiś żal. Tak samo szkoda mi tak wiel­kiego wy­siłku i ogromu pracy, gdyż cały trak­tat w dość ku­rio­zalny spo­sób ze­sta­rzał się i legł w gru­zach, jak tylko Franko go opu­bli­ko­wał. To zna­czy po­waż­nie zbli­żył się do pro­ble­ma­tyki, w któ­rej już po­trzebny jest Freud. Jest prze­cież przed­dzień Freuda. Bie­da­czyna Franko prze­ro­bił, prze­ko­pał całą stertę wcze­śniej­szej wie­dzy na te­mat psy­cho­lo­gii twór­czo­ści aku­rat w przeded­niu przyj­ścia Freuda z jego prze­wro­tem. I tu wła­śnie po­ja­wia się Freud i prze­kre­śla ak­tu­al­ność ca­łej tej wcze­śniej­szej wie­dzy, któ­rej sys­te­ma­ty­za­cji tak su­mien­nie do­ko­nał Franko!

– Zgoda, tyle że Freud po­szedł w kie­runku fi­zjo­lo­gii, France zaś cho­dziło o coś cał­kiem in­nego, o twór­czość.

A: – Freud od­krył nowy sys­tem od­nie­sień, pod­czas gdy Franko wło­żył masę wy­siłku w to, aby spo­pu­la­ry­zo­wać wśród spo­łecz­no­ści ukra­iń­skiej ten stary. Oto w czym tkwi iro­nia losu! W cza­sie, gdy Franko uwa­żał, że tłu­ma­czy Ukra­iń­com wio­dące za­chod­nie idee, one prze­stają już być czo­łowe. Franko ba­zuje na Wund­cie, jed­nym z przed­sta­wi­cieli szkoły zwul­ga­ry­zo­wa­nej fi­zjo­lo­gii. Na po­czątku u Freuda też dało się za­uwa­żyć ja­kieś ak­centy fi­zjo­lo­giczne. Freud jed­nak od razu idzie da­lej, do teo­rii pod­świa­do­mego. No, a Franko? Ow­szem, jest to bar­dzo su­mienna praca, o rze­tel­nie opra­co­wa­nych źró­dłach i roz­bu­do­wa­nej ar­gu­men­ta­cji, nie­zwy­kle do­brze zbu­do­wana. Z tym, że oto jest ono – prze­klę­cie nie­wcze­sno­ści! Spóź­nie­nia. Usi­łu­jesz ucze­pić się ostat­niego wa­gonu, a tu ta sama myśl za­chod­nia wy­daje na świat tego, który to wszystko unie­waż­nia, dez­ak­tu­ali­zuje cały ten po­ciąg z jego ostat­nim wa­go­nem i kie­ruje go na ślepy tor. Na­stęp­nie wszystko po­to­czy się zgod­nie z jego, Freuda, wer­sją. A tak w ogóle, cie­kawa by­łaby mo­no­gra­fia: Franko a Freud. Zwłasz­cza to Fr a Fr w ty­tule.

– Ta­kie pa­ra­lele mię­dzy Fran­kiem a Freu­dem już ba­dano, ana­lo­gie są ude­rza­jące: obaj (a także ich matki) uro­dzili się w tym sa­mym roku, oj­co­wie obu mieli na imię Ja­kub, obu dano imię na część dziadka po ojcu, obaj w tym sa­mym cza­sie wzięli ślub, mieli jed­na­kowe oceny na ma­tu­rze, zresztą Ob­ja­śnia­nie ma­rzeń sen­nych i Z se­kre­tów twór­czo­ści po­etyc­kiej zo­stały na­pi­sane w tym sa­mym 1898 roku.

А: – To, co mnie za­wsze roz­cza­ro­wy­wało we France, to jego cią­gła za­sad­ni­cza po­garda wo­bec wszel­kiej ma­ści de­ka­den­tów, for­ma­li­stów, sym­bo­li­stów. W tymże trak­ta­cie tak samo po­gar­dli­wie pi­sze choćby o Ma­eter­lincku czy o in­nych jesz­cze. Ale prze­pra­szam bar­dzo, oni do dziś żyją w świa­do­mo­ści es­te­tycz­nej świata, pod­czas gdy Franko już nie­ko­niecz­nie. Czyżby Franko zo­stał ele­men­tem świa­to­wego dzie­dzic­twa es­te­tycz­nego? Prze­cież na­wet w są­sied­niej Pol­sce jest słabo znany. Otóż py­tasz, czy pró­bo­wa­łem w ja­kiś spo­sób skon­fron­to­wać tę jego pracę z wła­snym do­świad­cze­niem. Od­po­wiem ci, że nie, bo moje po­dej­ście swój po­czą­tek bie­rze jed­nak z XX wieku, a nie z XIX. Ozna­cza to, że za­czyna się od Freuda, ale, rzecz ja­sna, do niego się nie spro­wa­dza, po­nie­waż da­lej robi się cie­ka­wiej i cie­ka­wiej. Dla­tego też ta lek­tura Franki miała dla mnie po pro­stu wa­lor, że tak po­wiem, in­for­ma­tywno-po­znaw­czy. To zna­czy, Franko do­ko­nał ja­kie­goś tam pod­su­mo­wa­nia my­śli za­chod­niej na te­mat psy­cho­lo­gii twór­czo­ści. W naj­lep­szych tra­dy­cjach Oświe­ce­nia. Moim zda­niem za bar­dzo sku­pia się jed­nak na sta­ro­żyt­no­ści, gromi Ary­sto­te­lesa – zgoda, ale czy nie jest za późno gro­mić tego, kogo dawno temu już po­gro­miono? W tym jego wy­kła­dzie z ko­lei są wręcz luki, po­nie­waż, dajmy na to, albo był nie­wy­ro­biony, albo też ni­czego nie wie­dział o ca­łych szko­łach i okre­sach. Na przy­kład o su­biek­ty­wi­zmie an­giel­skim. Locke’a u niego nie ma, Hob­besa u niego nie ma. Po­dob­nie jak fran­cu­skiego Oświe­ce­nia. Dużo, względ­nie dużo cy­tuje w ję­zyku fran­cu­skim, cho­ciaż nie mam pew­no­ści, czy swo­bod­nie ope­ro­wał fran­cu­skimi źró­dłami. Ina­czej mó­wiąc, czy wy­star­cza­jący był jego fran­cu­ski. A to prze­cież jest bar­dzo istotne, na­wet gdy się cy­tuje ja­kie­goś Hip­po­lyte’a Ta­ine’a. Po­wiem, nie bez po­le­micz­nej prze­sady, że Franko to fajny, na wy­so­kim po­zio­mie ga­li­cyj­sko-ukra­iń­ski na­uczy­ciel gim­na­zjalny. Nie wię­cej.

B: – On w tam­tej pracy, na po­czątku, mówi także o kry­tyce, prawda? Co to jest kry­tyka, kto to jest kry­tyk oraz jak ma pi­sać. Wszystko jest niby po­prawne, ale tylko wtedy, gdy kry­tykę poj­muje się jako pi­sa­nie re­cen­zji. Re­cen­zja bo­wiem po­winna być mą­dra, lo­giczna, w spo­sób uar­gu­men­to­wany wy­ja­śniać na przy­kła­dach, co jest do­brze, a co źle. Tyle że – po­dob­nie jak w przy­padku po­ezji – pi­sze to w cza­sie, kiedy jest już inne poj­mo­wa­nie kry­tyki, kiedy już Oscar Wilde udo­wad­nia, że kry­tyka może być zu­peł­nie inna, twór­cza, a na­wet cie­kaw­sza niż li­te­ra­tura. Franko tego ka­te­go­rycz­nie nie przyj­muje. Jego sta­no­wi­sko jest ta­kie: chce­cie zaj­mo­wać się twór­czo­ścią, to pro­szę bar­dzo, pisz­cie wier­sze i nie myl­cie jed­nego z dru­gim. Czas jed­nak po­ka­zał, że ta­kiej kry­tyki ro­biło się co­raz mniej.

А: – No, re­cen­zji chyba mniej się nie ro­biło…

B: – Tak, tyle że słowo „kry­tyka” za­wiera już dużo wię­cej niż słowo „re­cen­zja”. To już jest z jed­nej strony na­uka, a z dru­giej twór­czość.

А: – Wszystko to po pro­stu pro­wo­kuje mnie do pew­nego cy­tatu. Ach­ma­towa (zdaje się ona) po­wie­działa pew­nego razu o Wa­le­riju Briu­so­wie: „Znał se­krety, ale nie­osią­galna dla niego była ta­jem­nica”. Po­dob­nie jest tu­taj: je­śli ktoś dzieli się se­kre­tami twór­czo­ści po­etyc­kiej, nie ozna­cza to jesz­cze, że po­jął ta­jem­nicę.

– Saszko, a ty nie my­śla­łeś o przej­ściu od fe­lie­to­nów do po­wie­ści lub in­nych więk­szych form?

B: – To za­leży od tego, jak ro­zu­mieć słowo „my­śleć”. Je­śli w sen­sie ma­rzeń, to cał­kiem moż­liwe, że tak. A je­śli w sen­sie usiąść i spró­bo­wać, to nie. W ogóle na­pi­sa­łem tylko je­den tekst. Jest taka or­ga­ni­za­cja „Pa­ra­sol” zaj­mu­jąca się opieką pa­lia­tywną nad nie­ule­czal­nie cho­rymi oso­bami. Otóż ta or­ga­ni­za­cja zwró­ciła się do róż­nych au­to­rów z pro­po­zy­cją stwo­rze­nia zbioru utwo­rów na te­mat cho­roby, walki z nią, umie­ra­nia… Po­nie­waż mia­łem coś na ten te­mat do po­wie­dze­nia, zgo­dzi­łem się. Jest to taka ak­cja cha­ry­ta­tywna, pie­nią­dze ze sprze­daży ksią­żek prze­zna­czane są na po­moc cho­rym. Pa­mię­ta­cie, kilka lat temu rów­nież po­trze­bo­wa­łem po­mocy i bły­ska­wicz­nie otrzy­ma­łem ją od se­tek lu­dzi, te­raz więc nie mo­głem od­mó­wić udziału w ta­kim pro­jek­cie, żeby cho­ciaż w ja­kiejś mi­kro­sko­pij­nej czę­ści od­wdzię­czyć się lu­dziom w ogóle. Czyli po­móc nie tym, któ­rzy mi po­ma­gali, tylko tym, któ­rzy zna­leźli się dzi­siaj w ta­ra­pa­tach. We­dług swo­istej za­sady szta­fety. Krótko mó­wiąc, na­pi­sa­łem tekst. Na pewno to nie jest już…

А: – …esej.

B: – Tak, nie esej, nie ar­ty­kuł, nie fe­lie­ton. Ma fa­bułę, bo­ha­te­rów, dia­logi, wy­szło tego ja­kieś dwa­na­ście stron książ­ko­wych. Ten wła­śnie tekst z czy­stym su­mie­niem mogę na­zwać opo­wia­da­niem. Je­den je­dyny utwór stricte ar­ty­styczny, a i ten na­pi­sany na za­mó­wie­nie.

– Do­brze, spre­cy­zuję py­ta­nie: my­śleć nie na po­zio­mie po­my­słu ta­kiego utworu, czyli nie tylko ma­rzyć, a no­sić w so­bie, mieć taki po­mysł?

B: – Wi­dzisz, teo­re­tycz­nie dużo wiem o tym, a naj­waż­niej­sze, wiem to, co ci po­wie każdy po­wie­ścio­pi­sarz: ni­gdy ni­czego nie bę­dziesz po­tra­fił do­no­sić w so­bie, je­śli w pew­nej chwili jed­nak nie usią­dziesz i nie za­bie­rzesz się za pi­sa­nie.

– Ale…

B: – Nie zbi­jaj mnie z tropu, sam do­sko­nale po­tra­fię się po­gu­bić. Można bez końca my­śleć so­bie, że oto jest do­bry te­mat, na Ukra­inie zaś są setki do­brych nie­roz­pra­co­wa­nych te­ma­tów, i te­raz trzeba go zwięźle, a za­ra­zem po­li­fo­nicz­nie prze­lać na pa­pier, ze wszyst­kimi tymi kon­tra­punk­to­wymi wąt­kami, tyle że… Naj­krót­sze fe­lie­tony dla „Kra­jiny” w ten wła­śnie spo­sób no­szę w so­bie, jadę w mar­szrutce lub zmy­wam na­czy­nia i kom­po­nuję ni­czym wier­sze. W dniu, kiedy trzeba od­da­wać taki fe­lie­ton, znam go na pa­mięć. W przy­padku „Zbruča” już jed­nak tak się nie dzieje, bo ob­ję­tość jest więk­sza… Aha, prze­cież obie­ca­łem, że się po­gu­bię. No, chyba chcia­łem po­wie­dzieć, że po­wie­ści to nie fe­lie­tony, w przy­padku po­wie­ści trzeba usiąść i pi­sać. Ja zaś nie sia­dam i nie pi­szę.

– Prze­ży­łeś skom­pli­ko­waną dia­gnozę, mia­łeś za­bieg o nie­zna­nych skut­kach. Czy nie ża­ło­wa­łeś wów­czas, że może nie wszystko jesz­cze na­pi­sa­łeś?

B: – Wiesz, chyba na­sze or­ga­ni­zmy są mą­drzej­sze od nas: w kry­tycz­nych chwi­lach blo­kują się ja­kieś czę­ści mó­zgu czy czego tam jesz­cze. Nie prze­ży­wa­łem ani szcze­gól­nego stra­chu, ani żalu, po pro­stu na­stę­puje ta­kie za­wę­że­nie świa­do­mo­ści: jest cel, sku­piasz się – i do przodu. Co prawda, sam nie dał­bym rady, ro­dzina i przy­ja­ciele za­jęli się jed­nak wszyst­kimi kwe­stiami or­ga­ni­za­cyj­nymi, sam nie mu­sia­łem się tym wszyst­kim przej­mo­wać. Nasi le­ka­rze po­wie­dzieli: sy­tu­acja nie jest aż tak zła, tyle że my z przy­czyn tech­nicz­nych tego za­biegu nie wy­ko­namy, niech pan zbiera pie­nią­dze i je­dzie za gra­nicę. To jest jak w grze, jak w tejże piłce noż­nej: kop i bie­gnij, bo my­śleć i mar­twić się jest już za późno. Albo też za wcze­śnie. To wszystko rze­czy­wi­ście od­było się bar­dzo szybko, mię­dzy pierw­szą dia­gnozą a za­bie­giem upły­nęło kilka mie­sięcy.

А: – Nie jest to bar­dzo szybko w moim od­czu­ciu. Jak na sy­tu­ację gra­niczną.

B: – Tak, ale pierw­sza dia­gnoza – naj­gor­sza ze względu na ro­dzaj no­wo­tworu – wkrótce się nie po­twier­dziła. Na­stęp­nie wy­sta­wiano mi jesz­cze kilka i za każ­dym ra­zem były wąt­pli­wo­ści. Po­wie­dzia­łem więc so­bie: je­śli le­ka­rze wąt­pią, to dla­czego po­wi­nie­neś mieć pew­ność? Co nie jest pewne, tego jesz­cze nie ma. Z ko­lei mię­dzy ostat­nim wy­sta­wie­niem dia­gnozy w Niem­czech a za­bie­giem mi­nął ty­dzień. Przez ty­dzień przy­ja­ciele wo­zili mnie sa­mo­cho­dem, po­ka­zy­wali nie­miec­kie uroki, po­tem jesz­cze do Am­ster­damu za­wieźli. De­li­kat­nie, abym się nie do­my­ślił, prze­łą­czali moją uwagę na inne rze­czy. A więc dość szybko…

– Nie­mniej jed­nak, jak od­bie­rała to wszystko świa­do­mość?

B: – Nie wiem, jak to na­zwać. Nie wiem też, czy trzeba to wszystko opo­wia­dać. Były ta­kie „tripy” z ob­raz­kami, głów­nie przy­jem­nymi. Hu­ma­ni­styczni Niemcy nie tylko za­bieg, lecz także po­prze­dza­jące go ba­da­nia ro­bili mi pod nar­kozą. Po tych pię­ciu czy sze­ściu nar­ko­zach jesz­cze nie cał­kiem do­sze­dłem do sie­bie. Jesz­cze czuję ja­kieś otę­pie­nie, głowa my­śli wol­niej.

– Ra­czej otę­pia­łość.

B: – Je­śli chcesz sfor­mu­ło­wać to samo w spo­sób bar­dziej po­li­tycz­nie po­prawny, niech bę­dzie otę­pia­łość. W każ­dym ra­zie pan dok­tor po­wie­dział mi na po­że­gna­nie: „Na dzień dzi­siej­szy można orzec, że nie ma po­trzeby pod­ję­cia le­cze­nia on­ko­lo­gicz­nego, żyj so­bie nor­mal­nie”. Ja my­śląc, że żar­tuje, py­tam: „Że co, na­wet piwa mogę się na­pić?”. A on mi po­waż­nie: „Dzi­siaj nie. A za ja­kiś mie­siąc bę­dzie można”. Czego jesz­cze so­bie ży­czyć? Le­karz po­wie­dział, że nie je­stem chory, tak więc sta­ram się żyć nor­mal­nie.

– Wła­śnie po­wie­dzia­łeś, że nie wiesz, czy warto opo­wia­dać. Jak bar­dzo jest to do­pusz­czalne… nie, nie to, żeby do­pusz­czalne – pewne psy­chiczne ob­na­ża­nie się przed świa­tem? Czy­ta­łem, dla przy­kładu, Kun­derę, i my­śla­łem: au­tor w swo­ich dzie­łach wy­gar­nia wszystko, co w so­bie kryje, w tym czę­sto swoje do­świad­cze­nia sek­su­alne, któ­rych nie od­waży się omó­wić z przy­ja­ciółmi w pry­wat­nej roz­mo­wie, pi­sze zaś o tym dla wszyst­kich. Ukry­wa­jąc się oczy­wi­ście za bo­ha­te­rem li­rycz­nym, tyle że bliż­sze oto­cze­nie roz­po­znaje, kto jest kim, albo też może zre­kon­stru­ować na pod­sta­wie dzieła li­te­rac­kiego re­alne ży­cie pry­watne. W ja­kim stop­niu ta po­ten­cjalna re­kon­struk­cja wstrzy­muje au­tora?

B: – W tym przy­padku chyba udzie­limy z Jur­kiem tro­chę róż­nych od­po­wie­dzi, gdyż eseje czy fe­lie­tony nie na­leżą do tych ga­tun­ków, w któ­rych miał­bym dzie­lić się z czy­tel­ni­kiem in­tym­nymi szcze­gó­łami. Na­wet gdy­bym chciał, tam po pro­stu nie wy­pada. Ja z ko­lei tego aku­rat nie chcę, fe­lie­ton nie jest wart tego, aby ob­na­żać się przed nie­zna­jo­mymi i stwa­rzać so­bie pro­blemy w ro­dzi­nie. Z po­wie­ściami zaś bywa róż­nie, by­wają po­wie­ści, które wy­cią­gają z au­tora wszystko… Nie tylko w sen­sie opisu re­al­nych lu­dzi i swo­ich re­la­cji z nimi, lecz także w sen­sie wy­do­by­wa­nia z sie­bie ja­kichś psy­cho­lo­gicz­nych głębi, fo­bii, ma­nii, fan­ta­zji, in­nych mało atrak­cyj­nych rze­czy. Może to spra­wiać ból bli­skim au­tora. Z tym że pi­sarz ma niby tę osłonę ga­tunku i może po­wie­dzieć: „Ko­chani, prze­cież to jest po­wieść, fik­cja, pro­szę nie od­bie­rać tego tak do­słow­nie”. Szczę­śliwi są pi­sa­rze, któ­rych ro­dziny to ro­zu­mieją.

– Sam prze­cież mó­wisz: „niby”…

А: – Ale to ty wła­śnie po­wie­dzia­łeś: „niby”. Po­nie­waż czu­jesz jako do­świad­czony czy­tel­nik, wiesz, że to „niby”. Tu na­wet nie o to cho­dzi, że usi­łuję wy­ki­wać czy­tel­nika-la­ika, tylko li­czę na mą­drego czy­tel­nika, który od­biera to jako mój chwyt, a jed­no­cze­śnie wie, że „niby” wy­ło­ży­łem i opo­wie­dzia­łem o so­bie wszystko, jak jest w rze­czy­wi­sto­ści.

B: – Opo­wie­dze­nie wszyst­kiego, jak jest w rze­czy­wi­sto­ści, by­łoby zresztą za­da­niem z góry nie­moż­li­wym, z tego nie wyj­dzie dzieło li­te­rac­kie, gdyż ży­cie jest ta­kie, ja­kie jest – amor­ficzne, nie­struk­tu­ry­zo­wane, bez­ce­lowe. Naj­bli­żej ży­cia były te pierw­sze la­ty­no­ame­ry­kań­skie te­le­no­wele, które u nas po­ka­zy­wano. Do­sko­nałe w swoim idio­ty­zmie wie­lo­let­nie drep­ta­nie w miej­scu. Wszystko jak w re­al­nym ży­ciu.

А: – Poza tym jest jesz­cze bar­dzo wiele rze­czy, o któ­rych po pro­stu za­po­mnia­łeś, ich rze­czy­wi­sty prze­bieg. Czyli po­zo­staje ci po pro­stu zmy­śla­nie, do­ma­lo­wy­wa­nie tego ca­łego epi­zodu z wy­obraźni.

– Albo upięk­sza­nie, aby uspra­wie­dli­wić się przed jed­nym kon­kret­nym czy­tel­ni­kiem. Za­wsze jest ja­koś ina­czej, na­wet gdy przy­po­mi­namy so­bie rze­czy­wi­ste wy­da­rze­nia, wspo­mnie­nia nie będą toż­same z tym, co się wy­da­rzyło. Pi­szesz o in­tym­no­ści i da­jesz grunt dla roz­ma­itych spe­ku­la­cji. Są też czy­tel­nicy, któ­rzy nie ro­zu­mieją kon­wen­cji ga­tun­ko­wych i przyj­mują to wszystko za do­brą mo­netę. Ostap Hry­caj jesz­cze na po­czątku ubie­głego stu­le­cia pi­sał, że czy­tel­nik po­wi­nien być na tyle wy­ro­biony, aby ro­zu­mieć wszyst­kie niu­anse, całą tę umow­ność i tym po­dobne. Tyle że je­śli ta­kiego wy­ro­bie­nia bra­kuje…

А: – No, tak, ale w ta­kim ra­zie on, czy­tel­nik, nie bę­dzie się wy­ra­biał. Je­śli nie prze­pro­wa­dzać z nim tego ro­dzaju tri­ków, ni­gdy nie ru­szy z miej­sca. Czyli trzeba kie­ro­wać się my­ślą o tych naj­lep­szych, a nie tych naj­gor­szych, tak są­dzę. Nie o tych, któ­rzy, po­wiedzmy, ro­zu­mieją źle. Bo ci, któ­rzy chcą zro­zu­mieć w spo­sób nie­wła­ściwy, tak czy ina­czej zro­zu­mieją wszystko tak, jak chcą. I na­wet każdą rze­czy­wi­ście po mi­strzow­sku ukrytą in­to­na­cję od­czy­tają jako bar­dzo szczerą.

– A czy to jest do­brze? Że każdy ro­zu­mie na swój spo­sób, a nie po two­jej my­śli?

А: – Czy to jest do­brze? Tak jest – i tyle. Po pro­stu tak jest.

– Co bar­dziej cię od­sła­nia – po­wieść, proza czy po­ezja?

А: – Cóż, z po­ezją mam sy­tu­ację dość skost­niałą. To zna­czy, re­al­nie mó­wiąc, swoje ostat­nie na dziś tek­sty po­etyc­kie na­pi­sa­łem gdzieś w po­ło­wie po­przed­niej de­kady. Czyli ze dwa­na­ście lat żyję bez wier­szy, w każ­dym ra­zie po­nad dzie­sięć.

– Dla­czego?

А: – Mia­łem dłuż­szy etap, trwa­jący około dzie­się­ciu lat, ta­kiego, na­zwijmy to, wcze­snego po­ezjo­pi­sar­stwa, które zmie­niło się doj­rza­ło­ścią cał­kiem już bu­ba­bi­stow­ską. Taką, któ­rej sed­nem było krze­wie­nie i po­głę­bia­nie ja­kichś mo­ich osią­gnięć sty­li­stycz­nych – upodo­ba­nia do róż­nego ro­dzaju rzad­kiego, dzi­wacz­nego słow­nic­twa, do pięk­nych ryt­mów, bar­dzo mu­zycz­nych. To na­wet dziś po­wraca mi w po­staci co­raz to no­wych kom­po­zy­cji mu­zycz­nych do tych daw­nych wier­szy. Czyli wi­dzimy swo­istą skalę war­to­ści po­etyc­kich, wśród któ­rych przo­duje for­malna do­sko­na­łość po­parta pewną wier­no­ścią so­bie w za­kre­sie tre­ści: jest to ja­kiś ciąg ob­ra­zów po­łą­czo­nych przy­na­leż­no­ścią do pew­nego jed­no­li­tego i ca­ło­ścio­wego świata. Świata li­rycz­nego, rzecz ja­sna. On wła­śnie na­leży do mnie i tylko do mnie, i żeby w żad­nym przy­padku nie po­my­lono mnie z in­nym po­etą, za każ­dym ra­zem pil­nuję tego, od­ci­na­jąc od sie­bie ja­kieś inne po­etyc­kie idee. Z ro­dzaju tych, które zmie­nia­łyby ten mój świat li­ryczny nie do po­zna­nia. Z tym wszyst­kim do­ży­łem lat trzy­dzie­stu i wtedy pi­sa­nia wier­szy za­prze­sta­łem. Z ko­lei to, że po dzie­wię­ciu la­tach za­bra­łem się do pi­sa­nia Pio­se­nek dla mar­twego ko­guta, było wła­śnie ak­cep­ta­cją tych po­dejść po­etyc­kich, które wcze­śniej były nie do za­ak­cep­to­wa­nia. Czyli po­zwo­li­łem so­bie zo­stać cał­kiem in­nym po­etą. A za­tem przez cztery ko­lejne lata pi­sały mi się już cał­kiem inne wier­sze. Po­cząw­szy od tego, że wszyst­kie bez wy­jątku są wier­szami wol­nymi, co wcze­śniej nie było dla mnie aż tak cha­rak­te­ry­styczne. No, i koń­cząc na tym, że jest tam świa­dome spraw­dza­nie no­wych moż­li­wo­ści lek­sy­kal­nych, praca z ja­ki­miś ba­nal­nymi for­mu­łami, fra­ze­sami, wy­ko­rzy­sta­nie kom­bi­na­cji z ob­ra­zami i po­ję­ciami kul­tury ma­so­wej czy roz­ma­itymi dro­bia­zgami z ży­cia co­dzien­nego, z ru­tyną eg­zy­sten­cji. Wy­obra­zić so­bie wcze­śniej, w okre­sie bu­ba­bi­zmu, że w moim wier­szu znaj­dzie się fraza „Bra­cie! Piwo się skoń­czyło”5 – by­łoby to moż­liwe chyba tylko w kosz­mar­nym śnie. Dziś jed­nak jest to je­den z naj­bar­dziej po­pu­lar­nych mo­ich wer­sów po­etyc­kich. Cho­ciaż z tą po­pu­lar­no­ścią chyba jed­nak prze­sa­dzam… Tak czy ina­czej, w tej chwili po pro­stu nie wiem, czy będę jesz­cze kie­dyś pi­sał wier­sze, czy też nie. To po­winno na­stą­pić ja­koś sa­mo­ist­nie. Albo nie na­stą­pić już ni­gdy. Za­pla­no­wać tego bo­wiem się nie da, to nie pod­daje się ani pro­gno­zom, ani pla­no­wa­niu.

– Do­brze, a te twoje tłu­ma­cze­nia Sha­ke­spe­are’a – to nie jest już po­ezja?

А: – To za­leży, o ja­kim tek­ście mó­wimy. Na przy­kład w Ro­meo i Ju­lii są dość duże par­tie, że tak po­wiem, tek­stu pro­za­tor­skiego, dia­lo­gów w pro­zie. Mię­dzy in­nymi wtedy, gdy wy­po­wia­dają się przed­sta­wi­ciele po­spól­stwa – służba, bła­zny, wę­drowni mu­zy­kanci. Ogól­nie rzecz bio­rąc, w sce­nach ko­micz­nych do­mi­nuje tam proza. Jed­no­cze­śnie zaś w Ro­meo i Ju­lii wię­cej jest niż w Ham­le­cie frag­men­tów stricte po­etyc­kich, w tym ry­mo­wa­nych. Być może z tego po­wodu, że jest to wcze­śniej­szy utwór Sha­ke­spe­are’a, na­pi­sany w cza­sach, gdy bar­dziej oscy­lo­wał w kie­runku po­ezji. Sta­wia to przed tłu­ma­czem dużo wię­cej niż w przy­padku Ham­letastricte for­mal­nych za­dań po­etyc­kich. Kiedy trzeba to i owo zry­mo­wać, trzy­ma­jąc się ta­kiego a ta­kiego me­trum. Po­nie­waż jest tam nie tylko „szek­spi­row­ski” pen­ta­metr jam­biczny, cho­ciaż głów­nie wła­śnie on. Są tam jed­nak jesz­cze pio­senki, są też różne po­etyc­kie za­gwozdki. Oczy­wi­ście są z tym wszyst­kim pro­blemy, bo cza­sami z przy­czyn iście for­mal­nych w ża­den spo­sób nie mo­żesz dać rady z ja­ki­miś czte­rema li­nij­kami, aby brzmiały tak samo pięk­nie i na­tu­ral­nie jak w ory­gi­nale. Mar­nu­jesz za­tem na nie dwa, trzy dni. Ko­niec, utkną­łeś w miej­scu i ni­jak nie mo­żesz z niego ru­szyć. Gdy na­to­miast wpa­dasz w końcu na ja­kieś po­rządne i ak­cep­to­walne roz­wią­za­nie, nie mo­żesz się na­cie­szyć. Nie wiem, czy to jest czy­sta po­etycka roz­kosz. Jest to już ra­czej kwe­stia do­świad­cze­nia, wy­ro­bio­nego warsz­tatu. No, i chyba in­wen­cji.

– A co cię po­bu­dziło do tłu­ma­cze­nia Ham­leta?

А: – To przy­szło z ze­wnątrz jako zle­ce­nie. Bar­dzo kon­kretne zle­ce­nie z ki­jow­skiego Te­atru Mo­ło­dyj, a do­kład­niej od jego dy­rek­tora ar­ty­stycz­nego. Przez ja­kiś czas cho­dził z tym po­my­słem wy­sta­wie­nia Ham­leta na ich sce­nie. No, i z ja­kie­goś po­wodu po­sta­no­wił, że wła­śnie w moim tłu­ma­cze­niu. Kil­ka­krot­nie zwra­cał się do mnie i za­wsze mu od­ma­wia­łem. Po­wta­rza­łem za każ­dym ra­zem: „Prze­czy­taj tłu­ma­cze­nie Łe­onida Hre­binki: moim zda­niem cał­kiem się na­daje”. No­ta­bene nie wie­dzia­łem, że ist­niał wów­czas także prze­kład Ko­czura. W końcu jed­nak da­łem się, jak to się mówi, uro­bić. Nie do­szłoby jed­nak do tego, gdy­bym nie za­po­znał się z pol­skim tłu­ma­cze­niem Sta­ni­sława Ba­rań­czaka. I gdy­bym nie spo­tkał się z Ba­rań­cza­kiem oso­bi­ście w jego domu w Bo­ston. I oto, gdy prze­czy­ta­łem Ham­leta w tłu­ma­cze­niu Ba­rań­czaka, ze­chcia­łem wdać się w ry­wa­li­za­cję. Po­my­śla­łem so­bie: „O, tak wła­śnie bym to ro­bił!”. Po­nie­waż wszyst­kie po­dej­ścia in­nych tłu­ma­czy – ukra­iń­skich, ro­syj­skich, pol­skich – nie były dla mnie aż tak cie­kawe, nie do­da­wały skrzy­deł. Gdy zaś zo­ba­czy­łem to bar­dzo fi­lu­terne po­dej­ście z nad­in­ter­pre­ta­cją, post­mo­der­ni­stycz­nymi sen­sami, to sam ze­chcia­łem tłu­ma­czyć wła­śnie w ten spo­sób. Prze­cież to taka ra­dość, gdy na­gle od­kry­wasz dla sie­bie do­tych­czas nie­wi­dziane złoża ab­so­lut­nie bły­sko­tli­wych, dow­cip­nych miejsc w Szek­spi­row­skim ory­gi­nale! Nikt z tłu­ma­czy ich nie do­strze­gał, a Ba­rań­czak uczy­nił wi­docz­nymi. Na­wet nie do­my­śla­łem się, że, czy­ta­jąc Ham­leta, można tak czę­sto się śmiać! Tak oto wszystko to za­częło sta­wać się moim, bar­dzo moim.

– A z Ro­meem i Ju­lią jak było?

А: – Ro­meo i Ju­lia to już z ko­lei coś in­nego. To była wy­łącz­nie moja in­ten­cja, po­nie­waż po prze­tłu­ma­cze­niu Ham­leta zo­ba­czy­łem, że chyba jed­nak się udało, cho­ciaż na po­czątku nie mia­łem ja­kichś szcze­gól­nych am­bi­cji, że niby stwo­rzy­łem ja­kiś wy­bitny prze­kład. Był ra­czej dość ry­zy­kowny. Za­le­żało mi na tym, by usły­szeć od ak­to­rów, że do­brze im się z nim pra­cuje: „O, ta­kiego wła­śnie po­trze­bo­wa­li­śmy!”. Wła­śnie, był to prze­kład ni­szowy, by tak rzec, nie­kla­syczny lub wręcz an­ty­kla­syczny. Czyli wła­śnie dla ta­kiego te­atru, aku­rat dla ta­kiej spe­cy­ficz­nej ad­ap­ta­cji sce­nicz­nej i ni­g­dzie wię­cej go nie od­dam. W tym mo­men­cie jed­nak prze­chwy­cił go ode mnie Iz­dryk i opu­bli­ko­wał w cza­so­pi­śmie „Cze­twer”. To zresztą było jesz­cze okej, po­nie­waż „Cze­twer” to plat­forma nie­po­ważna, czyli dla róż­nych le­wych rze­czy – dzi­wacz­nych, eks­pe­ry­men­tal­nych, mar­gi­nal­nych. Oto wła­ściwe dla niego miej­sce, dla ta­kiego prze­kładu. A gdy już do­szło do po­my­słu wy­da­nia przez Mał­ko­wy­cza6 tłu­ma­cze­nia jako książki, mu­sia­łem po­dejść do tego bar­dziej od­po­wie­dzial­nie. Czy­tać na nowo, po­pra­wiać. Sporo, względ­nie dużo zmie­niać. Wy­daje mi się jed­nak, że mimo wszystko za­cho­wał się tam duch mo­jego pier­wot­nego po­dej­ścia, tego ry­zy­kow­nego.

– Za­cie­ka­wi­łeś mnie tak, że chciał­bym po­rów­nać wa­rianty; aż korci mnie, żeby spraw­dzić: co jest ina­czej, jak się zmie­ni­łeś? Czy ni­gdy nie mia­łeś ochoty po­rów­nać czy­jeś tek­sty w róż­nych re­dak­cjach?

B: – No, po pierw­sze jest to dział na­uki o li­te­ra­tu­rze; je­śli ktoś na po­waż­nie tym się zaj­muje i wie, że gdzieś ist­nieje inny wa­riant zna­nego tek­stu, jego psim obo­wiąz­kiem jest to zna­leźć i po­rów­nać.

А: – Przy­szli ba­da­cze dzi­siej­szych tek­stów po pro­stu nie będą już mieli ta­kiej moż­li­wo­ści.

B: – Tak, my te­raz nie je­ste­śmy głupi, śla­dów na pa­pie­rze nie zo­sta­wiamy.

– To tylko to­bie tak się wy­daje, że śla­dów nie zo­sta­wiasz, ślady są nie tylko na pa­pie­rze.

B: – Je­śli przy­szli ba­da­cze li­te­ra­tury wzo­rem ba­da­czy li­te­ra­tury z prze­szło­ści będą współ­pra­co­wali ze służ­bami spe­cjal­nymi, to i ow­szem.

– A czy to jest w ogóle re­alne: zmo­der­ni­zo­wać Sha­ke­spe­are’a?

А: – O ile wiem, tak. Na przy­kład na Za­cho­dzie bar­dzo po­pu­larne jest te­raz ta­kie po­dej­ście, że świa­do­mie usuwa się z ory­gi­nal­nego tek­stu ele­menty wier­szo­wane. Prze­pi­suje się je prozą. Są tacy spe­cjalni li­te­raci prze­pi­su­jący Sha­ke­spe­are’a prozą. Dia­logi, mo­no­logi – wszystko.

– Py­ta­nie do­ty­czy ra­czej słow­nic­twa: czy uwspół­cze­śniają szes­na­sto­wieczną an­gielsz­czy­znę?

А: – Jak­żeby ina­czej. Ubie­rają we współ­cze­sny ję­zyk an­giel­ski.

– A je­śli na od­wrót: czy warto tłu­ma­czyć Sha­ke­spe­are’a na nasz ję­zyk ba­ro­kowy? Na ję­zyk z XVI wieku?

А: – To by ozna­czało, że na cer­kiew­no­sło­wiań­ski. A kto u nas jest ta­kim mi­strzem?

– Dla­czego cer­kiew­no­sło­wiań­ski – sta­ro­ukra­iń­ski. Czy Wa­łe­rij Szew­czuk by po­tra­fił?

А: – Ra­czej nie, Szew­czuk po­trafi z daw­nego ję­zyka na mniej wię­cej sty­li­zo­wany współ­cze­sny. A żeby od­wrot­nie – nie są­dzę. Cho­ciaż wiesz co, w sen­sie es­te­tycz­nym (w sen­sie sztuki dla sztuki) ten twój po­mysł jest bar­dzo cie­kawy. Nie wiem tylko, czy ten od­po­wied­nik Sha­ke­spe­are’a miałby być ba­ro­kowy, czy jesz­cze ja­kiś inny…

B: – Ale nie mamy in­nego wy­ro­bio­nego…

А: – No tak. Czy to jest ja­kiś ję­zyk Iwana Wy­szeń­skiego.

B: – Byłby to in­te­re­su­jący eks­pe­ry­ment, ale bar­dzo ka­me­ralny. Prze­cież mało kto by to prze­czy­tał, a i w te­atrze tego się nie wy­stawi…

А: – Ro­zu­miesz prze­cież, że ten Sha­ke­spe­are nie jest ot tak po pro­stu Sha­ke­spe­arem – jest, jak po­wie­działby kry­tyk mark­si­stow­ski, pro­duk­tem pew­nego or­ga­ni­zmu spo­łeczno-po­li­tycz­nego, któ­rym było Im­pe­rium Bry­tyj­skie w naj­wyż­szym swoim roz­kwi­cie, Im­pe­rium Bry­tyj­skie w epoce elż­bie­tań­skiej, w któ­rej żyje i two­rzy Sha­ke­spe­are. Tak więc im­pe­rium to fak­tycz­nie włada świa­tem. To jest pań­stwo, w któ­rym buj­nie roz­wija się ję­zyk, słow­nic­two. Po­dob­nie do tego, jak przy­łą­cza do sie­bie ko­lo­nie i krąży po wszyst­kich oce­anach, wchła­nia nowe słowa i idiomy, nie­sły­cha­nie roz­ra­sta się i wzbo­gaca. Ja­kiego od­po­wied­nika ję­zy­ko­wego mie­li­by­śmy szu­kać w ów­cze­snej Ukra­inie, która nie miała na­wet świa­do­mo­ści tej swo­jej ukra­iń­sko­ści? Od razu tra­fi­li­by­śmy w ślepy za­ułek, gdyby na przy­kład do­szło do prze­ło­że­nia ob­ra­zów zwią­za­nych z „trze­cim świa­tem”, z ko­lo­nial­nymi re­aliami, z ja­ki­miś tam, nie wiem, ro­śli­nami, owo­cami, dzi­kimi eg­zo­tycz­nymi zwie­rzę­tami i tak da­lej i tym po­dobne – skąd to wziąć?

– A czy­ta­łeś drugą część słow­nika Be­ryndy7, ob­ja­śnie­nia wy­ra­zów ob­cych? Tam taka eg­zo­tyka jest.

А: – Nie czy­ta­łem. Na­wet pierw­szej nie czy­ta­łem (śmiech).

B: – Wra­caj­cie do na­szych ba­ra­nów.

А: – I Ba­rań­cza­ków!

– Można też do Ba­rań­cza­ków, a Be­ryndę warto jed­nak znać.