Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Worochtarium” to spokojna rozmowa trzech starych przyjaciół. Jest ona tak szczera i trafna, że chciałoby się siedzieć obok pisarzy, słuchać i od czasu do czasu włączyć się w rozmowę lub odwzajemnić uśmiech, będący cichym zrozumieniem. Rozmowę prowadzą Jurij Andruchowycz, Ołeksandr Bojczenko, moderuje Orest Drul. Rozmowy o narodzinach książek, krytyków i nagród literackich, nauczaniu rzemiosła literackiego. O rytmie i poczuciu mowy, o dobrym tekście, o poezji i prozie. O literaturze rosyjskiej i tłumaczeniu Biblii. O życiu. Aby zrozumieć te rozmowy, należy głębiej zanurzyć się w kreatywność artystów, zajrzeć do wewnętrznej kuchni procesu literackiego i stać się jego uczestnikiem.
Jurij Andruchowycz (ur. 1960 w Stanisławowie) – poeta, prozaik, eseista, tłumacz. Autor kilku tomików poetyckich, z których w Polsce wydano „Piosenki dla martwego koguta” (2005) i „Egzotyczne ptaki i rośliny” (2007), oraz licznych tomów prozy fabularnej i non-fiction, z których w polskich przekładach ukazały się: „Rekreacje” (1994, 1996), „Erz-herz-perc” (1996), „Moscoviada. Powieść grozy” (2000, 2004), „Moja Europa. Dwa eseje o Europie zwanej Środkową” (2000, wspólnie z Andrzejem Stasiukiem), „Ostatnie terytorium” (2002), „Perwersja” (2003), „Dwanaście kręgów” (2005), „Diabeł tkwi w serze” (2007), „Tajemnica. Zamiast powieści” (2008), „Leksykon miast intymnych” (2014), „Kochankowie Justycji” (2019). Poza tym w 2014 r. ukazała się przeprowadzona przez Pawła Smoleńskiego wywiad-rzeka „Szcze ne wmerła i nie umrze. Rozmowa z Jurijem Andruchowyczem”. Tłumacz m.in. Tadeusza Konwickiego, Brunona Schulza, Williama Shakespeare’a, Rainera Marii Rilkego, Heinricha von Kleista, Roberta Walsera, amerykańskich poetów lat 50. i 60. ХХ wieku. Utwory Jurija Andruchowycza tłumaczono na dwadzieścia języków. Laureat licznych nagród literackich, w tym Nagrody im. Herdera, Nagrody Pokoju im. Ericha-Marii Remarque’a, Nagrody Europejskiego Porozumienia Leipziger Buchpreis, Literackiej Nagrody Europy Środkowej „Angelus”, Nagrody im. Hanny Arendt, Nagrody Vilenica.
Ołeksandr Bojczenko (ur. 1970 w Czerniowcach) – krytyk literacki i badacz literatury, eseista, tłumacz. Autor zbiorów esejów: „Coś w rodzaju chautauqua” (2003), „Chautauqua plus” (2004), „Byle książka” (2001), „Moi wśród obcych” (2012), „Mniej/Więcej” (2015). Autor licznych przekładów z języka polskiego i rosyjskiego, tłumacz m.in. Tadeusza Borowskiego, Leszka Kołakowskiego, Marka Hłaski, Jerzego Pilcha, Olgi Tokarczuk, Andrzeja Stasiuka, Daniela Odiji. Wielokrotny stypendysta programu Gaude Polonia Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego RP. W 2014 r. został uhonorowany odznaką „Zasłużony dla Kultury Polskiej”. W Polsce nakładem Warsztatów Kultury ukazały się jego zbiory esejów „50 procent racji” (2016) oraz „Wasi, nasi oraz inni” (2018).
Orest Drul (ur. 1960 w Stryju) – dziennikarz, publicysta, politolog, analityk, redaktor naczelny czasopisma internetowego Zbruc.eu. W latach 80. współtworzył podziemne wydawnictwo „Jewszan-zil
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 277
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Kilkaset słów o tym, jak powstała ta książka
Pomysł, że dobrze byłoby moje rozmowy zarówno z Jurijem Andruchowyczem, jak i z Saszkiem Bojczenką spisywać i publikować – bo jeśli są tak ciekawe dla mnie, na pewno będą też ciekawe dla wielu innych – przychodził mi do głowy praktycznie za każdym razem, gdy ich spotykałem.
Co prawda, do następnego, z reguły nieoczekiwanego spotkania pomysł ten ulatniał się, aby przyjść ponownie, gdy temat rozmowy schodził na interesujące kwestie. Czyli prawie zawsze.
Jestem pewien, że kiedyś w końcu i tak doszłoby do realizacji tej światłej idei, ale tutaj w tym wstępie musi pojawić się Dmytro Stretowycz.
A było to tak. Pisze do mnie pewnego razu wspomniany wyżej Saszko i w postscriptum do swojego maila pyta, jakie mam plany na sierpień. Opowiedziałem mu o swoich planach. Dalej cisza i oto już Jurko, również wspomniany wyżej, pyta się, czy nie chciałbym w sierpniu wyrwać się na kilka dni do Worochty. Po kilku tygodniach dzwoni do mnie Dmytro Stretowycz z propozycją nie do odrzucenia: porozmawiać przez trzy dni w Worochcie z Andruchowyczem i Bojczenką, spisać nasze rozmowy i wydać książkę.
Przy okazji wyjaśniło się, dlaczego w sierpniu, dlaczego w Worochcie i dlaczego ja: Dmytro organizuje pod Worochtą kurs literacki, w którego ramach Saszko i Jurko mają poprowadzić warsztaty, będą tam przez trzy dni, i może tego by wystarczyło, ale mówią, że znają się jak łyse konie i nie potrafią siebie zapytać o coś ważniejszego – no bo ile już można zadawać sobie nawzajem pytania, na które z góry zna się odpowiedzi. Obaj zgodzili się, że to mnie właśnie potrzebują. Tak oto powstało to worochtarium, trójgłos z dialogiem i monologami. O tym, jak trójgłos zmienił się w dialog (gdyż z takimi rozmówcami z góry wiadomo, że będzie sprowadzał się do monologów), czytelnik dowie się, jeżeli zechce przeczytać tę książkę. Co się tyczy worochtarium, tytuł ten zasugerował Jurko; „zasugerował” jest tu chyba nie do końca adekwatnym określeniem, gdyż po prostu poinformował nas po zredagowaniu wszystkich tekstów, że książka będzie nazywała się Worochtarium. „A cóż to takiego?” – moje i Saszka pytanie wydawało się całkiem naturalne, mimo że obaj poczuliśmy: to jest właśnie to, co chcieliśmy powiedzieć. Dobrzy poeci, jak wiadomo, mają intuicyjne wyczucie języka, a że Jurij Andruchowycz jest znacznie więcej niż dobrym poetą, to pozostało nam tylko wyjaśnić, co to znaczy.
Pierwotnie -arium oznaczało miejsce gromadzenia czegoś, w tym jakiś zbiór, z upływem czasu ten drugi odcień znaczenia oderwał się od lokalizacji i zaczął żyć własnym życiem semantycznym. Worochtanie zaś, czyli gadanie, mamrotanie z odcieniem znaczeniowym gromadzenia, zbierania, należało, jak piszą stare księgi, do typowych praktyk molfarów. Mówiąc inaczej, było to gromadzenie magicznych, „niezwykłych” wyrazów i z tego właśnie powodu tak nazywano legendarnego dezertera molfara, eponima Worochty. Gdy wyłożyliśmy to wszystko Jurkowi, usłyszeliśmy zdziwione: „A nie mówiłem?”.
Nie będę dłużej zabierać czytelnikom bezcennego czasu, więc przejdźmy do naszego worochtarium.
Orest Drul
Dzień pierwszy
(10 sierpnia 2017)
– Zacznijmy ab ovo. Jak i kiedy, Jurku, poczułeś chęć pisania?
А: – O ile ten moment w ogóle da się utrwalić w pamięci. Przypominam sobie na przykład, że gdy nie potrafiłem jeszcze stawiać pisanych liter, czyli nie chodziłem do szkoły, już odtwarzałem ręcznie jakieś drukowane teksty widziane w książkach. Ot, mniej więcej w takim wieku, chyba pięcioletnim lub gdzieś około tego. Przypominam sobie te zeszyty w kratkę i to, jak coś tam wypełniałem drukowanymi literami. Niewątpliwie stała za tym potrzeba naśladowania. Oczywiście od czasu do czasu znajdywało to kontynuację także w szkole, jako chęć pisania czegoś swojego. Pod wpływem tego, co przeczytałem lub obejrzanego filmu, bądź też jakiejś opowieści zasłyszanej od dorosłych. Tata i babcia byli bowiem bardzo pod tym względem kreatywni, tacy typowi opowiadacze historii. Chęć ta od razu zderzyła się jednak z pewną moją wadą fizyczną. Chyba można powiedzieć, że jest to wada fizyczna: bardzo szybko męczę się, pisząc ręcznie. Nie lubię pisać. Jakkolwiek śmiesznie to brzmi.
– Wynalezienie komputera z klawiaturą okazało się bardzo na czasie…
А: – No tak, absolutnie, na bank. Ale najpierw była maszyna do pisania. Bez niej nigdy bym nie zaczął pisać prozy. Byłbym wiecznym poetą. Napisanie odręcznie więcej niż strony tekstu to dla mnie katusze nie do wytrzymania. Dlatego też, kiedy w dzieciństwie zabierałem się do zapisywania w jakimś grubym zeszycie swojej „nowej powieści”, ręka bardzo szybko męczyła się i traciłem zainteresowanie rozpoczętym tekstem. Porzucałem go na drugiej, trzeciej stronie. Strasznie mnie to wszystko nudziło, chociaż wydawało się, że nawet ciekawą historię wymyśliłem. Dlaczego by nie opowiedzieć jej w całości, od początku do końca? Ale zapisywanie – to był horror. Znalazłem wtedy takie ujście dla swojej wyobraźni, że w kręgu przyjaciół z klasy zostałem takim sobie wiecznym opowiadaczem. Na przerwach, zwłaszcza na długiej przerwie, gromadzili się wokół mnie chłopaki z mojej klasy, otaczali takim oto kołem i ja, jak to się mówi, improwizowałem, relacjonując im treść jakichś niby filmów. Sam tych filmów nigdy nie oglądałem. Kto wie, czy w ogóle istniały. Chłopaki mi jednak wierzyli. Widocznie byłem dość przekonujący… Jak na ich wymagania, rzecz jasna. Albo też przynajmniej w jakiś sposób porywałem ich tymi opowieściami, zawracałem im w głowie…
– Teraz by powiedziano, że szerzyłeś „fejki”?
А: – No, tak. To znaczy, nie całkiem, bo „fejk” to w tym kontekście niewłaściwy wyraz. Weźmy na przykład bajkę – czyż jest fejkiem? Sam jednak podniecałem się, dawałem ponieść. Na początku, wydaje się, nie miałem dokładnego planu, co właściwie będę im opowiadał. Z czasem to jednak się zmieniało, chyba nabierałem wprawy. Bardzo często zatem w trakcie lekcji poprzedzającej długą przerwę coś sobie obmyślałem – jakieś wątki, zwroty akcji, szczegóły. W tym właśnie siebie odnalazłem – była to moja szczególna zdolność, której nie posiadali inni, a która przynosiła mi prawdziwe zadowolenie. Wymyślanie i opowiadanie historii. Najważniejsze zaś, że przy tym wszystkim udawało się unikać tego…
– Banału?
A: – …unikać tego problemu z pisaniem odręcznym!
– A jaka to była klasa?
А: – No, powiedzmy, faktycznie trwało to bodajże do starszych klas, co najmniej do siódmej…
– A zaczęło się?
А: – Zaczęło się? W pierwszej? Chyba w pierwszej, no tak. I trwało, dopóki nie dojrzały jakieś krytyczne mechanizmy recepcji moich słuchaczy. Do tego stopnia, że już nie dałoby się im tak łatwo tych „fejków” wciskać. Czas bajek minął.
B: – Rozmowa to dobra sprawa: ty mówisz, a ja zaczynam wspominać coś, o czym bym nie wspomniał, gdyby mnie samego tak po prostu zapytano. Akurat na pytanie, kiedy zechciałem pisać, mogę stanowczo odpowiedzieć: nigdy nie chciałem, a i teraz nie chcę. Przy czym problemów z pisaniem odręcznym nigdy nie miałem. Słuchajcie, przecież cały doktorat napisałem odręcznie. A zanim go napisałem, tak samo odręcznie powypisywałem jakieś 500 stron różnych potencjalnie przydatnych cytatów. To była przecież pierwsza połowa lat dziewięćdziesiątych. Komputera nie ma, internetu nie ma, zdigitalizowanych zbiorów nie ma, przesiaduj sobie w bibliotekach i wypisuj wszystko, co może się przydać. Nic dziwnego, że teraz nie lubię pisać. To znaczy, lubię oglądać swoje teksty w „Zbruču”1 albo w tygodniku „Krajina”, a jeszcze bardziej lubię dostawać za nie honoraria. Ale pisać – nie, nie lubię. Choć rozumiem, że filologia była wyznaczona mi przez los od urodzenia i daremnie przez cały okres szkolny przed nią uciekałem ile sił w nogach.
А: – O, a czy mogę od razu zapytać? W jaki mianowicie sposób uciekałeś przed filologią w latach szkolnych? Opuszczałeś lekcje literatury czy nie dawałeś z siebie wszystkiego?
B.: – Nie, z lekcji nie uciekałem, oceny miałem celujące, nigdy nie myślałem jednak, że pójdę na studia filologiczne.
– A o czym myślałeś?
B: – Zaraz, zaraz. Skoro już zaczęliśmy o wadach, mam taką, że muszę od czasu do czasu od czegoś się uzależniać. W szkole moim głównym uzależnieniem była piłka. Dnie i noce spędzałem na boisku, czytałem zaś tylko po to, aby otrzymać ocenę. No, i wśród tych lektur nie było nic szczególnego do czytania. Mamy ten problem do dziś: lekcje literatury ukraińskiej są dla dzieciaków nudne. I nie jest to wina ani samych uczniów, ani literatury, tylko właśnie podstawy programowej, która nie uwzględnia psychologii wiekowej. Dzieło literackie jako takie może być wręcz genialne, ale jeśli nie opowiada o tym, co martwi na przykład nastolatka, ten nastolatek pozostanie na nie obojętny. Ot, rośnie sobie taki chłopak, przechodzi dojrzewanie, marzy o różnych przygodach, wyczynach i miłosnych podbojach. A jemu się proponuje pochylić nad losem „zawitki”, uderzać w skały pierś i nie zapominać o strasznych ranach narodowych2. W jakim wieku? Mając 14–16 lat? Jak bardzo trzeba być zboczonym, aby w tym wieku, zamiast o piersiach koleżanki z klasy, myśleć o ranach narodowych? Nie wiem, pierwszą książką, którą polubiłem w szkole, był Bohater naszych czasów Lermontowa. Miała w sobie wszystko, co mnie interesowało: cyniczny romantyk, który niczego się nie boi, wdaje się w pojedynki, zawraca kobietom w głowach i dowcipnie szydzi z otoczenia. Powodzenie wśród kobiet i męskie samoutwierdzenie – oto czym można przyciągnąć uwagę nastolatka. Później, gdy już w dorosłym wieku czyta się literaturę ukraińską, odnajduje się ciekawe rzeczy zarówno u Neczuja-Lewickiego, jak i Panasa Myrnego oraz…
А: – …Marko Wowczok.
B: – A dokładniej jej męża, który ponoć napisał zamiast tej „pierwszej lepszej kacapki” utwory w języku ukraińskim. Tak czy owak, niełatwo zainteresować tym młodzież szkolną. Do czego jednak prowadzę? Moja mama jest ukrainistką i przez całe życie pracowała jako nauczycielka języka i literatury ukraińskiej w szkole. W ciążę z kolei zaszła na piątym roku studiów, nosiła mnie i równolegle zaliczała sesję, pisała pracę dyplomową. Można powiedzieć, że we dwójkę pisaliśmy tę pracę i we dwójkę otrzymaliśmy dyplom.
– Czyli ukrainistykę masz w genach: jeszcze nie zdążyłeś się urodzić, a już wszystko było przesądzone…
B: – Z tym że do końca klasy maturalnej nie wiedziałem o tym. Natomiast gdy już miałem iść na studia, wybrałem filologię z bardzo prostego powodu: przewertowałem programy i zobaczyłem, że to jest jedyny kierunek, na jaki można zdać bez przygotowania. Bo z fizyki brakowało mi jakieś 70 procent wiedzy, z chemii 60 procent, z matematyki 50, a z filologii braków nie miałem.
A: – Liczba kandydatów chyba też była mniejsza niż na jakąś fizykę czy chemię?
B: – Być może, dokładnie nie pamiętam. Myśmy mieli ponad cztery osoby na jedno miejsce.
– Wybrałeś ukrainistykę?
B: – Po nauczeniu się na pamięć całego Lermontowa? Skądże, była to filologia rosyjska. Z jedną szczęśliwą dla mnie anomalią. Rusycystykę na Uniwersytecie Czerniowieckim tworzyły trzy katedry: Katedra Języka Rosyjskiego, Katedra Literatury Rosyjskiej oraz – taki oto paradoks – Katedra Teorii Literatury i Literatury Powszechnej. Studentów przydzielano do grup zajęciowych, nie pytając o zdanie. Mnie zapisano do grupy językowej. Przez pierwsze dwa lata nie miało to żadnego znaczenia. Na trzecim roku zaczynała się jednak specjalizacja, to znaczy, że dla każdej grupy prowadzono inne wykłady monograficzne, organizowano działalność naukowo-badawczą studentów, były inne tematy prac rocznych, a następnie dyplomowych. Wtedy też wywalczyłem dla siebie przeniesienie na specjalizację z teorii literatury i literatury powszechnej. W tamtej katedrze pracowali najlepsi moim zdaniem wykładowcy, niektórych Jurko zna: profesor Wołkow, Petro Rychło, Borys Iwaniuk, Ihor Zwarycz… Były to lata przed upadkiem Sowietów, kiedy na ukrainistyce rewolucyjni demokraci Szewczenko i Franko wciąż przyśpieszali nadejście Wielkiego Października. Tymczasem myśmy zgłębiali Joyce’a, Kafkę, Camusa, stosowaliśmy metody formalizmu, strukturalizmu, poststrukturalizmu, dyskutowaliśmy na zajęciach – jednym słowem, prowadziliśmy normalne życie akademickie.
– Czyli na rusycystyce wykładano wam teorię literatury na podstawie nierosyjskich wzorców?
B: – Różnych. Z tym że z administracyjnego punktu widzenia był taki paradoks: Katedra Teorii Literatury i Literatury Powszechnej należała do Oddziału Filologii Rosyjskiej. Co już mówić o teorii, gdy cała literatura powszechna okazywała się jakby częścią rosyjskiej, a nie na odwrót.
A: – Ja tylko pamiętam, że w programie szkolnym – nie trzeba tu iść aż na uniwersytet – mieliśmy jakieś podstawy literatury powszechnej, zaczynając na przykład od Homera. Mimo że szkoła była ukraińska, czyli z ukraińskim językiem nauczania, tamte lekcje literatury powszechnej odbywały się w ramach kursu literatury rosyjskiej. No i prowadziła je akurat nasza pani od rosyjskiego, przybliżała nam zarówno Homera, jak i, powiedzmy, Shakespeare’a. O ile w ogóle mieliśmy w lekturach chociaż trochę Shakespeare’a, bo dokładnie nie pamiętam. Byrona jednak przerabialiśmy na pewno.
B: – Jamby i trocheje chyba też mieliście?
A: – Teoria literatury? Dokładnie mówiąc, systemy wersyfikacyjne? Nie, tego już nie pamiętam tak wyraźnie, czy w ogóle mieliśmy to w szkole. Chyba musiało być coś takiego, jakieś podstawy. Gdyby jednak ktoś zechciał się dowiedzieć, dlaczego niby czytamy Homera i Shakespeare’a po rosyjsku, padłaby taka odpowiedź, że przecież nie istnieją przekłady ukraińskie. Choć te przekłady istniały. Tylko urzędnicy w Ministerstwie Edukacji mocno ich się bali, gdyż połowa z tłumaczy była zakazana jako dysydenci i pół-dysydenci.
– No nie, sądzę, że chodziło o tłumaczy: linia partii prowadziła w takim kierunku, że wszystkie niuanse literatury światowej można oddać tylko w języku rosyjskim…
A: – No tak, poza tym można jeszcze zastosować teorię spiskową. Że decyzje o tym wszystkim zostały podjęte gdzieś na samej górze. I że były właśnie takie: wszystko, co rosyjskie, co jest w języku rosyjskim, kojarzyć ze wszystkim, co atrakcyjne, ciekawe, światowe. Wszystko, co ukraińskie zaś – z nudnym, zaściankowym. A było przecież nieco inaczej.
– Spisek czy nie, ale wytyczne były jasne i precyzyjne: sprowadzać literaturę ukraińską do zaściankowego, małomiasteczkowego poziomu, a ściślej mówiąc, do poziomu rustykalnego, folklorystycznego.
A: – Ale te wytyczne to tylko część tamtego spisku.
B: – Chociaż post factum okazało się, że nie jest tak źle. Bo niechcący wbijano nam do głowy, że literatura rosyjska to jednak obca, a nie rodzima.
A: – Dokładnie. Bliżnieje zarubieżje3.
B: – No, to co, może wrócimy do początków… Czy pamiętasz, Jurku, jak napisałeś na przykład swój pierwszy wiersz?
– Ale najpierw egzystencjalne dla mnie pytanie: czy łatwo szły wam wypracowania w szkole, to znaczy czy już wtedy przejawiały się skłonności do literatury? Bo w moim przypadku, jak spoglądam wstecz, przez dłuższy czas po maturze nachodził mnie okropny sen: niby wieczorem przypominam sobie, że na jutro trzeba przynieść do szkoły wypracowanie, i siedzę przed pustą kartką z równie pustą głową. Dopiero po doświadczeniach w gazecie „Postup”, kiedy artykuł trzeba było napisać w ciągu godziny, dwóch, koszmary zniknęły.
А: – Wypracowania z lektur?
– No tak, z lektur. Czy też, dajmy na to, na wolny temat.
А: – Na wolny temat prawie nie było. Jeżeli chodzi o te z lektur, z reguły nauczycielki – zarówno ta od ukraińskiego, jak i ta od rosyjskiego – zachwalały je i odczytywały na głos na forum klasy, aby wszyscy wiedzieli, jak naprawdę można pisać wypracowania szkolne. To dlatego, że pozwalałem sobie na maksymalnie twórcze do tego podejście. I rzeczywiście wyrażałem własną opinię co do tego lub innego epizodu, tej lub innej postaci, i jakoś mi się to udawało, chyba przekonująco. Później rozwijało się to w ten sposób, że zaczęto wysyłać mnie na różne miejskie, międzymiastowe, obwodowe i tym podobne olimpiady. Chyba też wszędzie wygrywałem. Czy to źle, że tak nieskromnie o tym wspominam?
B: – Wcześniej czy później prawda wylazłaby jednak z worka.
– Czyli już wtedy byłeś najlepszy ze wszystkich?
A: – No, chyba tylko na tym tle aż tak dobrze wyglądałem. Być może całe tło było tak przygnębiające, że byłem bohaterem. Tak czy owak, kiedy mieliśmy bal maturalny, byłem już zwycięzcą wszystkich możliwych olimpiad, chyba z wyjątkiem republikańskiej – tam z jakiegoś powodu mnie nie wysłano. Tymczasem do nas na bal przyszedł – specjalnie, żeby ze mną porozmawiać – ojciec jednego z naszych maturzystów, chłopaka z równoległej klasy. Zajmował się pracą ideologiczną, był instruktorem komitetu obwodowego partii do jakichś tam spraw prasowych. No, i był też jednym z członków jury, które przyznało mi zwycięstwo w olimpiadzie i niejednokrotnie wyrażał swój zachwyt, a tu zjawił się, aby poznać mnie osobiście i odradzać mi pójście na studia na Instytut Poligraficzny. Wiedział już bowiem o moim zamiarze iść na studia dziennikarskie, ale nie na uniwersytet, tylko do „poligrafa”. No, i mówi do mnie: „Po pierwsze jesteś nie dziennikarzem, tylko literatem. Po drugie – jaki tam znów «poligraf»! Przecież to w ogóle nie jest to, ta uczelnia nie ma żadnego autorytetu, zmarniejesz tam w nudzie i tępocie. Uniwersytet Lwowski, filologia ukraińska – tylko to jest dla ciebie!”. Wysłuchałem go trochę zmartwiony i powiedziałem: „Swojej decyzji już nie zmienię”. W ten sposób reasumuję już, dzięki Bogu, swoje lata szkolne.
– Poszedłeś na dziennikarstwo czy na edytorstwo?
A: – To jest to samo. Edytorstwo mieliśmy już jako specjalizację, a w dyplomach wszyscy mamy: „dziennikarz”.
– Saszko, a ty miałeś problemy z wypracowaniami?
B: – Nie, nie miałem. Wypracowania szły mi się łatwo i, wszystko wskazuje na to, że były kiepskie, gdyż zawsze dostawałem za nie oceny celujące. A zatem z punktu widzenia sowieckiej szkoły pisałem poprawnie, i to właśnie musiało być złe. Czyli dobrze w sensie rewolucyjno-demokratycznym. Nasza bardzo surowa pani od rosyjskiego czasami mówiła o mnie: „Popatrzcie no tylko, rośnie nowy Bielinski”. Dzięki chociaż za to, że nie Pisariew. Jakichś rozprawek ze szkoły już sobie nie przypomnę, dokładnie pamiętam jednak, że na egzaminie na uniwersytet pisałem wypracowanie na wolny temat. O, przecież to można odebrać jako znak losu. No bo czym jest wypracowanie na wolny temat? Felietonem. Z tym że wtedy nie było jeszcze gdzie ich publikować, a gdyby nawet było, nikt by mi, smarkaczowi, nie zaproponował. Za to teraz piszę wypracowania na wolny temat, ile się tylko da.
А: – W moim zaś przypadku – mówię ponownie o pisaniu szkolnych wypracowań – wynikało to także z takiej podświadomej kontestacji banałów. Zbyt często powtarzana tu i ówdzie teza lub jakiś, jak to się teraz mówi, mem, budzi we mnie pewną irytację. Poza tym, z powodu elementarnego lenistwa nie chciałem przepisywać wszystkich tych banałów z podręcznika. Dlatego też wolałem zachowywać się w sposób twórczy. A zatem coś z lektury obowiązkowej czytałem, jakieś rozdziały, strony. A potem siadałem i pisałem sobie tak, jak to wszystko zrozumiałem i co o tym myślę. Okazywało się przy tym, że ta moja pisanina trafiała w punkt, nawet nauczycielki podkreślały: „popatrzcie, dzieci, jaka samodzielność myślenia, jakie oryginalne własne podejście – widać, że ten uczeń czytał chrestomatię nie bezmyślnie, tylko czujnie nasłuchując”. No, i tak dalej. Przyczyna zaś była wciąż ta sama: nie lubię pisać odręcznie.
– A nie próbowałeś dyktować swoich tekstów na głos?
A: – Faktycznie nie. Mimo że pojawia się u mnie ten pomysł – jeśli pamiętasz, w Perwersji. Stach Perfecki zawsze ma przy sobie dyktafon. Z tym że nie tyle do dyktowania wielkich objętościowo dzieł, co w funkcji notatnika. Czyli wymyślił dla siebie taką grę: przewinął się jakiś pomysł, rym, skojarzenie – wcisnął guzik i wypowiedział to do dyktafonu. Utrwalił. Mnie jako autorowi tych „notatek Perfeckiego na dyktafon” ten chwyt pozwalał na zabawę ze stylistyką opowieści. To znaczy, muszę sobie najpierw wyobrazić, że ten tekst nie był zapisany, tylko został zarejestrowany na dyktafonie, a potem próbować odtworzyć go na piśmie – to już nieco ambitniejsze zadanie twórcze. Później trochę rozwinąłem je w Tajemnicy. Swoją drogą nadal mnie to interesuje.
– Zainspirował cię do takiego obrazu Perfeckiego agent Cooper z Miasteczka Twin Peaks?
А: – Hm! Nie bardzo rozumiem twój skrót myślowy.
– Pamiętasz, wszystkich nas zadziwiał tym, że swoich refleksji nie zapisywał w notesie, tylko nagrywał na dyktafon.
А: – Rzeczywiście? Bo zdążyłem już zapomnieć, że miał taką cechę. Nie, wtedy nie oglądałem jeszcze Miasteczka Twin Peaks.
B: – Czy ten serial nie ukazał się później?
А: – Nie, Miasteczko Twin Peaks ukazało się w roku 1990, a u nas pokazywano je już po upadku ZSRR. Albo za późnych Sowietów. Perwersję zaś pisałem, kiedy Twin Peaks zostało już pokazane w telewizji i się skończyło. Wtedy nie oglądałem jednak tego serialu i nie wiedziałem o nim zbyt dużo. Słyszałem z nazwy, że jest co takiego. Nie, nie, to u mnie raczej coś zadziałało na poziomie intuicyjnym, gdy lepiłem postać Perfeckiego, czyli zestaw jakichś dziwactw, bo przecież powinien być szczególny, dziwny. Ot, dla przykładu, jego dziwactwem jest to, że swoich pomysłów nie zapisuje w notesie, tylko nagrywa na dyktafon.
– Nie jest to jedyny, że tak powiem, jego bzik.
А: – No tak, to tylko jeden z drobiazgów, które wyróżniają go w ówczesnym tłumie.
– A właśnie, nawiasem mówiąc: na ile ten Perfecki jest tobą?
А: – Jak więc tu odpowiedzieć? Na ile? Nie potrafię tego podać w procentach. Powiedzieć, że w połowie czy jak? W pewnych cechach całkowicie jest mną, w innych znów nie jest. Na przykład w tym, że jego znakiem zodiaku, podobnie jak moim, są Ryby, nie ma tu żadnego przypadku, gdyż trzeba mi było znać jego psychikę jak własną. Przypuściłem zatem z dużą dawką prawdopodobieństwa, że osoba spod tego samego znaku zodiakalnego może mieć jakieś podobne psychologiczne fanaberie, może być z grubsza w czymś taka sama. Analogiczna. Był to więc od samego początku świadomy wybór, dzięki któremu głębiej zanurzyłem się w całej tej rybnej symbolice, bardzo nasyconej pod kątem kulturoznawczym i świetnie przystającym do Wenecji jako toposu, w którym cała ta akcja się rozgrywa. Jeden z pierwotnych tytułów, które miałem, to Ryba w wodzie. Tyle że mniej więcej w tym samym czasie ukazała się powieść Mario Vargasa Llosy pod tym samym tytułem4. Podobno jego autobiografia polityczna. Zacząłem więc w strażackim tempie szukać dla swej powieści jakiegoś innego tytułu. Odbiegłem już jednak od odpowiedzi na twoje pytanie. Mówiłem jedynie o tym, że bardzo świadomie kierowałem się tym, by mój bohater w dużym stopniu był taki, jak ja. Mimo że jednocześnie wiedziałem: kategorycznie nie można robić jakiegoś takiego stuprocentowego siebie.
B: – To jest taki typowy błąd początkującego pisarza: tworzyć bohatera na swój wzór.
А: – No, ale początkujący Lermontow tak właśnie uczynił, przy czym z twoim ulubionym bohaterem.
B: – Zastrzegł przecież w przedmowie, że to nie jest autoportret, i ponarzekał na prostoduszność publiczności. Spróbował wyjaśnić, że nie należy mylić…
– …bohatera lirycznego z autorem, jak nauczano nas w szkole.
А: – Owszem, a bohatera epickiego tym bardziej. Bohatera lirycznego – to jeszcze jako tako.
– Czyli w pewnym stopniu twój bohater to niezrealizowany ty, niezrealizowany nie w sensie twórczym, tylko w tym sensie, że tak mogłoby ułożyć się twoje życie, gdybyś w punktach bifurkacji wybrał alternatywne opcje…
А: – Ot, znowu. Nie, nie mogę powiedzieć, że we wszystkim temu Perfeckiemu zazdroszczę. Że jest taki i taki, a ja tego nie osiągnąłem – po części tak jest, ale nie do końca. Dlatego, że dla mnie miał być przede wszystkim, jak już mówiłem, człowiekiem, który nie jest po prostu dziwakiem, tylko potrafi zadziwiać i być nieprzewidywalny. Jego działania miały zatem być alogiczne, czyli pozbawione logiki, a nawet dążenia do logiki. Jest to jednak tylko jedna z opcji, ponieważ to tego rodzaju powieść nastawiona na współtworzenie, czytelnicy mogą zatem odnaleźć łańcuch logiczny w tym, co na pierwszy rzut oka wydaje się alogiczne. Podobnie jak normalne, racjonalne wyjaśnienia. Dlatego też najbardziej zajmująca dla mnie w całej tej zabawie była właśnie owa wieloopcjonalność. Dopiero później, wiele lat po tym, miałem do czynienia z sytuacją, kiedy na podstawie mojej powieści miał być kręcony film, i tamten reżyser, który wtedy się za to zabierał, zaczął mnie urabiać, bym napisał scenariusz. Mówiłem mu: „Wiesz, nie kręci mnie ponowne wracanie, tym bardziej po tylu latach, do tego materiału i pisanie scenariusza”. Potrafił mnie jednak po kilku nieudanych podejściach zainteresować: „Ale przecież tam tyle niedopowiedzianych wieloopcjonalnych miejsc, że możesz przyjąć taką zasadę, że w filmie będzie wszystko, czego nie było w powieści, ale co by się wkomponowało! Mogłoby się wydarzyć, nie kolidując z fabułą! Po prostu gdzieś w tekście powieści jest to drobne napomknięcie, gdzie indziej figura przemilczenia. W tekście scenariusza natomiast możesz rozwinąć to w historię, w epizod”.
– Perfecki tymczasem żyje swoim, już niezależnym od ciebie życiem. Nie wiem, czy czytałeś, istnieją badania na temat Perfeckiego w literaturze, i wszyscy ci literaccy Perfeccy mieliby być mistyfikacją Andruchowycza. W naszym „Postupie” publikowano Historię Królestwa Galicji autorstwa Stanisława-Rolanda Perfeckiego (następnie ukazały się dwa wydania książkowe) – autorstwo, rzecz jasna, przypisano tobie, Jurku.
А: – Poza tym, spotkałem w Stanach pewnego uczonego filologa, George’a Perfeckiego, jest bardzo bliskim przyjacielem Michaela Naydana. Jest lingwistą, zwolennikiem bodajże Jakobsona, uczonym slawistą.
– W którymś twoim tekście, Saszko, było zdanie, że przyjemnie jest czytać własne teksty jakby z boku. Czy patrzycie na swoje teksty po jakimś czasie z dystansem – jako na cudze, napisane przez kogoś, kim już nie jesteście? Bo kiedy ja muszę przeczytać jakiś swój dawny tekst, czasami wysilam się, żeby zrozumieć przesłanie autora.
B: – Takiego akurat zdania o przyjemności nie pamiętam, ale mniejsza o to. Sądzę, że jest to kwestia czasu. Przecież nie piszę powieści. Krótki tekst, krótki oddech. Każdy tekst przez jakiś czas po napisaniu jeszcze pulsuje, ale dwie strony nie mogą pulsować przez rok – najwyżej do następnego felietonu.
– Przez co najmniej dzień pulsuje intensywnie…
B: – Sam wiesz, niejednokrotnie wysyłam ci felieton, a potem od razu piszę: sorry, wprowadź jeszcze te dwie, trzy poprawki. Lubię – nie, muszę mieć dodatkowy dzień, aby nie oddawać tekstu do publikacji na dziś, tylko móc dopiąć go jutro. Dla większości ludzi, którzy czytają takie teksty pobieżnie, te formalne poprawki są raczej niezauważalne. Dla mnie jednak mają duże znaczenie. Właśnie dlatego, że są formalne. Często powtarzam, że staram się budować teksty zgodnie z zasadami muzyki – z rozwinięciem tematu, przeprowadzeniem go przez różne głosy, repryzami oraz kodą. Sam temat jest dla mnie drugorzędny i, szczerze mówiąc, gdy jacyś radykalni oligofrenicy – zarówno lewicowi, jak i prawicowi – obwołują mnie a to nacjonalistą, a to wynarodowionym kosmopolitą, kompletnie to olewam, ponieważ mam całkiem inny system odniesień. Gdy jednak baczny czytelnik wychwytuje, że gdzieś, że tak powiem, uderzyłem w fałszywą nutę, wtedy jest mi naprawdę wstyd. Dlatego też staram się tak wyrobić się z pisaniem, aby nazajutrz mieć czas, by ze świeżą głową wszystko sprawdzić. Zdarza się, że zmieni się jedno słowo, a cały akapit uzyskuje poprawne brzmienie. Albo też przestawi się kilka wyrazów, a cała kompozycja się scala. Takie właśnie momenty lubię. Potem teksty wystygają, następnie dokonuję ich selekcji do następnej książki, któreś z nich odczytuję na spotkaniach autorskich – po czym już mogę spojrzeć na nie z całkowitym dystansem.
– Okiem krytyka.
B: – Okiem krytyka, tak. Dokonując zaś selekcji, mówię do siebie: „O, tu jest w porządku. A tutaj mogłoby być lepiej”.
– A kiedy wydajesz te felietony jako książkę – czy coś redagujesz?
B: – Czasami coś redaguję. Niewiele, rzecz jasna, bo jeśli potrzebne są większe zmiany, to oznacza, że felieton mi się nie podoba, po co więc go ponownie publikować? Najczęściej wprowadzenia zmian potrzebuje początek. Na stronie internetowej tekst pojawia się, mając jakiś pretekst informacyjny: coś się stało, ktoś palnął to czy owo. W książce tekst traci to wsparcie zewnętrzne. Wchodzi natomiast w relacje z innymi tekstami, które go poprzedzają i następują po nim. To muszę brać pod uwagę. Jest jeszcze niezły pomysł na redagowanie – po prostu wyrzucać pierwszy akapit. Chociażby wtedy, gdy nie wyznaczyłeś w nim tematu, tylko się rozgrzewałeś, nabierałeś tempa.
– Istnieje nawet taka zasada YouTube, że pierwsze trzydzieści procent każdego filmiku można pominąć, i niczego się nie traci. A ty, Jurku, czytujesz swoje stare rzeczy?
А: – Czasami jestem do tego zmuszony, gdy tłumaczy się je na jeden z tych języków, w którym tłumaczenie mogę autoryzować, kiedy mogę współpracować z tłumaczem. Wtedy nie jest to już po prostu czytanie na nowo, tylko czytanie w innej oprawie, innej szacie językowej. A żeby ot tak po prostu zechcieć i zabrać się za wertowanie jakiejś pierwszej lepszej Moscoviady – nie, nie mogę powiedzieć, że tak się dzieje. Być może, jakieś takie chwile się zdarzały, ale zasadniczo nie, nie są one typowe.
– A czy zabierałeś się kiedykolwiek za autoprzekłady?
A: – Tylko w jednym, mało istotnym przypadku. Był to pewien moment (moment ten zresztą trwał przez kilka lat), gdy co dwa tygodnie pisałem felieton dla „Dzerkała Tyżnia”. Pewnego razu zauważyłem, że w tamtejszej redakcji bardzo kiepsko tłumaczą moje felietony na rosyjski. Że jest dużo nieporozumień, błędów. Umówiłem się więc, że będę sam tłumaczył swoje felietony na rosyjski. No, trochę wytrzymałem, a potem się znudziłem. Bo to przecież wielka rutyna, głupiego robota – pisać to samo dwa razy.
B: – Ciekawe. Kiedyś również dla nich pisałem, gdy Andrij Bondar prowadził tam „Księgarenkę”. Z tym że chyba nigdy nie czytałem wersji w języku rosyjskim. Nie wiem nawet, czy dobre były, czy też złe. A może jednak czytałem. Słowo daję, nie mogę sobie tego przypomnieć.
A: – Ja swoich felietonów do pewnego czasu nie czytałem, ale czytałem komentarze pod nimi. I nagle też zauważyłem, że ci komentatorzy, którzy czytają tekst po rosyjsku, czasami coś cytują, czegoś się czepiają, a u mnie tego w rzeczywistości nie było! Okazuje się, że tak właśnie mnie przetłumaczono. Wtedy zaczynałem wchodzić na te wersje rosyjskie i łapałem się za głowę.
B: – Nie ma nic złego w tym, aby dostać za swoje, ale żeby za cudze, to już przepraszam.
А: – No właśnie.
B: – Poza tym miałem doświadczenie współpracy z Serhijem Wasyljewem, który brał moje teksty do „Stolicznych Nowosti”. Sam je tłumaczył i, trzeba powiedzieć, robił to dobrze, z zamiłowaniem. Tam nie miałem więc powodu, żeby ingerować.
– A tak na ogół, czy dobrą praktyką jest tłumaczenie własnych utworów przez autora, który jest biegły w obu językach?
A: – Nie powiedziałbym, że jest w ogóle aż tak rozpowszechniona. Wątpliwe jest zatem, by była dobra.
– To z powodu rutynowego charakteru dla autora, który ten tekst już pisał?
А: – No, jeśli wyobrazić sobie: przecież to nie jest po prostu pewna objętość jakiegoś tekstu. Powieść, tak? To jest część twojego życia, którą już przeżyłeś. Dopisując tę powieść, coś wyczerpałeś, pokonałeś już jakąś drogę, a teraz powinieneś wrócić i przejść to wszystko raz jeszcze. Nie sądzę, żeby był to dobry pomysł.
– Czyli nie ma takiej weny twórczej, jak podczas pisania oryginału?
А: – Jest, tyle że mocno zawężona – ta twórczość skupia się jedynie na poszukiwaniu słów i konstrukcji. Czyli to wszystko, co Nabokov wyprawiał ze swoimi Lolitami – dlatego właśnie był Nabokovem, że różnił się od wielu innych. Wyjątkowy pisarz i tłumacz własnych utworów. Nie wiem zresztą, kto jeszcze to robił. Może Kundera coś najpierw napisał po czesku, a potem sam przetłumaczył na francuski?
– Franko miał wiele takich autoprzekładów, ale od niego życie wymagało…
А: – Franko moim zdaniem w ogóle wykonał w życiu tonę zbędnej pracy. Całkiem zbędnej. Z tym, że to jest również szczególny przypadek, ponieważ został, jak rozumiem, swoistym transformatorem, retranslatorem dla całego tego zacofanego pospólstwa ukraińskiego – leniwego umysłowo, uwstecznionego, które nie znało żadnego innego języka i nie interesowało się rozwojem współczesnej myśli zachodniej. Dlatego właśnie pracował jak wół, wypełniając sobą tę próżnię jako orędownik, popularyzator, tłumacz. Sądzę jednak, że było to dość błędne podporządkowanie się idei takiego właśnie oddanego służenia.
B: – No, nigdy nie wiadomo, jak by było, gdyby było inaczej…
А: – Tak, nie wiadomo, jak byłoby dzisiaj, gdyby go wtedy nie było.
B: – Czy istniałaby w ogóle Ukraina…
А: – Gdyby nie te jego wysiłki, racja.
– To jest przecież dobry temat: pofantazjować, co by było, gdyby czegoś się nie wydarzyło albo wydarzyło się inaczej.
B: – Cóż, można pofantazjować. Powiedziałem to, mając z tyłu głowy książkę Jarosława Hrycaka Prorok w swojej ojczyźnie. Zupełnie upraszczając, jest to książka o tym, jak Franko został geniuszem, a po tym, jak nim został, zrobił z Galicji Wschodniej Ukrainę. Hrycak używa metafory boiska piłkarskiego, na którym spotykają się dwie drużyny. Kto wygra, nie wiadomo, gdyż warunki były takie, że niekoniecznie mogli wygrać Ukraińcy, a nawet odwrotnie – Ukraińcy w grze o Galicję mieli mniejsze szanse niż Polacy. Mieliśmy za to Frankę, który sam pracował za całą drużynę. Pisał też, być może, niedoskonałe utwory, aczkolwiek bardzo dużo, ludzie zaś je czytali i zaczynali postrzegać siebie jako Ukraińców. W wyniku tego Galicja najpierw staje się Ukrainą, a następnie, w czasach późniejszych, nie pozwala zniknąć Ukrainie, ponieważ istnieje przynajmniej jakaś wysepka ukraińskości. Gdyby zaś tego nie było, gdyby nie było Franki, czy ktoś inny by tego dokonał? A gdyby nikt tego nie dokonał, czy byłaby w ogóle Ukraina, czy byśmy w ogóle coś mieli?
А: – Racja. Niczego by nie było.
– Aż tak to bym nie absolutyzował: proces rozwija się całkiem obiektywnie, niezależnie od woli poszczególnej osoby, Franko tylko go przyspieszał. Przy czym nie zawsze – czasami sprowadzał na manowce, na przykład pod wpływem Drahomanowa. Poza tym wiele idei, które przypisujemy France, jak powiedzmy jego słynna krytyka engelsowskiego państwa, tak naprawdę zostało sformułowanych przed nim, te idee krążyły wśród społeczności galicyjskiej, tyle że praktycznie nic nie wiemy o życiu ówczesnego społeczeństwa.
B: – Z ideami tak na ogół bywa. Każda epoka ma swój zestaw, wielu jest takich, którzy je głoszą, tyle że niewielu z nich przechodzi na dłużej do historii kultury lub nauki. Ten zaś, kto przechodzi, następnie jest uważany za autora idei. Ostatnio gdzieś trafiłem na informację, że teorię ewolucji wymyślił nie Darwin, tylko jakiś zapomniany dziś leśnik. Rozwinął zaś i spopularyzował ją Darwin, i to Darwina teraz znamy. Tyle że wielkość Franki tkwi nie w ideach, które czerpał ze wszystkich stron i właśnie dlatego tak często przeczą sobie nawzajem. Wielkość Franki tkwi przede wszystkim w jego pracoholizmie. Tutaj wyłania się jednak kolejne pytanie, na które nie mam odpowiedzi: czy w historii decydującą rolę odgrywają osobowości, czy też heglowski tak zwany Duch Świata, który dla realizacji własnej woli zawsze znajdzie sobie wykonawców? Klasyczna antynomia: mamy dwa wzajemnie wykluczające się twierdzenia, z których każde da się łatwo udowodnić, co znaczy, że tak naprawdę nie sposób udowodnić żadnego.
– Jurku, skoro już o France mowa – ostatnio wracałeś do lektury jego Z sekretów twórczości poetyckiej. Czy rozpoznawałeś tam swój proces twórczy?
А: – Z wielką ciekawością zabrałem się za tamto jego studium, ale gdy je czytałem, czułem raczej jakiś żal. Tak samo szkoda mi tak wielkiego wysiłku i ogromu pracy, gdyż cały traktat w dość kuriozalny sposób zestarzał się i legł w gruzach, jak tylko Franko go opublikował. To znaczy poważnie zbliżył się do problematyki, w której już potrzebny jest Freud. Jest przecież przeddzień Freuda. Biedaczyna Franko przerobił, przekopał całą stertę wcześniejszej wiedzy na temat psychologii twórczości akurat w przededniu przyjścia Freuda z jego przewrotem. I tu właśnie pojawia się Freud i przekreśla aktualność całej tej wcześniejszej wiedzy, której systematyzacji tak sumiennie dokonał Franko!
– Zgoda, tyle że Freud poszedł w kierunku fizjologii, France zaś chodziło o coś całkiem innego, o twórczość.
A: – Freud odkrył nowy system odniesień, podczas gdy Franko włożył masę wysiłku w to, aby spopularyzować wśród społeczności ukraińskiej ten stary. Oto w czym tkwi ironia losu! W czasie, gdy Franko uważał, że tłumaczy Ukraińcom wiodące zachodnie idee, one przestają już być czołowe. Franko bazuje na Wundcie, jednym z przedstawicieli szkoły zwulgaryzowanej fizjologii. Na początku u Freuda też dało się zauważyć jakieś akcenty fizjologiczne. Freud jednak od razu idzie dalej, do teorii podświadomego. No, a Franko? Owszem, jest to bardzo sumienna praca, o rzetelnie opracowanych źródłach i rozbudowanej argumentacji, niezwykle dobrze zbudowana. Z tym, że oto jest ono – przeklęcie niewczesności! Spóźnienia. Usiłujesz uczepić się ostatniego wagonu, a tu ta sama myśl zachodnia wydaje na świat tego, który to wszystko unieważnia, dezaktualizuje cały ten pociąg z jego ostatnim wagonem i kieruje go na ślepy tor. Następnie wszystko potoczy się zgodnie z jego, Freuda, wersją. A tak w ogóle, ciekawa byłaby monografia: Franko a Freud. Zwłaszcza to Fr a Fr w tytule.
– Takie paralele między Frankiem a Freudem już badano, analogie są uderzające: obaj (a także ich matki) urodzili się w tym samym roku, ojcowie obu mieli na imię Jakub, obu dano imię na część dziadka po ojcu, obaj w tym samym czasie wzięli ślub, mieli jednakowe oceny na maturze, zresztą Objaśnianie marzeń sennych i Z sekretów twórczości poetyckiej zostały napisane w tym samym 1898 roku.
А: – To, co mnie zawsze rozczarowywało we France, to jego ciągła zasadnicza pogarda wobec wszelkiej maści dekadentów, formalistów, symbolistów. W tymże traktacie tak samo pogardliwie pisze choćby o Maeterlincku czy o innych jeszcze. Ale przepraszam bardzo, oni do dziś żyją w świadomości estetycznej świata, podczas gdy Franko już niekoniecznie. Czyżby Franko został elementem światowego dziedzictwa estetycznego? Przecież nawet w sąsiedniej Polsce jest słabo znany. Otóż pytasz, czy próbowałem w jakiś sposób skonfrontować tę jego pracę z własnym doświadczeniem. Odpowiem ci, że nie, bo moje podejście swój początek bierze jednak z XX wieku, a nie z XIX. Oznacza to, że zaczyna się od Freuda, ale, rzecz jasna, do niego się nie sprowadza, ponieważ dalej robi się ciekawiej i ciekawiej. Dlatego też ta lektura Franki miała dla mnie po prostu walor, że tak powiem, informatywno-poznawczy. To znaczy, Franko dokonał jakiegoś tam podsumowania myśli zachodniej na temat psychologii twórczości. W najlepszych tradycjach Oświecenia. Moim zdaniem za bardzo skupia się jednak na starożytności, gromi Arystotelesa – zgoda, ale czy nie jest za późno gromić tego, kogo dawno temu już pogromiono? W tym jego wykładzie z kolei są wręcz luki, ponieważ, dajmy na to, albo był niewyrobiony, albo też niczego nie wiedział o całych szkołach i okresach. Na przykład o subiektywizmie angielskim. Locke’a u niego nie ma, Hobbesa u niego nie ma. Podobnie jak francuskiego Oświecenia. Dużo, względnie dużo cytuje w języku francuskim, chociaż nie mam pewności, czy swobodnie operował francuskimi źródłami. Inaczej mówiąc, czy wystarczający był jego francuski. A to przecież jest bardzo istotne, nawet gdy się cytuje jakiegoś Hippolyte’a Taine’a. Powiem, nie bez polemicznej przesady, że Franko to fajny, na wysokim poziomie galicyjsko-ukraiński nauczyciel gimnazjalny. Nie więcej.
B: – On w tamtej pracy, na początku, mówi także o krytyce, prawda? Co to jest krytyka, kto to jest krytyk oraz jak ma pisać. Wszystko jest niby poprawne, ale tylko wtedy, gdy krytykę pojmuje się jako pisanie recenzji. Recenzja bowiem powinna być mądra, logiczna, w sposób uargumentowany wyjaśniać na przykładach, co jest dobrze, a co źle. Tyle że – podobnie jak w przypadku poezji – pisze to w czasie, kiedy jest już inne pojmowanie krytyki, kiedy już Oscar Wilde udowadnia, że krytyka może być zupełnie inna, twórcza, a nawet ciekawsza niż literatura. Franko tego kategorycznie nie przyjmuje. Jego stanowisko jest takie: chcecie zajmować się twórczością, to proszę bardzo, piszcie wiersze i nie mylcie jednego z drugim. Czas jednak pokazał, że takiej krytyki robiło się coraz mniej.
А: – No, recenzji chyba mniej się nie robiło…
B: – Tak, tyle że słowo „krytyka” zawiera już dużo więcej niż słowo „recenzja”. To już jest z jednej strony nauka, a z drugiej twórczość.
А: – Wszystko to po prostu prowokuje mnie do pewnego cytatu. Achmatowa (zdaje się ona) powiedziała pewnego razu o Waleriju Briusowie: „Znał sekrety, ale nieosiągalna dla niego była tajemnica”. Podobnie jest tutaj: jeśli ktoś dzieli się sekretami twórczości poetyckiej, nie oznacza to jeszcze, że pojął tajemnicę.
– Saszko, a ty nie myślałeś o przejściu od felietonów do powieści lub innych większych form?
B: – To zależy od tego, jak rozumieć słowo „myśleć”. Jeśli w sensie marzeń, to całkiem możliwe, że tak. A jeśli w sensie usiąść i spróbować, to nie. W ogóle napisałem tylko jeden tekst. Jest taka organizacja „Parasol” zajmująca się opieką paliatywną nad nieuleczalnie chorymi osobami. Otóż ta organizacja zwróciła się do różnych autorów z propozycją stworzenia zbioru utworów na temat choroby, walki z nią, umierania… Ponieważ miałem coś na ten temat do powiedzenia, zgodziłem się. Jest to taka akcja charytatywna, pieniądze ze sprzedaży książek przeznaczane są na pomoc chorym. Pamiętacie, kilka lat temu również potrzebowałem pomocy i błyskawicznie otrzymałem ją od setek ludzi, teraz więc nie mogłem odmówić udziału w takim projekcie, żeby chociaż w jakiejś mikroskopijnej części odwdzięczyć się ludziom w ogóle. Czyli pomóc nie tym, którzy mi pomagali, tylko tym, którzy znaleźli się dzisiaj w tarapatach. Według swoistej zasady sztafety. Krótko mówiąc, napisałem tekst. Na pewno to nie jest już…
А: – …esej.
B: – Tak, nie esej, nie artykuł, nie felieton. Ma fabułę, bohaterów, dialogi, wyszło tego jakieś dwanaście stron książkowych. Ten właśnie tekst z czystym sumieniem mogę nazwać opowiadaniem. Jeden jedyny utwór stricte artystyczny, a i ten napisany na zamówienie.
– Dobrze, sprecyzuję pytanie: myśleć nie na poziomie pomysłu takiego utworu, czyli nie tylko marzyć, a nosić w sobie, mieć taki pomysł?
B: – Widzisz, teoretycznie dużo wiem o tym, a najważniejsze, wiem to, co ci powie każdy powieściopisarz: nigdy niczego nie będziesz potrafił donosić w sobie, jeśli w pewnej chwili jednak nie usiądziesz i nie zabierzesz się za pisanie.
– Ale…
B: – Nie zbijaj mnie z tropu, sam doskonale potrafię się pogubić. Można bez końca myśleć sobie, że oto jest dobry temat, na Ukrainie zaś są setki dobrych nierozpracowanych tematów, i teraz trzeba go zwięźle, a zarazem polifonicznie przelać na papier, ze wszystkimi tymi kontrapunktowymi wątkami, tyle że… Najkrótsze felietony dla „Krajiny” w ten właśnie sposób noszę w sobie, jadę w marszrutce lub zmywam naczynia i komponuję niczym wiersze. W dniu, kiedy trzeba oddawać taki felieton, znam go na pamięć. W przypadku „Zbruča” już jednak tak się nie dzieje, bo objętość jest większa… Aha, przecież obiecałem, że się pogubię. No, chyba chciałem powiedzieć, że powieści to nie felietony, w przypadku powieści trzeba usiąść i pisać. Ja zaś nie siadam i nie piszę.
– Przeżyłeś skomplikowaną diagnozę, miałeś zabieg o nieznanych skutkach. Czy nie żałowałeś wówczas, że może nie wszystko jeszcze napisałeś?
B: – Wiesz, chyba nasze organizmy są mądrzejsze od nas: w krytycznych chwilach blokują się jakieś części mózgu czy czego tam jeszcze. Nie przeżywałem ani szczególnego strachu, ani żalu, po prostu następuje takie zawężenie świadomości: jest cel, skupiasz się – i do przodu. Co prawda, sam nie dałbym rady, rodzina i przyjaciele zajęli się jednak wszystkimi kwestiami organizacyjnymi, sam nie musiałem się tym wszystkim przejmować. Nasi lekarze powiedzieli: sytuacja nie jest aż tak zła, tyle że my z przyczyn technicznych tego zabiegu nie wykonamy, niech pan zbiera pieniądze i jedzie za granicę. To jest jak w grze, jak w tejże piłce nożnej: kop i biegnij, bo myśleć i martwić się jest już za późno. Albo też za wcześnie. To wszystko rzeczywiście odbyło się bardzo szybko, między pierwszą diagnozą a zabiegiem upłynęło kilka miesięcy.
А: – Nie jest to bardzo szybko w moim odczuciu. Jak na sytuację graniczną.
B: – Tak, ale pierwsza diagnoza – najgorsza ze względu na rodzaj nowotworu – wkrótce się nie potwierdziła. Następnie wystawiano mi jeszcze kilka i za każdym razem były wątpliwości. Powiedziałem więc sobie: jeśli lekarze wątpią, to dlaczego powinieneś mieć pewność? Co nie jest pewne, tego jeszcze nie ma. Z kolei między ostatnim wystawieniem diagnozy w Niemczech a zabiegiem minął tydzień. Przez tydzień przyjaciele wozili mnie samochodem, pokazywali niemieckie uroki, potem jeszcze do Amsterdamu zawieźli. Delikatnie, abym się nie domyślił, przełączali moją uwagę na inne rzeczy. A więc dość szybko…
– Niemniej jednak, jak odbierała to wszystko świadomość?
B: – Nie wiem, jak to nazwać. Nie wiem też, czy trzeba to wszystko opowiadać. Były takie „tripy” z obrazkami, głównie przyjemnymi. Humanistyczni Niemcy nie tylko zabieg, lecz także poprzedzające go badania robili mi pod narkozą. Po tych pięciu czy sześciu narkozach jeszcze nie całkiem doszedłem do siebie. Jeszcze czuję jakieś otępienie, głowa myśli wolniej.
– Raczej otępiałość.
B: – Jeśli chcesz sformułować to samo w sposób bardziej politycznie poprawny, niech będzie otępiałość. W każdym razie pan doktor powiedział mi na pożegnanie: „Na dzień dzisiejszy można orzec, że nie ma potrzeby podjęcia leczenia onkologicznego, żyj sobie normalnie”. Ja myśląc, że żartuje, pytam: „Że co, nawet piwa mogę się napić?”. A on mi poważnie: „Dzisiaj nie. A za jakiś miesiąc będzie można”. Czego jeszcze sobie życzyć? Lekarz powiedział, że nie jestem chory, tak więc staram się żyć normalnie.
– Właśnie powiedziałeś, że nie wiesz, czy warto opowiadać. Jak bardzo jest to dopuszczalne… nie, nie to, żeby dopuszczalne – pewne psychiczne obnażanie się przed światem? Czytałem, dla przykładu, Kunderę, i myślałem: autor w swoich dziełach wygarnia wszystko, co w sobie kryje, w tym często swoje doświadczenia seksualne, których nie odważy się omówić z przyjaciółmi w prywatnej rozmowie, pisze zaś o tym dla wszystkich. Ukrywając się oczywiście za bohaterem lirycznym, tyle że bliższe otoczenie rozpoznaje, kto jest kim, albo też może zrekonstruować na podstawie dzieła literackiego realne życie prywatne. W jakim stopniu ta potencjalna rekonstrukcja wstrzymuje autora?
B: – W tym przypadku chyba udzielimy z Jurkiem trochę różnych odpowiedzi, gdyż eseje czy felietony nie należą do tych gatunków, w których miałbym dzielić się z czytelnikiem intymnymi szczegółami. Nawet gdybym chciał, tam po prostu nie wypada. Ja z kolei tego akurat nie chcę, felieton nie jest wart tego, aby obnażać się przed nieznajomymi i stwarzać sobie problemy w rodzinie. Z powieściami zaś bywa różnie, bywają powieści, które wyciągają z autora wszystko… Nie tylko w sensie opisu realnych ludzi i swoich relacji z nimi, lecz także w sensie wydobywania z siebie jakichś psychologicznych głębi, fobii, manii, fantazji, innych mało atrakcyjnych rzeczy. Może to sprawiać ból bliskim autora. Z tym że pisarz ma niby tę osłonę gatunku i może powiedzieć: „Kochani, przecież to jest powieść, fikcja, proszę nie odbierać tego tak dosłownie”. Szczęśliwi są pisarze, których rodziny to rozumieją.
– Sam przecież mówisz: „niby”…
А: – Ale to ty właśnie powiedziałeś: „niby”. Ponieważ czujesz jako doświadczony czytelnik, wiesz, że to „niby”. Tu nawet nie o to chodzi, że usiłuję wykiwać czytelnika-laika, tylko liczę na mądrego czytelnika, który odbiera to jako mój chwyt, a jednocześnie wie, że „niby” wyłożyłem i opowiedziałem o sobie wszystko, jak jest w rzeczywistości.
B: – Opowiedzenie wszystkiego, jak jest w rzeczywistości, byłoby zresztą zadaniem z góry niemożliwym, z tego nie wyjdzie dzieło literackie, gdyż życie jest takie, jakie jest – amorficzne, niestrukturyzowane, bezcelowe. Najbliżej życia były te pierwsze latynoamerykańskie telenowele, które u nas pokazywano. Doskonałe w swoim idiotyzmie wieloletnie dreptanie w miejscu. Wszystko jak w realnym życiu.
А: – Poza tym jest jeszcze bardzo wiele rzeczy, o których po prostu zapomniałeś, ich rzeczywisty przebieg. Czyli pozostaje ci po prostu zmyślanie, domalowywanie tego całego epizodu z wyobraźni.
– Albo upiększanie, aby usprawiedliwić się przed jednym konkretnym czytelnikiem. Zawsze jest jakoś inaczej, nawet gdy przypominamy sobie rzeczywiste wydarzenia, wspomnienia nie będą tożsame z tym, co się wydarzyło. Piszesz o intymności i dajesz grunt dla rozmaitych spekulacji. Są też czytelnicy, którzy nie rozumieją konwencji gatunkowych i przyjmują to wszystko za dobrą monetę. Ostap Hrycaj jeszcze na początku ubiegłego stulecia pisał, że czytelnik powinien być na tyle wyrobiony, aby rozumieć wszystkie niuanse, całą tę umowność i tym podobne. Tyle że jeśli takiego wyrobienia brakuje…
А: – No, tak, ale w takim razie on, czytelnik, nie będzie się wyrabiał. Jeśli nie przeprowadzać z nim tego rodzaju trików, nigdy nie ruszy z miejsca. Czyli trzeba kierować się myślą o tych najlepszych, a nie tych najgorszych, tak sądzę. Nie o tych, którzy, powiedzmy, rozumieją źle. Bo ci, którzy chcą zrozumieć w sposób niewłaściwy, tak czy inaczej zrozumieją wszystko tak, jak chcą. I nawet każdą rzeczywiście po mistrzowsku ukrytą intonację odczytają jako bardzo szczerą.
– A czy to jest dobrze? Że każdy rozumie na swój sposób, a nie po twojej myśli?
А: – Czy to jest dobrze? Tak jest – i tyle. Po prostu tak jest.
– Co bardziej cię odsłania – powieść, proza czy poezja?
А: – Cóż, z poezją mam sytuację dość skostniałą. To znaczy, realnie mówiąc, swoje ostatnie na dziś teksty poetyckie napisałem gdzieś w połowie poprzedniej dekady. Czyli ze dwanaście lat żyję bez wierszy, w każdym razie ponad dziesięć.
– Dlaczego?
А: – Miałem dłuższy etap, trwający około dziesięciu lat, takiego, nazwijmy to, wczesnego poezjopisarstwa, które zmieniło się dojrzałością całkiem już bubabistowską. Taką, której sednem było krzewienie i pogłębianie jakichś moich osiągnięć stylistycznych – upodobania do różnego rodzaju rzadkiego, dziwacznego słownictwa, do pięknych rytmów, bardzo muzycznych. To nawet dziś powraca mi w postaci coraz to nowych kompozycji muzycznych do tych dawnych wierszy. Czyli widzimy swoistą skalę wartości poetyckich, wśród których przoduje formalna doskonałość poparta pewną wiernością sobie w zakresie treści: jest to jakiś ciąg obrazów połączonych przynależnością do pewnego jednolitego i całościowego świata. Świata lirycznego, rzecz jasna. On właśnie należy do mnie i tylko do mnie, i żeby w żadnym przypadku nie pomylono mnie z innym poetą, za każdym razem pilnuję tego, odcinając od siebie jakieś inne poetyckie idee. Z rodzaju tych, które zmieniałyby ten mój świat liryczny nie do poznania. Z tym wszystkim dożyłem lat trzydziestu i wtedy pisania wierszy zaprzestałem. Z kolei to, że po dziewięciu latach zabrałem się do pisania Piosenek dla martwego koguta, było właśnie akceptacją tych podejść poetyckich, które wcześniej były nie do zaakceptowania. Czyli pozwoliłem sobie zostać całkiem innym poetą. A zatem przez cztery kolejne lata pisały mi się już całkiem inne wiersze. Począwszy od tego, że wszystkie bez wyjątku są wierszami wolnymi, co wcześniej nie było dla mnie aż tak charakterystyczne. No, i kończąc na tym, że jest tam świadome sprawdzanie nowych możliwości leksykalnych, praca z jakimiś banalnymi formułami, frazesami, wykorzystanie kombinacji z obrazami i pojęciami kultury masowej czy rozmaitymi drobiazgami z życia codziennego, z rutyną egzystencji. Wyobrazić sobie wcześniej, w okresie bubabizmu, że w moim wierszu znajdzie się fraza „Bracie! Piwo się skończyło”5 – byłoby to możliwe chyba tylko w koszmarnym śnie. Dziś jednak jest to jeden z najbardziej popularnych moich wersów poetyckich. Chociaż z tą popularnością chyba jednak przesadzam… Tak czy inaczej, w tej chwili po prostu nie wiem, czy będę jeszcze kiedyś pisał wiersze, czy też nie. To powinno nastąpić jakoś samoistnie. Albo nie nastąpić już nigdy. Zaplanować tego bowiem się nie da, to nie poddaje się ani prognozom, ani planowaniu.
– Dobrze, a te twoje tłumaczenia Shakespeare’a – to nie jest już poezja?
А: – To zależy, o jakim tekście mówimy. Na przykład w Romeo i Julii są dość duże partie, że tak powiem, tekstu prozatorskiego, dialogów w prozie. Między innymi wtedy, gdy wypowiadają się przedstawiciele pospólstwa – służba, błazny, wędrowni muzykanci. Ogólnie rzecz biorąc, w scenach komicznych dominuje tam proza. Jednocześnie zaś w Romeo i Julii więcej jest niż w Hamlecie fragmentów stricte poetyckich, w tym rymowanych. Być może z tego powodu, że jest to wcześniejszy utwór Shakespeare’a, napisany w czasach, gdy bardziej oscylował w kierunku poezji. Stawia to przed tłumaczem dużo więcej niż w przypadku Hamletastricte formalnych zadań poetyckich. Kiedy trzeba to i owo zrymować, trzymając się takiego a takiego metrum. Ponieważ jest tam nie tylko „szekspirowski” pentametr jambiczny, chociaż głównie właśnie on. Są tam jednak jeszcze piosenki, są też różne poetyckie zagwozdki. Oczywiście są z tym wszystkim problemy, bo czasami z przyczyn iście formalnych w żaden sposób nie możesz dać rady z jakimiś czterema linijkami, aby brzmiały tak samo pięknie i naturalnie jak w oryginale. Marnujesz zatem na nie dwa, trzy dni. Koniec, utknąłeś w miejscu i nijak nie możesz z niego ruszyć. Gdy natomiast wpadasz w końcu na jakieś porządne i akceptowalne rozwiązanie, nie możesz się nacieszyć. Nie wiem, czy to jest czysta poetycka rozkosz. Jest to już raczej kwestia doświadczenia, wyrobionego warsztatu. No, i chyba inwencji.
– A co cię pobudziło do tłumaczenia Hamleta?
А: – To przyszło z zewnątrz jako zlecenie. Bardzo konkretne zlecenie z kijowskiego Teatru Mołodyj, a dokładniej od jego dyrektora artystycznego. Przez jakiś czas chodził z tym pomysłem wystawienia Hamleta na ich scenie. No, i z jakiegoś powodu postanowił, że właśnie w moim tłumaczeniu. Kilkakrotnie zwracał się do mnie i zawsze mu odmawiałem. Powtarzałem za każdym razem: „Przeczytaj tłumaczenie Łeonida Hrebinki: moim zdaniem całkiem się nadaje”. Notabene nie wiedziałem, że istniał wówczas także przekład Koczura. W końcu jednak dałem się, jak to się mówi, urobić. Nie doszłoby jednak do tego, gdybym nie zapoznał się z polskim tłumaczeniem Stanisława Barańczaka. I gdybym nie spotkał się z Barańczakiem osobiście w jego domu w Boston. I oto, gdy przeczytałem Hamleta w tłumaczeniu Barańczaka, zechciałem wdać się w rywalizację. Pomyślałem sobie: „O, tak właśnie bym to robił!”. Ponieważ wszystkie podejścia innych tłumaczy – ukraińskich, rosyjskich, polskich – nie były dla mnie aż tak ciekawe, nie dodawały skrzydeł. Gdy zaś zobaczyłem to bardzo filuterne podejście z nadinterpretacją, postmodernistycznymi sensami, to sam zechciałem tłumaczyć właśnie w ten sposób. Przecież to taka radość, gdy nagle odkrywasz dla siebie dotychczas niewidziane złoża absolutnie błyskotliwych, dowcipnych miejsc w Szekspirowskim oryginale! Nikt z tłumaczy ich nie dostrzegał, a Barańczak uczynił widocznymi. Nawet nie domyślałem się, że, czytając Hamleta, można tak często się śmiać! Tak oto wszystko to zaczęło stawać się moim, bardzo moim.
– A z Romeem i Julią jak było?
А: – Romeo i Julia to już z kolei coś innego. To była wyłącznie moja intencja, ponieważ po przetłumaczeniu Hamleta zobaczyłem, że chyba jednak się udało, chociaż na początku nie miałem jakichś szczególnych ambicji, że niby stworzyłem jakiś wybitny przekład. Był raczej dość ryzykowny. Zależało mi na tym, by usłyszeć od aktorów, że dobrze im się z nim pracuje: „O, takiego właśnie potrzebowaliśmy!”. Właśnie, był to przekład niszowy, by tak rzec, nieklasyczny lub wręcz antyklasyczny. Czyli właśnie dla takiego teatru, akurat dla takiej specyficznej adaptacji scenicznej i nigdzie więcej go nie oddam. W tym momencie jednak przechwycił go ode mnie Izdryk i opublikował w czasopiśmie „Czetwer”. To zresztą było jeszcze okej, ponieważ „Czetwer” to platforma niepoważna, czyli dla różnych lewych rzeczy – dziwacznych, eksperymentalnych, marginalnych. Oto właściwe dla niego miejsce, dla takiego przekładu. A gdy już doszło do pomysłu wydania przez Małkowycza6 tłumaczenia jako książki, musiałem podejść do tego bardziej odpowiedzialnie. Czytać na nowo, poprawiać. Sporo, względnie dużo zmieniać. Wydaje mi się jednak, że mimo wszystko zachował się tam duch mojego pierwotnego podejścia, tego ryzykownego.
– Zaciekawiłeś mnie tak, że chciałbym porównać warianty; aż korci mnie, żeby sprawdzić: co jest inaczej, jak się zmieniłeś? Czy nigdy nie miałeś ochoty porównać czyjeś teksty w różnych redakcjach?
B: – No, po pierwsze jest to dział nauki o literaturze; jeśli ktoś na poważnie tym się zajmuje i wie, że gdzieś istnieje inny wariant znanego tekstu, jego psim obowiązkiem jest to znaleźć i porównać.
А: – Przyszli badacze dzisiejszych tekstów po prostu nie będą już mieli takiej możliwości.
B: – Tak, my teraz nie jesteśmy głupi, śladów na papierze nie zostawiamy.
– To tylko tobie tak się wydaje, że śladów nie zostawiasz, ślady są nie tylko na papierze.
B: – Jeśli przyszli badacze literatury wzorem badaczy literatury z przeszłości będą współpracowali ze służbami specjalnymi, to i owszem.
– A czy to jest w ogóle realne: zmodernizować Shakespeare’a?
А: – O ile wiem, tak. Na przykład na Zachodzie bardzo popularne jest teraz takie podejście, że świadomie usuwa się z oryginalnego tekstu elementy wierszowane. Przepisuje się je prozą. Są tacy specjalni literaci przepisujący Shakespeare’a prozą. Dialogi, monologi – wszystko.
– Pytanie dotyczy raczej słownictwa: czy uwspółcześniają szesnastowieczną angielszczyznę?
А: – Jakżeby inaczej. Ubierają we współczesny język angielski.
– A jeśli na odwrót: czy warto tłumaczyć Shakespeare’a na nasz język barokowy? Na język z XVI wieku?
А: – To by oznaczało, że na cerkiewnosłowiański. A kto u nas jest takim mistrzem?
– Dlaczego cerkiewnosłowiański – staroukraiński. Czy Wałerij Szewczuk by potrafił?
А: – Raczej nie, Szewczuk potrafi z dawnego języka na mniej więcej stylizowany współczesny. A żeby odwrotnie – nie sądzę. Chociaż wiesz co, w sensie estetycznym (w sensie sztuki dla sztuki) ten twój pomysł jest bardzo ciekawy. Nie wiem tylko, czy ten odpowiednik Shakespeare’a miałby być barokowy, czy jeszcze jakiś inny…
B: – Ale nie mamy innego wyrobionego…
А: – No tak. Czy to jest jakiś język Iwana Wyszeńskiego.
B: – Byłby to interesujący eksperyment, ale bardzo kameralny. Przecież mało kto by to przeczytał, a i w teatrze tego się nie wystawi…
А: – Rozumiesz przecież, że ten Shakespeare nie jest ot tak po prostu Shakespearem – jest, jak powiedziałby krytyk marksistowski, produktem pewnego organizmu społeczno-politycznego, którym było Imperium Brytyjskie w najwyższym swoim rozkwicie, Imperium Brytyjskie w epoce elżbietańskiej, w której żyje i tworzy Shakespeare. Tak więc imperium to faktycznie włada światem. To jest państwo, w którym bujnie rozwija się język, słownictwo. Podobnie do tego, jak przyłącza do siebie kolonie i krąży po wszystkich oceanach, wchłania nowe słowa i idiomy, niesłychanie rozrasta się i wzbogaca. Jakiego odpowiednika językowego mielibyśmy szukać w ówczesnej Ukrainie, która nie miała nawet świadomości tej swojej ukraińskości? Od razu trafilibyśmy w ślepy zaułek, gdyby na przykład doszło do przełożenia obrazów związanych z „trzecim światem”, z kolonialnymi realiami, z jakimiś tam, nie wiem, roślinami, owocami, dzikimi egzotycznymi zwierzętami i tak dalej i tym podobne – skąd to wziąć?
– A czytałeś drugą część słownika Beryndy7, objaśnienia wyrazów obcych? Tam taka egzotyka jest.
А: – Nie czytałem. Nawet pierwszej nie czytałem (śmiech).
B: – Wracajcie do naszych baranów.
А: – I Barańczaków!
– Można też do Barańczaków, a Beryndę warto jednak znać.