Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ostatnia część trylogii autorki bestsellerowej sagi Dziedzictwo Smoczego Serca.
Talamh to kraina zielonych wzgórz, wysokich gór, gęstych lasów i głębokich mórz, gdzie panuje magia. Portale pozwalają się przemieszczać do świata ludzi i każdy musi znaleźć swoje miejsce oraz wybrać między dobrem a złem, wojną a pokojem, życiem a śmiercią.
Breen Siobhan Kelly dorastała w świecie ludzi i przez wiele lat nie była świadoma swojej prawdziwej natury. Teraz jest w Talamh, próbując dojść do siebie po strasznej bitwie i bolesnych stratach.
Po wygnaniu wroga i zapieczętowaniu portalu nadszedł czas na odpoczynek i przygotowania. Breen rozwija się i uświadamia sobie moc, której nigdy wcześniej nie doświadczyła. To także czas świętowania – jej pierwszych świąt Bożego Narodzenia zarówno w Talamh, jak i Irlandii, przesilenia, ślubów i narodzin – i odwagi, by odnaleźć radość po smutku. Ponownie poświęca się pisaniu swoich historii i jest razem z Keeganem, który wyszkolił ją na wojownika i którego pokochała.
To Keegan jest u jej boku, gdy wrogie wiedźmy, zdradzieckie i żądne władzy, pojawiają się przed nią we śnie, praktykując czarną magię, poświęcając niewinnych i knując brutalne zniszczenie Breen. Wkrótce, zjednoczona z nim i całym Talamh, będzie szukać tych, którzy desperacko potrzebują ratunku, i stawi czoła ciemności każdą posiadaną bronią: mieczem, magią – i odwagą.
Uwielbiana przez polskie czytelniczki Nora Roberts to autorka ponad dwustu powieści, nieodmiennie zajmujących pierwsze miejsce na listach bestsellerów „New York Timesa”, sprzedanych w ponad pięciuset milionach egzemplarzy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 613
CZĘŚĆ PIERWSZA
Strata
Daj słowa smutku; smutek, który nie mówi, zszywa serce i każe mu pękać.
William Shakespeare
Ziemia poczuła ranę, a Natura ze swojego miejsca, wzdychając przez wszystkie swoje dzieła, dawała znaki; biada, że wszystko stracone.
John Milton
Prolog
Od wieków niektóre światy uważają, że poza nimi nic nie ma. Te, które wiedzą, że nie są same w bezkresie i godzą się z tym, często wywyższają się ponad inne.
Naturalnie oba poglądy są błędne, bo zaiste żaden świat nie jest ani jedyny, ani lepszy od innych. Te światy po prostu współistnieją.
Niektóre z nich głoszą pokój, nawet kiedy biją bębny wojenne. Kieruje tymi światami nienasycona żądza dominacji nad innymi, chęć zagarnięcia ziemi, dóbr i bogactw. Robią to w imieniu wyznawanego przez nich bóstwa, rzadko widząc w tym zło czy choćby ironię.
Tak już jest.
W niektórych światach wojna staje się bóstwem, a cześć jej oddawana jest krwawa i barbarzyńska.
W jednych światach wielkie miasta wyrastają ze złotych piasków, w innych pałace lśnią w głębinach błękitnych mórz. Ale są też takie, gdzie toczy się walka o przetrwanie, niewiele silniejsze od błysku iskry w ciemności.
Nieważne, czy ludy tych światów wspinają się na wysokie góry, czy pływają w oceanach, biją w bębny, żeby wezwać do wojny, czy w pokoju wychowują kolejne pokolenia. Im wszystkim przyświeca jeden cel.
Istnienie.
Dawno temu w jednym ze światów żyli Ludzie, Fey i Bogowie. W tym świecie rosły miasta i pałace, rozlewały się jeziora i rozrastały lasy. Góry pięły się wysoko, oceany pogłębiały. Przez szmat czasu magia jaśniała blaskiem pod słońcem i księżycem.
Wojny zawsze były i będą. Niektóre wywołuje zachłanność, inne nienasycona żądza panowania, nawet gdy ono dławi się krwią pokonanych. Pewien mroczny bóg, upojony władzą, skąpany we krwi ludzi i Fey, został skazany na banicję z ich świata.
Jednak nie koniec na tym.
Wraz z nieuchronnym obrotem koła czasu podejrzliwość i strach wśliznęły się niczym węże w harmonię pomiędzy ludźmi i Fey. Tu i ówdzie pogoń za postępem wyparła więzy pomiędzy magią i człowiekiem, bałwochwalstwo zastąpiło cześć wcześniej okazywaną bogom.
I oto nadszedł czas wyboru; odejść od magii czy ją kultywować, odwrócić się od dawnych bogów czy nadal ich poważać. Fey odłączyli się od świata ludzi, gdzie podejrzliwość i strach kazały tropić ich po lasach, skazywać na stos albo ścięciem toporem.
I tak narodził się Talamh, świat ze świata.
Wizjonerzy obdarzeni mądrością stworzyli portale pomiędzy światami i zgodnie z prawem Talamh wszystkim mieszkańcom pozostawiono wybór: mogli zostać lub odejść. W tej krainie wzgórz, wysokich gór, przepastnych lasów i mórz kwitła magia, a wódz zwany taoiseachem – wybierany i wybierający – utrzymywał pokój. Ale nie koniec na tym.
Mroczny bóg, który nie ustawał w intrygach w świecie mroku, skrzyknął armię z demonów i wyklętych. Z czasem spożywana przez niego krew pozwoliła mu zebrać siły do przejścia przez portal do Talamh. Tam uderzył w konkury do młodej wiedźmy – tej wybranej i wybierającej jako taoiseach – rozkochał ją w sobie i omamił kłamstwami. Młoda taoiseach dała mu syna, a on w sekrecie, kiedy matka spała odurzona zaklęciem, noc w noc wysysał moc z niemowlęcia, aby zwiększyć swoją potęgę.
Ona jednak otrząsnęła się z wymuszonego snu, bo miłość matczyna ma wielką magiczną siłę. Przebudzona, poprowadziła armię przeciwko mrocznemu bogowi, wyrzuciła go z Talamh i zamknęła portal. Uznała też siebie za niegodną roli taoiseach, więc wrzuciła miecz z powrotem do Jeziora Prawdy i postanowiła przekazać buławę temu, który podejmie go z wody.
Do Talamh znowu powrócił pokój. Wśród zielonych wzgórz i przepastnych lasów dorastał jej syn. Nadszedł dzień, kiedy z dumą i smutkiem patrzyła, jak on wynurza się z mieczem z jeziora i zostaje taoiseachem. Pod jego wodzą panował pokój, sprawiedliwość wymierzano mądrze i litościwie. Plony były obfite, kwitła magia.
Zrządzeniem losu młody taoiseach poznał i pokochał kobietę ze świata ludzi. Za zgodą wybranki, sprowadził ją przez portal do Talamh. I tam w miłości i szczęściu poczęli dziecko, dziewczynkę.
To jaśniejące magią dziecko przez trzy lata znało wyłącznie miłość.
Jednak apetyt mrocznego boga nie słabł, a wręcz wzmagała się jego wściekłość.
Poprzez ofiary krwi i czarną magię raz jeszcze urósł w siłę, wspierany przez przewrotną wiedźmę, która zamieniła białą magię na czarną.
Wykradł dziecko i uwięził je w szklanej klatce pod wodą w pobliżu portalu. Gdy ojciec dziewczynki, babka i wszyscy wojownicy Talamh, na koniach czy na smokach, ruszyli jej na ratunek, ona, która dotąd znała jedynie miłość, poczuła strach.
Ten strach przemienił się w gniew równy siłą gniewu boga. Obróciła swoją moc przeciwko niemu i wygrała; ona, krew z jego krwi, kość z kości.
Rozbiła klatkę, a Fey w tym czasie zaatakowali boga i jego oddziały. Bóg, kolejny raz wypędzony z Talamh, skrył się w ruinach swojego Czarnego Zamku.
Matka dziewczynki, kierując się ludzkim strachem, który coraz bardziej przesłaniał miłość, zażądała, aby córka wróciła z nią do świata ludzi. Z pamięci małej miały zniknąć wspomnienia o magii, Talamh i jego mieszkańcach.
Kochający ojciec i mąż przystał na to żądanie. Przeniósł obie przez portal i żył z nimi w świecie ludzi, jednak z miłości i poczucia obowiązku wobec swojego ludu wracał też do Talamh tak często, jak tylko mógł.
Miłość ojca do dziecka nigdy nie osłabła, ale uczucie pomiędzy potomkinią ludzi i potomkiem Fey nie miało szansy na przetrwanie. Wysiłki taoiseacha, aby żyć w obu światach łamały mu serce.
Mroczny bóg ponownie zagroził Talamh i wszystkim światom poza nim. I znowu Fey pod wodzą taoiseacha przepędzili wroga, lecz tym razem bóg czarną magią i czarnym mieczem uśmiercił własnego syna.
I tak oto nadszedł czas kolejnej żałoby i kolejnego wyboru.
Miecz podjął z jeziora młody chłopak, opłakujący taoiseacha jak rodzonego ojca.
Kiedy nowy taoiseach stawał się mężczyzną, zasiadał na Krześle Sprawiedliwego w Stolicy, pomagał bratu i siostrze na farmie w dolinie, latał na smoku nad Talamh i przygotowywał się do wojny z mrocznym bogiem, do której, jak wszyscy wiedzieli, prędzej czy później musiało dojść, córka poprzedniego taoiseacha mieszkała w świecie ludzi.
Matka, z powodu obawy i niechęci, robiła wszystko, aby jej córka trzymała się w cieniu, miała niskie poczucie własnej wartości i skromne oczekiwania. Dziewczyna wiodła ciche życie, w którym było niewiele radości. Oczywiście nic nie wiedziała o magii. Codzienność rozjaśniała jej obecność przyjaciela, bliskiego jak brat, i wsparcie mężczyzn pełniących rolę duchowej matki.
Dziewczyna miewała dziwne, niejasne sny, których znaczenia nie potrafiła rozszyfrować. Trawiła ją też tęsknota za ojcem, który, jak wierzyła, porzucił matkę i zostawił swoją córkę.
Jednak nadszedł taki dzień, kiedy otworzyły się przed nią drzwi. Ta młoda kobieta pozbawiona wiary w siebie, stanowczo zniechęcana do podejmowania ryzyka, dokonała wyboru. Wsiadła w samolot i poleciała do Irlandii w nadziei, że odnajdzie tam ojca i siebie. Ta podróż obudziła w niej miłość do zielonej wyspy, tamtejszych wzgórz i mgieł.
W chacie nad zatoką usiłowała rozwikłać znaczenie swoich snów. Któregoś dnia w głębi lasu natrafiła na drzewo, które zdawało się wyrastać z litej skały. Wspięła się na nie po grubych długich gałęziach.
I przeszła ze świata, który znała, do świata swoich narodzin.
Obudziła się w niej magia, ożyły wspomnienia. A stało się tak dzięki wsparciu babki, która ciągle ją kochała i za nią tęskniła, wróżki – przyjaciółki z dzieciństwa, oraz chłopca – teraz już mężczyzny, który swego czasu podjął miecz z jeziora.
Dowiedziała się o śmierci ojca i opłakała go. Poznała poświęcenie babki i ją pokochała. Odkryła swoją moc i znalazła w niej radość. Dowiedziała się, chociaż ta wiedza budziła w niej lęk, kim sama jest dla Talamh. Poznała zagrożenie płynące ze strony mrocznego boga, jej dziada, i dlatego uczyła się walczyć magią, mieczem i wręcz.
Mijały dni i miesiące, a ona, jak wcześniej jej ojciec, żyła w dwóch światach. W chacie w Irlandii wnikała w znaczenie swoich niezwykłych snów; w Talamh doskonaliła magiczną moc i wdrażała się do walki.
Pokochała swoje obowiązki wobec Talamh, znalazła w sobie odwagę, której symbol miała wytatuowany na nadgarstku. Podziwiała plemię Fey, skrzydlate wróżki, zawrotną szybkość elfów, transformację hybrydów.
Kiedy zło przypuściło atak na Talamh, co zagrażało wszystkiemu i wszystkim, walczyła z nim magią, mieczem i wręcz. Zmiażdżyła to, co miało unicestwić światło, światłem pokonała najczarniejszą magię.
I spełniła rolę, która była jej przeznaczona z racji urodzenia.
Jednak nie koniec na tym.
Rozdział 1
Po walkach znanych jako Bitwa o Czarny Portal Breen jeszcze przez trzy tygodnie przebywała w Stolicy. Pierwsze dni były dla niej potwornie ciężkim doświadczeniem. Pomagała przy pielęgnacji rannych wojowników i znoszeniu ciał z pola walki pokrytego popiołem i nasiąkniętego krwią.
Trzymała w ramionach Morenę zalewającą się łzami po śmierci brata. Sama, przybita smutkiem, pocieszała rodziców Phelina, jego ciężarną żonę, brata, dziadków i całą rodzinę.
Dopiero niedawno przypomniała sobie Phelina, dopiero co zobaczyła go ponownie go po tylu latach, a teraz już go nie było; zginął, broniąc Talamh przed wasalami jej dziada.
Na Odprowadzeniu stała z rodziną Phelina. Ściskała lewą dłoń Moreny, a z drugiej strony Harken trzymał ją za prawą rękę.
Breen odczuła głęboko ból przyjaciółki, gdy prochy Phelina i wielu innych wojowników wróciły znad morza do urn trzymanych przez bliskich.
Nie odstępowała Moreny, dopóki przyjaciółka nie wróciła z Harkenem w dolinę. Przygnębiona, patrzyła, jak Finola i Seamus, trzymając się za ręce, rozwijają skrzydła, żeby podążyć za nimi.
Keegana pochłaniało uczestnictwo w zebraniach i wyloty na patrole, więc Breen odwiedzała pogrążone w żałobie rodziny, choć bała się, że przepełniona smutkiem, sama utonie w morzu łez.
Po pierwszym tygodniu w Stolicy spróbowała nakłonić swojego najlepszego przyjaciela Marco do powrotu do Chaty Fey.
– Zostaję z moją dziewczyną – oznajmił i zacisnął szczęki pod zgrabnie przyciętą kozią bródką.
Przewidziała taką reakcję, toteż miała przygotowaną odpowiedź.
Stali na moście pod zamkiem, patrząc, jak Fąfel, jej irlandzki spaniel wodny, baraszkuje w fosie. Breen wzięła przyjaciela pod ramię. Zawsze był przy niej, na dobre i na złe, czego dał najlepszy dowód, przeskakując z nią do innego świata.
– Twoja dziewczyna ma się dobrze.
– Nie powiedziałbym. Breen, jesteś wykończona, za dużo na siebie bierzesz.
– Marco, wszyscy dużo z siebie dają. Ty…
– Jasne, że pomagałem. – Zapatrzył się na postaci trenujące walkę na miecze i wręcz, celujące z łuków do tarczy na polu za fosą. I przed oczami stanęły mu leżące tam zakrwawione ciała.
Ten widok zostanie z nim na zawsze.
– Pomagałem – powtórzył – ale ty wzięłaś na siebie większy ciężar niż inni i bardzo przeżywasz to tutaj. – Poklepał się dłonią po piersi na wysokości serca.
– To wina Odrana, on za to wszystko odpowiada. Nie ja – dodała, zanim jej towarzysz zdążył się odezwać. – Nie ja, nie mój ojciec, nie moja matka, ani babcia. Ale to nie zmienia faktu, że tylu ludzi nie żyje tylko dlatego, że Odran mnie chce dopaść, bo jestem, kim jestem, i mam to, co mam. Jeżeli dzieląc ból z rodzinami poległych, mogę im nieść pociechę, będę to robić.
Wysunął rękę spod jej ramienia i przygarnął ją do siebie.
– Dlatego zostanę.
– A ja dlatego cię proszę, żebyś wrócił do chaty. – Pogładziła go po policzku, patrząc w jego łagodne, zatroskane brązowe oczy. – Też chciałabym wracać, jednak muszę zostać tu jeszcze jakiś czas. To, niestety, oznacza, że nie mogę teraz wesprzeć Moreny, Finoli i Seamusa. Oni są dla mnie jak rodzina, Marco. A nie ma mnie przy nich.
– Ale byłaś i wiedzą, że zostałaś ze względu na rodziców Phelina, jego żonę i brata.
– Właśnie dlatego muszę tu być. A ty wróć i zaopiekuj się Moreną i całą resztą. I doliną. Zbyt wielu naszych straciliśmy. Zabierz się z Brianem.
– Po pierwsze, Brian wyrusza jutro bladym świtem i leci na zachód. A po drugie, dziewczyno, za cholerę nigdy więcej nie dam się wsadzić na smoka.
Rozbawił ją.
– Mogłabym ci przyrządzić miksturę uspokajającą.
– Hej, superpomysł! – Przewrócił brązowymi oczami. – Polecę na smoku pod warunkiem, że będę naćpany. Co ty na to?
– A może pojedziesz konno? Keegan wysyła Briana z grupą zbrojnych na zachód, część z nich na koniach. Lubisz konną jazdę. Kurde, lepiej ode mnie trzymasz się w siodle, co w pewnym sensie mnie wkurza. Marco, ujmiesz mi zmartwień. Przysięgam na Boga, że mówię prawdę.
– Niech ci spojrzę w oczy. – Ujął jej twarz w dłonie, popatrzył w oczy i westchnął. – Cholera, to prawda. Tylko nie chcę cię samej zostawić.
– Wiem. Wiem, że to, o co proszę, jest dla ciebie trudne. Ale ja mam tutaj Keegana i mojego groźnego psa.
Fąfel wskoczył na most i otrząsnął się zadowolony. Pryskały bryzgi wody, psie oczy świeciły z radości. Jednak Breen pamiętała, jak on zażarcie walczył, został jej w pamięci zakrwawiony pysk i waleczny ogień w tych teraz szczęśliwych oczach.
– I – dodała – tak się składa, że jestem w miarę mocną czarownicą.
– W miarę mocną, delikatnie rzecz ujmując – poprawił ją. – Wyjadę, ale musisz mi obiecać, że będziesz przysyłać wiadomości. Codziennie, Breen, to mój warunek. Pchnij sokoła czy zrób coś w ten deseń.
– Wczoraj zajrzałam do sklepu Ninii Colconann i kupiłam ci Widzące Zwierciadło.
– A to co znowu takiego?
– Będę mogła z tobą rozmawiać. Na dodatek jest ładne. Pomyśl o tym jak o wideoczacie na Zoomie. Pokażę ci, jak to działa. – Przegarnęła palcami burzę rudych loków. – Będę spokojniejsza, poważnie. I popatrz na to z praktycznej strony. Jeżeli Derrick czy Sally spróbują się z nami skontaktować, nie połączą się. Po co ich denerwować? – Wykalkulowała, że tym argumentem przekona Marco. W końcu chodziło o Sally, ich duchową mamę.
– No. – Wepchnął ręce do kieszeni. – Też o tym myślałem.
– A więc ruszaj w drogę i jak tylko znajdziesz się w domu, pogadaj na FaceTimie z Filadelfią. I… – szturchnęła go palcem w brzuch – weź się do roboty, dla mnie.
Przykucnęła i powiodła dłońmi po sierści Fąfla, żeby otrzepać z wody jego rudo-fioletowe loki.
– A ty? Wiem, że dużo tutaj nie piszesz.
– Trochę. – Pieszczotliwie pociągnęła Fąfla za strzępiastą bródkę, zanim podniosła się z kucek. – Brakuje mi weny do wymyślania kolejnych przygód Fąfla, nie mogę wykrzesać z siebie pogodnych myśli. Ale pracuję nad drugą wersją powieści dla dorosłych. Teraz mam lepsze pojęcie o scenach batalistycznych.
– Och, Breen.
Przytuliła się do niego. Zawsze miała w nim oparcie.
– To nic, Marco. Daliśmy radę. Walczyliśmy i pokonaliśmy zło. – Popatrzyła na niego szarymi oczami zimnymi jak stal i wyprostowała ramiona. – Kiedy nadejdzie czas, znowu stanę do walki. I będę to robić, dopóki nie odniesiemy ostatecznego zwycięstwa.
Jej spojrzenie złagodniało. Wzięła go za ręce.
– Chodź, pomogę ci się spakować i pokażę, jak działa Widzące Zwierciadło.
*
O świcie, stojąc wśród porannych mgieł, patrzyła, jak odjeżdża. Jej Marco, mieszczuch z urodzenia i wyboru, trzymał się w siodle, jakby na nim przyszedł na świat. Rozbrykana klaczka zdawała się tańczyć. Breen usłyszała jeszcze jego śmiech, gdy spiął ją do galopu, dołączając do jeźdźców zmierzających na zachód.
Nad jej głową trzy smoki skrzące się w porannym świetle jak klejnoty przecięły bure listopadowe niebo, a za nimi przeleciały dwie wróżki.
Wojna i rozlew krwi powrócą wzniecone przez upadłego boga Odrana. Jej dziada.
Na szczęście Marco będzie bezpieczny. O ile w ogóle można czuć się bezpiecznie w świecie kochającym pokój, nad którym wisi groźba ataku krwiożerczego boga.
Marco, najlepszy człowiek, jaki kiedykolwiek przyszedł na świat, połączy się ze swoim ukochanym. W tej chwili tylko na tyle mogła mieć nadzieję.
– Będzie mu tam lepiej niż dobrze – odezwał się Keegan, odprowadzając wzrokiem konnych znikających we mgle. – Dobrze zrobiłaś, że go odesłałaś.
– Wiem. I wiem też, że jego obecność dobrze wpłynie na mieszkańców doliny. To ważne.
– Tak, to ważne. Też byś się tam przydała. Jednak chcę zatrzymać cię tutaj… z pewnych powodów, chociaż wiem, że pomogłabyś w dolinie, no i sama znalazła wytchnienie.
– Na razie nie szukam wytchnienia. – Przyglądała się temu mężczyźnie, wiedunowi, wojownikowi, w którym się zakochała, którego pragnęła i potrzebowała niemal do utraty tchu. Był silny, mocno zbudowany, miał czarne włosami z niedbale zaplecionym warkoczem wojownika. Widziała znużenie i gniew na dnie jego ciemnozielonych oczu.
– Tak samo jak ty – zauważyła.
– Taak. Na razie nie ma dla mnie wytchnienia.
– Odran odparty, portal zapieczętowany, teraz nie ma tutaj z kim walczyć.
Odpowiedział jej długim chłodnym spojrzeniem.
– Żądza wojny jest pragnieniem śmierci. Innej drogi nie ma.
– Źle mnie zrozumiałeś, Keeganie. Ćwiczysz się w sztuce wojennej, bo Talamh i inne światy potrzebują obrony. Nauczyłeś mnie wszystkiego i wdrożyłeś do walki. Nie oszczędzałeś mnie. Nie zliczę, ile razy boleśnie zwaliłeś mnie z nóg.
Wzruszył ramionami i powiódł wzrokiem po placu do ćwiczeń.
– Teraz nie tak łatwo zwalić cię z nóg.
– Daj spokój. Z przykrością stwierdzam, że tobie zawsze się to udawało. Nigdy nie będę tak dobra w walce na miecze jak Robin Hood w strzelaniu z łuku.
– To ładne historie. Te o Robin Hoodzie. Masz rację, nie będziesz.
– Wiesz co, mógłbyś sobie darować ten komentarz.
Z lekkim uśmiech nawinął pukiel jej włosów na palec.
– Po co kłamać, skoro prawdę widać jak na dłoni. Ale jesteś lepsza, niż byłaś.
– Niewiele mi to mówi.
– Lepsza, niż byłaś na początku. Natomiast moc twojej magii budzi… szacunek. Jest i zawsze będzie twoją najgroźniejszą bronią. A to? – Uniósł jej dłoń, odwrócił wewnętrzną stroną nadgarstka do góry i dotknął palcem tatuażu.
– Misneach. Odwaga, masz jej w sobie tyle samo co magii.
– Nie zawsze.
– Wystarczająco często. Odesłałaś Marco, rezygnując z komfortu, jaki daje ci jego obecność, żeby wesprzeć innych. To odwaga. Pojechałabyś z nim, ale zostałaś, bo ja cię potrzebuję.
– Jak powiedziałeś, z jakiegoś powodu.
– Z jakiegoś powodu.
Grupa młodzików wylała się na plac ćwiczebny. Część przyleciała, inni wbiegli tam z elfią szybkością, a jeszcze inni, ziewając, przywlekli się zaspani.
A więc nie mają dziś lekcji, domyśliła się Breen. W Talamh bardzo dbano o edukację. Spojrzała na Fąfla, widziała jego błagalne spojrzenie.
– Leć.
Puścił się biegiem z radosnym szczekaniem.
– Nie zapytałaś mnie wcale – odezwał się Keegan. – O powód.
– Sądzisz, że tutaj, przy tobie, jestem bardziej bezpieczna. Shana dwukrotnie próbowała mnie zabić, a teraz ona należy do niego. Do Odrana.
– Wszystkie portale są strzeżone. Nie przedostanie się. Nie może cię skrzywdzić.
– Ona mnie nie zabije.
Zmrużył oczy.
– Zobaczyłaś to?
Pokręciła głową.
– Nie. Wiem, że nie dam jej tej satysfakcji. Jest jeszcze Yseult. Dwukrotnie mnie zaatakowała. Nie żeby zabić, bo w przeciwieństwie do Shany nie jest, jak to mówi Marco, taka popieprzona, ale chciała mnie osłabić i odstawić do Odrana. Gdyby nie ty, za pierwszym razem by jej się udało. Za drugim już nie. To było dokładnie w tamtym miejscu.
Odwróciła się i ruchem głowy wskazała plac.
– Sama nią się zajęłam. Niestety, uległam emocjom i rozgniewana, zamiast od razu ją wykończyć, chciałam zadać jej cierpienie. Więcej tego błędu nie popełnię.
– Robisz się mściwa, mo bandia.
Mściwa? Chyba nie. Raczej pewna siebie. Zrobiła się pewna siebie.
– Bardzo długo miałam niskie poczucie własnej wartości, bardzo niskie. A teraz wiem, kim jestem, co mam, i zamierzam to wykorzystać. Skupiając się na mnie, tracisz z oczu ważniejsze sprawy. Powinieneś przestać.
Keegan, tak samo jak ona, obserwował ćwiczących na placu. Jacy oni młodzi, pomyślał z dumą pomieszaną ze smutkiem. I z dłonią na głowicy miecza uświadomił sobie, że w ich wieku robił to samo.
– Myślisz, że tylko z tego powodu chcę, żebyś została?
– Między innymi, ale oboje wiemy, że się tu przydaję.
– Fakt. Opiekowałaś się rannymi i niosłaś pocieszenie, odwiedzając rodziny w żałobie, zresztą nadal to robisz. Za dużo na siebie bierzesz. To widać.
– Wielkie dzięki. W takim razie zacznę maskować zmęczenie makijażem.
– Nie musisz, i tak jesteś piękna.
To idiotyczne, ale ta banalna, jakby mimochodem rzucona uwaga, wywołała u niej dreszczyk podniecenia.
– Nawet gdy jesteś zmęczona, bardzo blada i przytłoczona smutkiem – dokończył.
– Z tobą jest tak samo. Owszem, jako taoiseach masz szczególne obowiązki, ale jest w tym coś więcej. Ty to wszystko głęboko przeżywasz, Keeganie.
– Nie próbuj mi ująć ciężaru smutku. – Przytrzymał jej dłoń, zanim zdążyła położyć mu ją na sercu. – Potrzebuję go tak samo jak gniewu i jak zimnej krwi. Wiem, że pomagałaś przy poległych, nie chciałem takich widoków dla ciebie.
– To też są moi ludzie. Jestem tak samo Talamhijką jak Amerykanką. A może nawet bardziej, gdy się nad tym zastanowić.
– Niemniej wolałbym, żebyś nie musiała oglądać takich widoków. Odesłałaś Marco, a ja nie mogę zapewnić ci towarzystwa w miejscu, które nie jest dla ciebie domem, tak jak Irlandia czy dolina. Jesteśmy razem tylko kiedy się kochamy albo śpimy, właściwie częściej śpimy, niż się kochamy, co stwierdzam z przykrością. Ta rozmowa jest chyba naszą najdłuższą na osobności od czasu bitwy.
– Jesteś taoiseachem, masz zebrania Rady, Osądy. Wiem, że odwiedzasz wszystkich rannych i rodziny poległych. Wiem, bo sami mi to mówią. Do tego dochodzi naprawa zniszczeń, ćwiczenia i sama nie wiem co jeszcze. Myślisz, że się spodziewam, że będziesz dotrzymywać mi towarzystwa, gdy masz tyle spraw na głowie?
Popatrzył na nią tak samo jak zawsze; uważnie i wnikliwie. A potem przeniósł wzrok z powrotem na plac i wieś.
– Nie, nie spodziewasz się i może dlatego żałuję, że nie mogę ci tego dać. Nadal pozostajesz dla mnie tajemnicą, Breen Siobhan. A to, co do ciebie czuję, to kolejna tajemnica. I ona nie zawsze mi się podoba.
Znowu ją rozbawił.
– Co często dajesz mi jasno do zrozumienia.
– Potrzebuję cię tutaj ze wszystkich powodów, które wymieniłaś. Tak, ze wszystkich, ale przede wszystkim chcę cię tutaj dla siebie. To nie musi mi się podobać, ale… lepiej tego wyjaśnić nie umiem.
Wzruszył ją, naprawdę wzruszył, bo chociaż zadał sobie trud, żeby spróbować.
– Coraz lepiej ci to wychodzi. Znaczy, wyjaśnianie. Nigdy nie będziesz w tym mistrzem, ale jeżeli poćwiczysz, nabierzesz wprawy.
Kąciki ust drgnęły mu w uśmiechu.
– Trochę uszczypliwe, ale trafne.
– Taki był zamiar. Lubię być potrzebna. – Przesunęła palcami po jego warkoczu wojownika zaplecionym przy skroni. – Bardzo długo nikt mnie nie potrzebował. Oczywiście oprócz Marco, no i Sally i Derricka. Ale to co innego. A więc teraz sen, seks i co jeszcze ewentualnie się przytrafi, musi nam wystarczyć.
– Na razie nic się nie przytrafi. Mam cholerne zebranie Rady.
– Nie ma problemu. Czeka mnie trening na placu. Cholerne strzelanie z łuku.
– Podobno nie jesteś już aż tak beznadziejna.
– Zamknij się. Biegnij przewodzić światu.
Podsunął dłonie pod jej łokcie i podciągnął ją na palce. Ich wargi złączyły się w długim pocałunku. Mgły zdążyły się rozwiać i słońce przedarło się przez chmury.
– Nie ruszaj się nigdzie bez Fąfla, dobrze? A na wizyty we wsi zabieraj Kiarę, Bridgit czy kogo tam chcesz.
– Przestań się mną przejmować.
– Będę się mniej przejmował, jeżeli potraktujesz poważnie to, o co proszę.
– Dobrze. W takim razie przejmuj się mniej. Idę po mój łuk i będę mniej beznadziejna. Myślę, że będę się lepiej bawić niż ty.
– Nie wątpię. Nie ruszaj się nigdzie bez Fąfla – powtórzył, po czym zamaszystym krokiem przeszedł przez most i skierował się do zamku z chorągwią na wieży opuszczoną do połowy masztu.
*
Dni upływały jej pracowicie, dzień w dzień ćwiczyła, pomagała przy naprawach – magią i fizycznie – i spędzała tak dużo czasu, jak tylko mogła, z rodziną Phelina.
Ze swoją rodziną, bo tak o nich myślała, gdy powracało do niej coraz więcej wspomnień z pierwszych trzech lat życia. Flynn brał ją na ręce i podrzucał wysoko w górę, a ona piszczała z radości. Sinead dawała jej lukrowane pierniczki, z Moreną hasała po polach, a Seamus z Phelinem zawsze wymyślali jakieś zwariowane przygody.
Czuła się u nich jak w domu, tak samo jak na farmie, gdzie się urodziła.
To Flynn, wojownik, członek Rady i ojciec rodziny, w końcu pomógł jej otrząsnąć się z żałoby.
Potrzebowała oddechu, potrzebowała ciszy. Przez dwie godziny bladym świtem oddawała się pracy nad książką i liczyła, że wygospodaruje jeszcze dwie wieczorem, a potem brała Fąfla na długi spacer.
Odrobina czasu, kradzionego czasu, kiedy mogła nic nie robić; tak o tym myślała. Później z Rowanem, członkiem Rady i magiem, oraz trzema młodymi czarownicami sporządzała eliksiry i amulety. Odtwarzali zapasy wyczerpane po bitwie. Magia nie jest jakąś abrakadabrą, to działanie wymagające wysiłku, zdolności, wprawy i skupienia.
Pomagała w pracach ogrodniczych, żeby odnowić plony zrujnowane w czasie bitwy. Liczyła, że uda się jej przekonać Sinead i Noreen, aby do niej dołączyły i chociaż godzinę w ciągu dnia spędzały w słońcu na świeżym powietrzu.
Potem nadchodziła pora treningu, najmniej lubiana przez nią cześć dnia. Dzisiejszy fechtunek i walka na pięści były dla niej torturą, z góry zakładała, że wyjdzie z tego poobijana.
Niesamowite, jak pracowite były te dni i jak niepostrzeżenie mijały. I chociaż zamek nadal budził jej podziw, a widok nieokiełznanego morza fascynował, tęskniła za swoją przytulną chatą po drugiej stronie, za farmą na zachodzie Talamh, przyjaciółmi w dolinie i za babcią. Brakowało jej, do czego tylko w duchu się przyznawała, satysfakcji, jaką dawał rytm dnia wypracowany wiele miesięcy temu po wyjeździe z Filadelfii.
Jednak teraz była tutaj potrzebna i wiedziała, że już sam jej widok, zaangażowanej w codzienne zadania, budzi w mieszkańcach Stolicy nadzieję na podniesienie się po stratach.
Pozwalała Fąflowi pluskać się w wodzie pod mostem, ale dzięki łączącej ich więzi wiedziała, że chociaż cieszy go kąpiel, on też tęskni za ich zatoką, za hasaniem na łące z synkami Aisling i zabawą z Mab, wilczarką irlandzką, pilnującą chłopców.
Kiedy Fąfel wyszedł wody, pociągnięciem dłońmi osuszyła mu sierść. Rześki listopadowy wiatr pachniał morzem i świeżo zaoraną ziemią. W ogrodach na zboczach wzgórz i na polach kiełkowały oziminy.
Razem z Widzącymi leczyła spaloną, nasiąkniętą krwią ziemię i teraz widziała owoce swojej pracy; znowu rosły pomarańczowe dynie, żółte kabaczki, zielone głowy kapusty i jarmużu. Pojawiły się kwiaty i zioła. Widziała dachy chat pokryte świeżą strzechą, dzieci bawiące się na podwórkach, ludzi zaglądających do kramów i sklepów na wiejskiej uliczce, dym unoszący się z kominów.
Życie i światło, myślała, są uparte. Muszą i będą jaśnieć na tle ciemności. Nie zdmuchnie się ich jak świecy, to odradzający się płomień. Miała w tym swój udział i zrobi wszystko, co w jej mocy, żeby ten płomień podtrzymać.
Fąfel popędził przed siebie i zniknął jej z oczu pod gałęziami wierzby płaczącej. Podążyła za nim i zobaczyła Flynna. Siedział na kamiennej ławce i dumał z psim pyskiem opartym o kolano.
Nie musiała widzieć jego smutku, on przygniatał jej serce jak kotwica.
Mimo wszystko Flynn uśmiechnął się do niej, gładząc Fąfla po kosmatym czubie.
– Taki pies to wielka radość.
– To prawda.
– Wkrótce zaczną krążyć o nim przyśpiewki i opowieści. Tak dużo widać z tego miejsca. Wieś i tętniące tam życie, pola i wzgórza, zarys gór, a kiedy wytężysz słuch, dojdzie cię pomruk morza. Twoja babcia ustawiła tutaj tę ławkę, zanim jeszcze przyszedłem na świat. Wiele razy siadywałem na niej z twoim ojcem, gdy szukałem skupienia i ciszy.
– A tam… – Wskazał palcem, więc podeszła bliżej. – W tamtej chacie mieszkała dziewczyna, w której się podkochiwałem w czasach mojej szalonej młodości. Oczywiście to zdarzyło się przed Sinead, bo to ona założyła pieczęć na moje serce, której nic nie złamie. Ale tamto uczucie, kiedy trwało, było bardzo szczere, a wspomnienia po nim są niewinne i słodkie.
– Gdzie teraz jest ta dziewczyna?
– Wyszła za farmera, mają troje dzieci – nie, zdaje się, czworo. Mieszkają w środkowej części Talamh, przyjeżdżają tutaj handlować i wymieniać towary. Chodź, przysiądź na chwilę. Musiałem odetchnąć świeżym powietrzem.
Zawahała się, lecz intuicja jej podpowiadała, że on w tej chwili potrzebuje towarzystwa tak jak powietrza. A kiedy usiadła, a on nakrył dłonią jej dłoń, poczuła w sercu, że się nie myliła.
– Kiedy ja i twój ojciec byliśmy chłopakami i mieszkaliśmy w dolinie, marzyłem o życiu w Stolicy, podobały mi się tamtejszy rozmach i zamieszanie. W przeciwieństwie do Eiana nie miałem zadatków na farmera. Nie odziedziczyłem po tacie zamiłowania do rolnictwa, ani nie miałem takiego talentu do budowania jak on. Oczywiście była muzyka. Ach, to ona łączyła mnie z Eianem tak mocno jak naciąg na bębnie. Jak ja kochałem tamte czasy, gdy graliśmy w pubach tutaj i po tamtej stronie. Ja, Eian, Kavan i Brian byliśmy jak bracia. Ale zawsze ciągnęło mnie do wojaczki. Tam w dolinie z Sinead i dziećmi czułem się szczęśliwy. Czerpałem z tego życia radość i spokój. Do czasu.
Odwrócił się do niej.
– On był szczęśliwy z twoją mamą. Powinnaś to wiedzieć.
– Wiem. – Do czasu, dodała w myślach.
– Ale ty, rudy króliczku, byłaś jego oczkiem w głowie, światłem duszy. Kiedy Odran cię porwał… Ktoś mniejszego kalibru oszalałby, pozwolił, aby zawładnęły nim obłęd i strach. Ale nie Eian; on zamknął serce, użył rozumu, swojej mocy i siły. Tak jak ty, taki maluch. Tak jak ty – wymruczał pod nosem.
– Twoja matka przyniosła mnie na skrzydłach z powrotem do domu, a Sinead śpiewała mi kołysanki i nosiła na rękach. Teraz pamiętam bardzo wyraźnie, jak staraliście się sprawić, abym wyzbyła się strachu i znowu poczuła się bezpiecznie. Kiedy pierwszy raz tutaj wróciłam, babcia pomogła mi to wszystko zobaczyć w ogniu. Widziałam, jak walczył mój ojciec, jak ona walczyła. I ty… ze swoimi imponującymi skrzydłami i mieczem. Stawałeś za mnie, za niego, za Talamh.
– To była potworna, krwawa noc, a ja pragnąłem zachować się jak wojownik, gotów umrzeć dla ciebie, dla niego, dla Talamh. Tak wybrałem. I przeżyłem. Tamtej nocy straciliśmy Kavana.
– Wiem.
– Był mi bliski jak brat. Potem zginął Brian, a po nim Eian. Wraz z ich śmiercią, śmiercią moich braci, umarła cząstka mnie, bo tak to już jest. Ale żyłem dalej jako wojownik, mąż, ojciec i również dziadek, bo uczysz się żyć dalej bez tej cząstki zabranej przez śmierć. Czcisz ich śmierć poprzez życie, działanie, trwanie.
– Wiem, jaki jesteś.
Tak jak Flynn siedziała zapatrzona przed siebie. Królik, szary jak jej oczy, przykicał przez pole do grzędy kapusty.
– Nigdy wcześniej nie straciłam nikogo bliskiego. Myślałam, że ojciec po prostu mnie zostawił.
– Nigdy by tego nie zrobił. Nigdy.
– Teraz to wiem, tak jak wiem, że ty czcisz śmierć tych, których kochałeś, żyjąc, działając i trwając.
– Zasiadam w Radzie i robię, co w mojej mocy, aby decyzje były mądre i uczciwe. Walczę, kiedy atakuje nas zło. A teraz, Breen, wspieram moją żonę, żonę mojego chłopca, jego brata i siostrę, moją mamę i tatę. Moje ramiona muszą być silne dla nich, bo wraz z nim cząstka ich też umarła. Mój chłopiec, moje dziecko, które na moich rękach zaczerpnęło pierwszego oddechu, nie żyje. Maleństwo, które ma się narodzić, nigdy nie pozna ojca. On nigdy więcej nie przytuli żony. Jego matka nigdy nie usłyszy głosu syna, nie zobaczy jego twarzy. Te cząstki zniknęły i nie wiem, jak bez nich żyć.
Nie znajdując słów, po prostu otoczyła Flynna ramionami. Nie była w stanie uwolnić go od smutku, nie miała takiej mocy. Mogła tylko, czując jego cierpienie, dzielić je z nim.
– Jesteś wojownikiem – odezwała się w końcu. – Mężem, ojcem, dziadkiem. Przetrwasz. Miejsca po cząstkach zabranych przez śmierć wypełni światło tych, co odeszli. Światło Phelina jest w tobie i zawsze będzie.
Łzy zapiekły ją pod powiekami; nie pozwoliła im popłynąć.
– Wyczuwam jego światło w tobie. I światło mojego ojca. – Cofnęła się, by położyć mu dłoń na sercu, i nie odrywając oczu od jego oczu, tchnęła w niego to, co czuła. – Jest takie jasne, że nawet śmierć nie potrafi go przyćmić.
Flynn oparł głowę na jej ramieniu i westchnął.
– Eian byłby z ciebie taki dumny.
– We mnie też jest jego światło.
Flynn oderwał głowę od jej ramienia i pogładził ją po włosach.
– Widzę go w tobie i to wielka pociecha. Również dla mnie. – Pocałował ją w czoło. – Dziękuję wszelkim siłom, które w tym samym czasie sprowadziły mnie i ciebie w to miejsce. Rudy króliczku – wyszeptał, pocałował ją jeszcze raz, podniósł się z ławki i zostawił ją samą pod wierzbą.
Chciała wziąć na siebie cały ból dzielony z Flynnem, ugiąć się pod jego ciężarem.
Nie tutaj, pomyślała, gdzie ktoś mógłby się na nią natknąć, zobaczyć ją. Odsunęła się od gałęzi wierzby i przywołała swojego smoka.
Och, tak, dobry Boże, potrzebowała przestrzeni, dystansu i ulgi.
Kiedy Lonarch opadł na ziemię, wsiadła na jego czerwony grzbiet w złote cętki.
– Wskakuj – rzuciła do Fąfla, który też chciał się wdrapać za nią na Lonarcha. – No, dalej.
Wzbili się wysoko pod niebo. Gwałtownie, niemal pionowo. Wiatr stawiał opór, burzył jej włosy, targał ubraniem. Im wyżej się wznosili, przedzierając się przez warstwy wilgotnych chmur, tym mocniej wiał wiatr. Gdy Talamh z góry wyglądał jak dziecięca zabawka, z jej piersi wydarł się przeciągły krzyk.
W tym krzyku gniew mieszał się z żalem. Czuła, jak drży powietrze, słyszała huk piorunu, widziała błyskawicę. Ale nic nie było w stanie jej powstrzymać. To był jej gniew, tylko jej, za każdą kroplę przelanej krwi, za wszystkie łzy, za ogrom strat. Zderzenie mroku i światła, dwóch stron jej gniewu, wstrząsnęło niebem, rozdarło chmury i wycisnęło z nich płacz. Witała burzę z wysoko wzniesionymi ramionami i dłońmi zaciśniętymi w pięści.
– Niech cię szlag! – krzyczała. – Przysięgam na wszystkich bogów, że sprowadzę na ciebie śmierć za mojego ojca, za Phelina, za nich wszystkich.
Opuszczała się z Lonarchem coraz niżej i niżej, kierując go tam, gdzie chciała wylądować. Od tamtego krwawego dnia nie miała siły udać się w to miejsce.
Kiedy pośród wichury i zacinającego deszczu Lonarch opadł na ziemię w lesie, zeskoczyła z jego grzbietu i stanęła przed Drzewem z Węży. Jej krew otworzyła ten portal, by sprowadzić zgubę na Talamh. A potem babcia, Tarryn i ona zablokowały go swoją krwią.
Gromadząc coraz większą moc, wystawiła twarz na burzę, stopiła się z nią. Stała, płonąc jak ogień i w sobie, i na zewnątrz.
– Usłysz mnie, Odranie Przeklęty. Usłysz i zadrżyj. Jestem Breen Siobhan O’Ceallaigh. Córka Fey, ludzi i bogów. Jestem światłem i mrokiem, nadzieją i rozpaczą, pokojem i zagładą. Jestem kluczem, mostem, odpowiedzią. I tym wszystkim, czym jestem, ciebie unicestwię. Krew będzie wrzeć w twoich żyłach, a ciało płonąć i do wszystkich światów dotrze twój krzyk z przerażenia i bólu. Usłysz mnie, Odranie. Kiedyś bogowie skazali ciebie na banicję, a ja spalę cię na popiół, którego nawet piekło nie przyjmie. Staniesz się niczym. To moja przysięga, moje przeznaczenie.
Stała wyprostowana, światło wirowało wokół jej uniesionych rąk, oczy miała ciemne i groźne jak burza.
– Breen. Odejdź stamtąd.
Obejrzała się gwałtownie, jednocześnie przenosząc za siebie moc. Keegan musiał przejąć jej część na wyciągnięte ręce, bo inaczej strumień tej siły zwaliłby go z nóg.
– Odejdź stamtąd – powtórzył. – Chcesz ryzykować, że swoją furią otworzysz portal?
– Nie otworzy się. Ale on mnie słyszy.
– Powiedziałaś, co miałaś do powiedzenia, a teraz się cofnij.
Stała uparcie, niebezpiecznie blisko portalu z mocą przetaczającą się przez nią fala za falą.
Wtedy on podszedł do niej, a gdy chwycił ją za ramię, potężny wstrząs targnął jego ciałem, jednakże mimo wszystko zdołał ją odciągnąć.
Przemoczony Fąfel zaskomlał, kiedy z mocą i złością popatrzyła Keeganowi w oczy.
– Myślisz, że możesz mnie powstrzymać?
– Jeżeli będę musiał. – Stanął pomiędzy nią i portalem. Widział, jak jej wściekłość powoli słabnie i zastępuje ją zakłopotanie. – Musisz odpuścić.
– Co? Co mam odpuścić?
– Sprowadziłaś burzę, a teraz ją ucisz.
– O Boże. – Przycisnęła drżącą dłoń do twarzy. – Przepraszam. Przepraszam. – Roztrzęsiona, usiadła na ziemi. – Przepraszam.
Wiatr ucichł, deszcz zamarł. Przygasło wibrowanie powietrza.
– Absolutnie nie powinnaś przychodzić tutaj sama – zaczął, lecz ona już płakała skulona. Kiedy opuścił ją gniew, zostały tylko łzy.
Keegan przykucnął przy niej, Fąfel, cicho popiskując, oparł łeb o jej nogi.
– No, już, już. – Keegan gładził ją po włosach, po plecach, po ramionach, osuszając je i ogrzewając dłońmi. Potem ją objął, szukając w myślach kojących słów. – No, już, już – powtórzył, bo żadne inne nie przychodziły mu do głowy.
– Przepraszam.
– Już to mówiłaś. Było, minęło. Jeśli musisz, popłacz jeszcze, aż ci przejdzie.
– Siedziałam z Flynnem i on… Nie mogłam dłużej wytrzymać. Dusić tego w sobie. Musiałam…
– Nawrzeszczeć na bogów.
Kiedy podniosła głowę, popatrzył na nią z ukosa.
– Pewnie słyszeli cię aż na Dalekim Zachodzie.
– Och, jaka ja jestem głupia. – Ukryła twarz w dłoniach. – Nie powinnam… straszyć wszystkich, kiedy…
– Straszyć? Kobieto, jesteśmy Talamhijczykami i nie miękną nam nogi w kolanach, gdy ktoś z naszych uwalnia swoją moc. A taka jak twoja, to, co pokazałaś, hmm, może jedynie cieszyć. No, może przesadziłaś z tą burzą, bo pewnie ludziom zajmie trochę czasu pozbieranie prania, które pospadało ze sznurów.
– Przepraszam.
– Na bogów, nie powtarzaj tego w kółko, to się robi męczące. Obiecaj mi, że więcej nie przyjdziesz tutaj sama.
– Nie miałam takiego zamiaru. – Pokręciła głową z kolejnym chlipnięciem. – Znaczy, nie planowałam. Chyba na moment mnie poniosło.
– Co najmniej na cholerną godzinę. Trochę mi zajęło, żeby cię odnaleźć, a potrwałoby jeszcze dłużej, gdyby nie on. – Energicznie pogładził Fąfla. – Ściągnął mnie tutaj. Byłem o krok od namierzenia ciebie, ale akurat lunął deszcz. Pewnie jesteś zmęczona po takim wybuchu energii i wylaniu litrów łez. Możemy wyjechać jutro rano, zamiast dziś po południu.
– Wyjechać? Dokąd?
– W dolinę. – Podniósł się i wyciągnął rękę, żeby pomóc jej wstać.
– Nie, Keeganie. – Zerwała się z ziemi. – Musiałam uwolnić się od przygniatającego mnie ciężaru, dać upust emocjom, albo zwyczajnie… – Obejrzała się na portal. – Dać mu znać. Ale nie możesz mnie odsyłać tylko dlatego, że miałam taki… epizod.
– Epizod, tak? Pierwszy raz widziałem latające owce.
– O mój Boże.
– Nic im nie będzie. Jednak cię wysyłam – jestem taoiseachem i mogę to zrobić. Taka prawda. Jestem potrzebny w innym miejscu, poświęciłem Stolicy dostatecznie dużo czasu. Na razie wystarczy. Pojedziesz ze mną, bo tego mi potrzeba i dobrze wiem, że tobie też.
– Tak. – Przytuliła się do niego i oparła mu głowę na ramieniu. – Tak, potrzebuję tego. Możemy od razu wyruszyć?
– Tak. Jak tylko załatwimy swoje sprawy, ty się pożegnasz i spakujesz to, co chcesz ze sobą zabrać. I nie miałbym nic przeciwko temu, gdybyś uprzedziła Marco przez Widzące Zwierciadło, żeby dać mu czas na przygotowanie posiłku. Wieczorem chętnie zjadłbym jego klopsiki.
– Dobrze. – Westchnęła. – Daj mi chwilę. Muszę doprowadzić się do porządku, żeby nie było widać, że płakałam.
– Nie. – Zamknął jej dłoń w stanowczym uścisku. – Słyszeli twoją rozpacz, niech ją też zobaczą. Pozwól im ją widzieć. A mnie pozwól powiedzieć, że Odran nie zna takiej modlitwy, którą mógłby wybłagać w niebie czy piekle obronę przed kobietą, która stała tu dzisiaj, płonąc jak tysiąc świec. Nie ma takiej modlitwy.
– Zbierajmy się. Szkoda dnia.
Rozdział 2
Pożegnała się, schowała do sakwy wiadomości od matek Moreny i Keegana dla córek. A kiedy wsiadła z Fąflem na szeroki grzbiet Lonarcha, przypomniała sobie tamten szaleńczy lot do Stolicy, nagły obrót spraw i strach, które kazały jej co żywo gnać na wschód.
Teraz leciała do domu, na zawsze odmieniona.
Wiedziała, jakie widoki rozciągają się na dole, ukryte w cieniu skrzydeł Lonarcha. Znała zielone wzgórza i żyzne doliny, zapach gęstych lasów i majestat górskich szczytów. Znała wioski, chaty, jaskinie i wszystkich tutejszych mieszkańców.
Tam na ziemi jeździec galopuje na koniu, kobieta w pelerynie niesie kosz w zgięciu ramienia. Na skraju lasu jeleń zastygł w królewskiej pozie, kobieta robi pranie w strumieniu, obok niej, na kocu, leży dziecko w powijakach.
Trolle fedrują w głębokich górskich jaskiniach, dzieci siedzą w klasach i znudzone lekcjami, snują marzenia o przygodach. Farmerzy doglądają ozimin i ostrzą lemiesze, matki układają maluchy na drzemkę. A wojownicy niezmordowanie doskonalą się we władaniu orężem, aby bronić tych wzgórz i dolin, gór i strumieni i wszystkich, którzy tutaj mieszkają.
Teraz ona też jest częścią tego świata, bo przelała za niego krew. Bo walczyła, zabijała i krwawiła dla Talamh.
Obejrzała się na Keegana. Jaki on skupiony, a jednocześnie czujny, pomyślała. Krewki z natury, jakimś cudem znajduje w sobie niezgłębione pokłady cierpliwości. Twardziel, a zarazem chodząca dobroć. Same przeciwieństwa.
To dobrze, stwierdziła, bo on jest gotów walczyć, zabijać i oddawać krew za najbardziej żywotny cel jego świata.
Za pokój.
Skierowała Lonarcha bliżej Crogi, żeby przekrzyczeć wiatr,
– Co dalej?
Zerknął na nią i z powrotem skupił się na obserwacji ziemi, powietrza i majaczącego na horyzoncie morza.
– To samo co wcześniej. Wrócisz do doskonalenia magii i trenowania walk.
– Pytam o to, co teraz.
– To jest teraz, jutro i pojutrze. Mamy czas, ale nie wolno go trwonić. Odran poniósł większe straty niż my. W przeciwieństwie do nas, nie będzie trwał w żałobie, bo demony i ciemne siły, które miały nas zniszczyć, nic dla niego nie znaczyły. Niemniej stracił moc.
– Musi ją odzyskać. To może potrwać tygodnie, miesiące, a nawet lata.
– Nie lata. Nie tym razem.
– Bo jestem tutaj.
– Jemu się wydaje, że jest blisko zdobycia ciebie i wszystkiego, czym jesteś. Ty, klucz, most, córka człowieka, Fey i bogów, masz wszystko, czego on pożąda. Według niego tak niewiele mu brakuje do zagarnięcia tego, co chce, a w rezultacie do zemsty nad wszystkimi światami.
Keegan ponownie się rozejrzał.
– Tymczasem on się myli. Jest dalej, niż był kiedyś.
– Dlaczego?
– Przez to wszystko, czym jesteś. Słuchaj, wolisz w dolinę czy do chaty? Odprowadzę cię tam, gdzie chcesz, a potem polecę na południe.
– Kierujesz się na południe?
– Czekają mnie tam obowiązki, których wcześniej nie mogłem wypełnić, bo byłem zajęty w Stolicy. Mahon nadzoruje tam prace przy rozbiórce i odbudowie Domu Modlitewnego, a także stawianiu pomnika. Muszę pokazać ludziom na południu, że taoiseach o nich pamięta.
– W takim razie lecę tam z tobą.
– Od wielu tygodni nie byłaś w domu.
– Ty też nie. No tak, nie jestem taoiseachem – zaznaczyła, zanim on zdążył to zrobić. – Mówiłeś, że mam pozwolić, aby widziano mój żal. W takim razie niech go tam zobaczą. Czy może myślałeś tylko o Stolicy?
Milczał przez chwilę, patrząc na nią z uwagą, po czym kiwnął głową i skręcił na południe.
– Ciepła pogoda będzie miłą odmianą – rzucił swobodnym tonem.
– Nie mam nic przeciwko temu. Zresztą chłód mi również odpowiada. Lubię obserwować, jak wpływa na wygląd drzew. Zieleń sosen wydaje się ciemniejsza na tle dębów, kasztanowców i klonów, które teraz mienią się kolorami. Światło się staje inne, noce się wydłużają. Jelenie wkładają płowe suknie. Nigdy, ani kiedy przyleciałam do Irlandii, ani kiedy pierwszy raz przeszłam do Talamh, nie sądziłam, że zobaczę tutaj jesień i zimę, a ona właśnie nadchodzi.
Wskazała palcem dwóch jeźdźców na smokach kierujących się na północ.
– To nasi – uspokoił ją.
– Patrolują okolicę.
– Nasi. No jasne, przecież Odran nie ma smoków.
– Nie. Nie może ich zniewolić ani przeciągnąć na swoją stronę, jak udaje się mu z niektórymi Fey. One są nieskalane.
– A gdyby Odran przekabacił jeźdźca?
– Smok pozostanie nieugięty. Będzie cierpiał, może nawet umrzeć ze smutku, gdyby jego jeździec przeszedł na stronę Odrana. Natomiast jeżeli jeździec dostałby się do niewoli, smok będzie wiernie czekać.
Pogładził Crogę po gładkich łuskach.
– Odran gdyby mógł, wybiłby je wszystkie, bo nigdy nie będą do niego należeć. Zobacz. – Zatoczył dłonią krąg. – Południe i morze.
Rzeczywiście zobaczyła w oddali złote plaże i najbardziej niebieską z niebieskich wód rozlewającą się aż po horyzont. Widziała wróżki unoszące się na skrzydłach, owce na soczysto zielonych zboczach wzgórz pnących się ku słońcu, gęste lasy okalające piaski.
Na wzgórzu ponad plażą i dużą wsią zobaczyła spory dolmen z kredowobiałych kamiennych bloków.
– Czy to ten monument?
Keegan obleciał dolmen, oglądając go ze wszystkich stron.
Och tak, pamiętał.
– Przez lata stał w tym miejscu Dom Modlitewny przekazany Świętobliwym do kultywowania ich wiary, ale wiara to niewłaściwe słowo, bo jaka religia nakazuje torturować, prześladować i zabijać. Jednak dano im ten dom na mocy umowy, w której pod przysięgą zobowiązali się czynić dobro. Toric i jego zwolennicy wykorzystali ten dar, tę hojność do zdrady. Dla takich jak oni nie ma wybaczenia, dom, w którym gnieździło się zło, zniknął, a ziemia został poświęcona.
– Ten dolmen upamiętnia tych, którzy oddali życie w obronie nas wszystkich.
– Jest piękny. – I smutny, dodała w myślach. Żałoba oddana w kamieniu. – Wszystko tutaj jest piękne; morze, plaże, wieś. To, co widziałam w ogniu w Samhain, było straszne, okrutne i bohaterskie. Patrzyłam, jak walczyliście; ty, Mahon, Sedric i pozostali. A teraz tutaj znowu jest pięknie.
– Talamh jest nieugięty, musi taki być, żeby trwać.
Skierował Crogę nad wzgórze, zeskoczył na ziemię, odczekał, aż Fąfel pójdzie w jego ślady, i wyciągnął rękę do Breen. Ze ściśniętym żołądkiem zsunęła się z grzbietu Lonarcha na trawę.
– Damy smokom trochę polatać, muszą poszukać miejsca na wypoczynek. Wrócą, gdy będą potrzebne.
– Fąfel, ty też ruszaj – rzuciła Breen do podrygującego w miejscu psa.
Zbiegł pędem ze zbocza, w paru susach pokonał plażę i wskoczył do morza. Młoda syrenka ze śmiechem wynurzyła się z wody i zanurkowała, zapraszając go do zabawy.
– Fąfel zawsze znajdzie sobie rozrywkę – skomentowała Breen, podchodząc do dolmenu. – Jest imponujący. To potężny symbol. Budzi szacunek. – Oparła dłoń na jednym z głazów przewyższającym wysokością dwóch postawnych mężczyzn. – W słońcu jest ciepły.
Cofnęła się, gdy podleciał do nich Mahon. Szwagier Keegana i jego prawa ręka zwinął skrzydła i opadał na ziemię.
– Witam. Zjawiacie się w samą porę. Dziś rano ustawiliśmy kamień szczytowy.
– Dobra robota – pochwalił Keegan. – Jak idą prace przy odbudowie?
– Na ukończeniu. Mallo i Rory trochę psioczyli, gdy zabrałeś im Nilę. – Uśmiechnął się i pogładził mahoniową brodę. – Nie powtórzę, co mówili. Ale przyznam, że czynią cuda, jeżeli chodzi o postęp robót. Sam zobaczysz, wieś na nowo rozkwitła, a wczasowicze bawią się nie gorzej od tego tam, na dole. – Wskazał psa.
Jak wcześniej Breen, Mahon oparł dłoń na głazie.
– A to będzie im przypominać, dlaczego mogą się cieszyć.
– Nic nie zostało po Toricu i jemu podobnym – wtrąciła Breen. – Ziemia z powrotem jest zielona i żyzna, a dolmen upamiętnia i oddaje cześć wszystkim dzielnym i niewinnym. Przetrwa wieki tak jak lud Fey.
Kierowana budzącą się w niej magią, przeszła pomiędzy pionowymi głazami i stanęła pod zwieńczeniem.
– Jednak ci, którzy będą patrzeć na to wzgórze, chodzić po tej darni, zobaczą coś więcej niż tylko smutek. To będzie…
Urwała, podniosła dłoń i pokręciła głową.
– Mów dalej – ponaglił ją Keegan. – Co widzisz?
– Raczej czuję. Białą siłę, jasną i mocną, która żyje w tych kamieniach i ziemi pod nimi. Czuję na skórze ciepły dotyk powietrza i słońca. Z nastaniem nocy wzejdą bliźniacze księżyce i oświetlą wielki monument ku czci dzielnych, niewinnych i utraconych. Ku pamięci prawdziwej wiary i honoru.
– Tamte trzy drzewa zakwitną wiosną jak zakwita nadzieja, nawet gdy wiatr strąci ich kwiaty, pokrywając ziemię płatkami. Latem urodzą obfitość owoców, a jesienią ich liście zapłoną kolorami, bo taki jest cykl. A kiedy one opadną, wirując w powietrzu, koło czasu obróci się i znowu pojawią się kwiaty.
Wyszła spod zwieńczenia i przystanęła kawałek od dolmenu.
– Staw z wodą czystą jak kryształ. Ktokolwiek jej się napije, poczuje spokój. A na wielkim kamieniu wieczny ogień płonie, płomienie ma żywe i mocne.
– Ci, którzy będą patrzeć na to miejsce, chodzić po tej darni, poznają połączone cztery elementy związane magią. Ci, którzy przyjdą uczcić dzielnych i niewinnych, poczują nadzieję, bo będą wiedzieli, że śmierć nie oznacza końca, gdyż życie, miłość i światło się odradzają.
Zadrżała i przegarnęła włosy palcami.
– To było… Wybaczcie, nie chcę…
Przerwała, gdy Keegan dał jej znak gestem dłoni.
– Mahonie, tak właśnie zrobimy. Ściągnij wróżki, niech posadzą drzewa, owocowe drzewa, murarz ocembruje staw, a czarownice napełnią go wodą. Bądź tak dobry i przyślij elfa z miedzianym kotłem. Potem wracaj do domu, do żony i dzieci. Jeżeli dotrę w dolinę przed tobą, Aisling urwie mi głowę, a wolałbym tego uniknąć.
– Jestem do usług. Zobaczymy się wkrótce?
– Rano, a może i prędzej.
Mahon odwrócił się do Breen i pocałował ją w policzek.
– Nie widzę tego, co ty, ale już nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć twoją wizję wprowadzoną w czyn.
Kiedy odfrunął, Breen splotła dłonie.
– Keeganie, jeśli przekroczyłam…
– A powiedziałem coś takiego? Mówię, że masz rację, więc tak zrobimy.
– Teraz to miejsce wygląda tak, jak chciałeś, jak je widziałeś.
Z uwagą popatrzył na dolmen, na surowe białe głazy. Tak, pomyślał, tak właśnie go widział.
– Kierowały mną smutek i gniew. Głazy zostały, zatem słusznie chciałem, żeby wznieść z nich dolmen. Jednak to za mało, zgadzam się. Przy braku nadziei smutek traci moc przetrwania, nie opiera się czasowi.
– Wróżki posadzą drzewa, będzie staw, a my wzniecimy wieczny ogień.
– Nigdy tego… nie jestem pewna, czy wiem, jak to zrobić.
– Wiesz, że dasz radę. W końcu to twoja wizja. Nawet w ciemnościach będzie światło. Zadbamy o to.
Kiedy chłopak dostarczył wielki kocioł, w jego wypolerowanej powierzchni odbijał się słoneczny blask. Keegan mocą wyniósł go wysoko w górę i osadził na środku zwieńczenia.
– Dobra robota – pochwalił elfa. – Słuszny wybór.
– Mahon powiedział, że ma być duży. – Chłopak uśmiechnął się uszczęśliwiony. – Mogę popatrzeć, taoiseachu?
– Naturalnie. – Keegan powiódł wzrokiem po dolinie. – Zaczekaj. Biegnij na dół i powiedz wszystkim, żeby patrzyli. Niech zobaczą, jak taoiseach i córka Fey rozpalają wieczny ogień w tym miejscu pamięci.
Chłopak wydał okrzyk radości i już go nie było.
– No, świetnie. Teraz będę miała publiczność.
– Breen Siobhan – odezwał się Keegan, zniecierpliwiony – przejmujesz się drobiazgami. Pojawiłaś się, żeby być widzianą, i masz do tego prawo. I teraz będziesz widziana, a świadkowie tej chwili nigdy jej nie zapomną. Świadkowie tego wydarzenia będą o nim opowiadać dzieciom, które dopiero się urodzą. Ci, którzy się zgromadzą, będą pamiętać, jak my, taoiseach i córka Fey, staliśmy tutaj dla dzielnych i niewinnych, dla wszystkich. Staliśmy, jak oni wcześniej walczyli w tym miejscu przeciwko siłom ciemności. I jak rozpaliliśmy ogień.
– Dobry w tym jesteś – mruknęła. – Czasami zapominam, jak wspaniale radzisz sobie w roli taoiseacha.
– To tylko intuicja.
– Nie, to zdolności przywódcze. – Uśmiechnęła się do Fąfla, który jakby wyczuwając doniosłość chwili, pobiegł na wzgórze. – W każdym razie, jeżeli to schrzanię, zrzucę winę na ciebie, Keeganie.
Ludzie zaczęli gromadzić się u podnóża wzniesienia. Breen widziała, jak wychodzą ze sklepów i chat, przerywają pracę, żeby popatrzeć w górę. Pary i rodziny kończyły spacer plażą albo wychodziły z wody. Syreny wynurzały się na bezkresną błękitną powierzchnię morza lub wślizgiwały się na skały.
Mężczyźni sadzali sobie dzieci na ramiona, kobiety trzymały niemowlęta na biodrze. Breen słyszała w głowie ich słowa: „Patrz teraz uważnie. I zapamiętaj”.
– Weź mnie za rękę – polecił Keegan. – Niepotrzebnie się denerwujesz, córko Eiana O’Ceallaigha. Niech on zapłonie. Niech się stanie. Wymów słowa. Są w tobie.
Były, oczywiście, że były. Czuła moc pulsującą od Keegana do niej i od niej do niego. Złączoną, sprzężoną, podwojoną. I słowa same przyszły.
– Przywołujemy tę moc, wieczną jak oddech, by uhonorować życie i śmierć. Iskra w płomień, płomień w ogień, niech płonie, jaśnieje i inspiruje. Dług wdzięczności na zawsze pozostanie w naszej pamięci.
– Niech to światło – dołączył do niej Keegan – płonie jasno nocami i dniami. Niech wiecznie unosi się ku niebiosom. Ognia, który wzniecimy dla uczczenia ich imion, nie ugasi ani nawałnica, ani wichura.
Czuła, jak moc przepływa przez nią niczym wiatr. Uniosła wolną rękę i tak jak Keegan skierowała tę moc w stronę kotła.
– Zapłoń – powiedzieli chórem – świeć jasno wiecznym ogniem.
Buchnął płomień czysty i silny. Rozgorzał w słupy bezdymnego ognia. Piękno tego widoku wycisnęło Breen łzy z oczu.
– Świeć wiecznie, żeby wszyscy mogli cię widzieć – powiedzieli chórem. – Niech tak się stanie.
Z plaży poniżej i z otwartych drzwi chat poniosły się gromkie wiwaty.
– Żadnych łez. – Keegan mocniej ścisnął jej dłoń. – Oddajemy cześć, a nie pogrążamy się w żałobie. To chwila siły, nie ma w niej miejsca na płacz. Odwróć się do nich i pokaż, kim jesteś.
Zwalczyła łzy i zrobiła, jak polecił.
Keegan uniósł miecz i kiedy klinga Defensora rozbłysła niczym płomień, z tłumu na dole popłynęły entuzjastyczne okrzyki.
– Za dzielnych i niewinnych! – zawołał. – Za Talamh, za wszystkich!
– Nie wiem, co mam teraz zrobić.
– Już wszystko zrobiłaś. – Wsunął miecz do pochwy. – Przywołaj swojego smoka. Czas ruszać do domu.
Przelecieli nad plażą żegnani wiwatami. Breen obejrzała się jeszcze na ogień, który pochodził z jej mocy.
Nie, nigdy tego nie zapomni.
Najpierw poszła do Marg i chociaż na dworze panował ziąb, jaskrawoniebieskie drzwi chaty były otwarte. Fąfel z radosnym szczeknięciem wpadł do środka.
Chwilę po nim weszła Breen. Zastała Marg w kuchni, gdy sięgała po smakołyk dla psa. Potrzaskiwał ogień pod płytą kuchenną, para leciała z dzióbka czajnika, w powietrzu unosił się zapach ciasta.
W Breen wezbrał i wymieszał się nawał emocji. Jestem w domu, pomyślała, i wpadła w otwarte ramiona Marg.
– Moja dziewczynka. – Marg zamknęła ją w mocnym ucisku.
– Tęskniłam za tobą. Jak dobrze cię widzieć.
– Ja też bardzo się cieszę. Ale widzę, że coś cię nurtuje. – Marg odsunęła się i z uwagą popatrzyła w twarz Breen. – Opowiesz o tym babci? Chodź, usiądziemy, Napijemy się herbaty, są pierniczki. A ty mi wszystko powoli opowiesz.
– Chyba nie zdawałam sobie sprawy z ogromu tego wszystkiego, dopóki nie znalazłam się tutaj. Tak wiele się działo i dzieje. Tamten dzień – bitwa, rozlew krwi, Phelin i wszyscy pozostali. Chwilami tamte obrazy się zamazują, a momentami widzę każdy z nich jak wyrzeźbiony w krysztale. I to wszystko, co działo się potem. Zastanawiam się, babciu, jak ludzie mogą dalej żyć. A jednak dają radę. Układają sobie życie, mimo że nawet wiedzą, że znowu będą musieli przez to wszystko przechodzić.
– Usiądź i pozwól mi trochę cię porozpieszczać. – Marg nagrzała czajnik dłońmi. – Gdy straciłam mojego chłopca, kiedy zginął Eian, zastanawiałam się, jak będę mogła dalej żyć. Ty mieszkałaś po drugiej stronie, pozbawiona pamięci o mnie i moim synu, zgładzonym przez rodzonego ojca. Jak żyć, myślałam. Jak się poruszać, rozmawiać z ludźmi, jeść, spać? A jednak można.
Breen usiadła i przyglądała się Marg, układającej pierniczki na talerzu. Ognistorude włosy miała wysoko upięte, była ubrana w spodnie i zielony sweter, na nogach miała buty za kostkę. Zapewne wcześniej pracowała w ogrodzie.
– Jesteś taka silna.
– Wtedy nie byłam. Wszystko we mnie pękło. Duch, serce, byłam bliska utraty zmysłów. Obcięłam włosy – mruknęła, oglądając się na Breen. – Do skóry. Nocami wychodziłam do lasu, nad zatokę, gdziekolwiek. Błąkałam się bez celu. Sedric sądził, że ja nie wiem, że on na wszelki wypadek, gdybym go potrzebowała, chodzi za mną w kociej postaci. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy. On też głęboko przeżywał żałobę. Kochał Eiana jak syna. Wtedy nie mogłam, nie umiałam dzielić się z nim żałobą, nie przyjmowałam do wiadomości, że razem – mamie i tacie Eiana – łatwiej będzie ją unieść. Egoistycznie zasklepiłam się w swoim żalu.
– Babciu.
– Robimy to, co w danej chwili jest nam potrzebne. Wtedy tego akurat potrzebowałam. Zapatrzona w swoją rozpacz, potrzebowałem tych bezsensownych wędrówek. Widocznie tak musiało być – dodała, ustawiając filiżanki i imbryk na stole. – A Sedric czekał cierpliwie, kiedy do niego wrócę, kiedy mu pozwolę zbliżyć się do mnie. I z czasem tak się stało. Chodziliśmy, rozmawialiśmy, jedliśmy, spaliśmy. Żyliśmy.
– Dobrze, że mieliście siebie.
– On jest wielką miłością mojego życia. A teraz ty opowiadaj.
Przy herbacie i pierniczkach Breen opowiedziała, jak starała się nieść wsparcie i pociechę, pomagała przywrócić do życia spalone pola. Opisała rozmowę z Flynnem i burzę, którą potem wywołała.
– Chyba… nie byłam do tego wszystkiego przygotowana, zabrakło mi doświadczenia. Kiedy patrzę wstecz na moje życie, wszystko było proste i bezpieczne. Nie, nie czułam się szczęśliwa, co to, to nie, ale wstawałam rano, szłam do pracy, po powrocie do domu sprawdzałam testy albo robiłam konspekty lekcji. Miałam Marco, Sally i Derricka. Mogłam być i właściwie pozostawałam niewidzialna. Po prostu wtapiałam się w tło.
– A tutaj nie jesteś bezpieczna i twoje życie nie jest takie proste. Jesteś widziana i oczekiwana. Czujesz się szczęśliwa, mo stor?
– Tak. – Breen przycisnęła palce do powiek, potem pozwoliła opaść dłoniom. – Tak, mimo tego wszystkiego, co się działo i co może się stać, jestem zdecydowanie szczęśliwsza. Tyle mam. Mam ciebie. – Wyciągnęła rękę i uścisnęła doń Marg. – I mam w sobie to coś, co daje mi taką radość. Ale to, co rano zrobiłam w Stolicy, dokładnie dziś rano – dopiero teraz wszystko do niej dotarło – było nierozważne. Pozwoliłam, aby to, co jest we mnie, mną zawładnęło. Wymknęło się spod kontroli.
– Robimy to, co w danej chwili jest nam potrzebne – powtórzyła Marg. – Czy komuś stała się krzywda?
– Nie. Ale…
– Ach. – Marg podniosła palec. – Ufasz mi?
– Całkowicie, pod każdym względem.
– W takim razie uwierz, że to, kim jesteś, co masz, nie może skrzywdzić i na pewno nie skrzywdzi nikogo poza mrocznymi siłami, które zagrażają innym. Wiem to, bo jesteś z mojej krwi. Mojej i mojego syna.
– Część mnie pochodzi z niego, z Odrana.
– Tak jak wcześniej Eiana. Odran się myli, jemu się tylko wydaje, że może wykorzystać tę część. Ale to właśnie ona, mo stor, przyczyni się do jego końca. Martwi cię, że możesz komuś wyrządzić krzywdę?
– Nie martwiło aż do dziś rano. Było tak, jak wtedy na Osądzie Torica. Poniosło mnie. Nie kontrolowałam tego żaru i mocy.
– I to cię nieco przeraża.
– Tak.
– I słusznie. Moc jest nieokiełznana i puszczona na żywioł niszczy tego, kto nią włada. A z drugiej strony przesadnie tłumiona, gaśnie i słabnie. Będziemy nad tym pracować, ale ostatecznie musisz znaleźć własną drogę.
Breen powoli opuszczało napięcie, rozluźniały się zaciśnięte wnętrzności.
– To tylko jeden z powodów, dlaczego za tobą tęskniłam. I za doliną. Pomagasz mi utrzymać równowagę. Już sam powrót tutaj mnie uspokaja. Stolica jest piękna i tętni życiem, ale…
– To nie dom.
– Nie dom. Właśnie widziałam południe, jest piękne, pełne życia, a zarazem spokojne, ale… Zapomniałam powiedzieć ci o monumencie.
– Dwa dni temu byliśmy z Sedrikiem na południu. Keegan przysłał do mnie sokoła z pytaniem, czy nie pomogłabym przy wznoszeniu dolmenu, bo nie mógł jeszcze opuścić Stolicy. To piękne surowe upamiętnienie tego, co utracone, i tego, co pokonane.
– Tak. – Breen przeczesała włosy palcami. – Może to mój błąd i monument powinien zostać taki piękny i surowy.
– O czym mówisz?
– Kiedy tam staliśmy z Keeganem, nagle zobaczyłam coś innego. Coś więcej.
– Co więcej widziałaś?
– Zobaczyłam… Mogę ci pokazać? W ogniu?
Wstała, podeszła do kominka, wyciągnęła ręce i poczekała na Marg.
– Oto, co zobaczyłam.
Najpierw w ogniu ukazała się wiosna, z drzewami obsypanymi białymi i różowymi pąkami, mały staw u podnóża dolmenu, w którym odbija się biel kamienia, oraz światło i jarzący się złoto ogień. Potem pojawił się dywan z płatków na ziemi, zawiązki owoców, które rosły i dojrzewały. Później spadały z drzew czerwone i złote liście, a nagie gałęzie trwały w oczekiwaniu.
I cały czas płonął złoto ogień.
Oczy Marg zaszkliły się łzami, przycisnęła dłoń do ust.
– To zobaczyłaś?
– Bardzo wyraźnie, babciu. Zanim wyjechaliśmy, rozpaliliśmy z Keeganem ogień i…
Marg odwróciła się i ją objęła.
– To wizja zrodzona z miłości i współczucia, a zarazem z siły. Jest w niej twój ojciec, bo z całego serca wierzę, że on ujrzałby to samo.
– Tak myślisz?
– Tak. I chwała Keeganowi za jego mądrość. Mądrze uczynił, burząc tamten dom zła i stawiając w jego miejscu potężne głazy. A jeszcze mądrzej postąpił, że ciebie posłuchał i dodał światło. Miałaś dzień pełen przeżyć!
– Mam wrażenie, że to nie dzień, a tydzień.
– W takim razie odprowadzę cię do Powitalnego Drzewa, przejdziesz na drugą stronę, do chaty.
– Nie widziałam się jeszcze z Moreną, ani Finolą, ani Seamusem.
– Jutro będzie na to czas. A dziś wieczorem odpocznij. – Marg przeszła przez kuchnię i zdjęła z wieszaków okrycia swoje i Breen. – Wyśpij się i wykorzystaj poranek na pisanie. Robimy to, co w danej chwili jest nam potrzebne – przypomniała, wkładając kurtkę.
Breen nie mogła zaprzeczyć, że tego właśnie potrzebowała, kiedy podeszła do drzewa po wąskich kamiennych stopniach i odwróciła się, żeby pomachać Marg. W świetle zmierzchu widziała za sobą dom na farmie i dym sączący się z kominów.
Kochała to miejsce, jego wygląd i zapach tutejszego powietrza, ale bardzo chciała zająć się tym, co czekało po drugiej stronie.
Wspięła się po grubych konarach, prześliznęła między powyginanymi gałęziami, zeskoczyła na gładką skałę i znalazła się w Irlandii.
Fąfel podrygiwał radośnie, jego ogon poruszał się rytmicznie niczym metronom i wcale mu nie przeszkadzał zimny drobny deszcz siąpiący z ołowianego nieba.
Breen ten deszcz też nie przeszkadzał. Zadarła głowę, wystawiając twarz na mżawkę i ruszyła przed siebie. Powietrze pachniało wilgotną ziemią i mokrymi sosnowymi igłami. Fąfel, zamiast swoim zwyczajem skręcić do strumienia na szybką kąpiel albo kursować tam i z powrotem po ścieżce, tym razem nie odstępował Breen.
– Gotowy na powrót do domu, co? – Pies zadarł łeb i popatrzył na nią, potrząsając kosmatym czubem. – A może to mówiąc, myślę o sobie. Tak czy owak, wkrótce będziemy na miejscu. – Wypuściła oddech i głęboko wciągnęła powietrze. – Czujesz ten zapach? Dym torfowy, woda w zatoce, mokra trawa.
Gdy wyszli z lasu, zobaczyła to wszystko, dym, zatokę, mokrą trawę, zioła i kwiaty. I chatę z dachem ze strzechy, z grubymi kamiennymi ścianami, uroczym tarasem i światłem w oknach. I tak samo jak za pierwszym razem ten widok ją poruszył. Było w nim wszystko, czego kiedykolwiek pragnęła.
Fąfel nie zboczył do zatoki. Pobiegł prosto do chaty i zaszczekał pod drzwiami. Zanim Breen zdążyła dotrzeć do wejścia, Marco z imponującymi dredami spiętymi nad karkiem, ze ścierką do naczyń na ramieniu, otworzył drzwi. Z wnętrza popłynęła muzyka.
Parsknął śmiechem, bo Fąfel wspiął się na tylne łapy i zatańczył.
– Ile w tobie gracji! Tanecznym krokiem wejdź z deszczu do domu. Jest moja Breen!
– Marco! – Gdyby mogła, podfrunęłaby do niego, ale musiała zadowolić się podbiegnięciem prosto w jego otwarte ramiona.
Z siarczystym buziakiem zakręcił się z nią na progu.
– Jakąś godzinę temu Keegan przysłał twoje rzeczy. Klopsiki się duszą w sosie pomidorowym, bo twój facet ma do nich ogromną słabość.
– On nie całkiem jest moim facetem.
– Dobra, dobra. – Ponownie cmoknął ją w policzek. – Mam cię na oku. Niedługo pojawi się Brian i dołączy Keegan. Wtedy urządzimy ucztę, a teraz mam ciebie całą tylko dla siebie.
Ściągnął z niej kurtkę, zarzucił ją na wieszak, chwycił Breen wpół i wykręcił z nią piruet.
– Uwielbiam to miejsce. Tylko ktoś porąbany mógłby go nie lubić. Ale to nie samo, gdy nie ma tutaj ciebie.
– Też tęskniłam za domem i za tobą, za wszystkim i wszystkimi.
– Przygotowałem laptop, żebyś mogła rano siąść do pracy, zanim wstaną cywilizowane osoby. Masz mnóstwo nowych komentarzy pod blogiem. Później o tym pogadamy. Teraz nakarmimy naszego wspaniałego psa i napijemy się wina.
– Och, tak. Z ochotą.
Otoczyła go ramionami. Dom, pomyślała. Jej dom.
Jak dwa światy mogły być jej domem, pozostawało dla niej tajemnicą. Jednak uznała to za dar.
Rozdział 3
Obudziła się przed świtem i zobaczyła, że jest sama. Poleżała jeszcze trochę, delektując się tą cichą chwilą pomiędzy snem a dniem w sypialni oświetlonej poświatą z kominka.
W nocy Keegan spał razem z nią, a Fąfel zwinął się w kłębek na swoim legowisku. Wieczór spędzili we czworo; ona, Keegan, Brian i Marco. Jedli i rozmawiali, omijając temat wojny, bitew i przygotowań do walki. Była muzyka, przyjacielska atmosfera i dużo śmiechu.
A potem przy blasku kominka kochała się z Keeganem i zasnęła u jego boku.
Wiedziała, że to tylko interludium i nadzieja na to, co może przynieść przyszłość. Jednak ta nadzieja spełni się tylko wtedy, gdy będą walczyć, przygotowani przystąpią do wojny i ją wygrają.
Wstała i ubrała się w sportowy strój. Poćwiczy, potem usiądzie przy biurku i popracuje. Później znowu przejdzie do Talamh, będzie praktykować magię, zobaczy się z Moreną i całą resztą oraz potrenuje sztuki walki z Keeganem.
Ale najpierw napije się kawy.
Na schodach usłyszała pomruk męskich głosów i poczuła zapach bekonu. Przypalonego bekonu.
Zobaczyła w kuchni Keegana i Briana. Fąfel siedział nad miską zajęty chrupaniem suchej karmy, na kuchence stała osmalona patelnia.
– Jakieś problemy? – spytała, kierując się prosto do ekspresu.