Wybór - Nora Roberts - ebook

Wybór ebook

Nora Roberts

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ostatnia część trylogii autorki bestsellerowej sagi Dziedzictwo Smoczego Serca.

Talamh to kraina zielonych wzgórz, wysokich gór, gęstych lasów i głębokich mórz, gdzie panuje magia. Portale pozwalają się przemieszczać do świata ludzi i każdy musi znaleźć swoje miejsce oraz wybrać między dobrem a złem, wojną a pokojem, życiem a śmiercią.

Breen Siobhan Kelly dorastała w świecie ludzi i przez wiele lat nie była świadoma swojej prawdziwej natury. Teraz jest w Talamh, próbując dojść do siebie po strasznej bitwie i bolesnych stratach.

Po wygnaniu wroga i zapieczętowaniu portalu nadszedł czas na odpoczynek i przygotowania. Breen rozwija się i uświadamia sobie moc, której nigdy wcześniej nie doświadczyła. To także czas świętowania – jej pierwszych świąt Bożego Narodzenia zarówno w Talamh, jak i Irlandii, przesilenia, ślubów i narodzin – i odwagi, by odnaleźć radość po smutku. Ponownie poświęca się pisaniu swoich historii i jest razem z Keeganem, który wyszkolił ją na wojownika i którego pokochała.

To Keegan jest u jej boku, gdy wrogie wiedźmy, zdradzieckie i żądne władzy, pojawiają się przed nią we śnie, praktykując czarną magię, poświęcając niewinnych i knując brutalne zniszczenie Breen. Wkrótce, zjednoczona z nim i całym Talamh, będzie szukać tych, którzy desperacko potrzebują ratunku, i stawi czoła ciemności każdą posiadaną bronią: mieczem, magią – i odwagą.

Uwielbiana przez polskie czytelniczki Nora Roberts to autorka ponad dwustu powieści, nieodmiennie zajmujących pierwsze miejsce na listach bestsellerów „New York Timesa”, sprzedanych w ponad pięciuset milionach egzemplarzy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 613

Oceny
4,6 (76 ocen)
56
12
4
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sabcia515

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zwykle moja ulubiona autorka mnie niezawiodła. Świetna książka.
00
magdala36

Dobrze spędzony czas

Powrót na szmaragdową wyspę, gdzie znajduje się przejście do magicznej krainy Talamh. W harmonii żyją Fay, elfy, trolle, syreny, wróżki śmigające po niebie. Ma w sobie coś średniowiecznego i celtyckiego. Nie ma elektryczności, pieniądze zastępuje wymiana towarów. Lata się na smokach i jeździ konno. Walczy się mieczem, strzela z łuku albo kuszy, no i wspomaga magią. W tym świecie świetnie odnalazła się Breen Kelly. Dorastała w świecie ludzi, ale w Irlandii i w Talamh, ojczyźnie ojca, odnalazła swoje dziedzictwo. Ma zadanie do spełnienia, musi ocalić to piękne miejsce przed złymi mocami. W poprzednich dwóch tomach powstrzymała mrocznego boga, ale teraz czeka ją ostateczna rozgrywka. Jest miłość, dużo miłości, nie tylko głównych bohaterów, ale prawie każda z postaci spotyka swoją drugą połówkę. Bardzo przyjemnie się ją czyta, bo jest pełna emocji. Taka relaksująca bajka dla dużych dziewczynek.
00
mstan

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowny koniec serii. Fantastyczna opowieść. Jedna z moich ulubionych. Polecam
00
roszpunka88

Nie oderwiesz się od lektury

Książka pełna magii, walki dobra ze złem, miłości, rodziny, walki o siebie. łyka się ją jednym tchem
00

Popularność




Część pierwsza. Strata

CZĘŚĆ PIERW­SZA

Strata

Daj słowa smutku; smu­tek, który nie mówi, zszywa serce i każe mu pękać.

Wil­liam Sha­ke­spe­are

Zie­mia poczuła ranę, a Natura ze swo­jego miej­sca, wzdy­cha­jąc przez wszyst­kie swoje dzieła, dawała znaki; biada, że wszystko stra­cone.

John Mil­ton

Prolog

Pro­log

Od wie­ków nie­które światy uwa­żają, że poza nimi nic nie ma. Te, które wie­dzą, że nie są same w bez­kre­sie i godzą się z tym, czę­sto wywyż­szają się ponad inne.

Natu­ral­nie oba poglądy są błędne, bo zaiste żaden świat nie jest ani jedyny, ani lep­szy od innych. Te światy po pro­stu współ­ist­nieją.

Nie­które z nich gło­szą pokój, nawet kiedy biją bębny wojenne. Kie­ruje tymi świa­tami nie­na­sy­cona żądza domi­na­cji nad innymi, chęć zagar­nię­cia ziemi, dóbr i bogactw. Robią to w imie­niu wyzna­wa­nego przez nich bóstwa, rzadko widząc w tym zło czy choćby iro­nię.

Tak już jest.

W nie­któ­rych świa­tach wojna staje się bóstwem, a cześć jej odda­wana jest krwawa i bar­ba­rzyń­ska.

W jed­nych świa­tach wiel­kie mia­sta wyra­stają ze zło­tych pia­sków, w innych pałace lśnią w głę­bi­nach błę­kit­nych mórz. Ale są też takie, gdzie toczy się walka o prze­trwa­nie, nie­wiele sil­niej­sze od bły­sku iskry w ciem­no­ści.

Nie­ważne, czy ludy tych świa­tów wspi­nają się na wyso­kie góry, czy pły­wają w oce­anach, biją w bębny, żeby wezwać do wojny, czy w pokoju wycho­wują kolejne poko­le­nia. Im wszyst­kim przy­świeca jeden cel.

Ist­nie­nie.

Dawno temu w jed­nym ze świa­tów żyli Ludzie, Fey i Bogo­wie. W tym świe­cie rosły mia­sta i pałace, roz­le­wały się jeziora i roz­ra­stały lasy. Góry pięły się wysoko, oce­any pogłę­biały. Przez szmat czasu magia jaśniała bla­skiem pod słoń­cem i księ­ży­cem.

Wojny zawsze były i będą. Nie­które wywo­łuje zachłan­ność, inne nie­na­sy­cona żądza pano­wa­nia, nawet gdy ono dławi się krwią poko­na­nych. Pewien mroczny bóg, upo­jony wła­dzą, ską­pany we krwi ludzi i Fey, został ska­zany na bani­cję z ich świata.

Jed­nak nie koniec na tym.

Wraz z nie­uchron­nym obro­tem koła czasu podejrz­li­wość i strach wśli­znęły się niczym węże w har­mo­nię pomię­dzy ludźmi i Fey. Tu i ówdzie pogoń za postę­pem wyparła więzy pomię­dzy magią i czło­wie­kiem, bał­wo­chwal­stwo zastą­piło cześć wcze­śniej oka­zy­waną bogom.

I oto nad­szedł czas wyboru; odejść od magii czy ją kul­ty­wo­wać, odwró­cić się od daw­nych bogów czy na­dal ich powa­żać. Fey odłą­czyli się od świata ludzi, gdzie podejrz­li­wość i strach kazały tro­pić ich po lasach, ska­zy­wać na stos albo ścię­ciem topo­rem.

I tak naro­dził się Talamh, świat ze świata.

Wizjo­ne­rzy obda­rzeni mądro­ścią stwo­rzyli por­tale pomię­dzy świa­tami i zgod­nie z pra­wem Talamh wszyst­kim miesz­kań­com pozo­sta­wiono wybór: mogli zostać lub odejść. W tej kra­inie wzgórz, wyso­kich gór, prze­past­nych lasów i mórz kwi­tła magia, a wódz zwany tao­ise­achem – wybie­rany i wybie­ra­jący – utrzy­my­wał pokój. Ale nie koniec na tym.

Mroczny bóg, który nie usta­wał w intry­gach w świe­cie mroku, skrzyk­nął armię z demo­nów i wyklę­tych. Z cza­sem spo­ży­wana przez niego krew pozwo­liła mu zebrać siły do przej­ścia przez por­tal do Talamh. Tam ude­rzył w kon­kury do mło­dej wiedźmy – tej wybra­nej i wybie­ra­ją­cej jako tao­ise­ach – roz­ko­chał ją w sobie i oma­mił kłam­stwami. Młoda tao­ise­ach dała mu syna, a on w sekre­cie, kiedy matka spała odu­rzona zaklę­ciem, noc w noc wysy­sał moc z nie­mow­lę­cia, aby zwięk­szyć swoją potęgę.

Ona jed­nak otrzą­snęła się z wymu­szo­nego snu, bo miłość mat­czyna ma wielką magiczną siłę. Prze­bu­dzona, popro­wa­dziła armię prze­ciwko mrocz­nemu bogowi, wyrzu­ciła go z Talamh i zamknęła por­tal. Uznała też sie­bie za nie­godną roli tao­ise­ach, więc wrzu­ciła miecz z powro­tem do Jeziora Prawdy i posta­no­wiła prze­ka­zać buławę temu, który podej­mie go z wody.

Do Talamh znowu powró­cił pokój. Wśród zie­lo­nych wzgórz i prze­past­nych lasów dora­stał jej syn. Nad­szedł dzień, kiedy z dumą i smut­kiem patrzyła, jak on wynu­rza się z mie­czem z jeziora i zostaje tao­ise­achem. Pod jego wodzą pano­wał pokój, spra­wie­dli­wość wymie­rzano mądrze i lito­ści­wie. Plony były obfite, kwi­tła magia.

Zrzą­dze­niem losu młody tao­ise­ach poznał i poko­chał kobietę ze świata ludzi. Za zgodą wybranki, spro­wa­dził ją przez por­tal do Talamh. I tam w miło­ści i szczę­ściu poczęli dziecko, dziew­czynkę.

To jaśnie­jące magią dziecko przez trzy lata znało wyłącz­nie miłość.

Jed­nak ape­tyt mrocz­nego boga nie słabł, a wręcz wzma­gała się jego wście­kłość.

Poprzez ofiary krwi i czarną magię raz jesz­cze urósł w siłę, wspie­rany przez prze­wrotną wiedźmę, która zamie­niła białą magię na czarną.

Wykradł dziecko i uwię­ził je w szkla­nej klatce pod wodą w pobliżu por­talu. Gdy ojciec dziew­czynki, babka i wszy­scy wojow­nicy Talamh, na koniach czy na smo­kach, ruszyli jej na ratu­nek, ona, która dotąd znała jedy­nie miłość, poczuła strach.

Ten strach prze­mie­nił się w gniew równy siłą gniewu boga. Obró­ciła swoją moc prze­ciwko niemu i wygrała; ona, krew z jego krwi, kość z kości.

Roz­biła klatkę, a Fey w tym cza­sie zaata­ko­wali boga i jego oddziały. Bóg, kolejny raz wypę­dzony z Talamh, skrył się w ruinach swo­jego Czar­nego Zamku.

Matka dziew­czynki, kie­ru­jąc się ludz­kim stra­chem, który coraz bar­dziej prze­sła­niał miłość, zażą­dała, aby córka wró­ciła z nią do świata ludzi. Z pamięci małej miały znik­nąć wspo­mnie­nia o magii, Talamh i jego miesz­kań­cach.

Kocha­jący ojciec i mąż przy­stał na to żąda­nie. Prze­niósł obie przez por­tal i żył z nimi w świe­cie ludzi, jed­nak z miło­ści i poczu­cia obo­wiązku wobec swo­jego ludu wra­cał też do Talamh tak czę­sto, jak tylko mógł.

Miłość ojca do dziecka ni­gdy nie osła­bła, ale uczu­cie pomię­dzy potom­ki­nią ludzi i potom­kiem Fey nie miało szansy na prze­trwa­nie. Wysiłki tao­ise­acha, aby żyć w obu świa­tach łamały mu serce.

Mroczny bóg ponow­nie zagro­ził Talamh i wszyst­kim świa­tom poza nim. I znowu Fey pod wodzą tao­ise­acha prze­pę­dzili wroga, lecz tym razem bóg czarną magią i czar­nym mie­czem uśmier­cił wła­snego syna.

I tak oto nad­szedł czas kolej­nej żałoby i kolej­nego wyboru.

Miecz pod­jął z jeziora młody chło­pak, opła­ku­jący tao­ise­acha jak rodzo­nego ojca.

Kiedy nowy tao­ise­ach sta­wał się męż­czy­zną, zasia­dał na Krze­śle Spra­wie­dli­wego w Sto­licy, poma­gał bratu i sio­strze na far­mie w doli­nie, latał na smoku nad Talamh i przy­go­to­wy­wał się do wojny z mrocz­nym bogiem, do któ­rej, jak wszy­scy wie­dzieli, prę­dzej czy póź­niej musiało dojść, córka poprzed­niego tao­ise­acha miesz­kała w świe­cie ludzi.

Matka, z powodu obawy i nie­chęci, robiła wszystko, aby jej córka trzy­mała się w cie­niu, miała niskie poczu­cie wła­snej war­to­ści i skromne ocze­ki­wa­nia. Dziew­czyna wio­dła ciche życie, w któ­rym było nie­wiele rado­ści. Oczy­wi­ście nic nie wie­działa o magii. Codzien­ność roz­ja­śniała jej obec­ność przy­ja­ciela, bli­skiego jak brat, i wspar­cie męż­czyzn peł­nią­cych rolę ducho­wej matki.

Dziew­czyna mie­wała dziwne, nie­ja­sne sny, któ­rych zna­cze­nia nie potra­fiła roz­szy­fro­wać. Tra­wiła ją też tęsk­nota za ojcem, który, jak wie­rzyła, porzu­cił matkę i zosta­wił swoją córkę.

Jed­nak nad­szedł taki dzień, kiedy otwo­rzyły się przed nią drzwi. Ta młoda kobieta pozba­wiona wiary w sie­bie, sta­now­czo znie­chę­cana do podej­mo­wa­nia ryzyka, doko­nała wyboru. Wsia­dła w samo­lot i pole­ciała do Irlan­dii w nadziei, że odnaj­dzie tam ojca i sie­bie. Ta podróż obu­dziła w niej miłość do zie­lo­nej wyspy, tam­tej­szych wzgórz i mgieł.

W cha­cie nad zatoką usi­ło­wała roz­wi­kłać zna­cze­nie swo­ich snów. Któ­re­goś dnia w głębi lasu natra­fiła na drzewo, które zda­wało się wyra­stać z litej skały. Wspięła się na nie po gru­bych dłu­gich gałę­ziach.

I prze­szła ze świata, który znała, do świata swo­ich naro­dzin.

Obu­dziła się w niej magia, ożyły wspo­mnie­nia. A stało się tak dzięki wspar­ciu babki, która cią­gle ją kochała i za nią tęsk­niła, wróżki – przy­ja­ciółki z dzie­ciń­stwa, oraz chłopca – teraz już męż­czy­zny, który swego czasu pod­jął miecz z jeziora.

Dowie­działa się o śmierci ojca i opła­kała go. Poznała poświę­ce­nie babki i ją poko­chała. Odkryła swoją moc i zna­la­zła w niej radość. Dowie­działa się, cho­ciaż ta wie­dza budziła w niej lęk, kim sama jest dla Talamh. Poznała zagro­że­nie pły­nące ze strony mrocz­nego boga, jej dziada, i dla­tego uczyła się wal­czyć magią, mie­czem i wręcz.

Mijały dni i mie­siące, a ona, jak wcze­śniej jej ojciec, żyła w dwóch świa­tach. W cha­cie w Irlan­dii wni­kała w zna­cze­nie swo­ich nie­zwy­kłych snów; w Talamh dosko­na­liła magiczną moc i wdra­żała się do walki.

Poko­chała swoje obo­wiązki wobec Talamh, zna­la­zła w sobie odwagę, któ­rej sym­bol miała wyta­tu­owany na nad­garstku. Podzi­wiała ple­mię Fey, skrzy­dlate wróżki, zawrotną szyb­kość elfów, trans­for­ma­cję hybry­dów.

Kiedy zło przy­pu­ściło atak na Talamh, co zagra­żało wszyst­kiemu i wszyst­kim, wal­czyła z nim magią, mie­czem i wręcz. Zmiaż­dżyła to, co miało uni­ce­stwić świa­tło, świa­tłem poko­nała naj­czar­niej­szą magię.

I speł­niła rolę, która była jej prze­zna­czona z racji uro­dze­nia.

Jed­nak nie koniec na tym.

Rozdział 1

Roz­dział 1

Po wal­kach zna­nych jako Bitwa o Czarny Por­tal Breen jesz­cze przez trzy tygo­dnie prze­by­wała w Sto­licy. Pierw­sze dni były dla niej potwor­nie cięż­kim doświad­cze­niem. Poma­gała przy pie­lę­gna­cji ran­nych wojow­ni­ków i zno­sze­niu ciał z pola walki pokry­tego popio­łem i nasiąk­nię­tego krwią.

Trzy­mała w ramio­nach Morenę zale­wa­jącą się łzami po śmierci brata. Sama, przy­bita smut­kiem, pocie­szała rodzi­ców Phe­lina, jego cię­żarną żonę, brata, dziad­ków i całą rodzinę.

Dopiero nie­dawno przy­po­mniała sobie Phe­lina, dopiero co zoba­czyła go ponow­nie go po tylu latach, a teraz już go nie było; zgi­nął, bro­niąc Talamh przed wasa­lami jej dziada.

Na Odpro­wa­dze­niu stała z rodziną Phe­lina. Ści­skała lewą dłoń Moreny, a z dru­giej strony Har­ken trzy­mał ją za prawą rękę.

Breen odczuła głę­boko ból przy­ja­ciółki, gdy pro­chy Phe­lina i wielu innych wojow­ni­ków wró­ciły znad morza do urn trzy­ma­nych przez bli­skich.

Nie odstę­po­wała Moreny, dopóki przy­ja­ciółka nie wró­ciła z Har­ke­nem w dolinę. Przy­gnę­biona, patrzyła, jak Finola i Seamus, trzy­ma­jąc się za ręce, roz­wi­jają skrzy­dła, żeby podą­żyć za nimi.

Keegana pochła­niało uczest­nic­two w zebra­niach i wyloty na patrole, więc Breen odwie­dzała pogrą­żone w żało­bie rodziny, choć bała się, że prze­peł­niona smut­kiem, sama uto­nie w morzu łez.

Po pierw­szym tygo­dniu w Sto­licy spró­bo­wała nakło­nić swo­jego naj­lep­szego przy­ja­ciela Marco do powrotu do Chaty Fey.

– Zostaję z moją dziew­czyną – oznaj­mił i zaci­snął szczęki pod zgrab­nie przy­ciętą kozią bródką.

Prze­wi­działa taką reak­cję, toteż miała przy­go­to­waną odpo­wiedź.

Stali na moście pod zam­kiem, patrząc, jak Fąfel, jej irlandzki spa­niel wodny, barasz­kuje w fosie. Breen wzięła przy­ja­ciela pod ramię. Zawsze był przy niej, na dobre i na złe, czego dał naj­lep­szy dowód, prze­ska­ku­jąc z nią do innego świata.

– Twoja dziew­czyna ma się dobrze.

– Nie powie­dział­bym. Breen, jesteś wykoń­czona, za dużo na sie­bie bie­rzesz.

– Marco, wszy­scy dużo z sie­bie dają. Ty…

– Jasne, że poma­ga­łem. – Zapa­trzył się na postaci tre­nu­jące walkę na mie­cze i wręcz, celu­jące z łuków do tar­czy na polu za fosą. I przed oczami sta­nęły mu leżące tam zakrwa­wione ciała.

Ten widok zosta­nie z nim na zawsze.

– Poma­ga­łem – powtó­rzył – ale ty wzię­łaś na sie­bie więk­szy cię­żar niż inni i bar­dzo prze­ży­wasz to tutaj. – Pokle­pał się dło­nią po piersi na wyso­ko­ści serca.

– To wina Odrana, on za to wszystko odpo­wiada. Nie ja – dodała, zanim jej towa­rzysz zdą­żył się ode­zwać. – Nie ja, nie mój ojciec, nie moja matka, ani bab­cia. Ale to nie zmie­nia faktu, że tylu ludzi nie żyje tylko dla­tego, że Odran mnie chce dopaść, bo jestem, kim jestem, i mam to, co mam. Jeżeli dzie­ląc ból z rodzi­nami pole­głych, mogę im nieść pocie­chę, będę to robić.

Wysu­nął rękę spod jej ramie­nia i przy­gar­nął ją do sie­bie.

– Dla­tego zostanę.

– A ja dla­tego cię pro­szę, żebyś wró­cił do chaty. – Pogła­dziła go po policzku, patrząc w jego łagodne, zatro­skane brą­zowe oczy. – Też chcia­ła­bym wra­cać, jed­nak muszę zostać tu jesz­cze jakiś czas. To, nie­stety, ozna­cza, że nie mogę teraz wes­przeć Moreny, Finoli i Seamusa. Oni są dla mnie jak rodzina, Marco. A nie ma mnie przy nich.

– Ale byłaś i wie­dzą, że zosta­łaś ze względu na rodzi­ców Phe­lina, jego żonę i brata.

– Wła­śnie dla­tego muszę tu być. A ty wróć i zaopie­kuj się Moreną i całą resztą. I doliną. Zbyt wielu naszych stra­ci­li­śmy. Zabierz się z Bria­nem.

– Po pierw­sze, Brian wyru­sza jutro bla­dym świ­tem i leci na zachód. A po dru­gie, dziew­czyno, za cho­lerę ni­gdy wię­cej nie dam się wsa­dzić na smoka.

Roz­ba­wił ją.

– Mogła­bym ci przy­rzą­dzić mik­sturę uspo­ka­ja­jącą.

– Hej, super­po­mysł! – Prze­wró­cił brą­zo­wymi oczami. – Polecę na smoku pod warun­kiem, że będę naćpany. Co ty na to?

– A może poje­dziesz konno? Keegan wysyła Briana z grupą zbroj­nych na zachód, część z nich na koniach. Lubisz konną jazdę. Kurde, lepiej ode mnie trzy­masz się w sio­dle, co w pew­nym sen­sie mnie wku­rza. Marco, ujmiesz mi zmar­twień. Przy­się­gam na Boga, że mówię prawdę.

– Niech ci spoj­rzę w oczy. – Ujął jej twarz w dło­nie, popa­trzył w oczy i wes­tchnął. – Cho­lera, to prawda. Tylko nie chcę cię samej zosta­wić.

– Wiem. Wiem, że to, o co pro­szę, jest dla cie­bie trudne. Ale ja mam tutaj Keegana i mojego groź­nego psa.

Fąfel wsko­czył na most i otrzą­snął się zado­wo­lony. Pry­skały bry­zgi wody, psie oczy świe­ciły z rado­ści. Jed­nak Breen pamię­tała, jak on zażar­cie wal­czył, został jej w pamięci zakrwa­wiony pysk i waleczny ogień w tych teraz szczę­śli­wych oczach.

– I – dodała – tak się składa, że jestem w miarę mocną cza­row­nicą.

– W miarę mocną, deli­kat­nie rzecz ujmu­jąc – popra­wił ją. – Wyjadę, ale musisz mi obie­cać, że będziesz przy­sy­łać wia­do­mo­ści. Codzien­nie, Breen, to mój waru­nek. Pchnij sokoła czy zrób coś w ten deseń.

– Wczo­raj zaj­rza­łam do sklepu Ninii Col­co­nann i kupi­łam ci Widzące Zwier­cia­dło.

– A to co znowu takiego?

– Będę mogła z tobą roz­ma­wiać. Na doda­tek jest ładne. Pomyśl o tym jak o wide­ocza­cie na Zoo­mie. Pokażę ci, jak to działa. – Prze­gar­nęła pal­cami burzę rudych loków. – Będę spo­koj­niej­sza, poważ­nie. I popatrz na to z prak­tycz­nej strony. Jeżeli Der­rick czy Sally spró­bują się z nami skon­tak­to­wać, nie połą­czą się. Po co ich dener­wo­wać? – Wykal­ku­lo­wała, że tym argu­men­tem prze­kona Marco. W końcu cho­dziło o Sally, ich duchową mamę.

– No. – Wepchnął ręce do kie­szeni. – Też o tym myśla­łem.

– A więc ruszaj w drogę i jak tylko znaj­dziesz się w domu, poga­daj na Face­Ti­mie z Fila­del­fią. I… – szturch­nęła go pal­cem w brzuch – weź się do roboty, dla mnie.

Przy­kuc­nęła i powio­dła dłońmi po sier­ści Fąfla, żeby otrze­pać z wody jego rudo-fio­le­towe loki.

– A ty? Wiem, że dużo tutaj nie piszesz.

– Tro­chę. – Piesz­czo­tli­wie pocią­gnęła Fąfla za strzę­pia­stą bródkę, zanim pod­nio­sła się z kucek. – Bra­kuje mi weny do wymy­śla­nia kolej­nych przy­gód Fąfla, nie mogę wykrze­sać z sie­bie pogod­nych myśli. Ale pra­cuję nad drugą wer­sją powie­ści dla doro­słych. Teraz mam lep­sze poję­cie o sce­nach bata­li­stycz­nych.

– Och, Breen.

Przy­tu­liła się do niego. Zawsze miała w nim opar­cie.

– To nic, Marco. Dali­śmy radę. Wal­czy­li­śmy i poko­na­li­śmy zło. – Popa­trzyła na niego sza­rymi oczami zim­nymi jak stal i wypro­sto­wała ramiona. – Kiedy nadej­dzie czas, znowu stanę do walki. I będę to robić, dopóki nie odnie­siemy osta­tecz­nego zwy­cię­stwa.

Jej spoj­rze­nie zła­god­niało. Wzięła go za ręce.

– Chodź, pomogę ci się spa­ko­wać i pokażę, jak działa Widzące Zwier­cia­dło.

*

O świ­cie, sto­jąc wśród poran­nych mgieł, patrzyła, jak odjeż­dża. Jej Marco, miesz­czuch z uro­dze­nia i wyboru, trzy­mał się w sio­dle, jakby na nim przy­szedł na świat. Roz­bry­kana klaczka zda­wała się tań­czyć. Breen usły­szała jesz­cze jego śmiech, gdy spiął ją do galopu, dołą­cza­jąc do jeźdź­ców zmie­rza­ją­cych na zachód.

Nad jej głową trzy smoki skrzące się w poran­nym świe­tle jak klej­noty prze­cięły bure listo­pa­dowe niebo, a za nimi prze­le­ciały dwie wróżki.

Wojna i roz­lew krwi powrócą wznie­cone przez upa­dłego boga Odrana. Jej dziada.

Na szczę­ście Marco będzie bez­pieczny. O ile w ogóle można czuć się bez­piecz­nie w świe­cie kocha­ją­cym pokój, nad któ­rym wisi groźba ataku krwio­żer­czego boga.

Marco, naj­lep­szy czło­wiek, jaki kie­dy­kol­wiek przy­szedł na świat, połą­czy się ze swoim uko­cha­nym. W tej chwili tylko na tyle mogła mieć nadzieję.

– Będzie mu tam lepiej niż dobrze – ode­zwał się Keegan, odpro­wa­dza­jąc wzro­kiem kon­nych zni­ka­ją­cych we mgle. – Dobrze zro­bi­łaś, że go ode­sła­łaś.

– Wiem. I wiem też, że jego obec­ność dobrze wpły­nie na miesz­kań­ców doliny. To ważne.

– Tak, to ważne. Też byś się tam przy­dała. Jed­nak chcę zatrzy­mać cię tutaj… z pew­nych powo­dów, cho­ciaż wiem, że pomo­gła­byś w doli­nie, no i sama zna­la­zła wytchnie­nie.

– Na razie nie szu­kam wytchnie­nia. – Przy­glą­dała się temu męż­czyź­nie, wie­du­nowi, wojow­ni­kowi, w któ­rym się zako­chała, któ­rego pra­gnęła i potrze­bo­wała nie­mal do utraty tchu. Był silny, mocno zbu­do­wany, miał czarne wło­sami z nie­dbale zaple­cio­nym war­ko­czem wojow­nika. Widziała znu­że­nie i gniew na dnie jego ciem­no­zie­lo­nych oczu.

– Tak samo jak ty – zauwa­żyła.

– Taak. Na razie nie ma dla mnie wytchnie­nia.

– Odran odparty, por­tal zapie­czę­to­wany, teraz nie ma tutaj z kim wal­czyć.

Odpo­wie­dział jej dłu­gim chłod­nym spoj­rze­niem.

– Żądza wojny jest pra­gnie­niem śmierci. Innej drogi nie ma.

– Źle mnie zro­zu­mia­łeś, Keega­nie. Ćwi­czysz się w sztuce wojen­nej, bo Talamh i inne światy potrze­bują obrony. Nauczy­łeś mnie wszyst­kiego i wdro­ży­łeś do walki. Nie oszczę­dza­łeś mnie. Nie zli­czę, ile razy bole­śnie zwa­li­łeś mnie z nóg.

Wzru­szył ramio­nami i powiódł wzro­kiem po placu do ćwi­czeń.

– Teraz nie tak łatwo zwa­lić cię z nóg.

– Daj spo­kój. Z przy­kro­ścią stwier­dzam, że tobie zawsze się to uda­wało. Ni­gdy nie będę tak dobra w walce na mie­cze jak Robin Hood w strze­la­niu z łuku.

– To ładne histo­rie. Te o Robin Hoodzie. Masz rację, nie będziesz.

– Wiesz co, mógł­byś sobie daro­wać ten komen­tarz.

Z lek­kim uśmiech nawi­nął pukiel jej wło­sów na palec.

– Po co kła­mać, skoro prawdę widać jak na dłoni. Ale jesteś lep­sza, niż byłaś.

– Nie­wiele mi to mówi.

– Lep­sza, niż byłaś na początku. Nato­miast moc two­jej magii budzi… sza­cu­nek. Jest i zawsze będzie twoją naj­groź­niej­szą bro­nią. A to? – Uniósł jej dłoń, odwró­cił wewnętrzną stroną nad­garstka do góry i dotknął pal­cem tatu­ażu.

– Misne­ach. Odwaga, masz jej w sobie tyle samo co magii.

– Nie zawsze.

– Wystar­cza­jąco czę­sto. Ode­sła­łaś Marco, rezy­gnu­jąc z kom­fortu, jaki daje ci jego obec­ność, żeby wes­przeć innych. To odwaga. Poje­cha­ła­byś z nim, ale zosta­łaś, bo ja cię potrze­buję.

– Jak powie­dzia­łeś, z jakie­goś powodu.

– Z jakie­goś powodu.

Grupa mło­dzi­ków wylała się na plac ćwi­czebny. Część przy­le­ciała, inni wbie­gli tam z elfią szyb­ko­ścią, a jesz­cze inni, zie­wa­jąc, przy­wle­kli się zaspani.

A więc nie mają dziś lek­cji, domy­śliła się Breen. W Talamh bar­dzo dbano o edu­ka­cję. Spoj­rzała na Fąfla, widziała jego bła­galne spoj­rze­nie.

– Leć.

Puścił się bie­giem z rado­snym szcze­ka­niem.

– Nie zapy­ta­łaś mnie wcale – ode­zwał się Keegan. – O powód.

– Sądzisz, że tutaj, przy tobie, jestem bar­dziej bez­pieczna. Shana dwu­krot­nie pró­bo­wała mnie zabić, a teraz ona należy do niego. Do Odrana.

– Wszyst­kie por­tale są strze­żone. Nie prze­do­sta­nie się. Nie może cię skrzyw­dzić.

– Ona mnie nie zabije.

Zmru­żył oczy.

– Zoba­czy­łaś to?

Pokrę­ciła głową.

– Nie. Wiem, że nie dam jej tej satys­fak­cji. Jest jesz­cze Yseult. Dwu­krot­nie mnie zaata­ko­wała. Nie żeby zabić, bo w prze­ci­wień­stwie do Shany nie jest, jak to mówi Marco, taka popie­przona, ale chciała mnie osła­bić i odsta­wić do Odrana. Gdyby nie ty, za pierw­szym razem by jej się udało. Za dru­gim już nie. To było dokład­nie w tam­tym miej­scu.

Odwró­ciła się i ruchem głowy wska­zała plac.

– Sama nią się zaję­łam. Nie­stety, ule­głam emo­cjom i roz­gnie­wana, zamiast od razu ją wykoń­czyć, chcia­łam zadać jej cier­pie­nie. Wię­cej tego błędu nie popeł­nię.

– Robisz się mściwa, mo ban­dia.

Mściwa? Chyba nie. Raczej pewna sie­bie. Zro­biła się pewna sie­bie.

– Bar­dzo długo mia­łam niskie poczu­cie wła­snej war­to­ści, bar­dzo niskie. A teraz wiem, kim jestem, co mam, i zamie­rzam to wyko­rzy­stać. Sku­pia­jąc się na mnie, tra­cisz z oczu waż­niej­sze sprawy. Powi­nie­neś prze­stać.

Keegan, tak samo jak ona, obser­wo­wał ćwi­czą­cych na placu. Jacy oni mło­dzi, pomy­ślał z dumą pomie­szaną ze smut­kiem. I z dło­nią na gło­wicy mie­cza uświa­do­mił sobie, że w ich wieku robił to samo.

– Myślisz, że tylko z tego powodu chcę, żebyś została?

– Mię­dzy innymi, ale oboje wiemy, że się tu przy­daję.

– Fakt. Opie­ko­wa­łaś się ran­nymi i nio­słaś pocie­sze­nie, odwie­dza­jąc rodziny w żało­bie, zresztą na­dal to robisz. Za dużo na sie­bie bie­rzesz. To widać.

– Wiel­kie dzięki. W takim razie zacznę masko­wać zmę­cze­nie maki­ja­żem.

– Nie musisz, i tak jesteś piękna.

To idio­tyczne, ale ta banalna, jakby mimo­cho­dem rzu­cona uwaga, wywo­łała u niej dresz­czyk pod­nie­ce­nia.

– Nawet gdy jesteś zmę­czona, bar­dzo blada i przy­tło­czona smut­kiem – dokoń­czył.

– Z tobą jest tak samo. Ow­szem, jako tao­ise­ach masz szcze­gólne obo­wiązki, ale jest w tym coś wię­cej. Ty to wszystko głę­boko prze­ży­wasz, Keega­nie.

– Nie pró­buj mi ująć cię­żaru smutku. – Przy­trzy­mał jej dłoń, zanim zdą­żyła poło­żyć mu ją na sercu. – Potrze­buję go tak samo jak gniewu i jak zim­nej krwi. Wiem, że poma­ga­łaś przy pole­głych, nie chcia­łem takich wido­ków dla cie­bie.

– To też są moi ludzie. Jestem tak samo Talam­hijką jak Ame­ry­kanką. A może nawet bar­dziej, gdy się nad tym zasta­no­wić.

– Nie­mniej wolał­bym, żebyś nie musiała oglą­dać takich wido­ków. Ode­sła­łaś Marco, a ja nie mogę zapew­nić ci towa­rzy­stwa w miej­scu, które nie jest dla cie­bie domem, tak jak Irlan­dia czy dolina. Jeste­śmy razem tylko kiedy się kochamy albo śpimy, wła­ści­wie czę­ściej śpimy, niż się kochamy, co stwier­dzam z przy­kro­ścią. Ta roz­mowa jest chyba naszą naj­dłuż­szą na osob­no­ści od czasu bitwy.

– Jesteś tao­ise­achem, masz zebra­nia Rady, Osądy. Wiem, że odwie­dzasz wszyst­kich ran­nych i rodziny pole­głych. Wiem, bo sami mi to mówią. Do tego docho­dzi naprawa znisz­czeń, ćwi­cze­nia i sama nie wiem co jesz­cze. Myślisz, że się spo­dzie­wam, że będziesz dotrzy­my­wać mi towa­rzy­stwa, gdy masz tyle spraw na gło­wie?

Popa­trzył na nią tak samo jak zawsze; uważ­nie i wni­kli­wie. A potem prze­niósł wzrok z powro­tem na plac i wieś.

– Nie, nie spo­dzie­wasz się i może dla­tego żałuję, że nie mogę ci tego dać. Na­dal pozo­sta­jesz dla mnie tajem­nicą, Breen Sio­bhan. A to, co do cie­bie czuję, to kolejna tajem­nica. I ona nie zawsze mi się podoba.

Znowu ją roz­ba­wił.

– Co czę­sto dajesz mi jasno do zro­zu­mie­nia.

– Potrze­buję cię tutaj ze wszyst­kich powo­dów, które wymie­ni­łaś. Tak, ze wszyst­kich, ale przede wszyst­kim chcę cię tutaj dla sie­bie. To nie musi mi się podo­bać, ale… lepiej tego wyja­śnić nie umiem.

Wzru­szył ją, naprawdę wzru­szył, bo cho­ciaż zadał sobie trud, żeby spró­bo­wać.

– Coraz lepiej ci to wycho­dzi. Zna­czy, wyja­śnia­nie. Ni­gdy nie będziesz w tym mistrzem, ale jeżeli poćwi­czysz, nabie­rzesz wprawy.

Kąciki ust drgnęły mu w uśmie­chu.

– Tro­chę uszczy­pliwe, ale trafne.

– Taki był zamiar. Lubię być potrzebna. – Prze­su­nęła pal­cami po jego war­ko­czu wojow­nika zaple­cio­nym przy skroni. – Bar­dzo długo nikt mnie nie potrze­bo­wał. Oczy­wi­ście oprócz Marco, no i Sally i Der­ricka. Ale to co innego. A więc teraz sen, seks i co jesz­cze ewen­tu­al­nie się przy­trafi, musi nam wystar­czyć.

– Na razie nic się nie przy­trafi. Mam cho­lerne zebra­nie Rady.

– Nie ma pro­blemu. Czeka mnie tre­ning na placu. Cho­lerne strze­la­nie z łuku.

– Podobno nie jesteś już aż tak bez­na­dziejna.

– Zamknij się. Bie­gnij prze­wo­dzić światu.

Pod­su­nął dło­nie pod jej łok­cie i pod­cią­gnął ją na palce. Ich wargi złą­czyły się w dłu­gim poca­łunku. Mgły zdą­żyły się roz­wiać i słońce przedarło się przez chmury.

– Nie ruszaj się ni­gdzie bez Fąfla, dobrze? A na wizyty we wsi zabie­raj Kiarę, Brid­git czy kogo tam chcesz.

– Prze­stań się mną przej­mo­wać.

– Będę się mniej przej­mo­wał, jeżeli potrak­tu­jesz poważ­nie to, o co pro­szę.

– Dobrze. W takim razie przej­muj się mniej. Idę po mój łuk i będę mniej bez­na­dziejna. Myślę, że będę się lepiej bawić niż ty.

– Nie wąt­pię. Nie ruszaj się ni­gdzie bez Fąfla – powtó­rzył, po czym zama­szy­stym kro­kiem prze­szedł przez most i skie­ro­wał się do zamku z cho­rą­gwią na wieży opusz­czoną do połowy masztu.

*

Dni upły­wały jej pra­co­wi­cie, dzień w dzień ćwi­czyła, poma­gała przy napra­wach – magią i fizycz­nie – i spę­dzała tak dużo czasu, jak tylko mogła, z rodziną Phe­lina.

Ze swoją rodziną, bo tak o nich myślała, gdy powra­cało do niej coraz wię­cej wspo­mnień z pierw­szych trzech lat życia. Flynn brał ją na ręce i pod­rzu­cał wysoko w górę, a ona pisz­czała z rado­ści. Sinead dawała jej lukro­wane pier­niczki, z Moreną hasała po polach, a Seamus z Phe­li­nem zawsze wymy­ślali jakieś zwa­rio­wane przy­gody.

Czuła się u nich jak w domu, tak samo jak na far­mie, gdzie się uro­dziła.

To Flynn, wojow­nik, czło­nek Rady i ojciec rodziny, w końcu pomógł jej otrzą­snąć się z żałoby.

Potrze­bo­wała odde­chu, potrze­bo­wała ciszy. Przez dwie godziny bla­dym świ­tem odda­wała się pracy nad książką i liczyła, że wygo­spo­da­ruje jesz­cze dwie wie­czo­rem, a potem brała Fąfla na długi spa­cer.

Odro­bina czasu, kra­dzio­nego czasu, kiedy mogła nic nie robić; tak o tym myślała. Póź­niej z Rowa­nem, człon­kiem Rady i magiem, oraz trzema mło­dymi cza­row­ni­cami spo­rzą­dzała elik­siry i amu­lety. Odtwa­rzali zapasy wyczer­pane po bitwie. Magia nie jest jakąś abra­ka­da­brą, to dzia­ła­nie wyma­ga­jące wysiłku, zdol­no­ści, wprawy i sku­pie­nia.

Poma­gała w pra­cach ogrod­ni­czych, żeby odno­wić plony zruj­no­wane w cza­sie bitwy. Liczyła, że uda się jej prze­ko­nać Sinead i Noreen, aby do niej dołą­czyły i cho­ciaż godzinę w ciągu dnia spę­dzały w słońcu na świe­żym powie­trzu.

Potem nad­cho­dziła pora tre­ningu, naj­mniej lubiana przez nią cześć dnia. Dzi­siej­szy fech­tu­nek i walka na pię­ści były dla niej tor­turą, z góry zakła­dała, że wyj­dzie z tego poobi­jana.

Nie­sa­mo­wite, jak pra­co­wite były te dni i jak nie­po­strze­że­nie mijały. I cho­ciaż zamek na­dal budził jej podziw, a widok nie­okieł­zna­nego morza fascy­no­wał, tęsk­niła za swoją przy­tulną chatą po dru­giej stro­nie, za farmą na zacho­dzie Talamh, przy­ja­ciółmi w doli­nie i za bab­cią. Bra­ko­wało jej, do czego tylko w duchu się przy­zna­wała, satys­fak­cji, jaką dawał rytm dnia wypra­co­wany wiele mie­sięcy temu po wyjeź­dzie z Fila­del­fii.

Jed­nak teraz była tutaj potrzebna i wie­działa, że już sam jej widok, zaan­ga­żo­wa­nej w codzienne zada­nia, budzi w miesz­kań­cach Sto­licy nadzieję na pod­nie­sie­nie się po stra­tach.

Pozwa­lała Fąflowi plu­skać się w wodzie pod mostem, ale dzięki łączą­cej ich więzi wie­działa, że cho­ciaż cie­szy go kąpiel, on też tęskni za ich zatoką, za hasa­niem na łące z syn­kami Aisling i zabawą z Mab, wil­czarką irlandzką, pil­nu­jącą chłop­ców.

Kiedy Fąfel wyszedł wody, pocią­gnię­ciem dłońmi osu­szyła mu sierść. Rześki listo­pa­dowy wiatr pach­niał morzem i świeżo zaoraną zie­mią. W ogro­dach na zbo­czach wzgórz i na polach kieł­ko­wały ozi­miny.

Razem z Widzą­cymi leczyła spa­loną, nasiąk­niętą krwią zie­mię i teraz widziała owoce swo­jej pracy; znowu rosły poma­rań­czowe dynie, żółte kabaczki, zie­lone głowy kapu­sty i jar­mużu. Poja­wiły się kwiaty i zioła. Widziała dachy chat pokryte świeżą strze­chą, dzieci bawiące się na podwór­kach, ludzi zaglą­da­ją­cych do kra­mów i skle­pów na wiej­skiej uliczce, dym uno­szący się z komi­nów.

Życie i świa­tło, myślała, są uparte. Muszą i będą jaśnieć na tle ciem­no­ści. Nie zdmuch­nie się ich jak świecy, to odra­dza­jący się pło­mień. Miała w tym swój udział i zrobi wszystko, co w jej mocy, żeby ten pło­mień pod­trzy­mać.

Fąfel popę­dził przed sie­bie i znik­nął jej z oczu pod gałę­ziami wierzby pła­czą­cej. Podą­żyła za nim i zoba­czyła Flynna. Sie­dział na kamien­nej ławce i dumał z psim pyskiem opar­tym o kolano.

Nie musiała widzieć jego smutku, on przy­gnia­tał jej serce jak kotwica.

Mimo wszystko Flynn uśmiech­nął się do niej, gła­dząc Fąfla po kosma­tym czu­bie.

– Taki pies to wielka radość.

– To prawda.

– Wkrótce zaczną krą­żyć o nim przy­śpiewki i opo­wie­ści. Tak dużo widać z tego miej­sca. Wieś i tęt­niące tam życie, pola i wzgó­rza, zarys gór, a kiedy wytę­żysz słuch, doj­dzie cię pomruk morza. Twoja bab­cia usta­wiła tutaj tę ławkę, zanim jesz­cze przy­sze­dłem na świat. Wiele razy sia­dy­wa­łem na niej z twoim ojcem, gdy szu­ka­łem sku­pie­nia i ciszy.

– A tam… – Wska­zał pal­cem, więc pode­szła bli­żej. – W tam­tej cha­cie miesz­kała dziew­czyna, w któ­rej się pod­ko­chi­wa­łem w cza­sach mojej sza­lo­nej mło­do­ści. Oczy­wi­ście to zda­rzyło się przed Sinead, bo to ona zało­żyła pie­częć na moje serce, któ­rej nic nie zła­mie. Ale tamto uczu­cie, kiedy trwało, było bar­dzo szczere, a wspo­mnie­nia po nim są nie­winne i słod­kie.

– Gdzie teraz jest ta dziew­czyna?

– Wyszła za far­mera, mają troje dzieci – nie, zdaje się, czworo. Miesz­kają w środ­ko­wej czę­ści Talamh, przy­jeż­dżają tutaj han­dlo­wać i wymie­niać towary. Chodź, przy­siądź na chwilę. Musia­łem ode­tchnąć świe­żym powie­trzem.

Zawa­hała się, lecz intu­icja jej pod­po­wia­dała, że on w tej chwili potrze­buje towa­rzy­stwa tak jak powie­trza. A kiedy usia­dła, a on nakrył dło­nią jej dłoń, poczuła w sercu, że się nie myliła.

– Kiedy ja i twój ojciec byli­śmy chło­pa­kami i miesz­ka­li­śmy w doli­nie, marzy­łem o życiu w Sto­licy, podo­bały mi się tam­tej­szy roz­mach i zamie­sza­nie. W prze­ci­wień­stwie do Eiana nie mia­łem zadat­ków na far­mera. Nie odzie­dzi­czy­łem po tacie zami­ło­wa­nia do rol­nic­twa, ani nie mia­łem takiego talentu do budo­wa­nia jak on. Oczy­wi­ście była muzyka. Ach, to ona łączyła mnie z Eia­nem tak mocno jak naciąg na bęb­nie. Jak ja kocha­łem tamte czasy, gdy gra­li­śmy w pubach tutaj i po tam­tej stro­nie. Ja, Eian, Kavan i Brian byli­śmy jak bra­cia. Ale zawsze cią­gnęło mnie do wojaczki. Tam w doli­nie z Sinead i dziećmi czu­łem się szczę­śliwy. Czer­pa­łem z tego życia radość i spo­kój. Do czasu.

Odwró­cił się do niej.

– On był szczę­śliwy z twoją mamą. Powin­naś to wie­dzieć.

– Wiem. – Do czasu, dodała w myślach.

– Ale ty, rudy kró­liczku, byłaś jego oczkiem w gło­wie, świa­tłem duszy. Kiedy Odran cię porwał… Ktoś mniej­szego kali­bru osza­lałby, pozwo­lił, aby zawład­nęły nim obłęd i strach. Ale nie Eian; on zamknął serce, użył rozumu, swo­jej mocy i siły. Tak jak ty, taki maluch. Tak jak ty – wymru­czał pod nosem.

– Twoja matka przy­nio­sła mnie na skrzy­dłach z powro­tem do domu, a Sinead śpie­wała mi koły­sanki i nosiła na rękach. Teraz pamię­tam bar­dzo wyraź­nie, jak sta­ra­li­ście się spra­wić, abym wyzbyła się stra­chu i znowu poczuła się bez­piecz­nie. Kiedy pierw­szy raz tutaj wró­ci­łam, bab­cia pomo­gła mi to wszystko zoba­czyć w ogniu. Widzia­łam, jak wal­czył mój ojciec, jak ona wal­czyła. I ty… ze swo­imi impo­nu­ją­cymi skrzy­dłami i mie­czem. Sta­wa­łeś za mnie, za niego, za Talamh.

– To była potworna, krwawa noc, a ja pra­gną­łem zacho­wać się jak wojow­nik, gotów umrzeć dla cie­bie, dla niego, dla Talamh. Tak wybra­łem. I prze­ży­łem. Tam­tej nocy stra­ci­li­śmy Kavana.

– Wiem.

– Był mi bli­ski jak brat. Potem zgi­nął Brian, a po nim Eian. Wraz z ich śmier­cią, śmier­cią moich braci, umarła cząstka mnie, bo tak to już jest. Ale żyłem dalej jako wojow­nik, mąż, ojciec i rów­nież dzia­dek, bo uczysz się żyć dalej bez tej cząstki zabra­nej przez śmierć. Czcisz ich śmierć poprzez życie, dzia­ła­nie, trwa­nie.

– Wiem, jaki jesteś.

Tak jak Flynn sie­działa zapa­trzona przed sie­bie. Kró­lik, szary jak jej oczy, przy­ki­cał przez pole do grzędy kapu­sty.

– Ni­gdy wcze­śniej nie stra­ci­łam nikogo bli­skiego. Myśla­łam, że ojciec po pro­stu mnie zosta­wił.

– Ni­gdy by tego nie zro­bił. Ni­gdy.

– Teraz to wiem, tak jak wiem, że ty czcisz śmierć tych, któ­rych kocha­łeś, żyjąc, dzia­ła­jąc i trwa­jąc.

– Zasia­dam w Radzie i robię, co w mojej mocy, aby decy­zje były mądre i uczciwe. Wal­czę, kiedy ata­kuje nas zło. A teraz, Breen, wspie­ram moją żonę, żonę mojego chłopca, jego brata i sio­strę, moją mamę i tatę. Moje ramiona muszą być silne dla nich, bo wraz z nim cząstka ich też umarła. Mój chło­piec, moje dziecko, które na moich rękach zaczerp­nęło pierw­szego odde­chu, nie żyje. Maleń­stwo, które ma się naro­dzić, ni­gdy nie pozna ojca. On ni­gdy wię­cej nie przy­tuli żony. Jego matka ni­gdy nie usły­szy głosu syna, nie zoba­czy jego twa­rzy. Te cząstki znik­nęły i nie wiem, jak bez nich żyć.

Nie znaj­du­jąc słów, po pro­stu oto­czyła Flynna ramio­nami. Nie była w sta­nie uwol­nić go od smutku, nie miała takiej mocy. Mogła tylko, czu­jąc jego cier­pie­nie, dzie­lić je z nim.

– Jesteś wojow­ni­kiem – ode­zwała się w końcu. – Mężem, ojcem, dziad­kiem. Prze­trwasz. Miej­sca po cząst­kach zabra­nych przez śmierć wypełni świa­tło tych, co ode­szli. Świa­tło Phe­lina jest w tobie i zawsze będzie.

Łzy zapie­kły ją pod powie­kami; nie pozwo­liła im popły­nąć.

– Wyczu­wam jego świa­tło w tobie. I świa­tło mojego ojca. – Cof­nęła się, by poło­żyć mu dłoń na sercu, i nie odry­wa­jąc oczu od jego oczu, tchnęła w niego to, co czuła. – Jest takie jasne, że nawet śmierć nie potrafi go przy­ćmić.

Flynn oparł głowę na jej ramie­niu i wes­tchnął.

– Eian byłby z cie­bie taki dumny.

– We mnie też jest jego świa­tło.

Flynn ode­rwał głowę od jej ramie­nia i pogła­dził ją po wło­sach.

– Widzę go w tobie i to wielka pocie­cha. Rów­nież dla mnie. – Poca­ło­wał ją w czoło. – Dzię­kuję wszel­kim siłom, które w tym samym cza­sie spro­wa­dziły mnie i cie­bie w to miej­sce. Rudy kró­liczku – wyszep­tał, poca­ło­wał ją jesz­cze raz, pod­niósł się z ławki i zosta­wił ją samą pod wierzbą.

Chciała wziąć na sie­bie cały ból dzie­lony z Flyn­nem, ugiąć się pod jego cię­ża­rem.

Nie tutaj, pomy­ślała, gdzie ktoś mógłby się na nią natknąć, zoba­czyć ją. Odsu­nęła się od gałęzi wierzby i przy­wo­łała swo­jego smoka.

Och, tak, dobry Boże, potrze­bo­wała prze­strzeni, dystansu i ulgi.

Kiedy Lonarch opadł na zie­mię, wsia­dła na jego czer­wony grzbiet w złote cętki.

– Wska­kuj – rzu­ciła do Fąfla, który też chciał się wdra­pać za nią na Lonar­cha. – No, dalej.

Wzbili się wysoko pod niebo. Gwał­tow­nie, nie­mal pio­nowo. Wiatr sta­wiał opór, burzył jej włosy, tar­gał ubra­niem. Im wyżej się wzno­sili, prze­dzie­ra­jąc się przez war­stwy wil­got­nych chmur, tym moc­niej wiał wiatr. Gdy Talamh z góry wyglą­dał jak dzie­cięca zabawka, z jej piersi wydarł się prze­cią­gły krzyk.

W tym krzyku gniew mie­szał się z żalem. Czuła, jak drży powie­trze, sły­szała huk pio­runu, widziała bły­ska­wicę. Ale nic nie było w sta­nie jej powstrzy­mać. To był jej gniew, tylko jej, za każdą kro­plę prze­la­nej krwi, za wszyst­kie łzy, za ogrom strat. Zde­rze­nie mroku i świa­tła, dwóch stron jej gniewu, wstrzą­snęło nie­bem, roz­darło chmury i wyci­snęło z nich płacz. Witała burzę z wysoko wznie­sio­nymi ramio­nami i dłońmi zaci­śnię­tymi w pię­ści.

– Niech cię szlag! – krzy­czała. – Przy­się­gam na wszyst­kich bogów, że spro­wa­dzę na cie­bie śmierć za mojego ojca, za Phe­lina, za nich wszyst­kich.

Opusz­czała się z Lonar­chem coraz niżej i niżej, kie­ru­jąc go tam, gdzie chciała wylą­do­wać. Od tam­tego krwa­wego dnia nie miała siły udać się w to miej­sce.

Kiedy pośród wichury i zaci­na­ją­cego desz­czu Lonarch opadł na zie­mię w lesie, zesko­czyła z jego grzbietu i sta­nęła przed Drze­wem z Węży. Jej krew otwo­rzyła ten por­tal, by spro­wa­dzić zgubę na Talamh. A potem bab­cia, Tar­ryn i ona zablo­ko­wały go swoją krwią.

Gro­ma­dząc coraz więk­szą moc, wysta­wiła twarz na burzę, sto­piła się z nią. Stała, pło­nąc jak ogień i w sobie, i na zewnątrz.

– Usłysz mnie, Odra­nie Prze­klęty. Usłysz i zadrżyj. Jestem Breen Sio­bhan O’Ceal­la­igh. Córka Fey, ludzi i bogów. Jestem świa­tłem i mro­kiem, nadzieją i roz­pa­czą, poko­jem i zagładą. Jestem klu­czem, mostem, odpo­wie­dzią. I tym wszyst­kim, czym jestem, cie­bie uni­ce­stwię. Krew będzie wrzeć w two­ich żyłach, a ciało pło­nąć i do wszyst­kich świa­tów dotrze twój krzyk z prze­ra­że­nia i bólu. Usłysz mnie, Odra­nie. Kie­dyś bogo­wie ska­zali cie­bie na bani­cję, a ja spalę cię na popiół, któ­rego nawet pie­kło nie przyj­mie. Sta­niesz się niczym. To moja przy­sięga, moje prze­zna­cze­nie.

Stała wypro­sto­wana, świa­tło wiro­wało wokół jej unie­sio­nych rąk, oczy miała ciemne i groźne jak burza.

– Breen. Odejdź stam­tąd.

Obej­rzała się gwał­tow­nie, jed­no­cze­śnie prze­no­sząc za sie­bie moc. Keegan musiał prze­jąć jej część na wycią­gnięte ręce, bo ina­czej stru­mień tej siły zwa­liłby go z nóg.

– Odejdź stam­tąd – powtó­rzył. – Chcesz ryzy­ko­wać, że swoją furią otwo­rzysz por­tal?

– Nie otwo­rzy się. Ale on mnie sły­szy.

– Powie­dzia­łaś, co mia­łaś do powie­dze­nia, a teraz się cof­nij.

Stała upar­cie, nie­bez­piecz­nie bli­sko por­talu z mocą prze­ta­cza­jącą się przez nią fala za falą.

Wtedy on pod­szedł do niej, a gdy chwy­cił ją za ramię, potężny wstrząs tar­gnął jego cia­łem, jed­nakże mimo wszystko zdo­łał ją odcią­gnąć.

Prze­mo­czony Fąfel zaskom­lał, kiedy z mocą i zło­ścią popa­trzyła Keega­nowi w oczy.

– Myślisz, że możesz mnie powstrzy­mać?

– Jeżeli będę musiał. – Sta­nął pomię­dzy nią i por­ta­lem. Widział, jak jej wście­kłość powoli słab­nie i zastę­puje ją zakło­po­ta­nie. – Musisz odpu­ścić.

– Co? Co mam odpu­ścić?

– Spro­wa­dzi­łaś burzę, a teraz ją ucisz.

– O Boże. – Przy­ci­snęła drżącą dłoń do twa­rzy. – Prze­pra­szam. Prze­pra­szam. – Roz­trzę­siona, usia­dła na ziemi. – Prze­pra­szam.

Wiatr ucichł, deszcz zamarł. Przy­ga­sło wibro­wa­nie powie­trza.

– Abso­lut­nie nie powin­naś przy­cho­dzić tutaj sama – zaczął, lecz ona już pła­kała sku­lona. Kiedy opu­ścił ją gniew, zostały tylko łzy.

Keegan przy­kuc­nął przy niej, Fąfel, cicho popi­sku­jąc, oparł łeb o jej nogi.

– No, już, już. – Keegan gła­dził ją po wło­sach, po ple­cach, po ramio­nach, osu­sza­jąc je i ogrze­wa­jąc dłońmi. Potem ją objął, szu­ka­jąc w myślach koją­cych słów. – No, już, już – powtó­rzył, bo żadne inne nie przy­cho­dziły mu do głowy.

– Prze­pra­szam.

– Już to mówi­łaś. Było, minęło. Jeśli musisz, popłacz jesz­cze, aż ci przej­dzie.

– Sie­dzia­łam z Flyn­nem i on… Nie mogłam dłu­żej wytrzy­mać. Dusić tego w sobie. Musia­łam…

– Nawrzesz­czeć na bogów.

Kiedy pod­nio­sła głowę, popa­trzył na nią z ukosa.

– Pew­nie sły­szeli cię aż na Dale­kim Zacho­dzie.

– Och, jaka ja jestem głu­pia. – Ukryła twarz w dło­niach. – Nie powin­nam… stra­szyć wszyst­kich, kiedy…

– Stra­szyć? Kobieto, jeste­śmy Talam­hij­czy­kami i nie miękną nam nogi w kola­nach, gdy ktoś z naszych uwal­nia swoją moc. A taka jak twoja, to, co poka­za­łaś, hmm, może jedy­nie cie­szyć. No, może prze­sa­dzi­łaś z tą burzą, bo pew­nie ludziom zaj­mie tro­chę czasu pozbie­ra­nie pra­nia, które pospa­dało ze sznu­rów.

– Prze­pra­szam.

– Na bogów, nie powta­rzaj tego w kółko, to się robi męczące. Obie­caj mi, że wię­cej nie przyj­dziesz tutaj sama.

– Nie mia­łam takiego zamiaru. – Pokrę­ciła głową z kolej­nym chlip­nię­ciem. – Zna­czy, nie pla­no­wa­łam. Chyba na moment mnie ponio­sło.

– Co naj­mniej na cho­lerną godzinę. Tro­chę mi zajęło, żeby cię odna­leźć, a potrwa­łoby jesz­cze dłu­żej, gdyby nie on. – Ener­gicz­nie pogła­dził Fąfla. – Ścią­gnął mnie tutaj. Byłem o krok od namie­rze­nia cie­bie, ale aku­rat lunął deszcz. Pew­nie jesteś zmę­czona po takim wybu­chu ener­gii i wyla­niu litrów łez. Możemy wyje­chać jutro rano, zamiast dziś po połu­dniu.

– Wyje­chać? Dokąd?

– W dolinę. – Pod­niósł się i wycią­gnął rękę, żeby pomóc jej wstać.

– Nie, Keega­nie. – Zerwała się z ziemi. – Musia­łam uwol­nić się od przy­gnia­ta­ją­cego mnie cię­żaru, dać upust emo­cjom, albo zwy­czaj­nie… – Obej­rzała się na por­tal. – Dać mu znać. Ale nie możesz mnie odsy­łać tylko dla­tego, że mia­łam taki… epi­zod.

– Epi­zod, tak? Pierw­szy raz widzia­łem lata­jące owce.

– O mój Boże.

– Nic im nie będzie. Jed­nak cię wysy­łam – jestem tao­ise­achem i mogę to zro­bić. Taka prawda. Jestem potrzebny w innym miej­scu, poświę­ci­łem Sto­licy dosta­tecz­nie dużo czasu. Na razie wystar­czy. Poje­dziesz ze mną, bo tego mi potrzeba i dobrze wiem, że tobie też.

– Tak. – Przy­tu­liła się do niego i oparła mu głowę na ramie­niu. – Tak, potrze­buję tego. Możemy od razu wyru­szyć?

– Tak. Jak tylko zała­twimy swoje sprawy, ty się poże­gnasz i spa­ku­jesz to, co chcesz ze sobą zabrać. I nie miał­bym nic prze­ciwko temu, gdy­byś uprze­dziła Marco przez Widzące Zwier­cia­dło, żeby dać mu czas na przy­go­to­wa­nie posiłku. Wie­czo­rem chęt­nie zjadł­bym jego klop­siki.

– Dobrze. – Wes­tchnęła. – Daj mi chwilę. Muszę dopro­wa­dzić się do porządku, żeby nie było widać, że pła­ka­łam.

– Nie. – Zamknął jej dłoń w sta­now­czym uści­sku. – Sły­szeli twoją roz­pacz, niech ją też zoba­czą. Pozwól im ją widzieć. A mnie pozwól powie­dzieć, że Odran nie zna takiej modli­twy, którą mógłby wybła­gać w nie­bie czy pie­kle obronę przed kobietą, która stała tu dzi­siaj, pło­nąc jak tysiąc świec. Nie ma takiej modli­twy.

– Zbie­rajmy się. Szkoda dnia.

Rozdział 2

Roz­dział 2

Poże­gnała się, scho­wała do sakwy wia­do­mo­ści od matek Moreny i Keegana dla córek. A kiedy wsia­dła z Fąflem na sze­roki grzbiet Lonar­cha, przy­po­mniała sobie tam­ten sza­leń­czy lot do Sto­licy, nagły obrót spraw i strach, które kazały jej co żywo gnać na wschód.

Teraz leciała do domu, na zawsze odmie­niona.

Wie­działa, jakie widoki roz­cią­gają się na dole, ukryte w cie­niu skrzy­deł Lonar­cha. Znała zie­lone wzgó­rza i żyzne doliny, zapach gęstych lasów i maje­stat gór­skich szczy­tów. Znała wio­ski, chaty, jaski­nie i wszyst­kich tutej­szych miesz­kań­ców.

Tam na ziemi jeź­dziec galo­puje na koniu, kobieta w pele­ry­nie nie­sie kosz w zgię­ciu ramie­nia. Na skraju lasu jeleń zastygł w kró­lew­skiej pozie, kobieta robi pra­nie w stru­mie­niu, obok niej, na kocu, leży dziecko w powi­ja­kach.

Trolle fedrują w głę­bo­kich gór­skich jaski­niach, dzieci sie­dzą w kla­sach i znu­dzone lek­cjami, snują marze­nia o przy­go­dach. Far­me­rzy doglą­dają ozi­min i ostrzą lemie­sze, matki ukła­dają malu­chy na drzemkę. A wojow­nicy nie­zmor­do­wa­nie dosko­nalą się we wła­da­niu orę­żem, aby bro­nić tych wzgórz i dolin, gór i stru­mieni i wszyst­kich, któ­rzy tutaj miesz­kają.

Teraz ona też jest czę­ścią tego świata, bo prze­lała za niego krew. Bo wal­czyła, zabi­jała i krwa­wiła dla Talamh.

Obej­rzała się na Keegana. Jaki on sku­piony, a jed­no­cze­śnie czujny, pomy­ślała. Krewki z natury, jakimś cudem znaj­duje w sobie nie­zgłę­bione pokłady cier­pli­wo­ści. Twar­dziel, a zara­zem cho­dząca dobroć. Same prze­ci­wień­stwa.

To dobrze, stwier­dziła, bo on jest gotów wal­czyć, zabi­jać i odda­wać krew za naj­bar­dziej żywotny cel jego świata.

Za pokój.

Skie­ro­wała Lonar­cha bli­żej Crogi, żeby prze­krzy­czeć wiatr,

– Co dalej?

Zer­k­nął na nią i z powro­tem sku­pił się na obser­wa­cji ziemi, powie­trza i maja­czą­cego na hory­zon­cie morza.

– To samo co wcze­śniej. Wró­cisz do dosko­na­le­nia magii i tre­no­wa­nia walk.

– Pytam o to, co teraz.

– To jest teraz, jutro i poju­trze. Mamy czas, ale nie wolno go trwo­nić. Odran poniósł więk­sze straty niż my. W prze­ci­wień­stwie do nas, nie będzie trwał w żało­bie, bo demony i ciemne siły, które miały nas znisz­czyć, nic dla niego nie zna­czyły. Nie­mniej stra­cił moc.

– Musi ją odzy­skać. To może potrwać tygo­dnie, mie­siące, a nawet lata.

– Nie lata. Nie tym razem.

– Bo jestem tutaj.

– Jemu się wydaje, że jest bli­sko zdo­by­cia cie­bie i wszyst­kiego, czym jesteś. Ty, klucz, most, córka czło­wieka, Fey i bogów, masz wszystko, czego on pożąda. Według niego tak nie­wiele mu bra­kuje do zagar­nię­cia tego, co chce, a w rezul­ta­cie do zemsty nad wszyst­kimi świa­tami.

Keegan ponow­nie się rozej­rzał.

– Tym­cza­sem on się myli. Jest dalej, niż był kie­dyś.

– Dla­czego?

– Przez to wszystko, czym jesteś. Słu­chaj, wolisz w dolinę czy do chaty? Odpro­wa­dzę cię tam, gdzie chcesz, a potem polecę na połu­dnie.

– Kie­ru­jesz się na połu­dnie?

– Cze­kają mnie tam obo­wiązki, któ­rych wcze­śniej nie mogłem wypeł­nić, bo byłem zajęty w Sto­licy. Mahon nad­zo­ruje tam prace przy roz­biórce i odbu­do­wie Domu Modli­tew­nego, a także sta­wia­niu pomnika. Muszę poka­zać ludziom na połu­dniu, że tao­ise­ach o nich pamięta.

– W takim razie lecę tam z tobą.

– Od wielu tygo­dni nie byłaś w domu.

– Ty też nie. No tak, nie jestem tao­ise­achem – zazna­czyła, zanim on zdą­żył to zro­bić. – Mówi­łeś, że mam pozwo­lić, aby widziano mój żal. W takim razie niech go tam zoba­czą. Czy może myśla­łeś tylko o Sto­licy?

Mil­czał przez chwilę, patrząc na nią z uwagą, po czym kiw­nął głową i skrę­cił na połu­dnie.

– Cie­pła pogoda będzie miłą odmianą – rzu­cił swo­bod­nym tonem.

– Nie mam nic prze­ciwko temu. Zresztą chłód mi rów­nież odpo­wiada. Lubię obser­wo­wać, jak wpływa na wygląd drzew. Zie­leń sosen wydaje się ciem­niej­sza na tle dębów, kasz­ta­now­ców i klo­nów, które teraz mie­nią się kolo­rami. Świa­tło się staje inne, noce się wydłu­żają. Jele­nie wkła­dają płowe suk­nie. Ni­gdy, ani kiedy przy­le­cia­łam do Irlan­dii, ani kiedy pierw­szy raz prze­szłam do Talamh, nie sądzi­łam, że zoba­czę tutaj jesień i zimę, a ona wła­śnie nad­cho­dzi.

Wska­zała pal­cem dwóch jeźdź­ców na smo­kach kie­ru­ją­cych się na pół­noc.

– To nasi – uspo­koił ją.

– Patro­lują oko­licę.

– Nasi. No jasne, prze­cież Odran nie ma smo­ków.

– Nie. Nie może ich znie­wo­lić ani prze­cią­gnąć na swoją stronę, jak udaje się mu z nie­któ­rymi Fey. One są nie­ska­lane.

– A gdyby Odran prze­ka­ba­cił jeźdźca?

– Smok pozo­sta­nie nie­ugięty. Będzie cier­piał, może nawet umrzeć ze smutku, gdyby jego jeź­dziec prze­szedł na stronę Odrana. Nato­miast jeżeli jeź­dziec dostałby się do nie­woli, smok będzie wier­nie cze­kać.

Pogła­dził Crogę po gład­kich łuskach.

– Odran gdyby mógł, wybiłby je wszyst­kie, bo ni­gdy nie będą do niego nale­żeć. Zobacz. – Zato­czył dło­nią krąg. – Połu­dnie i morze.

Rze­czy­wi­ście zoba­czyła w oddali złote plaże i naj­bar­dziej nie­bie­ską z nie­bie­skich wód roz­le­wa­jącą się aż po hory­zont. Widziała wróżki uno­szące się na skrzy­dłach, owce na soczy­sto zie­lo­nych zbo­czach wzgórz pną­cych się ku słońcu, gęste lasy oka­la­jące pia­ski.

Na wzgó­rzu ponad plażą i dużą wsią zoba­czyła spory dolmen z kre­do­wo­bia­łych kamien­nych blo­ków.

– Czy to ten monu­ment?

Keegan oble­ciał dolmen, oglą­da­jąc go ze wszyst­kich stron.

Och tak, pamię­tał.

– Przez lata stał w tym miej­scu Dom Modli­tewny prze­ka­zany Świę­to­bli­wym do kul­ty­wo­wa­nia ich wiary, ale wiara to nie­wła­ściwe słowo, bo jaka reli­gia naka­zuje tor­tu­ro­wać, prze­śla­do­wać i zabi­jać. Jed­nak dano im ten dom na mocy umowy, w któ­rej pod przy­sięgą zobo­wią­zali się czy­nić dobro. Toric i jego zwo­len­nicy wyko­rzy­stali ten dar, tę hoj­ność do zdrady. Dla takich jak oni nie ma wyba­cze­nia, dom, w któ­rym gnieź­dziło się zło, znik­nął, a zie­mia został poświę­cona.

– Ten dolmen upa­mięt­nia tych, któ­rzy oddali życie w obro­nie nas wszyst­kich.

– Jest piękny. – I smutny, dodała w myślach. Żałoba oddana w kamie­niu. – Wszystko tutaj jest piękne; morze, plaże, wieś. To, co widzia­łam w ogniu w Sam­hain, było straszne, okrutne i boha­ter­skie. Patrzy­łam, jak wal­czy­li­ście; ty, Mahon, Sedric i pozo­stali. A teraz tutaj znowu jest pięk­nie.

– Talamh jest nie­ugięty, musi taki być, żeby trwać.

Skie­ro­wał Crogę nad wzgó­rze, zesko­czył na zie­mię, odcze­kał, aż Fąfel pój­dzie w jego ślady, i wycią­gnął rękę do Breen. Ze ści­śnię­tym żołąd­kiem zsu­nęła się z grzbietu Lonar­cha na trawę.

– Damy smo­kom tro­chę pola­tać, muszą poszu­kać miej­sca na wypo­czy­nek. Wrócą, gdy będą potrzebne.

– Fąfel, ty też ruszaj – rzu­ciła Breen do podry­gu­ją­cego w miej­scu psa.

Zbiegł pędem ze zbo­cza, w paru susach poko­nał plażę i wsko­czył do morza. Młoda syrenka ze śmie­chem wynu­rzyła się z wody i zanur­ko­wała, zapra­sza­jąc go do zabawy.

– Fąfel zawsze znaj­dzie sobie roz­rywkę – sko­men­to­wała Breen, pod­cho­dząc do dolmenu. – Jest impo­nu­jący. To potężny sym­bol. Budzi sza­cu­nek. – Oparła dłoń na jed­nym z gła­zów prze­wyż­sza­ją­cym wyso­ko­ścią dwóch postaw­nych męż­czyzn. – W słońcu jest cie­pły.

Cof­nęła się, gdy pod­le­ciał do nich Mahon. Szwa­gier Keegana i jego prawa ręka zwi­nął skrzy­dła i opa­dał na zie­mię.

– Witam. Zja­wia­cie się w samą porę. Dziś rano usta­wi­li­śmy kamień szczy­towy.

– Dobra robota – pochwa­lił Keegan. – Jak idą prace przy odbu­do­wie?

– Na ukoń­cze­niu. Mallo i Rory tro­chę psio­czyli, gdy zabra­łeś im Nilę. – Uśmiech­nął się i pogła­dził maho­niową brodę. – Nie powtó­rzę, co mówili. Ale przy­znam, że czy­nią cuda, jeżeli cho­dzi o postęp robót. Sam zoba­czysz, wieś na nowo roz­kwi­tła, a wcza­so­wi­cze bawią się nie gorzej od tego tam, na dole. – Wska­zał psa.

Jak wcze­śniej Breen, Mahon oparł dłoń na gła­zie.

– A to będzie im przy­po­mi­nać, dla­czego mogą się cie­szyć.

– Nic nie zostało po Toricu i jemu podob­nym – wtrą­ciła Breen. – Zie­mia z powro­tem jest zie­lona i żyzna, a dolmen upa­mięt­nia i oddaje cześć wszyst­kim dziel­nym i nie­win­nym. Prze­trwa wieki tak jak lud Fey.

Kie­ro­wana budzącą się w niej magią, prze­szła pomię­dzy pio­no­wymi gła­zami i sta­nęła pod zwień­cze­niem.

– Jed­nak ci, któ­rzy będą patrzeć na to wzgó­rze, cho­dzić po tej darni, zoba­czą coś wię­cej niż tylko smu­tek. To będzie…

Urwała, pod­nio­sła dłoń i pokrę­ciła głową.

– Mów dalej – pona­glił ją Keegan. – Co widzisz?

– Raczej czuję. Białą siłę, jasną i mocną, która żyje w tych kamie­niach i ziemi pod nimi. Czuję na skó­rze cie­pły dotyk powie­trza i słońca. Z nasta­niem nocy wzejdą bliź­nia­cze księ­życe i oświe­tlą wielki monu­ment ku czci dziel­nych, nie­win­nych i utra­co­nych. Ku pamięci praw­dzi­wej wiary i honoru.

– Tamte trzy drzewa zakwitną wio­sną jak zakwita nadzieja, nawet gdy wiatr strąci ich kwiaty, pokry­wa­jąc zie­mię płat­kami. Latem uro­dzą obfi­tość owo­ców, a jesie­nią ich liście zapłoną kolo­rami, bo taki jest cykl. A kiedy one opadną, wiru­jąc w powie­trzu, koło czasu obróci się i znowu poja­wią się kwiaty.

Wyszła spod zwień­cze­nia i przy­sta­nęła kawa­łek od dolmenu.

– Staw z wodą czy­stą jak krysz­tał. Kto­kol­wiek jej się napije, poczuje spo­kój. A na wiel­kim kamie­niu wieczny ogień pło­nie, pło­mie­nie ma żywe i mocne.

– Ci, któ­rzy będą patrzeć na to miej­sce, cho­dzić po tej darni, poznają połą­czone cztery ele­menty zwią­zane magią. Ci, któ­rzy przyjdą uczcić dziel­nych i nie­win­nych, poczują nadzieję, bo będą wie­dzieli, że śmierć nie ozna­cza końca, gdyż życie, miłość i świa­tło się odra­dzają.

Zadrżała i prze­gar­nęła włosy pal­cami.

– To było… Wybacz­cie, nie chcę…

Prze­rwała, gdy Keegan dał jej znak gestem dłoni.

– Maho­nie, tak wła­śnie zro­bimy. Ścią­gnij wróżki, niech posa­dzą drzewa, owo­cowe drzewa, murarz ocem­bruje staw, a cza­row­nice napeł­nią go wodą. Bądź tak dobry i przy­ślij elfa z mie­dzia­nym kotłem. Potem wra­caj do domu, do żony i dzieci. Jeżeli dotrę w dolinę przed tobą, Aisling urwie mi głowę, a wolał­bym tego unik­nąć.

– Jestem do usług. Zoba­czymy się wkrótce?

– Rano, a może i prę­dzej.

Mahon odwró­cił się do Breen i poca­ło­wał ją w poli­czek.

– Nie widzę tego, co ty, ale już nie mogę się docze­kać, żeby zoba­czyć twoją wizję wpro­wa­dzoną w czyn.

Kiedy odfru­nął, Breen splo­tła dło­nie.

– Keega­nie, jeśli prze­kro­czy­łam…

– A powie­dzia­łem coś takiego? Mówię, że masz rację, więc tak zro­bimy.

– Teraz to miej­sce wygląda tak, jak chcia­łeś, jak je widzia­łeś.

Z uwagą popa­trzył na dolmen, na surowe białe głazy. Tak, pomy­ślał, tak wła­śnie go widział.

– Kie­ro­wały mną smu­tek i gniew. Głazy zostały, zatem słusz­nie chcia­łem, żeby wznieść z nich dolmen. Jed­nak to za mało, zga­dzam się. Przy braku nadziei smu­tek traci moc prze­trwa­nia, nie opiera się cza­sowi.

– Wróżki posa­dzą drzewa, będzie staw, a my wznie­cimy wieczny ogień.

– Ni­gdy tego… nie jestem pewna, czy wiem, jak to zro­bić.

– Wiesz, że dasz radę. W końcu to twoja wizja. Nawet w ciem­no­ściach będzie świa­tło. Zadbamy o to.

Kiedy chło­pak dostar­czył wielki kocioł, w jego wypo­le­ro­wa­nej powierzchni odbi­jał się sło­neczny blask. Keegan mocą wyniósł go wysoko w górę i osa­dził na środku zwień­cze­nia.

– Dobra robota – pochwa­lił elfa. – Słuszny wybór.

– Mahon powie­dział, że ma być duży. – Chło­pak uśmiech­nął się uszczę­śli­wiony. – Mogę popa­trzeć, tao­ise­achu?

– Natu­ral­nie. – Keegan powiódł wzro­kiem po doli­nie. – Zacze­kaj. Bie­gnij na dół i powiedz wszyst­kim, żeby patrzyli. Niech zoba­czą, jak tao­ise­ach i córka Fey roz­pa­lają wieczny ogień w tym miej­scu pamięci.

Chło­pak wydał okrzyk rado­ści i już go nie było.

– No, świet­nie. Teraz będę miała publicz­ność.

– Breen Sio­bhan – ode­zwał się Keegan, znie­cier­pli­wiony – przej­mu­jesz się dro­bia­zgami. Poja­wi­łaś się, żeby być widzianą, i masz do tego prawo. I teraz będziesz widziana, a świad­ko­wie tej chwili ni­gdy jej nie zapo­mną. Świad­ko­wie tego wyda­rze­nia będą o nim opo­wia­dać dzie­ciom, które dopiero się uro­dzą. Ci, któ­rzy się zgro­ma­dzą, będą pamię­tać, jak my, tao­ise­ach i córka Fey, sta­li­śmy tutaj dla dziel­nych i nie­win­nych, dla wszyst­kich. Sta­li­śmy, jak oni wcze­śniej wal­czyli w tym miej­scu prze­ciwko siłom ciem­no­ści. I jak roz­pa­li­li­śmy ogień.

– Dobry w tym jesteś – mruk­nęła. – Cza­sami zapo­mi­nam, jak wspa­niale radzisz sobie w roli tao­ise­acha.

– To tylko intu­icja.

– Nie, to zdol­no­ści przy­wód­cze. – Uśmiech­nęła się do Fąfla, który jakby wyczu­wa­jąc donio­słość chwili, pobiegł na wzgó­rze. – W każ­dym razie, jeżeli to schrza­nię, zrzucę winę na cie­bie, Keega­nie.

Ludzie zaczęli gro­ma­dzić się u pod­nóża wznie­sie­nia. Breen widziała, jak wycho­dzą ze skle­pów i chat, prze­ry­wają pracę, żeby popa­trzeć w górę. Pary i rodziny koń­czyły spa­cer plażą albo wycho­dziły z wody. Syreny wynu­rzały się na bez­kre­sną błę­kitną powierzch­nię morza lub wśli­zgi­wały się na skały.

Męż­czyźni sadzali sobie dzieci na ramiona, kobiety trzy­mały nie­mow­lęta na bio­drze. Breen sły­szała w gło­wie ich słowa: „Patrz teraz uważ­nie. I zapa­mię­taj”.

– Weź mnie za rękę – pole­cił Keegan. – Nie­po­trzeb­nie się dener­wu­jesz, córko Eiana O’Ceal­la­igha. Niech on zapło­nie. Niech się sta­nie. Wymów słowa. Są w tobie.

Były, oczy­wi­ście, że były. Czuła moc pul­su­jącą od Keegana do niej i od niej do niego. Złą­czoną, sprzę­żoną, podwo­joną. I słowa same przy­szły.

– Przy­wo­łu­jemy tę moc, wieczną jak oddech, by uho­no­ro­wać życie i śmierć. Iskra w pło­mień, pło­mień w ogień, niech pło­nie, jaśnieje i inspi­ruje. Dług wdzięcz­no­ści na zawsze pozo­sta­nie w naszej pamięci.

– Niech to świa­tło – dołą­czył do niej Keegan – pło­nie jasno nocami i dniami. Niech wiecz­nie unosi się ku nie­bio­som. Ognia, który wznie­cimy dla uczcze­nia ich imion, nie ugasi ani nawał­nica, ani wichura.

Czuła, jak moc prze­pływa przez nią niczym wiatr. Unio­sła wolną rękę i tak jak Keegan skie­ro­wała tę moc w stronę kotła.

– Zapłoń – powie­dzieli chó­rem – świeć jasno wiecz­nym ogniem.

Buch­nął pło­mień czy­sty i silny. Roz­go­rzał w słupy bez­dym­nego ognia. Piękno tego widoku wyci­snęło Breen łzy z oczu.

– Świeć wiecz­nie, żeby wszy­scy mogli cię widzieć – powie­dzieli chó­rem. – Niech tak się sta­nie.

Z plaży poni­żej i z otwar­tych drzwi chat ponio­sły się grom­kie wiwaty.

– Żad­nych łez. – Keegan moc­niej ści­snął jej dłoń. – Odda­jemy cześć, a nie pogrą­żamy się w żało­bie. To chwila siły, nie ma w niej miej­sca na płacz. Odwróć się do nich i pokaż, kim jesteś.

Zwal­czyła łzy i zro­biła, jak pole­cił.

Keegan uniósł miecz i kiedy klinga Defen­sora roz­bły­sła niczym pło­mień, z tłumu na dole popły­nęły entu­zja­styczne okrzyki.

– Za dziel­nych i nie­win­nych! – zawo­łał. – Za Talamh, za wszyst­kich!

– Nie wiem, co mam teraz zro­bić.

– Już wszystko zro­bi­łaś. – Wsu­nął miecz do pochwy. – Przy­wo­łaj swo­jego smoka. Czas ruszać do domu.

Prze­le­cieli nad plażą żegnani wiwa­tami. Breen obej­rzała się jesz­cze na ogień, który pocho­dził z jej mocy.

Nie, ni­gdy tego nie zapo­mni.

Naj­pierw poszła do Marg i cho­ciaż na dwo­rze pano­wał ziąb, jaskra­wo­nie­bie­skie drzwi chaty były otwarte. Fąfel z rado­snym szczek­nię­ciem wpadł do środka.

Chwilę po nim weszła Breen. Zastała Marg w kuchni, gdy się­gała po sma­ko­łyk dla psa. Potrza­ski­wał ogień pod płytą kuchenną, para leciała z dzióbka czaj­nika, w powie­trzu uno­sił się zapach cia­sta.

W Breen wez­brał i wymie­szał się nawał emo­cji. Jestem w domu, pomy­ślała, i wpa­dła w otwarte ramiona Marg.

– Moja dziew­czynka. – Marg zamknęła ją w moc­nym uci­sku.

– Tęsk­ni­łam za tobą. Jak dobrze cię widzieć.

– Ja też bar­dzo się cie­szę. Ale widzę, że coś cię nur­tuje. – Marg odsu­nęła się i z uwagą popa­trzyła w twarz Breen. – Opo­wiesz o tym babci? Chodź, usią­dziemy, Napi­jemy się her­baty, są pier­niczki. A ty mi wszystko powoli opo­wiesz.

– Chyba nie zda­wa­łam sobie sprawy z ogromu tego wszyst­kiego, dopóki nie zna­la­złam się tutaj. Tak wiele się działo i dzieje. Tam­ten dzień – bitwa, roz­lew krwi, Phe­lin i wszy­scy pozo­stali. Chwi­lami tamte obrazy się zama­zują, a momen­tami widzę każdy z nich jak wyrzeź­biony w krysz­tale. I to wszystko, co działo się potem. Zasta­na­wiam się, bab­ciu, jak ludzie mogą dalej żyć. A jed­nak dają radę. Ukła­dają sobie życie, mimo że nawet wie­dzą, że znowu będą musieli przez to wszystko prze­cho­dzić.

– Usiądź i pozwól mi tro­chę cię poroz­piesz­czać. – Marg nagrzała czaj­nik dłońmi. – Gdy stra­ci­łam mojego chłopca, kiedy zgi­nął Eian, zasta­na­wia­łam się, jak będę mogła dalej żyć. Ty miesz­ka­łaś po dru­giej stro­nie, pozba­wiona pamięci o mnie i moim synu, zgła­dzo­nym przez rodzo­nego ojca. Jak żyć, myśla­łam. Jak się poru­szać, roz­ma­wiać z ludźmi, jeść, spać? A jed­nak można.

Breen usia­dła i przy­glą­dała się Marg, ukła­da­ją­cej pier­niczki na tale­rzu. Ogni­sto­rude włosy miała wysoko upięte, była ubrana w spodnie i zie­lony swe­ter, na nogach miała buty za kostkę. Zapewne wcze­śniej pra­co­wała w ogro­dzie.

– Jesteś taka silna.

– Wtedy nie byłam. Wszystko we mnie pękło. Duch, serce, byłam bli­ska utraty zmy­słów. Obcię­łam włosy – mruk­nęła, oglą­da­jąc się na Breen. – Do skóry. Nocami wycho­dzi­łam do lasu, nad zatokę, gdzie­kol­wiek. Błą­ka­łam się bez celu. Sedric sądził, że ja nie wiem, że on na wszelki wypa­dek, gdy­bym go potrze­bo­wała, cho­dzi za mną w kociej postaci. Ni­gdy o tym nie roz­ma­wia­li­śmy. On też głę­boko prze­ży­wał żałobę. Kochał Eiana jak syna. Wtedy nie mogłam, nie umia­łam dzie­lić się z nim żałobą, nie przyj­mo­wa­łam do wia­do­mo­ści, że razem – mamie i tacie Eiana – łatwiej będzie ją unieść. Ego­istycz­nie zaskle­pi­łam się w swoim żalu.

– Bab­ciu.

– Robimy to, co w danej chwili jest nam potrzebne. Wtedy tego aku­rat potrze­bo­wa­łam. Zapa­trzona w swoją roz­pacz, potrze­bo­wa­łem tych bez­sen­sow­nych wędró­wek. Widocz­nie tak musiało być – dodała, usta­wia­jąc fili­żanki i imbryk na stole. – A Sedric cze­kał cier­pli­wie, kiedy do niego wrócę, kiedy mu pozwolę zbli­żyć się do mnie. I z cza­sem tak się stało. Cho­dzi­li­śmy, roz­ma­wia­li­śmy, jedli­śmy, spa­li­śmy. Żyli­śmy.

– Dobrze, że mie­li­ście sie­bie.

– On jest wielką miło­ścią mojego życia. A teraz ty opo­wia­daj.

Przy her­ba­cie i pier­nicz­kach Breen opo­wie­działa, jak sta­rała się nieść wspar­cie i pocie­chę, poma­gała przy­wró­cić do życia spa­lone pola. Opi­sała roz­mowę z Flyn­nem i burzę, którą potem wywo­łała.

– Chyba… nie byłam do tego wszyst­kiego przy­go­to­wana, zabra­kło mi doświad­cze­nia. Kiedy patrzę wstecz na moje życie, wszystko było pro­ste i bez­pieczne. Nie, nie czu­łam się szczę­śliwa, co to, to nie, ale wsta­wa­łam rano, szłam do pracy, po powro­cie do domu spraw­dza­łam testy albo robi­łam kon­spekty lek­cji. Mia­łam Marco, Sally i Der­ricka. Mogłam być i wła­ści­wie pozo­sta­wa­łam nie­wi­dzialna. Po pro­stu wta­pia­łam się w tło.

– A tutaj nie jesteś bez­pieczna i twoje życie nie jest takie pro­ste. Jesteś widziana i ocze­ki­wana. Czu­jesz się szczę­śliwa, mo stor?

– Tak. – Breen przy­ci­snęła palce do powiek, potem pozwo­liła opaść dło­niom. – Tak, mimo tego wszyst­kiego, co się działo i co może się stać, jestem zde­cy­do­wa­nie szczę­śliw­sza. Tyle mam. Mam cie­bie. – Wycią­gnęła rękę i uści­snęła doń Marg. – I mam w sobie to coś, co daje mi taką radość. Ale to, co rano zro­bi­łam w Sto­licy, dokład­nie dziś rano – dopiero teraz wszystko do niej dotarło – było nie­roz­ważne. Pozwo­li­łam, aby to, co jest we mnie, mną zawład­nęło. Wymknęło się spod kon­troli.

– Robimy to, co w danej chwili jest nam potrzebne – powtó­rzyła Marg. – Czy komuś stała się krzywda?

– Nie. Ale…

– Ach. – Marg pod­nio­sła palec. – Ufasz mi?

– Cał­ko­wi­cie, pod każ­dym wzglę­dem.

– W takim razie uwierz, że to, kim jesteś, co masz, nie może skrzyw­dzić i na pewno nie skrzyw­dzi nikogo poza mrocz­nymi siłami, które zagra­żają innym. Wiem to, bo jesteś z mojej krwi. Mojej i mojego syna.

– Część mnie pocho­dzi z niego, z Odrana.

– Tak jak wcze­śniej Eiana. Odran się myli, jemu się tylko wydaje, że może wyko­rzy­stać tę część. Ale to wła­śnie ona, mo stor, przy­czyni się do jego końca. Mar­twi cię, że możesz komuś wyrzą­dzić krzywdę?

– Nie mar­twiło aż do dziś rano. Było tak, jak wtedy na Osą­dzie Torica. Ponio­sło mnie. Nie kon­tro­lo­wa­łam tego żaru i mocy.

– I to cię nieco prze­raża.

– Tak.

– I słusz­nie. Moc jest nie­okieł­znana i pusz­czona na żywioł nisz­czy tego, kto nią włada. A z dru­giej strony prze­sad­nie tłu­miona, gaśnie i słab­nie. Będziemy nad tym pra­co­wać, ale osta­tecz­nie musisz zna­leźć wła­sną drogę.

Breen powoli opusz­czało napię­cie, roz­luź­niały się zaci­śnięte wnętrz­no­ści.

– To tylko jeden z powo­dów, dla­czego za tobą tęsk­ni­łam. I za doliną. Poma­gasz mi utrzy­mać rów­no­wagę. Już sam powrót tutaj mnie uspo­kaja. Sto­lica jest piękna i tętni życiem, ale…

– To nie dom.

– Nie dom. Wła­śnie widzia­łam połu­dnie, jest piękne, pełne życia, a zara­zem spo­kojne, ale… Zapo­mnia­łam powie­dzieć ci o monu­men­cie.

– Dwa dni temu byli­śmy z Sedri­kiem na połu­dniu. Keegan przy­słał do mnie sokoła z pyta­niem, czy nie pomo­gła­bym przy wzno­sze­niu dolmenu, bo nie mógł jesz­cze opu­ścić Sto­licy. To piękne surowe upa­mięt­nie­nie tego, co utra­cone, i tego, co poko­nane.

– Tak. – Breen prze­cze­sała włosy pal­cami. – Może to mój błąd i monu­ment powi­nien zostać taki piękny i surowy.

– O czym mówisz?

– Kiedy tam sta­li­śmy z Keega­nem, nagle zoba­czy­łam coś innego. Coś wię­cej.

– Co wię­cej widzia­łaś?

– Zoba­czy­łam… Mogę ci poka­zać? W ogniu?

Wstała, pode­szła do kominka, wycią­gnęła ręce i pocze­kała na Marg.

– Oto, co zoba­czy­łam.

Naj­pierw w ogniu uka­zała się wio­sna, z drze­wami obsy­pa­nymi bia­łymi i różo­wymi pąkami, mały staw u pod­nóża dolmenu, w któ­rym odbija się biel kamie­nia, oraz świa­tło i jarzący się złoto ogień. Potem poja­wił się dywan z płat­ków na ziemi, zawiązki owo­ców, które rosły i doj­rze­wały. Póź­niej spa­dały z drzew czer­wone i złote liście, a nagie gałę­zie trwały w ocze­ki­wa­niu.

I cały czas pło­nął złoto ogień.

Oczy Marg zaszkliły się łzami, przy­ci­snęła dłoń do ust.

– To zoba­czy­łaś?

– Bar­dzo wyraź­nie, bab­ciu. Zanim wyje­cha­li­śmy, roz­pa­li­li­śmy z Keega­nem ogień i…

Marg odwró­ciła się i ją objęła.

– To wizja zro­dzona z miło­ści i współ­czu­cia, a zara­zem z siły. Jest w niej twój ojciec, bo z całego serca wie­rzę, że on ujrzałby to samo.

– Tak myślisz?

– Tak. I chwała Keega­nowi za jego mądrość. Mądrze uczy­nił, burząc tam­ten dom zła i sta­wia­jąc w jego miej­scu potężne głazy. A jesz­cze mądrzej postą­pił, że cie­bie posłu­chał i dodał świa­tło. Mia­łaś dzień pełen prze­żyć!

– Mam wra­że­nie, że to nie dzień, a tydzień.

– W takim razie odpro­wa­dzę cię do Powi­tal­nego Drzewa, przej­dziesz na drugą stronę, do chaty.

– Nie widzia­łam się jesz­cze z Moreną, ani Finolą, ani Seamu­sem.

– Jutro będzie na to czas. A dziś wie­czo­rem odpocz­nij. – Marg prze­szła przez kuch­nię i zdjęła z wie­sza­ków okry­cia swoje i Breen. – Wyśpij się i wyko­rzy­staj pora­nek na pisa­nie. Robimy to, co w danej chwili jest nam potrzebne – przy­po­mniała, wkła­da­jąc kurtkę.

Breen nie mogła zaprze­czyć, że tego wła­śnie potrze­bo­wała, kiedy pode­szła do drzewa po wąskich kamien­nych stop­niach i odwró­ciła się, żeby poma­chać Marg. W świe­tle zmierz­chu widziała za sobą dom na far­mie i dym sączący się z komi­nów.

Kochała to miej­sce, jego wygląd i zapach tutej­szego powie­trza, ale bar­dzo chciała zająć się tym, co cze­kało po dru­giej stro­nie.

Wspięła się po gru­bych kona­rach, prze­śli­znęła mię­dzy powy­gi­na­nymi gałę­ziami, zesko­czyła na gładką skałę i zna­la­zła się w Irlan­dii.

Fąfel podry­gi­wał rado­śnie, jego ogon poru­szał się ryt­micz­nie niczym metro­nom i wcale mu nie prze­szka­dzał zimny drobny deszcz sią­piący z oło­wia­nego nieba.

Breen ten deszcz też nie prze­szka­dzał. Zadarła głowę, wysta­wia­jąc twarz na mżawkę i ruszyła przed sie­bie. Powie­trze pach­niało wil­gotną zie­mią i mokrymi sosno­wymi igłami. Fąfel, zamiast swoim zwy­cza­jem skrę­cić do stru­mie­nia na szybką kąpiel albo kur­so­wać tam i z powro­tem po ścieżce, tym razem nie odstę­po­wał Breen.

– Gotowy na powrót do domu, co? – Pies zadarł łeb i popa­trzył na nią, potrzą­sa­jąc kosma­tym czu­bem. – A może to mówiąc, myślę o sobie. Tak czy owak, wkrótce będziemy na miej­scu. – Wypu­ściła oddech i głę­boko wcią­gnęła powie­trze. – Czu­jesz ten zapach? Dym tor­fowy, woda w zatoce, mokra trawa.

Gdy wyszli z lasu, zoba­czyła to wszystko, dym, zatokę, mokrą trawę, zioła i kwiaty. I chatę z dachem ze strze­chy, z gru­bymi kamien­nymi ścia­nami, uro­czym tara­sem i świa­tłem w oknach. I tak samo jak za pierw­szym razem ten widok ją poru­szył. Było w nim wszystko, czego kie­dy­kol­wiek pra­gnęła.

Fąfel nie zbo­czył do zatoki. Pobiegł pro­sto do chaty i zaszcze­kał pod drzwiami. Zanim Breen zdą­żyła dotrzeć do wej­ścia, Marco z impo­nu­ją­cymi dre­dami spię­tymi nad kar­kiem, ze ścierką do naczyń na ramie­niu, otwo­rzył drzwi. Z wnę­trza popły­nęła muzyka.

Par­sk­nął śmie­chem, bo Fąfel wspiął się na tylne łapy i zatań­czył.

– Ile w tobie gra­cji! Tanecz­nym kro­kiem wejdź z desz­czu do domu. Jest moja Breen!

– Marco! – Gdyby mogła, pod­fru­nę­łaby do niego, ale musiała zado­wo­lić się pod­bie­gnię­ciem pro­sto w jego otwarte ramiona.

Z siar­czy­stym buzia­kiem zakrę­cił się z nią na progu.

– Jakąś godzinę temu Keegan przy­słał twoje rze­czy. Klop­siki się duszą w sosie pomi­do­ro­wym, bo twój facet ma do nich ogromną sła­bość.

– On nie cał­kiem jest moim face­tem.

– Dobra, dobra. – Ponow­nie cmok­nął ją w poli­czek. – Mam cię na oku. Nie­długo pojawi się Brian i dołą­czy Keegan. Wtedy urzą­dzimy ucztę, a teraz mam cie­bie całą tylko dla sie­bie.

Ścią­gnął z niej kurtkę, zarzu­cił ją na wie­szak, chwy­cił Breen wpół i wykrę­cił z nią piruet.

– Uwiel­biam to miej­sce. Tylko ktoś porą­bany mógłby go nie lubić. Ale to nie samo, gdy nie ma tutaj cie­bie.

– Też tęsk­ni­łam za domem i za tobą, za wszyst­kim i wszyst­kimi.

– Przy­go­to­wa­łem lap­top, żebyś mogła rano siąść do pracy, zanim wstaną cywi­li­zo­wane osoby. Masz mnó­stwo nowych komen­ta­rzy pod blo­giem. Póź­niej o tym poga­damy. Teraz nakar­mimy naszego wspa­nia­łego psa i napi­jemy się wina.

– Och, tak. Z ochotą.

Oto­czyła go ramio­nami. Dom, pomy­ślała. Jej dom.

Jak dwa światy mogły być jej domem, pozo­sta­wało dla niej tajem­nicą. Jed­nak uznała to za dar.

Rozdział 3

Roz­dział 3

Obu­dziła się przed świ­tem i zoba­czyła, że jest sama. Pole­żała jesz­cze tro­chę, delek­tu­jąc się tą cichą chwilą pomię­dzy snem a dniem w sypialni oświe­tlo­nej poświatą z kominka.

W nocy Keegan spał razem z nią, a Fąfel zwi­nął się w kłę­bek na swoim lego­wi­sku. Wie­czór spę­dzili we czworo; ona, Keegan, Brian i Marco. Jedli i roz­ma­wiali, omi­ja­jąc temat wojny, bitew i przy­go­to­wań do walki. Była muzyka, przy­ja­ciel­ska atmos­fera i dużo śmie­chu.

A potem przy bla­sku kominka kochała się z Keega­nem i zasnęła u jego boku.

Wie­działa, że to tylko inter­lu­dium i nadzieja na to, co może przy­nieść przy­szłość. Jed­nak ta nadzieja spełni się tylko wtedy, gdy będą wal­czyć, przy­go­to­wani przy­stą­pią do wojny i ją wygrają.

Wstała i ubrała się w spor­towy strój. Poćwi­czy, potem usią­dzie przy biurku i popra­cuje. Póź­niej znowu przej­dzie do Talamh, będzie prak­ty­ko­wać magię, zoba­czy się z Moreną i całą resztą oraz potre­nuje sztuki walki z Keega­nem.

Ale naj­pierw napije się kawy.

Na scho­dach usły­szała pomruk męskich gło­sów i poczuła zapach bekonu. Przy­pa­lo­nego bekonu.

Zoba­czyła w kuchni Keegana i Briana. Fąfel sie­dział nad miską zajęty chru­pa­niem suchej karmy, na kuchence stała osma­lona patel­nia.

– Jakieś pro­blemy? – spy­tała, kie­ru­jąc się pro­sto do eks­presu.