Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
To miały być zwykłe rodzinne wakacje, a nie mordercza walka o życie na wyjętej spod prawa wyspie.
Gdy Heather poślubia Toma, wdowca z dwójką dzieci, postanawia zrobić wszystko, by zyskać przychylność nieufnie do niej nastawionych nastolatków. Budowaniu rodzinnych więzi mają służyć wspólne wakacje, ale zmęczone podróżą i wyczerpane dzieciaki mają dość swojej nowej mamy. Sytuację ma uratować wyjazd na Dutch Island – prywatną, tropikalną wyspę, niedostępną dla zwykłych turystów.
Rajska wyspa okazuje się jednak wyjętym spod prawa miejscem, zarządzanym przez klan O’Neillów.
Wypadek samochodowy i jedna zła decyzja powodują lawinę dramatycznych zdarzeń. Kobieta i dzieci, zdani sami na siebie, muszą uciekać przed lokalnymi prześladowcami, by przeżyć. Heather, córka wojskowych, musi wykorzystać wszystkie swoje umiejętności i siły, aby ocalić nową rodzinę.
Nowa książka autora bestsellerowego „Łańcucha”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 350
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału:The Island
Redakcja: Maciej Robert
Korekta: Monika Ochnik
Projekt graficzny okładki: Krzysztof Rychter
Zdjęcie na okładce: GETTY IMAGES/Cavan Images
Opracowanie graficzne, skład: Elżbieta Wastkowska, ProDesGraf
Redaktor prowadząca: Magdalena Kosińska
ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa
© copyright by Agora SA, 2022
© copyright by Adrian McKinty. This edition published by arrangement with Little, Brown and Company, New York, New York, USA. All rights reserved
© Copyright for the Polish translation by Jan Kraśko
Wszelkie prawa zastrzeżone
Warszawa 2022
ISBN: 978-83-268-3962-7
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Nie bój się; wyspa ta jest pełną dźwięków,
Nie czynią szkody.
WILLIAM SZEKSPIR,Burza, akt III, scena pierwsza, w. 277
(tłum. Józef Paszkowski)
Napchać się
gorzkim i słodkim,
zanim
to coś,
to coś
stamtąd
wyjdzie.
OODGEROO NOONUCCAL,Not My Style
Kruk obserwował ją sceptycznym żółtym okiem z rozłupanego przez piorun eukaliptusa.
To, że tam siedział, groziło śmiercią.
Gdyby zakrakał, byłoby po niej. Gdyby pofrunął w stronę Jacko, a ten by się odwrócił, poszłaby do piachu.
Kruk patrzył na nią z przekręconą do tyłu głową.
Przepełzła przez łamliwe trawy, dotarła do pnia i znieruchomiała, żeby złapać oddech.
Spodem podkoszulka wytarła spocone czoło i wyssała z materiału całą wilgoć.
Uspokoiła się, wciąż pełznąc, minęła drzewo i zastygła bez ruchu na skraju plaży. Teraz między nią i O’Neillem nie było nic. Żadnej roślinności. Żadnej kryjówki. Uznała, że nie ma sensu czołgać się dalej.
Więc wstała. Powoli. Bardzo powoli.
Ostrożnie przełożyła maczetę z lewej ręki do prawej. Maczeta była ciężka, stara i zardzewiała. Zacisnęła palce na pękniętej rękojeści z nadzieją, że drewno nie rozpadnie się na kawałki, kiedy weźmie zamach.
Stanęła prosto i zrobiła krok do przodu.
Już zabijała, wiele razy – łososie, pstrągi i kaczki.
Ale to było co innego, prawda? Zupełnie co innego.
Bo za chwilę miała zabić człowieka.
Jacko siedział okrakiem na starej beczce na ropę, plecami do niej. Z tej odległości wiekowy lee-enfield na jego ramieniu sprawiał wrażenie groźnego.
Podeszła bliżej. Powoli, na bosaka, po kamieniach i żwirze.
W zatoce, niedaleko brzegu, poruszyło się coś wielkiego. Pod wodą. Dobrze, że jednak nie popłynęli. To coś miało pokrytą bliznami płetwę grzbietową. Żarłacz biały. Jacko też go zauważył. Wstał, zdjął karabin z ramienia i wycelował. Enfield wypalił z potężnym hukiem, który rozerwał stężałą ciszę. Z bagnisk zerwały się czaple i mewy.
Zerknęła przez ramię na kruka.
Huk nie zrobił na nim najmniejszego wrażenia. Wciąż siedział na najwyższej sczerniałej gałęzi, patrząc na nią jednym okiem. Musiał już widywać takie sceny. Pewnie czekał na padlinę.
O’Neill chybił.
– Psiakrew! – mruknął.
Rekin odpłynął w głąb zatoki i zniknął im z oczu.
Czekała, aż Jacko odłoży karabin, lecz go nie odłożył.
Wciąż stał tam, gapiąc się na wodę.
Przed nim nieruchomo leżała Olivia.
Cicho syczało walkie-talkie.
Jacko pociągnął za rygiel zamka i na piasek spadła mosiężna łuska. Potem pchnął rygiel do przodu, wprowadzając do komory nowy nabój.
Gdyby wydała teraz jakiś dźwięk, a on się odwrócił, strzeliłby jej prosto w pierś. Znała się na broni i udawała, że ją lubi, żeby jak najdłużej pobyć z ojcem. Wiedziała, że rana wylotowa zadana przez pocisk kalibru .303, w dodatku wystrzelonego z tak niewielkiej odległości, miałaby średnicę piłki baseballowej.
Stała nieruchomo, czekając, aż O’Neill założy karabin na ramię, ale on wciąż patrzył na morze i coś do siebie mamrotał.
Słońce miała za plecami i jej cień powoli wpełzał w jego pole widzenia. Fatalnie. Gdyby mogła go podejść w inny sposób, na pewno by to zrobiła, lecz innego sposobu nie było. Wystarczyłoby, żeby zerknął w lewo, a zobaczyłby na piasku czubek jej ciemnej sylwetki.
Dobrze chociaż, że stała pod wiatr.
Mewy wylądowały. Czaple usadowiły się na wodzie.
Gorące promienie słońca padały na jej odsłonięty kark i ramiona.
O’Neill zarzucił w końcu karabin na ramię i usiadł. Wyjął zapalniczkę i papierosy. Zapalił, po czym schował zapalniczkę do kieszeni.
Zrobiła krok do przodu. Jej cień też.
Jacko ani drgnął. Siedział teraz cztery i pół metra od niej. Zadarł głowę i wydmuchał dym w niebo. Zrobiła kolejny krok. Najpierw palce, potem podeszwa i pięta. Leciutko, leciuteńko postawiła nogę na kamienistej plaży.
Palce, podeszwa, pięta.
Kolejny krok.
I następny.
Nagle...
Krótkie ukłucie ostrego bólu.
Skórę pięty przebiła ostra krawędź rozbitej butelki.
Zagryzła usta, żeby nie krzyknąć. Cień zachwiał się, próbując zaalarmować O’Neilla. Szybko zamrugała, odpędziła łzy, skrzyżowała nogi i usiadła. Pięta krwawiła, lecz szkło nie wbiło się zbyt głęboko. Ujęła je dwoma palcami i wyciągnęła. Oblizała kciuk, potarła skaleczenie i ból zelżał. Podniosła płaski kamień i przycisnęła go do rany. Krwawienie ustało. To musiało wystarczyć. Nie mogła tu siedzieć cały dzień.
Wstała i ostrożnie zrobiła kilka kroków.
Jej zdradziecki cień wszedł w pole widzenia O’Neilla. Niemal cały.
Była coraz bliżej.
Widziała napis na plecach jego przepoconej żółtej podkoszulki. Czerwoną gwiazdę i słowa: BINTANG BEER.
Czuła jego zapach. Zatęchły smród potu, dymu papierosowego i oleju silnikowego.
Było cicho. Huk wystrzału dawno przebrzmiał i szumiała jedynie płynąca kanałem woda.
Słońce wypalało resztki porannej mgły. Powietrze wyczekiwało nadchodzącego upału. Zanosiło się na skwarny dzień. Ponad czterdzieści stopni jak nic.
Uświadomiła sobie, że jest czternasty lutego. To zabawne, te pory roku na odwyrtkę. W domu musiało być teraz sześć, siedem stopni, może nawet mniej.
Walentynki.
Dokładnie rok temu na pierwszy masaż do kliniki w West Seattle przyszedł Tom. W śnieżycę. Kiedy położył się na stole, wciąż miał we włosach płatki śniegu.
Ile się przez ten czas zmieniło.
Nie miała wtedy dzieci, groziło jej bezrobocie i mieszkała w zawilgotniałym mieszkaniu niedaleko Alki Beach. A teraz była mężatką, opiekowała się dwójką nastolatków i miała zaraz zabić kogoś, kogo prawie nie znała. Tu, na innej plaży, na drugim końcu świata.
Ostrożnie zrobiła trzy kroki i wzięła zamach.
Na tablicy widniał napis: ALICE SPRINGS 25, TENNANT CREEK 531, DARWIN 1517.
Chwilę trwało, zanim to do niej dotarło.
Gdyby jakimś cudem przegapiła skręt na Alice Springs, musieliby przejechać pięćset kilometrów (ponad trzysta mil), zanim mogliby kupić wodę, benzynę czy coś do jedzenia. Spojrzała przez okna po lewej i prawej stronie i nie zobaczyła dosłownie nic. Od dwudziestu minut radio to zanikało, to powracało, choć wydawało się, że sygnał jest coraz silniejszy. John Lennon śpiewał właśnie o „gościu z przylizaną fryzurką”, który „powoli się rozkręcał”.
Potrafiła rozpoznać niemal każdą piosenkę Beatlesów, i to po dwóch, trzech taktach czy dwóch, trzech słowach. Jej rodzice, jak prawie wszyscy mieszkańcy Goose Island, uwielbiali Lennona, a ponieważ ciągle mieli kłopoty z internetem i telewizją, bardzo często słuchali muzyki. Piosenka się skończyła i pałeczkę przejął didżej.
– To było Come Together, pierwszy kawałek z Abbey Road. A wcześniej słuchaliśmy Hey Jude. Czy ktoś wie, z jakiego albumu pochodzi ta piosenka?
Zrobił pauzę, żeby słuchacze mogli się zastanowić.
– Z żadnego – szepnęła Heather. – To był singiel.
– Nie, nie, tylko nie dzwońcie. To nie konkurs, to podchwytliwe pytanie. Hej Jude nie znalazło się na żadnym albumie, wydawano ją tylko na składankach. Cóż, kochani, mam nadzieję, że cieszycie się tym chłodnym, kojącym wieczorem, bo właśnie podano, że temperatura spadła do trzydziestu sześciu stopni Celsjusza, czyli – dodam z myślą o starszych słuchaczach – do prawie dziewięćdziesięciu siedmiu stopni Fahrenheita.
Tom cicho jęknął, więc ściszyła radio. Czekał go pracowity ranek, więc przydałaby mu się każda sekunda snu. Odwróciła głowę i zerknęła na dzieci. One też spały, choć jeszcze pół godziny temu Owen siedział z nosem w telefonie, z nadzieją że pustynia wyczaruje dla niego sygnał Wi-Fi. Sprawdziła, czy wszyscy mają zapięte pasy, i przeniosła wzrok z powrotem na pustą szosę.
Jechała dalej.
Hurgocząca skrzynia biegów. Ćmy w świetle reflektorów. Monotonny stukot kół na asfalcie.
Pomyślała, że filmy z Mad Maxem zmontowano bardzo sprytnie, bo nie pokazywały nudy towarzyszącej jeździe przez pustkowia Australii. Od Uluru krajobraz był wciąż taki sam, nie zmienił się ani na jotę, co sprawiało, że poranny korek na West Seattle Bridge wydawał się teraz ekscytującą rozrywką. Na drodze nie było żadnych pojazdów; poza tym tylko warkot sinika toyoty i dźwięki radia, to zanikające, to znów powracające. Ani pojazdów, ani ludzi, choć obok znaku ostrzegającego przed robotami drogowymi widziała kilka pokrytych kurzem wielkich brązowych maszyn, które stały przy skrzyżowaniu niczym drzemiące mastodonty.
Zaczynała się już martwić, że źle skręciła. Nigdzie śladu miasta ani lotniska. GPS od dawna się nie aktualizował i uparcie twierdził, że zgubiła się w pustynnej nicości Terytorium Północnego.
Jej niepokój wzrósł, kiedy nawierzchnia drogi się pogorszyła. Jeszcze raz poszukała śladów życia za przednią szybą i bocznymi oknami.
Wciąż nic.
Niech to szlag. Musiała jednak źle skręcić. Tam, przy tych maszynach...
W świetle reflektorów ukazał się nagle duży, szary kangur.
– Cholera jasna!
Kopnęła pedał hamulca i toyota zadygotała, gwałtownie zmniejszając prędkość. Siła bezwładności rzuciła Toma i dzieci do przodu, a zaraz potem pasy szarpnęły nimi do tyłu.
Tom jęknął. Olivia cichutko zachlipała. Owen stęknął. Ale żadne się nie obudziło.
– Jezu Chryste... – Heather spojrzała na kangura. Wciąż tam stał, półtora metra od maski samochodu. Jeszcze sekunda i doszłoby do poważnego wypadku. Trzęsły jej się ręce. Z trudem oddychała. Musiała zaczerpnąć powietrza. Wrzuciła luz i nie gasząc świateł, wyłączyła silnik. Otworzyła drzwi i wysiadła. Noc była ciepła.
– Uciekaj! – rzuciła do kangura. – Nie mogę jechać, stoisz na środku drogi.
Kangur nie drgnął z miejsca.
– A sio! – Zaklaskała w dłonie.
Zwierzę wciąż gapiło się na samochód. „A sio!” – jak to możliwe, że tego nie rozumiał? Przecież to uniwersalny język.
– Światła go oślepiły – rzucił ktoś z ciemności. – Niech pani zgasi reflektory.
Drgnęła, odwróciła się i kilka metrów dalej zobaczyła jakiegoś mężczyznę. Dowiedziawszy się, że Heather wyjeżdża do Australii, Carolyn ostrzegła ją przed „najgroźniejszymi w świecie wężami i pająkami”, a kiedy to nie poskutkowało, przysłała jej listę filmów o autostopowiczkach zamordowanych w buszu przez maniakalnych zabójców. „Powstał cały gatunek! – mówiła. – Coś musi w tym być”.
Heather widziała tylko jeden, Wolf Creek. Był tak przerażający, że to wystarczyło.
– Nie chciałem pani wystraszyć.
Serce waliło jej jak młotem, ale mężczyzna mówił tak ciepłym, łagodnym i życzliwym głosem, że natychmiast się uspokoiła.
– Przepraszam... Co pan mówił o światłach?
– Reflektory go oślepiły – powtórzył mężczyzna. – Niech je pani zgasi i da mu chwilę.
Nachyliła się i pstryknęła wyłącznikiem. Mężczyzna odczekał kilka sekund i wszedł na drogę.
– No? Uciekaj, wielkoludzie! Uciekaj! – Zaklaskał w dłonie.
Kangur odwrócił głowę, spojrzał na nich obojętnie, a potem leniwymi skokami pokicał w noc.
– Niesamowite. Bardzo panu dziękuję. – Heather wyciągnęła do mężczyzny rękę. Uścisnął jej dłoń. Około sześćdziesiątki, w czerwonym swetrze, dżinsowych szortach i japonkach, miał metr sześćdziesiąt pięć wzrostu i ciemne, kędzierzawe włosy. Byli w Australii prawie od tygodnia, ale dopiero teraz spotkała pierwszego prawdziwego Aborygena. Tu, na kompletnym odludziu.
– Pani chyba nie stąd, prawda?
– Nie, nie. Mieszkam w Seattle, w Ameryce. Mam na imię Heather.
– A ja Ray. Ja też nie jestem stąd. Przyszliśmy na pokaz. Ja i mój klan.
– Klan?
– Tak, idziemy na pokaz. Jak co roku.
Kiedy oczy przywykły do ciemności, zobaczyła, że jest z nim mnóstwo ludzi, dwadzieścia, trzydzieści osób, starszych i dzieci. Założyli nawet obozowisko na poboczu drogi. Większość spała, lecz niektórzy siedzieli przy dogasającym ognisku.
– Dokąd pani jedzie? – spytał Ray. – Do Alice?
– Tak, na lotnisko. Jeśli pojadę dalej tą drogą...
– Nie, powinni ją lepiej oznakować. Zatoczyłaby pani wielki krąg w buszu i tyle. Musi pani zawrócić do tych maszyn na krzyżówce i skręcić w prawo. Za kwadrans będzie pani na miejscu. O tej porze nie ma tam żadnego ruchu.
– Dziękuję.
Ray skinął głową. Przez chwilę stali w niezręcznym milczeniu. Nagle stwierdziła, że nie chce kończyć rozmowy.
– Co to za pokaz? – spytała.
– W Alice Springs. W tych stronach to wydarzenie roku. Biali niechętnie nas tam widzą, ale nie mogą nam zabronić zabawy na pokazie.
– To coś w rodzaju jarmarku?
Ray kiwnął głową.
– Właściwie to pokaz bydła, ale taki z jedzeniem i muzyką. I przejażdżkami dla dzieci. Ludzie idą setki kilometrów, żeby to zobaczyć. Zwykle organizują go w lipcu. W tym roku trochę wcześniej. Ciągną tu klany z całego terytorium, nawet z Queensland. My idziemy od trzech dni.
Zdziwiona Heather popatrzyła na jego „klan”. Ci ludzie – babcie, rodzice i małe dzieci – szli przez pustynię od trzech dni?
– Nasze maluchy nigdy nie widziały Amerykanki. Miałyby co wspominać. Może zechce pani się z nimi przywitać?
Spędziła kilka minut z jego rodziną, a przynajmniej z tymi jej członkami, którzy jeszcze nie spali. Poznała jego wnuczkę Nikko i żonę Chloe. Chloe podobały się jej kolczyki, więc podarowała je żonie Raya w podzięce za jego pomoc. Chloe zgodziła się przyjąć podarunek pod warunkiem, że ona z kolei przyjmie podarunek od nich: mały scyzoryk, własnoręcznie zrobiony przez Raya.
– Sprzedaję je na jarmarku – wyjaśnił. – Rękojeść z drewna eukaliptusowego, ostrze z meteoru.
– Z meteoru?
– Tak, z żelaza z meteoru. Tego, który spadł w Wilkinkarze.
Jedną stronę rękojeści pokrywały rzeźby kangurów i strusi emu, a drugą coś, co przedstawiało chyba Drogę Mleczną. Scyzoryk był naprawdę piękny. Pokręciła głową.
– Nie mogę tego przyjąć. Musi być warty setki...
– Będę miał szczęście, jeśli pójdą po dwadzieścia dolarów za sztukę. To sprawiedliwa wymiana. Kolczyki za nożyk. Widzi pani to kółko na dole? Jeśli nadziać na nie klucze i wraz z telefonem położyć na tacy przed bramką do wykrywania metalu na lotnisku, można wejść z nim na pokład samolotu. Tak słyszałem. Myślą, że to zwykły breloczek.
Ray nie zamierzał ustąpić, więc z wdzięcznością przyjęła podarunek. Potem wsiadła do samochodu, pomachała im na pożegnanie, zawróciła i tym razem nie przegapiła właściwego skrętu. Im bliżej Alice Springs, tym droga stawała się lepsza. Z ciemności wychynęły domy, sklepy i ogniska, wokół których siedzieli mężczyźni i kobiety. Kolejni Aborygeni ciągnący na jarmark.
Telefon złapał sygnał GPS. Powróciło radio. „Na następnym skrzyżowaniu skręć na lotnisko”, oznajmiła nagle nawigacja z dziarskim australijskim akcentem. Dziesięć minut później byli już na lotnisku. Zaparkowała przed wypożyczalnią samochodów i zgasiła silnik. Na tablicy, nad malunkiem smutnego psa i znudzonego kota, widniał napis: NIE KARMIĆ DINGO, DZIKICH PSÓW ANI KOTÓW. Sprawdziła, czy drzwi są zamknięte, zerknęła na męża i dzieci, dała im jeszcze trochę pospać, w końcu delikatnie potrząsnęła Toma za ramię i szepnęła:
– Już jesteśmy.
Mąż przeciągnął się.
– Świetnie. Dziękuję, kochanie. Zmieniłbym cię, trzeba było mnie zbudzić. Coś się działo?
– Nie, tylko wielki kangur wybiegł mi przed maskę – odparła, zakładając scyzoryk na kółko z kluczami.
– Widziałaś kangura i nas nie obudziłaś? – Owen nie powiedział nic więcej, bo uciszyło go potężne ziewnięcie.
Obudzili Olivię, wyjęli bagaże i przecierając zaczerwienione oczy, lekko oszołomieni weszli do terminalu. Do odlotu mieli jeszcze trzy godziny. Tom nigdy w życiu nie spóźnił się na samolot i nie zamierzał zmieniać tego nawyku. Lotnisko było opustoszałe, nie licząc pary przesadnie umalowanych gotów, których twarze miały się pewnie nijak do zdjęcia w paszporcie. Kiedy podeszli do maszyny do prześwietlania bagażu, Heather uśmiechnęła się do starszej funkcjonariuszki ochrony i powiedziała:
– Ach, ci dzisiejsi goci. Zamiast grabić, tylko się malują.
Kobieta zmarszczyła czoło, lecz po chwili stłumiła śmiech i przepuściła ich machnięciem ręki.
Nikt nie skonfiskował scyzoryka. Na szczęście, bo dwa dni później miał uratować jej życie.
Wraz z rozespanymi Owenem i Olivią znaleźli odpowiednią bramkę. Na pokład wpuszczono ich na długo przed odlotem i okazało się, że są jedynymi pasażerami w klasie biznesowej, a właściwie jedynymi w całym samolocie. Tom nie lubił latać i jak zwykle się denerwował. Można by pomyśleć, że ktoś wykonujący jego zawód zachowuje kamienny spokój w każdych okolicznościach, lecz jego to nie dotyczyło. Kiedy przyszedł do kliniki pierwszy raz, Heather niemal natychmiast odkryła, że jego problemy nie wynikają ze „starego urazu narciarskiego”, tylko z ciągłego napięcia w ramionach i krzyżu. Sceptyczni lekarze mieli wątpliwości co do korzyści płynących z dobrze wykonanego masażu, ale musiała jedynie solidnie go powygniatać i pod koniec pierwszej wizyty był już w osiemdziesięciu procentach wyleczony. A to, że wciąż przychodził, wynikało raczej z faktu, że coś między nimi zaiskrzyło.
Rozpoczął się pokaz instrukcji bezpieczeństwa.
Heather poklepała Toma po nodze, a on posłał jej uśmiech.
– Jestem głodny – burknął Owen.
Heather pogrzebała w plecaku i zaproponowała mu batonik musli. Chłopiec pokręcił głową.
– Tylko nie musli! Boże, Heather, przecież wiesz, że ich nie znoszę!
– Truskawkowe się skończyły, zostały tylko te.
– No to nie chcę. – Owen włożył słuchawki, naciągnął kaptur, podłączył telefon i wrócił do swoich wyścigów samochodowych.
Podczas kołowania Heather trochę pomedytowała. „Wszystko jest ścieżką”. Ścieżką było jej zmęczenie. Krzywe spojrzenie Owena. Stres Toma. Piękna twarz zaspanej Olivii.
Wystartowali tuż przed świtem i krajobraz rozciągający się za oknami po lewej stronie – słońce wschodzące nad rozległym czerwonym pustkowiem – zapierał dech w piersi. Australia była niemal tak duża jak Ameryka, a miała mniej niż jedną dziesiątą jej mieszkańców. Pustynie w kolorze ochry, czerwieni i cynobru. Niezmierzone Sahary pełne rdzawej pustki poznaczonej wielkimi głazami, które wyglądały jak nagrobki dawno wymarłej rasy olbrzymów. Pomyślała o Rayu i jego „klanie”, o tym, że musieli tamtędy iść, aby dotrzeć na jarmark. Coś niewiarygodnego.
Coraz bardziej ciążyły jej powieki. Zamknę oczy, pomyślała. Tylko na chwilę.
Obudziła się, kiedy koła samolotu dotknęły pasa na lotnisku w Melbourne. Śniło jej się Seattle. Ośnieżone drzewa w Schmitz Park.
– Gdzie my... Urwała, bo wszystko jej się przypomniało.
Lotnisko wyglądało jak każde inne, podobnie jak miasto za oknami dużego SUV-a. Tom siedział z przodu, gawędząc z Jenny, która powitała ich w imieniu organizatorów konferencji. Heather siedziała z tyłu, obok wciąż drzemiącej Olivii. Owen już nie spał i nie patrząc w okna, w naciągniętym na oczy kapturze czytał książkę o australijskich wężach. Jedną z rzeczy, o które martwił się Tom i jego znajomi z pokolenia X, było to, że milenialsi i przedstawiciele pokolenia zero „nie angażują się w pełni w sprawy współczesnego świata”. Ale ona nie dziwiła się Owenowi. Tuż przed dwunastymi urodzinami świat odebrał mu ukochaną matkę. Ten sam świat wepchnął w jego życie chudą, obcą kobietę, która miała zostać ich „nową mamą”. Co za syf.
– Zgodnie z państwa życzeniem umieściłam was w domu na plaży – powiedziała Jenny, oglądając się do tyłu. Miała dwadzieścia kilka lat, miedziane włosy i lubiła się uśmiechać.
Heather zmarszczyła brwi.
– Nie prosiłam o...
– Ale ja prosiłem, kochanie – przerwał jej Tom. – Tam będzie nam dużo wygodniej niż w hotelu. Sprawdziłem w internecie. To kapitalne miejsce. Prawdziwy dom z dala od domu.
– Cóż, dobrze, oczywiście... – zgodziła się z nim Heather, choć w głębi ducha liczyła na to, że kiedy mąż zajmie się swoimi sprawami, ona pozwoli się rozpieszczać obsłudze hotelowej.
Melbourne. Jadąc wzdłuż skrzącego się wybrzeża, minęli latarnię morską i przystań jachtową. Wszędzie palmy, plaża i ciemnobłękitny ocean.
– À propos – rzucił łagodnie Tom. – Olivio, czy wiesz, dlaczego nigdy nie widać słonia chowającego się na palmie?
– Dlaczego? – mruknęła sennie Olivia.
– Bo dobrze się ukrył.
– No nie – jęknęła dziewczynka. – Ty i te twoje dowcipy!
– Uważam, że ten jest śmieszny – szepnęła Heather.
Tom stłumił śmiech i pocałował ją w rękę.
– Ale na twoim miejscu nie rzucałabym leczenia i nie przechodziła do kabaretu – dodała Heather.
Tom klepnął się w czoło.
– I znowu niszczysz moje marzenia.
– Podoba się pani Australia? – spytała Jenny.
– To mój pierwszy raz za granicą! Tak, to wszystko jest bardzo ekscytujące.
– A jak zmęczenie po podróży ze Stanów? Minęło?
– Prawie. Dwa dni spędziliśmy w Sydney i dwa w Uluru, więc codziennie jest lepiej.
– Czym się pani zajmuje?
– Jestem terapeutką-masażystką. Pracuję głównie z dziećmi, ale mam kilku upartych pacjentów, którzy nie chcą pójść gdzie indziej.
– Moja przyjaciółka Kath jest fizjoterapeutką. Opowiada niesamowite historie. Jest bardzo zabawna. I surowa. Zmusza staruszków do wykonywania wszystkich ćwiczeń. Mówi, że fizjoterapeutę różni od terrorysty tylko to, że z terrorystą można negocjować.
– Nie mam jeszcze licencji – zaznaczyła Heather, choć Tom nie lubił, kiedy o tym wspominała.
– A oto i zatoka – ciągnęła Jenny. – Zaraz będziemy na miejscu. Pogoda w sam raz na plażę. Chyba lubicie morze, co, dzieciaki?
„Dzieciaki” nie odpowiedziały. Skręcili w Wordsworth Street, spokojną podmiejską uliczkę, i zatrzymali się przed dużym, prostokątnym, modernistycznym domem.
– Jest tam basen – rzucił Tom z szerokim uśmiechem. – Możecie sobie popływać, kiedy będę zajęty.
Heather stwierdziła, że kiedy się uśmiecha, jest bardzo przystojny. Uśmiech go odmładzał. Jak na swój wiek trzymał się świetnie. Skończył czterdzieści cztery lata, a wyglądał najwyżej na trzydzieści sześć czy siedem. Dzięki diecie był bardzo szczupły i prawie nie miał siwych włosów. Dawno się nie strzygł i włosy opadały mu teraz na czoło niczym skrzydło młodego kruka. Według obszernego profilu w Najlepszych lekarzach w Seattle miał „surowe, chłodnobłękitne oczy”. Ale nie dla niej. Dla niej zawsze były niebieskie, inteligentne i wesołe. Kochające.
Jenny pomogła im wnieść bagaże na werandę.
– Ktoś musi do toalety? Tu są fantastyczne. Heather? Wygląda pani, jakby się pani chciało, nie?
– Eee... nie, dziękuję.
– Wspaniały dom. Dla naszych najważniejszych prelegentów wszystko, co najlepsze. Właściciel to ostatni koniował, ale dom ma naprawdę przepiękny.
Weszli do dużego otwartego salonu pełnego skórzanych kanap, poduszek i kosztownych dywanów.
– Sypialnie są na górze – ciągnęła Jenny. – Wszystkie z widokiem na morze.
Tom spojrzał na Heather.
– Muszę jechać i przywitać się z kim trzeba, ale wieczorem wrócę. A ty odpoczywaj i baw się dobrze.
Heather pocałowała go w policzek i życzyła mu powodzenia.
– Uważaj na siebie, kochanie – dodała, siadając.
– Zaopiekuję się nim – obiecała Jenny. – To moja praca. Jakieś pytania?
– Hm... Co znaczy „koniował”?
– Nałogowy onanista – wyjaśniła Jenny.
Heather zerwała się z kanapy.
– Jenny nie mówiła tego dosłownie, skarbie – wyjaśnił Tom. – To tylko takie wyrażenie.
I wyszli. Ot tak.
– Kurczę, zobacz tylko, co napisała Cardi B! – Olivia pokazała bratu swój telefon.
– O Boże – jęknął Owen. – Ta naszprycowana botoksem dziunia? Po co ona w ogóle zawraca sobie głowę?
Olivia parsknęła śmiechem.
– A to o Drake’u? Widziałeś? On nie zechce z nią śpiewać.
– Rozmawiacie o tym... raperze? – zapytała nieśmiało Heather.
– Heather, daruj sobie – odparła Olivia. – Nie masz zielonego pojęcia, o czym rozmawiamy.
Owen chciał coś dodać, lecz pokonało go potężne ziewnięcie, a zaraz potem ziewnęła jego siostra. Heather zaprowadziła ich na górę, do sypialni. Na szczęście nie protestowali.
Potem wybrała pokój dla siebie i Toma. Był urządzony w azteckim stylu i miał okna wychodzące na ulicę i latarnię morską. Kiedy poszła spytać dzieci, czy chcą coś zjeść, okazało się, że oboje śpią.
Wsunęła pod łóżko buty Owena i przykryła go kołdrą. To samo zrobiła z Olivią, po czym zaciągnęła zasłony i wróciła do swojej sypialni. Organizatorzy konferencji zaopatrzyli ich w butelkę czerwonego wina, pewnie drogiego. Otworzyła ją, nalała sobie kieliszek, zrzuciła buty, zdjęła podkoszulek i dżinsy. Włożyła szlafrok i już miała pójść pod prysznic, gdy zauważyła drzwi prowadzące na mały, lecz zupełnie przyzwoity basen na dachu.
Bikini było w walizce, ale wokół dachu biegł murek. Postawiła na brzegu kieliszek, zdjęła szlafrok, wskoczyła do zimnej, niebieskiej wody, opadła na dno i poczuła, jak woda zmywa z niej powoli kurz i uciążliwości ostatnich dni.
Wyprawa do Australii okazała się dużo bardziej stresująca, niż się tego spodziewała, bo dzień w dzień, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, musiała opiekować się dziećmi, które nie miały teraz ani szkoły, ani przyjaciół do zabawy. Otworzyła oczy i przez wodną soczewkę spojrzała na bezkresne, niebieskofioletowe australijskie niebo. Było bardzo podobne do tego nad Puget Sound, a zarazem dziwnie obce.
Wstrzymywała oddech już od trzydziestu sekund.
Wiedziała, że będzie ciężko, lecz nie zdawała sobie sprawy, że aż tak. Od pięciu dni nie miała ani chwili dla siebie.
Dzieci, niczym wędkarska żyłka, oplatały ją swoimi okrucieństwami, wymaganiami, lepkimi palcami, dramatami i zawodami. Książki, broszury i programy telewizyjne obiecywały same przytulaski, ogniska i treningi piłkarskie, co okazało się jedną wielką bzdurą.
Wypłynęła na powierzchnię po trzydziestu pięciu sekundach. Wciągnęła haust powietrza i stwierdziła, że zaraz się rozpłacze. Zacisnęła zęby, odpędziła łzy, potrząsnęła głową i wyszła na brzeg.
Wróciła do środka, pomyliła drzwi i znalazła się w olbrzymiej garderobie, zupełnie pustej, nie licząc setek wieszaków. Z tyłu wisiało wielkie lustro. Nie przeglądała się w lustrze od kilku dni, dlatego natychmiast przykuło jej uwagę. Według matki, malarki, miała smutne zielone oczy. Ale nie, jej oczy nie były smutne, tylko zmęczone. Twarz zbrązowiała jej od słońca, a włosy trochę wyblakły. No i schudła. To niedobrze, bo zostały same mięśnie. Od dawna się nie gimnastykowała ani nie ćwiczyła jogi. Sprawiała wrażenie drobnej i kruchej, jak któraś z dziewczyn Charlesa Mansona, a kiedy Tom mówił znajomym, że wychowywała się w czymś w rodzaju komuny, natychmiast przychodziła im do głowy seksualna sekta albo coś gorszego. Oczywiście bardzo się mylili.
Wzięła telefon, usiadła po turecku na podłodze i wybrała numer.
– Halo?
– Carolyn? To ja.
– O rany, moja najlepsza psiapsiółka! Zastanawiałam się właśnie, czy jeszcze cię usłyszę. Byłam przekonana, że coś cię w końcu dopadnie, morderca autostopowiczek albo pająki.
– Na razie daję im odpór. Która u ciebie godzina?
– Wpół do szóstej. Wpół do szóstej wieczorem.
– Tu jest rano. Chyba jutro rano.
– Rany boskie, ależ to pokręcone! A teraz poważnie: uważasz na pająki? Ostrzegałam cię przed tymi ośmiornicami w błękitne kółka, które potrafią zabić człowieka w dziesięć sekund?
– Ostrzegałaś. Ale wiesz, na pustyni prawie ich nie ma.
– Nie zdziw się, kiedy jakaś cię dopadnie. Jak się miewa twój zdobyczny mężulek?
– Dobrze.
– No jasne, jest absolutnie boski! A jak małe potworki?
– Nie nazywaj ich tak – zaprotestowała Heather.
– Ha! Wiedziałam, że prędzej czy później nabawisz się syndromu sztokholmskiego. Jeśli Tom jest w pobliżu, nadaj Morse’em sygnał SOS.
– Nie ma go i wszystko jest OK.
– Odwiedzisz mnie po powrocie? Pokażesz zdjęcia i wszystko opowiesz?
– Jasne.
– Nie widziałam cię od stu lat.
– To skomplikowane. Te promy...
– Tom nie lubi, kiedy tu przyjeżdżasz, co?
– Zwariowałaś.
– Przez marychę, tak? Ma nas za degeneratów. Nie powinnaś była mówić mu o naszej plantacji marihuany. A swoje własne dzieci faszeruje prochami na receptę. Lekarze to hipokryci, a...
– Jezu, Carolyn – przerwała jej Heather. – Możemy zmienić temat? Co u was? Co w domu? Jaką macie pogodę?
– Zaczekaj, podejdę do okna... Gówno widać. Deszcz i mgła. Mżawka.
– Śniło mi się, że pada śnieg. Jak tam Scotty?
– Ciągle się tu kręci. Był u mnie wczoraj. Pchnął nosem drzwi i wszedł. Poklepałam go i zasnął na wycieraczce.
– Widziałaś mojego tatę?
– Tak. Trzyma się. Był na kajakach.
– A mama?
– Kiedy ma dobry dzień, pryska farbą na przechodniów.
– A kiedy ma zły?
– Wciąga ich do domu i każe oglądać obrazy.
– Jezu, jak ja za wami tęsknię... – westchnęła Heather. – Ale obejrzę przynajmniej kawałek świata.
– No masz, pewnie! Jak tam jest, w tej Australii?
– To piękny kraj. Czerwony, surowy i wspaniały. A ludzie są bardzo przyjaźni.
– Tak, słyszałam. Jeśli spotkasz jakiegoś Hemswortha, daj mu mój numer.
– Natychmiast. A u ciebie, Carolyn? Wszystko dobrze?
– Tak, jak najbardziej.
– Piszesz piosenki?
– Nie. A ty?
– Też nie.
Zamilkły. W trzaski eteru wkradło się lekkie napięcie. Ciszę przerwała Carolyn.
– Wiesz, cieszę się twoim szczęściem, naprawdę...
– Czuję, że zaraz powiesz „ale”.
– Ale przed wyjazdem mówiłaś, że chcesz zostać aktorką albo piosenkarką. Że chcesz sięgnąć nieba...
– Ale spadłam na ziemię jak kula z wosku i ptasich piór.
– Widzisz? Wyszedłby z tego świetny kawałek. Masz talent. Kto wie, gdzie byś trafiła. Do Nowego Jorku? Do Hollywood?
Heather ziewnęła.
– Kończę, Carolyn. Zaraz muszę zabrać dzieci na plażę.
– Boże, on naprawdę robi z tobą, co chce. Nie dość, że przez dwadzieścia cztery godziny na dobę ma niańkę do dzieci, to jeszcze nic ci nie płaci.
– Nie, to nie tak...
– Nie? Bądź szczera. Nie doniosę na ciebie do maminego gestapo.
Heather westchnęła.
– Cóż, to był ciężki tydzień. Ciężki rok...
– Zepsute, bogate bachory, co?
– Nie, to chyba ja. Nigdy nie byłam ciotką i nie lubiłam opiekować się dziećmi. Nie wiedziałam, że potrafią być takie wredne. Kocham Toma i jestem mu wdzięczna za wszystko, co dla mnie zrobił, ale czasem... Czasem po prostu lecę z nóg.
– Oczywiście. Z grzecznymi dzieciakami też byś leciała.
– Nie, oni nie są niegrzeczni i bardzo im współczuję. Ich mama...
– Zadbaj nie o nich, tylko o siebie, skarbie. Tu chodzi o twoje życie. Inaczej skończysz jak ich matka, pijana u stóp schodów.
– Carolyn! Przecież wiesz, że to brednie. Judith miała SM, problemy z równowagą...
– Tylko się z tobą droczę. Gdyby twój piękniś poleciał na zadziorną, rudowłosą wiewiórkę, natychmiast zamieniłabym się z tobą na życie, nawet z tymi gówniarzami.
Heather roześmiała się.
– Może i by poleciał.
– À propos pijaństwa. Jedziecie na tę wycieczkę po winnicach?
– Nie wiem. Chciałabym. – Heather znowu ziewnęła. – Muszę się przespać. Na razie, słonko.
– Uważaj na siebie, skarbie.
– Ty też. I poklep ode mnie Scotty’ego.
Heather rozłączyła się, poszła do sypialni, położyła się i momentalnie zasnęła.
Godzinę później Owen obudził ją kuksańcem w szyję.
– Miałaś nas zabrać na lody.
– Co? Gdzie... A tak, oczywiście. Plaża i lody. Dajcie mi pięć minut.
Poszła do łazienki, żeby się odświeżyć, a słysząc swoje imię, lekko uchyliła drzwi.
– Nie mów Heather, ale znalazłam na dole adapter – mówiła Olivia. – Adapter i tonę winyli.
– Tacie też nie mów, bo założę się, że to same klasyki.
– Do taty przynajmniej pasują, bo jest stary, ale Heather słucha tego hipsterskiego milenijnego szitu. Boję się dnia, kiedy oświadczy, że jest Puchonką i spyta, do jakiego należymy domu.
– Cringe City! – zgodził się z nią Owen i parsknęli śmiechem.
– Gówniarze – mruknęła Heather i zamknęła drzwi. Dzieci Toma były już w pełni wyszkolonymi żołnierzami i brały aktywny udział w wojnie między pokoleniami. Ale naprawdę, gdyby tylko zechciały zerknąć na jej playlistę w Spotify, znalazłyby tam Porridge Radio, Chance the Rapper, Vampire Weekend, Post Malone’a, Big Thiefa, Shaggsów...
Ciężko westchnęła, zdając sobie sprawę, że nigdy z nimi nie wygra.
Dom był dobrze zaopatrzony w kremy z filtrem i ręczniki plażowe. Dała Owenowi ritalin, Olivii lexapro, a potem przeszli na drugą stronę ulicy i znaleźli się na plaży St. Kilda. Owen prawie nigdy nie zdejmował kaptura, ale pomyślała, że na tak ostrym słońcu nawet on się w końcu podda.
– Chodźcie – rzuciła. – Ocean czeka.
– Odpada – burknął Owen, ale Olivia weszła z nią do wody. Szczupła jak jej ojciec, miała jasne włosy i cerę matki. W ciągu ostatniego roku bardzo rozwinęła się fizycznie. Jej umysł wciąż się izolował i rozpaczał, ale ciało o tym nie wiedziało. I rosło. Miała czternaście lat, lecz wyglądała na szesnaście, a nawet więcej. Woda okazała się zaskakująco zimna. Owen zamoczył palec u nogi i posłał im chmurne spojrzenie z cyklu „znowu chciałyście mnie oszukać”.
W kompleksie basenów, spa i rozrywki znaleźli sklepik ze smażonymi rybami, frytkami i lodami. Heather była przekonana, że wydając resztę, sprzedawca orżnął ją na prawie trzy dolary, lecz nie śmiała wszczynać awantury i wyrzucała to sobie w drodze powrotnej. W domu dopilnowała, żeby dzieci wzięły prysznic i wyschły. Olivia, która odrobiła już pracę domową, zaproponowała bratu, że pomoże mu z ćwiczeniami z astronomii. Nie miała w szkole żadnych problemów, ale jej biedny brat dostał poprawkę z przyrody i nauk ścisłych. Owen oczywiście odmówił i wybuchła kłótnia. Heather posadziła ich przed telewizorem, akurat puszczali Godzillę.
Leciała z nóg. Ale wiedziała, że jest to nieunikniona cena, którą musi zapłacić – jeśli chce być z Tomem, musi też być z jego dziećmi. A naprawdę chciała z nim być. Kochała go nie mimo jego małych dziwactw i śmiesznostek, tylko właśnie dlatego, że je miał. Kochała go za całość. Za to, że lubił się wymądrzać, że wciąż rozpaczał po stracie żony. Kochała go za jego pedantyczność i marne dowcipy, za to, jak patrzył na nią zaraz po przebudzeniu i jak się dla niej zmieniał. Mówiąc o koniowale, nie przewrócił oczami jak Tom sprzed trzech miesięcy. Wciąż był trochę protekcjonalny, lecz bardzo starał się z tym walczyć.
Powiedziała dzieciom, że idzie na spacer, i dwie ulice dalej znalazła sklep 7-Eleven. Sprzedawca uprzedził ją, że paczka marlboro kosztuje dwadzieścia dolarów, i uwierzyła mu dopiero wtedy, kiedy pokazał jej banderolę. W drodze do domu wypaliła dwa papierosy, słuchając Bet My Brains Starcrawlerów.
Godzilla bardzo się dzieciom podobała.
Tom przysłał jej SMS-em kilka swoich „dowcipów”, które dla przełamania pierwszych lodów chciał wykorzystać podczas prelekcji. „Śmieszne czy do kitu?”, zapytał.
Nie miała serca odpisywać „Do kitu”, ale postanowiła mu powiedzieć, że jeden dowcip w zupełności wystarczy.
Kiedy film się skończył, otworzyła szafkę z tabliczką GRY PLANSZOWE DLA ZNUDZONYCH. Dzieci jęknęły, ale ponieważ się uparła, wybrały Ryzyko. Znalazła adapter i pominąwszy albumy Beatlesów, puściła Mozarta.
O szóstej wrócił zmęczony Tom i do tego czasu Olivia zdążyła już podbić niemal cały świat. Uszczęśliwiony Tom usiadł na kanapie, ciesząc się, że dzieci robią wreszcie coś rozkosznie oldschoolowego i świetnie się przy tym bawią. Heather przyniosła mu kieliszek wina, a kiedy szli do kuchni, Olivia zmiotła z powierzchni ziemi ostatni punkt oporu w Azji.
– Jak minął dzień? – spytał Tom.
– Zdrzemnęliśmy się, a potem zabrałam ich na plażę. A twój?
– Dobrze. Zabawnie. Poznałem miejscowe grube ryby, najważniejszych chirurgów ortopedycznych, i pogadaliśmy sobie o kolanach. Okazuje się, że australijskie są równie kiepskie jak amerykańskie. I dzięki Bogu. – Tom objął ją i pocałował.
– Wygrałam! Widzieliście? – Do kuchni wpadła Olivia, a tuż za nią Owen. – No nie, tylko bez całowania!
Tom roześmiał się.
– Posłuchajcie, polecono mi kilka restauracji, podobno niezłych. Pójdziemy na kolację, a jutro, kiedy będę pracował nad moim wystąpieniem, możecie się w coś pobawić i wyluzować.
– E tam! – rzucił Owen. – Od przyjazdu nie widzieliśmy ani jednego ciekawego zwierzaka. Jake napisał na Instagramie, że jestem w Utah.
– Tylko się z tobą droczył.
– Tato, proszę! Nie możemy tu siedzieć cały dzień. Przed powrotem musimy trochę pozwiedzać, a przynajmniej zobaczyć jakiegoś koalę. Proszę, proszę, proszę! – powiedział Owen, a Olivia dołączyła do niego z ostatnim, nie do końca sarkastycznym „proszę”.
– Mają rację – poparła ich Heather.
– Przecież chciałaś jechać na wycieczkę po winnicach – przypomniał jej Tom.
Pokręciła głową.
– Zróbmy coś dla dzieci.
Tom westchnął ze znużeniem.
– No dobrze, pomyślę o tym.
Obudził się tuż przed świtem. Nieunikniony spadek adrenaliny po dniu pełnym spotkań momentalnie go uśpił. Kiedy po cichu wstawał, w łóżku cichutko pochrapywała Heather. Patrzył na nią przez chwilę z szerokim uśmiechem. Była fantastyczna. Najlepsza. Spokojna, zabawna i słodka. Dzieci jeszcze się do niej nie przekonały, ale czuł, że w końcu tak się stanie. Judith nie pojechałaby do Australii nawet za sto lat, ale dla Heather wszystko było przygodą.
Wyszedł na dach, usiadł nad basenem i dziesięć minut medytował, głęboko oddychając i surfując po chwili obecnej. Potem zrobił pięćdziesiąt pompek i pięćdziesiąt przysiadów. Taki miał zwyczaj, od początku studiów. Uspokajało go to, wyciszało i ułatwiało koncentrację. Bez tego porannego rytuału nie przetrwałby minionego roku.
Zszedł na dół, wypił łyk wody i zadzwonił do wypożyczalni samochodów. Zdenerwował się, kiedy powiedziano mu, że cayenne’a, którego zarezerwował, niestety już nie ma. I że będzie musiał wziąć albo hybrydę, albo starszy model turbo.
– Chciałem nowego cayenne’a – powiedział, z trudem zachowując spokój. – Dzwoniłem do was wczoraj wieczorem.
– Przykro mi, ale drugiego nie mamy. Poprzedni klient wynajął ostatniego. Mamy tylko turbo i hybrydę. E-hybrid to nasz najlepszy model porsche...
– Nie, dziękuję. Czeka nas długa podróż. Nie ma mowy, żebym zaufał hybrydzie!
– Mamy również SUV-a bmw dla...
– Wezmę turbo. Możecie go podstawić na dziewiątą rano? Chciałbym wcześnie wyruszyć. Wordsworth Street w St. Kilda.
– Oczywiście, proszę pana.
Tom rozłączył się, kipiąc gniewem. Wszyscy wszystkich olewają. Wszyscy.
Przebrał się w szorty i podkoszulek, włożył adidasy i poszedł pobiegać po plaży. Potem znów wszedł na dach, zanurkował w basenie, przepłynął dwie długości i wziął prysznic. Ponieważ lustro zaparowało, golił się elektryczną maszynką do kamery w smartfonie. W Australii trochę schudł i było mu z tym do twarzy. Wyglądał jak młody Ted Hughes.
– Udało ci się, chłopie – powiedział do Toma z ekranu. – Jestem z ciebie dumny, wspólniku. Artykuł w „Journal of Orthopedic Surgery”. Międzynarodowe konferencje. Sukces w wieku czterdziestu czterech lat. Kto by pomyślał? Gdyby Judith cię teraz widziała, byłaby szczęśliwa.
Tom z telefonu zastanowił się i powoli pokręcił głową.
Ten prawdziwy owinął się ręcznikiem i wszedł do sypialni. Przed wewnętrznymi drzwiami, których przedtem nie zauważył, wyrosła nagle Heather. Była w szlafroku i słuchała 212, piosenki, którą uwielbiała, a której on nie znosił.
– Gdzie byłaś?
– W Narnii.
– Robiłaś coś ciekawego? – spytał z uśmiechem.
– Oj wiesz, te królewskie obowiązki... À propos – szepnęła. – Królewskie szatki da się szybko zrzucić...
– A dzieci?
– Śpią jak zabite.
Ona zrzuciła szlafrok, on się rozebrał i padli na łóżko. Kochali się pierwszy raz od wyjazdu ze Stanów i doszli razem w promieniach słońca wpadających przez szpary w okiennicach. Heather oparła głowę o jego pierś i pocałowała go w policzek.
– W tym miejscu drapiesz – powiedziała.
– Zaraz coś z tym zrobię.
– Nie, nie. Teraz masz w sobie coś z hipstera albo Franka Zappy.
Pokręcił głową.
– Ludzie lubią, kiedy lekarz wygląda nijako. Nudno. Nudno, spokojnie i kompetentnie.
– Z tych trzech cech na pewno masz dwie. – Pocałowała go w policzek raz jeszcze.
Zamknął oczy.
– To był ciężki rok, dla nas wszystkich. Ale przynajmniej się starałem, prawda?
– Tak. Wszyscy się staraliśmy.
– Kocham cię, skarbie. – Teraz z kolei on pocałował ją.
– Ja ciebie też... A co to? Wszystko w porządku? Masz zmarszczkę na czole, jakbyś się czymś martwił.
– Dali mi nie ten samochód. Chciałem nowego cayenne’a z zaawansowaną nawigacją, tylną kamerą i automatycznym asystentem hamowania, ale mieli tylko...
Otworzyły się drzwi i weszła zaspana Olivia.
– Kiedy jedziemy?
Heather szybko się przykryła.
– Kiedy tylko Owen wstanie – odparł Tom. – Musimy wcześnie wyjechać i wcześnie wrócić, inaczej się nie da. Muszę popracować nad moim referatem. Konferencja będzie transmitowana na YouTube.
Olivia wybiegła na korytarz.
– Wstawaj, Owen! – krzyknęła. – Już późno!
Owen warknął coś w odpowiedzi i wybuchła awantura. Tom wyślizgnął się z łóżka, podbiegł do drzwi i szybko je zamknął, tłumiąc odgłosy kłótni.
– Nie powinieneś zainterweniować? – spytała Heather.
– Pierwsza zasada wychowania dzieci: to, czego nie widzisz albo nie słyszysz, nie ma miejsca.
Mimo gwałtownej sprzeczki godzinę później wszyscy siedzieli już w pomarańczowym porsche cayenne, jadąc autostradą na południowy wschód. Autostrada, wielka i nowa, wrzynała się bezlitośnie w szare dzielnice wschodniej części Melbourne. Porsche, jak to porsche, było bardzo wygodne, choć trochę dziwnie wyglądało, bo wyposażono je w duży górny wlot powietrza, żeby auto mogło pokonywać rozlewiska.
Ale żadnych rozlewisk na razie nie widzieli. Od Ameryki dzieliło ich ponad szesnaście tysięcy kilometrów, ale Tom szybko stwierdził, że tutejsze przedmieścia wyglądają jak każde inne. Ot, Targety, Walmarty i centra handlowe. Ale, co ciekawe, to była „prawdziwa Australia”, ta leżąca z dala od szlaków turystycznych, miejsce, gdzie Australijczycy mieszkali i pracowali.
Wjechali na półwysep Mornington i przedmieścia stopniowo ustąpiły miejsca bardziej pagórkowatemu krajobrazowi. Heather pokazała dzieciom kukabury i wielkie czarne kruki siedzące na obwisłych przewodach. Zrobiła zdjęcie małej papużce i wysłała je Carolyn.
Ale dzieci miały ptaki gdzieś i były coraz bardziej sfrustrowane.
– Gdzie są kangury? – dopytywał się Owen. – Gdzie te cholerne koale?
Tom zerknął w lusterko i zmarszczył brwi. Ten dzieciak był zupełnie niepodobny do swojej siostry. Gdyby to on, Tom, wyjechał w jego wieku do Australii, cieszyłby się każdą spędzoną tu sekundą. A Owen będzie się teraz dąsał, dopóki nie wrócą i nie dostanie diazepamu. Już miał przemówić mu do słuchu, ale Heather położyła mu rękę na udzie.
– Posłuchajcie, tata opowiedział mi wczoraj dowcip. Koale nie są w zasadzie niedźwiadkami. Wiecie dlaczego?
– Tato, błagam, niech ona nic nie mówi! – zaprotestowała Olivia. – Wystarczą nam twoje kawały!
– Bo nie mają odpowiednich koalifikacji – dokończyła Heather, a zażenowane dzieci zasłoniły dłońmi usta.
Kiedy dojechali do wybrzeża, droga wyraźnie się pogorszyła i zwęziła do jednego pasa. Zniknęło Wi-Fi, Siri i mapy Google.
Był kolejny gorący dzień – termometr wskazywał prawie czterdzieści dwa stopnie – ale w samochodzie panował miły, dwudziestostopniowy chłód, poza tym wszyscy mieli butelkę wody na podorędziu.
Dochodziło już południe, a oni nie widzieli jak dotąd nic ciekawego i Tom chciał wracać do Melbourne, żeby posiedzieć nad swoim referatem, programowym wystąpieniem na temat wymiany stawu kolanowego. Dzieci zgłodniały, więc zatrzymali się przed małą budką z jedzeniem. Dym z grilla próbował walczyć z chmarami upartych komarów. Zaniedbany pięćdziesięciokilkuletni mężczyzna sprzedawał piwo, napoje i skwierczuchy, coś, co wyglądało na zwykłe parówki wetknięte między dwie kromki białego chleba.
Za wygórowaną cenę pięciu dolarów za sztukę Heather, Olivia i Owen dostali skwierczuchy. Tom nie chciał i wziął puszkę piwa. Usiedli w cieniu, przy stole piknikowym.
Ponieważ telefony straciły zasięg, Tom otworzył dużą, grubą książkę, zbiór sztuk i opowiadań Czechowa. Owen wyjął zeszyt do ćwiczeń z książki o wężach. Otworzył go, popatrzył i wymamrotał:
– To jest nie do zrobienia.
– Mogę ci pomóc – zaproponowała Olivia.
– Nie! – warknął jej brat.
Przed budką stanął wiekowy volkswagen kamper, z którego wysiedli szczupła kobieta oraz mężczyzna, oboje tuż przed sześćdziesiątką albo już po. Kupili dwie puszki piwa Victoria Bitter i usiedli przy wolnym stole, też w cieniu. Ponieważ siedzieli dwa kroki od nich, Tom uznał, że wypada się przedstawić.
– Mam na imię Tom. To jest moja żona Heather i moje dzieci, Owen i Olivia.
– Ja jestem Hans, a to jest Petra – powiedział mężczyzna.
– Jesteśmy Amerykanami. Z Seattle.
– A my z Lejdy w Holandii. Jestem inżynierem. Z bardzo długiej linii inżynierów. Samochodowych.
– Naprawdę?
– Naprawdę. Mój pradziadek wynalazł kierownicę.
– I sam to panu powiedział? – spytał Owen.
– Tak.
– Wątpię. – Chłopiec pokręcił głową.
– A pani? – odezwała się Heather. – Czym się pani zajmuje?
– Jestem socjolożką – odparła Petra.
Owen wciąż przyglądał się Hansowi ze sceptycyzmem dwunastoletniego chłopca. Zrobiło się trochę niezręcznie.
– Za gorąco tu. Zjemy w samochodzie – oznajmił Holender. I oboje wrócili do kampera.
– Owen, dlaczego tak się nad nim znęcałeś? – zapytał Tom, kiedy tamci odeszli.
– Wcale się nie znęcałem – odparł chłopiec. – Mówił prawdę. Ostatecznie mój prapradziadek wynalazł łyżkę. Bo przedtem były tylko widelce.
– A nasz prapraprapradziadek wynalazł ogień – dodała Olivia.
Dzieci się roześmiały, roześmiała się Heather, więc roześmiał się i Tom.
Przed budkę zajechała toyota hilux, z której wysiadło dwóch mężczyzn. Wyższy był w kowbojskim kapeluszu, dżinsach, koszuli w czerwoną kratę i wysokich butach. Miał około trzydziestu pięciu lat, starannie przystrzyżoną czarną brodę, ciemne brwi i niebieskie oczy. Przystojniak, pomyślał Tom, jeśli ktoś gustuje w surowych, męskich typach. Drugi mężczyzna, na oko pięćdziesięcioletni i nieco niższy, miał około metra osiemdziesięciu. Szczupły i smukły, wyglądał trochę przerażająco, bo miał bliznę na lewym policzku i stary tatuaż na szyi, chyba kotwicę. Był w kaloszach i ogrodniczkach, bez podkoszulka.
Tom zerknął na zegarek. Dochodziła dwunasta.
– No dobra – rzucił. – Czas wracać.
– Ale nie widzieliśmy koali! – wykrzyknęła Olivia.
– W ogóle nic nie widzieliśmy! – zawtórował jej Owen.
– Zrobiliśmy, co mogliśmy – powiedział Tom. – Muszę popracować nad referatem.
Owen zupełnie się załamał: mam najgorszego ojca pod słońcem. W Australii jest do dupy. Po co w ogóle tu przyjeżdżaliśmy, skoro nic nie chcą nam pokazać? Olivia skrzyżowała ręce i pokręciła głową, łypiąc na nich spode łba.
Tom spojrzał na żonę, ale Heather była bezradna. I nagle usłyszeli czyjś głos.
– Przepraszam, niechcący podsłuchałem... – To był jeden z tych dwóch mężczyzn, ten wyższy. – Hej, dzieciaki. Chcecie zobaczyć koalę?
– Tak! – odparła Olivia.
– Chodźcie.
Podeszli z nim do toyoty i... zobaczyli niedźwiadka koalę. Spał w klatce, przykryty kocem.
– Ojejku! Możemy wziąć go na ręce?
– Nie. Przykro mi, ale nie. Są bardzo podatne na choroby, a wy jesteście chyba ze Stanów, tak?
– Tak, z Seattle – potwierdził Tom. – Mam na imię Tom, a to są Heather, Olivia i Owen.
– Ja jestem Matt, a ten nieudany eksperyment to mój brat, Jacko.
– Hej! – warknął Jacko. – Uważaj, co mówisz!
– Skąd ten malec się tu wziął? – spytała Heather, wskazując niedźwiadka.
– Mieszkamy w zatoce, na prywatnej wyspie – odparł Jacko. – Pełno ich tam. Koale, walabie, kolczatki, wombaty, jak w Parku Jurajskim, cholera.
Dzieci zwróciły się do ojca.
– Musimy tam pojechać! – zdecydowała Olivia.
Tom pokręcił głową.
– Powiedział pan, że to prywatna wyspa?
– Tak, niestety – potwierdził Matt. – Obcym wstęp wzbroniony.
– Tato! – zaprotestował Owen, a jego siostra westchnęła z teatralnym niedowierzaniem.
Tom spojrzał na nich. Oboje mieli za sobą bardzo ciężki rok. A on od przyjazdu do Australii był dla nich taki surowy. Może poskutkuje stara sztuczka z brudnym amerykańskim smarem?
– Pływa tam prom? – zapytał. – Zapłacimy.
Matt pokręcił głową.
– Prom pływa, ale nie chodzi o pieniądze. Matka nie lubi gości. Dutch Island to jej dom.
– Ile zapłacicie? – zainteresował się Jacko.
Na lotnisku w Alice Springs Tom wypłacił trzysta dolarów, a organizatorzy konferencji przyznali mu dietę w wysokości siedmiuset dolarów dziennie. Miał przy sobie prawie tysiąc dolarów australijskich. Otworzył portfel.
– Czterysta... pięćset dolarów? Tylko za to, żeby coś zobaczyć i zrobić kilka zdjęć. Dla dzieci.
– Ach ci Jankesi! Wszystkiego nie kupicie. – Matt z odrazą pokręcił głową, ale Jacko objął go ramieniem, odciągnął na bok i wdali się w zażartą dyskusję. Holendrzy wyszli z kampera, żeby zobaczyć, co się dzieje.
– Co on powiedział? – spytał Hans. – Dutch Island? Holenderska wyspa?
– Jeśli wyłoży pan dziewięć stów, będzie po trzysta na łebka, dla mnie, Matta i Ivana z promu – powiedział Jacko. – Ale musielibyście się uwijać. Kilka szybkich zdjęć i wracacie.
– Dziewięćset dolarów? To szaleństwo! – wykrzyknął Tom. W przeliczeniu na amerykańskie ile to? Pięćset?
– Tato! – jęknął Owen.
– Może lepiej wróćmy do Melbourne – zasugerowała Heather.
– Dużo stracicie – powiedział Jacko. – To bardzo wyjątkowe miejsce. Niepowtarzalne. Wszędzie zwierzęta. Sami wytwarzamy prąd. Sami produkujemy żywność. Nie płacimy podatków. Nie mamy telefonów. Nie zagląda tam policja. Matty, kiedy ostatni raz odwiedził nas jakiś gliniarz?
– Dawno temu, nie za moich czasów – odparł Matt. – Ale nie o to...
– Koale, ptaki, a nawet kilka pingwinów – przerwał mu Jacko.
– Tato, tam są pingwiny! – zawołał Owen.
– Sześćset – oznajmił Tom. To wszystko, co mogę dać.
– Jeśli nas zabierzecie, chętnie się dorzucimy – zaproponował Hans.
Matt cały czas kręcił głową, ale wilczy uśmiech jego brata tylko się poszerzył.
– No to chyba dobiliśmy targu.
[...]