63,75 zł
Anna Musiałówna – fotoreporterka prasowa i socjologiczna, autorka reportaży, kuratorka wystaw fotograficznych, publikowała m.in. w „itd”, „Przyjaciółce”, „Odrze”, „Życiu” „Polityce”. W książce Z drugiej strony szkła. Autoportret fotoreporterki opowiada o własnym życiu poprzez wspomnienia i relacje ze spotkań z bohaterami swoich fotoreportaży. Osoby te, mieszkające często na odległej prowincji, odnajdywała i docierała do nich w zaskakujący niekiedy sposób. Posługując się równie biegle fotografią, jak i słowem pisanym, wyczulona na losy i niedole drugiego człowieka, autorka potrafi z dużą precyzją ukazać obraz życia społecznego w epoce PRL-u i po przełomie 1989 roku, a przy tym ujawnić przed czytelnikami własny punkt widzenia na minione i obecne czasy oraz swoją hierarchię wartości. Zwraca też szczególną uwagę na zmiany oczekiwań, jakie w okresie ostatnich kilkudziesięciu lat zaszły wobec reportażu prasowego.
Ta książka – reportaż o własnym życiu – jest niezwykła. Od opisu dzieciństwa w rodzinnym domu w Suchedniowie, pobytu w szkole baletowej i lat spędzonych w powojennej Warszawie, początków kariery tancerki (nagle przerwanej) – po lata pracy fotoreporterki w pismach warszawskich.
Z empatią opisane relacje z najbliższymi – z ojcem i matką, z rodzeństwem, z synem. Niezliczone spotkania z ludźmi w podróżach reporterskich. Kontakt i przyjaźń z Gustawem Herlingiem-Grudzińskim, także – przed wojną – mieszkańcem Suchedniowa. Maria Dąbrowska – inna niż w oficjalnych zapisach, bo we wspomnieniach gosposi Melanii.
Wzruszająca, pełna emocji, napisana z wielkim talentem opowieść!
Kazimierz Orłoś
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 370
Anna Musiałówna
Fotoreporterka, tancerka, artystka baletu. Urodziła się 6 lutego 1948 r. w Suchedniowie, mieszka w Warszawie. Zajmuje się fotografią reporterską, obrazującą problemy życia społecznego. Jest zainteresowana przede wszystkim życiem przeciętnego, niezauważalnego w tłumie człowieka, którego los staje się metaforą społeczeństwa. Córka fotografa Mariana Musiała, który przez ponad 50 lat prowadził w Suchedniowie zakład fotograficzny. W wieku 11 lat Musiałówna wyjechała do Warszawy uczyć się w szkole baletowej. W 1967 r. ukończyła Państwową Średnią Szkołę Baletową i otrzymała dyplom zawodowego tancerza i tytuł Artysty Baletu. Została tancerką Teatru Wielkiego Opery i Baletu w Warszawie, tańczyła odpowiedzialne role Mirty w Giselle i Frygii w Spartakusie. W 1971 r. podczas próby uległa wypadkowi, który przekreślił możliwości kontynuowania kariery w tym zawodzie. Po wyjściu ze szpitala zamieszkała w pracowni starszego brata Macieja, wówczas młodego fotoreportera. Brat na pocieszenie dał jej aparat, radząc, by poszła między ludzi i popatrzyła na świat przez obiektyw. Już po pierwszej serii zdjęć fotografia wciągnęła ją bez reszty. W 1972 r. w tygodniku „itd” został opublikowany jej pierwszy materiał – „Pan doktor wizytuje” o wiejskim lekarzu z Mąchocic. Od tego czasu (do 1979 r.) pracowała w „itd” na stanowisku starszego fotoreportera, później w „Przyjaciółce”. W 1983 r. zrezygnowała z pracy etatowej, współpracowała z londyńskim „Pulsem”. Od 1996 r. stale współpracuje z tygodnikiem „Polityka”, gdzie zamieszcza fotoreportaże w rubryce „na własne oczy”. Od początku jej zdjęcia dotykały problemów społecznych i stanowiły obserwacje życia osobistego ludzi, którzy znaleźli się na marginesie. Ukazywały opuszczone dzieci, ubogich, pokrzywdzonych, chorych, tworząc w ten sposób alternatywny obraz Polski, nieodpowiadający oficjalnemu wizerunkowi komunistycznego kraju. Jeden z najgłośniejszych reportaży dotyczył aborcji – „Najgorszy środek antykoncepcyjny” („itd” 1976 r.). Za trudny temat przedstawiony w niezwykle prosty i przejmujący sposób zarówno autorka, jak i redakcja zostały ukarane. Inne znane reportaże to „Osobowy 2 klasa”, „Psychiczni z Choroszczy”, „Poniżej średniej”, „Nasza jesień ‘81”. Oprócz fotografii publikowała teksty w dziale reportażu w „itd”, „Życiu”, „Odrze”, „Polityce”, „Biuletynie Fotograficznym Świat Obrazu”. Udział w wystawach: „Dokument czasu – Fotografia Socjologiczna”, „Gdzie jesteśmy”, „Epoka Gierka”, „Z kręgu itd”, „Dokumentalistki – polskie fotografki XX wieku”, „Bohaterowie moich oczu” (indywidualna), „Ostrzej widzieć”. Kurator wystaw: „Polska lat 70.”, „Polskie drogi”, „Droga przez Polskę”, „7 dni życia z pogranicza polsko-niemieckiego”, „Kraj na dorobku”. Współzałożycielka Stowarzyszenia Dokumentalistów „Droga”. Prace fotograficzne Anny Musiałówny znajdują się w zbiorach ZPAF oraz Muzeum Historii Fotografii w Krakowie. Członek ZPAF, SDP i ZAiKS.
Na czym polega działanie cienkich jak włos naczyń krwionośnych, splotów nerwowych i międzykomórkowych zależności w naszych mózgach, że jesteśmy tym, kim jesteśmy? Jaki mechanizm w sieci tajemniczych połączeń sprawia, że te miniaturowe neurony wybierają taką, a nie inną drogę i kształtują nasz los?…
Próbuję ogarnąć pamięcią ostatnie trzydzieści lat mojej bezetatowej egzystencji w kapitalistycznej Polsce. Zastanawiam się, czy cena, jaką zapłaciłam za swoją niezależność, warta była wysiłku, wyrzeczeń, niepewności.
Po dobrych dla fotoreportażu latach odeszłam z redakcji w stanie wojennym. Nigdy potem nie miałam stałej pracy. Gdy umierał socjalizm, urodziłam dziecko. Z dala od miasta uprawiałam grządki, sadziłam dalie. Przetrwałam na uboczu wydarzeń, tęskniąc za dotykiem rzeczywistości. Pewnego dnia gość, który odwiedził mnie w wiejskim domu, zostawił wymiętą gazetę. Zanim włożyłam ją do pieca na rozpałkę, otworzyłam akurat na stronie z dużym zdjęciem Margaret Bourke-White i artykułem o fotografujących kobietach. Serce mi załomotało; wśród znajomych fotoreporterek zobaczyłam swoje nazwisko. Autorka tekstu, wspominając mój słynny fotoreportaż z 1976 roku o aborcji, nazwała mnie szczęściarą mającą za sobą reportaż życia. Mój los zawodowy podsumowała informacją, że kilka lat temu wycofałam się z zawodu. Czytałam ten tekst ze łzami w oczach, jakbym między zdaniami odnalazła zapomnianą część siebie, od dawna milczące emocje.
Obierając w południe ziemniaki, usłyszałam z radia głos opowiadający historię domu Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, pozostającego od wojny na emigracji. Zamarłam z wrażenia – miejscem, w którym pisarz spędził młodość, był mój rodzinny Suchedniów.
Te dwa przypadkowe zdarzenia zwróciły mi tożsamość.
Najpierw napisałam do Neapolu:
Szanowny Panie,
urodziłam się w Suchedniowie po wojnie w dużym domu w pobliżu kościoła i poczty. Ojciec był fotografem. Większość czasu spędzał w ciemni, słuchając radia i marząc o dalekich podróżach. Dla mamy całym światem byliśmy my, dzieci. Nasz dom, otoczony od podwórka stuletnimi lipami, był otwarty z dwóch stron dla wszystkich, zawsze pełen ludzi i cudzych opowieści. Do nóg łasiły się przybłąkane psy i koty, nawet wróble przyfruwały do ręki.
Dzieciństwo miałam krótkie, w jedenastym roku życia na prośbę nauczycielki rodzice wysłali mnie do szkoły baletowej w Warszawie. Przyjeżdżałam na święta i wakacje, ale już nigdy nie wróciłam do domu na stałe. Suchedniowski adres pozostał na zawsze jedynie w metryce urodzenia. Mimo to przez wszystkie lata, szczególnie w trudnych chwilach, moje myśli bezwiednie wracały do miejsca, w którym stawiałam pierwsze kroki, z którego tak wcześnie wyruszyłam w świat.
Z Pana twórczością zetknęłam się w latach siedemdziesiątych dzięki „Kulturze” i wydawnictwom krążącym w drugim obiegu. Bogatym źródłem zakazanej literatury był aparat władzy. Czasem wydostawała się stamtąd jakaś cenna pozycja przekazywana później z rąk do rąk. Właśnie taką drogą przywędrował do mnie Inny świat. Był to elegancki egzemplarz wydany przez Instytut Literacki – z podpisem „Zenon Kliszko”. Tę ważną książkę (z czasem własny egzemplarz, w innym wydaniu) zawsze miałam pod ręką.
W 1981 roku po śmierci bliskiej mi osoby, w drodze na Spitsbergen lecąc nad Morzem Białym, widziałam srebrzący się w słońcu Archangielsk – gdzieś tam niedaleko leżało Jercewo. Z myślą o Panu – Autorze – patrzyłam z góry na ten opisany przez Pana bezmiar ziemi, a Inny świat, jeszcze wówczas zakazany, leciał ze mną na północ ukryty głęboko w bagażu.
Od tamtej pory uważnie śledziłam Pana słowa, aby nie przegapić czegoś ważnego. A jednak przegapiłam. Nie rozpoznałam ścieżki ze stacji do domu tak dokładnie odtworzonej w Innym świecie. Nie znalazłam we fragmentach Dziennika pisanego nocą akurat tych zapisków, które dotyczyły berezowskich stawów. Z nielegalnie drukowanych utworów i rozmów z Panem umknęły mi suchedniowskie wątki (dziwny zbieg okoliczności).
W roku 1984 lub 1985 moja wiedza o Panu poszerzyła się o magiczne słowo Suchedniów. Wkrótce osiadłam tam na dłużej z niemowlęciem ze względu na świeże powietrze. Całą jesień i połowę zimy spędziłam w nowym domu rodziców nad zalewem przy stacji. Z okien miałam widok na dolinę Kamionki i berezowski lasek ciemniejący na wprost za wodą. W najbliższym otoczeniu nie znalazłam osoby, która mogłaby wskazać miejsce związane z Panem. Spadł już pierwszy śnieg, a ja nadal pchałam wózek z dzieckiem przez las od stacji do młyna na Berezowie i szukałam drogi do Pana domu. Latem tego roku, będąc na Warmii, z dala od rodzinnych stron, usłyszałam z radia głos opowiadający historię Pana domu. Ścieżka była ta sama, rzeka ta sama i grobla, na którą trzydzieści pięć lat temu pierwszy raz prowadził mnie ojciec. W jednej chwili przebyte dotąd ścieżki, osobiste dramaty, najważniejsze miejsca i wątki splotły się w idealną całość, jakbym odnalazła własne miejsce na ziemi. W dużym stopniu zawdzięczam to Panu.
Jak widać, warto było urodzić się kiedyś w domu fotografa w Suchedniowie, choćby dla tego jednego letniego dnia i takiego wzruszenia.
Serdecznie Pana pozdrawiam i całuję.
Wkrótce się rozwiodłam.
Wróciłam do życia, między ludzi, nie mając pracy, pieniędzy, książek i podstawowych sprzętów. Ale miałam syna i puste mieszkanie kwaterunkowe. U siostry spotkałam wówczas obcą osobę, która w zaistniałej sytuacji poradziła mi otworzyć konto w banku. Wybuchłyśmy śmiechem.
Po powrocie do domu pożyczyłam sto złotych, poszłam do banku i otworzyłam konto. Później wzięłam prysznic, umalowałam oczy i po kilku latach bezczynności, poświęconych na odchowanie dziecka, udałam się w odwiedziny do znajomej redakcji. Dawni koledzy ucieszyli się, że wróciłam. Tak zaczęła się moja współpraca z tygodnikiem ilustrowanym „Polityka”, wówczas jednym z niewielu czasopism, w których znalazło się miejsce dla fotoreportażu. W prasie tematy społeczne były już wypierane przez kolorowe obrazki celebrytów o twarzach bez zmarszczek.
Gdy otwierałam kopertę ze stemplem Neapolu, z wrażenia ręce mi drżały:
Kochana Pani Hanno,
z całego (chorego) serca dziękuję za śliczny list. Był dla mnie powiewem suchedniowskiego powietrza i suchedniowskiego wiatru. Czy pamięta Pani z dziennika Gombrowicza opis sandomierskich powiewów i zapachów podczas jego spaceru w berlińskim ogrodzie? Pani list był czymś podobnym. Byłem w maju w Suchedniowie, ale tylko na Sokolicy, nie miałem odwagi posunąć się dalej (do Berezowa) z moim sercem. A teraz Pani rekompensuje mi tę nie-wizytę w rodzinnym miejscu.
Jestem wzruszony i wdzięczny.
Brak stałych dochodów, odpowiedzialność za kilkuletnie dziecko i comiesięczny czynsz mobilizowały mnie do działania. Gdy Jaś był w szkole, biegałam na zdjęcia i tak organizowałam reporterskie wyprawy, by zrobić, co trzeba, wszędzie zdążyć i pójść z synem na spacer. Jeśli trafiałam na coś wyjątkowego, czego nie dało się opowiedzieć obrazem, pisałam tekst i niosłam tam, gdzie chcieli drukować.
Spędzając wakacje w Suchedniowie, pewnego dnia wybraliśmy się z synem do Jędrzejowa do muzeum zegarów. Chciałam przy okazji sprawdzić, czy da się zrobić reportaż o rodzinie Przypkowskich. Niespodziewanie zastałam tam Zofię Hassę z Przypkowskich Makomaską, osiemdziesięcioośmioletnią ciotkę obecnego dyrektora. Raz w roku przyjeżdżała do ukochanego bratanka Piotra Macieja. Przechadzała się wtedy po rodzinnym domu – muzeum.
Z dziennikarzami nie chciała rozmawiać. A jednak mnie się udało dzięki artystycznej przeszłości: wystarczyło kilka zdań, by zbliżyły nas teatr i muzyka. Pani Zofia, była pianistka po wiedeńskiej akademii, znała śpiewaków operowych, których ja poznałam na scenie Teatru Wielkiego, często występowaliśmy w tych samych spektaklach. Balet miał swój udział w Strasznym dworze, Onieginie, Halce, Aidzie, Harnasiach. Bernard Ładysz, Wiesław Ochman, Bożena Brun-Barańska czy Andrzej Hiolski, wspaniali artyści, podczas prób i spektakli odnosili się do nas z sympatią, jak do młodszych kolegów. Kibicowali nam za kulisami, trzymając kciuki za młodych debiutantów w spektaklach baletowych.
Ten szczęśliwy zbieg okoliczności otworzył mi drzwi do niezwykłego domu.
– W roku 1911, gdy umarł dziadek, miałam na sobie niebieską sukienkę – mówi pani Zofia, naoczny świadek jędrzejowskiej historii. Z tego wczesnego okresu zapamiętała jeszcze jeden obrazek… Prowadzi nas do okna, skąd widziała sotnie kozackie. Jeźdźcy pochyleni na koniach, z długimi pikami nadjeżdżali z prawej, od strony Kielc. Pędzili kłusem przez plac targowy, przecinając go po skosie w kierunku drogi na Kraków. Jeśli spojrzymy na dzisiejszy rynek, to Kozacy wpadali zza baru z zapiekankami i znikali gdzieś za tanią odzieżą zachodnią. Skąd mała dziewczynka wiedziała, że tymi pikami przebijają Żydów? Pani Zofia rozkłada ręce.
Jej ojciec Feliks Przypkowski, słynny jędrzejowski lekarz i astronom, wstawał wcześnie i szedł do swoich pacjentów. W wolnych chwilach przebywał wśród zegarów albo wspinał się po schodach do gwiazd. Wysoko, w prywatnym obserwatorium astronomicznym miał wspaniały, własnoręcznie złożony teleskop. Lubił się nim chwalić. Odwiedzali go naukowcy, pasjonaci astronomii, ciekawi nauki Żydzi. Zaglądali w niebo – a tam Wszechświat!
W sypialni rodziców pani Zofii nic się nie zmieniło. Dwa złączone łóżka, nad nimi krzyż. Pod łóżkiem nocnik i pantofle mamy, a w kąciku jej emaliowany bidet na żelaznych nóżkach. Pod lustrem na toaletce puste flakoniki i pudełka po kosmetykach, które mała Zosia lubiła przestawiać. W szafie leży czarny kapelusz ojca. Jest też laska z umieszczonym u nasady pojemnikiem na pomadę do wąsów.
Mama dbała w domu o wszystko: prowadziła księgi, zapisywała wydatki, kierowała służbą i wykształceniem dzieci. Nie życzyła sobie, by mówiły po rosyjsku. W domu opowiadano, że swój złoty dyplom carskiego gimnazjum podarła w 1900 roku na ulicy w Kielcach i wrzuciła po kawałku do przepływającej przez miasto Silnicy. Uczyła dzieci sama, jedynie do nauki języka obcego sprowadziła bonę z Wiednia. Nie bała się ani „Ruskich”, ani Niemców. Bez pamięci zakochana w mężu, pilnowała jego finansów. On sam nigdy nie wiedział, ile ma w kieszeni pieniędzy, nie zauważał, gdy je gubił.
Pani Zofia przechodzi z nami do jadalni. Zegar wiszący na ścianie między dwoma oknami, ślubny prezent rodziców, w niewiadomej chwili zatrzymał się o ósmej piętnaście. Kiedyś odmierzał dni, pory roku, lata. Zabrakło pana Daszyńskiego. Wielki miłośnik zegarów przychodził codziennie wieczorem i wszystkie nakręcał, dotykał ich, wsłuchiwał się w tykające serca. Nigdy żaden nie kulał.
– Trzeba wspiąć się na stołek – radzi pani Zofia – otworzyć przeszklone drzwiczki i pokręcić umieszczoną z boku korbką.
Udało się. Znów chodzi! Teraz dopiero słychać w domu ciszę.
Przy stole pusto. Pani Zofia zajmuje swoje dawne miejsce i pokazuje: tu siedział ojciec, tam mama, ona tutaj gdzie teraz. Naprzeciw niej starszy brat Tadeusz. Byli przy deserze, gdy do jadalni wszedł Józef Piłsudski. Wszystkie oczy wyrażały jedno: wszedł wielki człowiek. Mama podniosła się, by odstąpić mu swoje miejsce. Zosia miała wtedy sześć lat i przechodziła okres zasadniczej przemiany – nie chciała być dziewczynką. Obcięła włosy na krótko, założyła spodenki i była Zbyszkiem. Mama przedstawiła ją gościowi zgodnie z prawdą:
– To jest moja córka Zosia, która jest teraz Zbyszkiem. Chce zostać żołnierzem.
Piłsudski zmierzył ją wzrokiem i z powagą odrzekł:
– Cóż, Zbyszku, jesteś ładnym chłopcem, lecz zbyt małym, by walczyć. Ale kiedy podrośniesz, będziesz dobrym żołnierzem.
Następnego dnia z polecenia Komendanta ordynans wręczył jej małą szabelkę. Obiecała sobie, że zachowa ją na pamiątkę do końca życia… Nie dotrzymała obietnicy. Wyrosła z szabli. Cieszył się nią później chłopiec z sąsiedztwa.
Po legionach została w domu ułańska czapka podarowana mamie przez Władysława Belinę-Prażmowskiego, siedem zasuszonych bukiecików fiołków od oficerów z jego świty oraz listy z podziękowaniami za gościnę przysłane przez nich z frontu. Stąd, z salonu, widać za biblioteką fragment gabinetu z szafą, w której pozostał jeszcze jeden ślad: okrągły otwór w drzwiach po kuli wystrzelonej przypadkowo podczas czyszczenia pistoletu Wodza.
1. Sypialnia rodziców pani Zofii Przypkowskiej w Muzeum Zegarów w Jędrzejowie
W gabinecie ojca zegary wskazują godzinę dziesiątą czterdzieści, a kartka w kalendarzu datę 24 września 1951 roku. To mama, Zofia z Horstów Przypkowska, w dniu śmierci męża zatrzymała czas. Wszędzie znajome sprzęty, drobiazgi. Na biurku kałamarz i pióra, którymi ojciec wypisywał recepty. Siedząc przy biurku, miał wokół siebie to, co kochał najbardziej – twarze bliskich, pejzaże stron rodzinnych, zegary i książki. Pod szkło blatu wsunął wydrukowane na kartce zdanie: „W księgach widzisz umarłych – żywymi”. Obok widać małą, własnoręcznie zapisaną karteczkę: „Książka moim żywiołem, książka moją strawą. Mam ją w łóżku, pod łóżkiem, na stole, pod ławą”.
Właśnie w tym gabinecie ojciec przyjmował chorych. Przychodzili głównie polscy Żydzi, histerycznie reagujący na wszelkie dolegliwości. Bywało, że ten sam Moniek zgłaszał się do ojca trzy razy dziennie z pytaniami: a może takie lekarstwo, panie doktorze? może inne? a czy na pewno pomoże? Żydzi dbali o zdrowie. Kochali ojca za wiedzę, której sami nie mieli, a przede wszystkim za to, że biednych leczył za darmo. Toteż bogatsi Żydzi odnosili się do doktora z szacunkiem i hojnie go wynagradzali.
– Chrześcijanin, dopóki mógł oddychać, przystawiał pijawki i czekał na najgorsze – śmieje się pani Zofia.
Wspomina, jak kiedyś na miechowskiej drodze zdarzył się rodzicom nieszczęśliwy wypadek. W samochodzie urwała się kierownica – wylądowali w rowie na dachu i nie mogli się wydostać. Nadjechała chłopska furmanka – na wozie siedzieli chłop i trzy baby. Zatrzymali się, popatrzyli, popukali się w czoło.
– A kajśta oczy mieli? – krzyknęła baba, chłop podciął konia.
Po pewnym czasie nadjechał inny wóz, tym razem pełen Żydów:
– Aj-waj, panie doktor, co to za nieszczęście się stało, że wszystkie do góry nogami?
Pomogli.
W wysokiej oszklonej szafce ojciec trzymał najciekawsze okazy – minerały, preparaty w formalinie, wszelkie dziwy przyrody. Przez długi czas pierwsze miejsce zajmował wśród nich duży słój z przezroczystym płynem, w którym pływało dwugłowe niemowlę. Ojciec odbierał ten poród. Niełatwo było zdobyć zwłoki noworodka i zakonserwować dla nauki. Na wieść o przyjściu na świat dwugłowej istoty zbiegli się okoliczni wieśniacy.
– To kara boska, sprawa nieczysta – uznali.
Postanowili strzygę zniszczyć i zakopać. Ojciec po długich perswazjach i naleganiach wykupił ciało dziecka za pięć złotych rubli. Okaz stał na półce i wzbudzał powszechne zainteresowanie. Zdarzały się czasem cielęta z pięcioma nogami, ale o dwugłowym człowieku nikt nie słyszał.
Zofia o bystrym umyśle dziesięciolatki, widząc niesłabnące zainteresowanie publiczności, wpadła na pomysł, by pobierać od zwiedzających opłatę. Ojciec z uśmiechem wybił jej to z głowy. Okaz stał w słoiku tak długo, dopóki nie wydarzyła się rzecz przedziwna – różowe dotąd ciałko niemowlęcia zbrązowiało, skurczyło się, a płyn odparował.
– Rany boskie – przestraszył się ojciec – kto wypił spirytus?
– Kręcili się tu jacyś bolszewicy – bąknęła przerażona służąca.
Ojciec, bojąc się utraty cennego dla nauki stworzenia, zakonserwował je ponownie i przekazał specjalistom medycznym w Warszawie. Pozostał tylko zarodek wieloryba, ale w niczym nie dorównywał tamtemu okazowi.
Przeglądając pamiątki w szufladzie sekretarzyka, który kiedyś należał do dziadka, Piotra Andrzeja, pani Zofia znajduje swój list. „Nabyłam taką porysowaną blachę” – pisała do ojca z Wiednia w okresie studiów, przesyłając mu zegar słoneczny z XVI wieku. Okazał się wyjątkowo cennym nabytkiem. Natomiast ten o nietypowej konstrukcji (cały jest wahadłem), stojący na środkowej półce, ojciec dostał od carskiego gubernatora.
– Na ogół w naszym domu nie przyjmowało się niczego od zaborców i okupantów – wyjaśnia pani Zofia – ale gubernator przyniósł ojcu ten zegar z podziękowaniem za wyleczenie z ciężkiej choroby.
Ze wzruszeniem wspomina swój wiedeński okres. Zakupiła dla ojca wiele wspaniałych zegarów, książek i przyrządów astronomicznych. Nie tylko zdobyła dyplom Meisterklasse słynnej akademii muzycznej, lecz także nawiązała w Wiedniu kontakty i przyjaźnie utrzymywane przez długie lata.
W 1937 roku wyjechała z rodziną do Paryża. Oglądając z bratem wystawę światową, zatrzymali się przed maleńkim pawilonem polskim. Był wciśnięty między dwa kolosy – pawilony Rosji Sowieckiej i Niemiec.
– O Boże – szepnęła do Tadeusza – gdzie my jesteśmy?
– W Paryżu – odpowiedział brat.
Już wtedy czuli, co się święci.
Wojna ich nie zaskoczyła. Najcenniejsze drobiazgi, pamiątkowe srebra i rodzinne skarby zakopali w polu. Pewnego dnia ojciec po wysłuchaniu radia poinformował rodzinę, że Niemcy będą tu we wtorek. Zofia z czteroletnią córeczką pojechała wówczas z wojskiem w kierunku Warszawy – musiała pilnować mieszkania przy ul. Widok i własnego dobytku. Najcenniejszym dla niej meblem był fortepian.
Jak na Niemców nieproszeni lokatorzy zachowali się uprzejmie. Zostawili jej do dyspozycji pokój z niezbędnym pianistce instrumentem. Prostych Niemców zdumiewała jej bogata niemczyzna, niekiedy nawet prosili o tłumaczenie trudniejszych słów. Szczęśliwym trafem dwóch z nich lubiło muzykę – jeden był niemieckim organistą, drugi Ślązakiem z Wałbrzycha. Błagali, żeby im coś zagrała, ale polska artystka nie dawała koncertów okupantom. Szanowali ją za odmowę i wyrażoną otwarcie niechęć.
– Co taki głupi Niemiec mógł mi zrobić? – mówi z uśmiechem pani Zofia. – Najwyżej mógł mnie zabić. A że mieli Bacha, Beethovena, Goethego? W gruncie rzeczy to zwyczajni bandyci, łatwo ich było wyprowadzić w pole.
Z Rosjanami już by taki numer nie przeszedł.
– Szkoda – dodaje pani Zofia w zamyśleniu. – Taki zdolny naród, taki piękny kraj. A jaki melodyjny język!
Nie posiedziała długo w Warszawie, wróciła do Jędrzejowa. Przyjechał z nią uciekinier z Pawiaka, znajomy kompozytor Roman P. Przedstawiali go w domu jako kuzyna. Mieszkał tutaj, pani Zofia wskazuje swój panieński pokoik z balkonem. Roman był skromnym, wystraszonym młodzieńcem. Niemcy dziwili się, że mało podobny do rodziny.
– Bywa i tak z bliźniakami, że brat niepodobny do brata – odpowiadali.
O tym, że utalentowany muzyk ma żydowskie pochodzenie i jest obrzezany, dowiedziała się przypadkiem. Dla bezpieczeństwa nie wtajemniczała bliskich. Roman P. przemieszkał u nich dwa lata okupacji.
W sąsiednim pokoju stoi piec, w którym mama nie pozwalała służbie palić. Był świetnym schowkiem. Żydzi znali uczciwość i odwagę Przypkowskich, dlatego zostawiali im na przechowanie kosztowności i pieniądze.
– Tutaj siedzieli żandarmi – pokazuje laską pani Zofia – a tam do drzwi pukała Dwojra po parę groszy ze swojej skarbonki. Brat podrabiał dokumenty, ojciec zanosił je do szpitala, pacjenci odbierali. Mama bezustannie organizowała pomoc dla ludzi w obozach, przygotowywała i przekazywała paczki. Ojciec przewodniczył kieleckim „Jędrusiom”. Ludzie byli mu oddani.
Zbliżał się koniec pewnej epoki. Nie mogli przewidzieć swojego losu znajomi z podwórka, mieszkańcy oficyny: rzezak, blacharz z żoną Ryfką i trojgiem dzieci, rabin z rodziną. Wśród ciżby przechadzała się jak zawsze jego najstarsza córka, piękna, ciemnowłosa Chaja. Przychodził do ojca znajomy aptekarz. Przychodził doktor Kwarta, mądry, wspaniały człowiek. On też nie wierzył w Treblinkę, w Oświęcim.
– Może to lepiej – mówił ojciec – lżej im będzie umierać.
W 1943 roku Jędrzejów opustoszał. Żydzi, którzy nie poszli do getta, siedzieli w piwnicach, w norach. Po sąsiedzku ukrywał się znajomy Śledzik. W drzwiach miał wycięte małe serduszko, przez które czasem patrzył na zewnątrz. Jakiś bandyta przestrzelił Śledzikowi szyję. Ojciec długo go leczył i uratował mu życie.
Z czasem na podwórku ziemia pokryła się trawą. Wyrosły drzewa.
Pani Zofia porównuje siebie na portrecie malowanym w 1945 roku przez Monikę Żeromską z odbiciem w lustrze.
– Trudno powiedzieć, czy się zmieniłam. Przecież to tylko czas – wyjaśnia.
Dobrze pamięta, jak razem z Moniką i jej matką witały w piwnicy tego domu Armię Radziecką. Była z nimi jamniczka Penny, suczka księżnej Aldony z Chłapowskich Radziwiłłowej. Peniusia drżała ze strachu, podobnie jak Monika – obie się bały, żeby im „Ruscy” nie zrobili krzywdy. Monika, jak zawsze od rana pięknie wystrojona i umalowana, przeżywała prawdziwą mękę.
– Mówiłam jej, żeby chociaż zmyła makijaż – wspomina pani Zofia.
Mama akurat gotowała bigos. Brat nie mógł usiedzieć w miejscu. Podobny z usposobienia do mamy, bezustannie czynny i ciekawy życia, pobiegł na drugie piętro, żeby zobaczyć z góry, co się dzieje. Po powrocie ze zwiadu donosił, że choć przez ich dom przechodziły różne nacje, czegoś podobnego dotąd nie widział. Zgraja brudnych, obszarpanych i podpitych kałmuków zaatakowała miasto.
– Była to niewyobrażalna dzicz, do tego zupełnie zdezorientowana w terenie – opowiada pani Zofia. – Pruli ogniem na wszystkie strony, podpalali budynki. Zanim pojęli, gdzie są, zniszczyli wszystko, czego Niemcom nie udało się zniszczyć. Myśleli, że są już w Niemczech! „Jak z nimi rozmawiać?” – spytała mama. „Daj im najpierw wódki” – doradził ojciec. Udało się znaleźć pół butelki. Zarośnięty Mongoł ze szmatami na nogach zamiast butów podejrzliwie zerknął na wódkę. Bał się trucizny, dlatego najpierw kazał spróbować mamie. Nie miała wyjścia. Jakoś się dogadali.
Przestała istnieć niepodległa Polska, złoty wiek się skończył. Zofia zdjęła kapelusz i więcej go nie założyła. Nie mogła przecież chodzić w kapeluszu w Polsce Ludowej, nie pasował do czasów. Proletariuszki owijały głowy chustkami.
Klasa robotnicza rozgrabiła jej warszawskie mieszkanie. Został tylko nieporęczny fortepian i jeden niezerwany żyrandol. Zabrała fortepian.
Pani Zofia czeka wsparta na lasce, aż wejdziemy do pokoju, w którym czterdzieści sześć lat temu umierał jej ojciec. Osłabiony wiekiem i chorobą odchodził z tego świata bez żalu.
– Nie płaczcie po mnie, szkoda łez, nie jestem już do niczego potrzebny – przypomniał najbliższym. – Na kości przodków, błagam, odłóżcie moją łyżkę.
Mama umyła srebrną łyżkę i odłożyła do szuflady w kredensie. Zofia, która trzymała ojca za rękę w momencie śmierci, nie uroniła ani jednej łzy. Mama wyszła do gabinetu i zatrzymała zegary.
Przeżył wojnę Niemiec ze Śląska. Przysłał im paczkę z kryształami. W krótkim liście donosił, że żona i córki mają szkorbut. „Chciałbym się zachowywać teraz tak, jak pani zachowała się podczas naszej okupacji” – pisał.
Uniknął gazu doktor Kwarta, wydostał się z Oświęcimia.
Uratował się Śledzik, były pacjent ojca z przestrzeloną szyją. W gorzkich czasach przysyłał z Jafy paczki ze słodkimi pomarańczami.
Udało się także córce rabina, pięknej Chai. Brat Zofii spotkał ją przypadkiem na ulicy w Paryżu.
Przypkowscy zostali w Jędrzejowie.
Zofia z trudem zdobyła dwupokojowe mieszkanie w robotniczej dzielnicy Warszawy. Zmieścił się fortepian, bez niego nie mogłaby żyć. Władza ludowa nie uznała jej dyplomu wiedeńskiej akademii. Przez ponad czterdzieści lat pracy w szkole muzycznej komuniści karali ją za studia zagraniczne, nie przyznając dodatku za wykształcenie.
– Ja oczywiście nie rozpaczam, mam na czym siedzieć – mówi pani Zofia, odpoczywająca w fotelu, którego używał Chopin podczas koncertów u Radziwiłła. – Ale czy można zbudować solidny dom bez fundamentów? To samo dzieje się z człowiekiem, z narodem. Historia udowodniła, że wrogiem narodu jest wróg jego kultury, tradycji, a nie ten, kto może nam strzelić w głowę.
Jaś był zachwycony spotkaniem. Podobały mu się barwne opowieści cioci, mógł dotykać przedmiotów z napisem „Nie dotykać”, wypróbował kanapę, na której sypiał marszałek Piłsudski, obejrzał dzbanek Lenina, przez chwilę też siedział w fotelu Chopina. Przy okazji mój syn poznawał historię, jakiej nie mógłby poznać na lekcjach w szkole.
Ja natomiast czułam się, jakbym tańczyła walca. Słuchałam w skupieniu, z radością, każde słowo notowałam w głowie, w ręce miałam aparat, w kieszeni zapasowe negatywy. Podzielność uwagi i koncentracja, wytrenowane za młodu w szkole baletowej, bardzo mi się w tej sytuacji przydały. Nic mi nie umknęło. Umówiłam się z panią Zofią, że ją odwiedzę w warszawskim mieszkaniu na Woli.
Napisałam tekst, który został z uznaniem przyjęty w redakcji. Proponowany przeze mnie tytuł Kwestia czasu zmieniono na Czas ucieka.
– No cóż, jakie czasy, taki tytuł – skomentowała pani Zofia.
Zaprzyjaźniłyśmy się; odwiedzałam ją w ciasnym pokoju z fortepianem.
Raz na jakiś czas obchodziłam własne święto adresowane do Neapolu:
Drogi Panie Gustawie,
Pana słowa, pierwszy raz przeznaczone tylko dla mnie, sprawiły, że moja codzienność już nie jest taka powszednia. Natychmiast udałam się w rodzinne strony, by przyjrzeć się bliskiemu Panu miejscu bardziej świadomie i dowiedzieć się więcej ponad to, co wiem i pamiętam. Moja wiedza ogranicza się do strzępków wspomnień z dzieciństwa, epizodów z życia rodziców i starych fotografii taty.
Znam z Pana Dziennika wspomnienie ostatnich wakacji w domu we wrześniu 1939 roku. W sadzie, gdy słuchał Pan szumu rzeczki przy upuście, „dopadł” Pana daleki huk bomb od strony Skarżyska, rodzinnego miasteczka mojej mamy. Relacjonowała mi prawdopodobnie ten sam moment ze swojej perspektywy – siedemnastolatki stojącej na balkonie. Widziała te pierwsze samoloty, z których wysypały się bomby, gdzieś na wysokości dworca kolejowego.
– Spadały z nieba jak paciorki rozerwanego różańca – opowiadała ze łzami.
Tata był kawalerzystą, ze swym pułkiem walczył w okolicach Warszawy. Po klęsce wrześniowej na rozkaz dowódcy podobnie jak inni żołnierze zakopał swój mundur w polu pod Grójcem, konia oddał przypadkowemu gospodarzowi i na przełaj wrócił pieszo w Kieleckie. Zabrał ze sobą ostrogi. Mam je do dziś.
Rodzice poznali się wiosną 1942 roku, zimą wzięli ślub w Skarżysku. Do Suchedniowa przenieśli się w 1947 roku. W wynajętym mieszkaniu przy szosie kieleckiej ojciec otworzył zakład fotograficzny „Tęcza”, jedyny w okolicy. Starszy brat obchodził wtedy pierwsze urodziny.
Przyszłam na świat przy ul. Kościelnej w wynajętym domu – głośnym, przestronnym, otwartym dla ludzi. Trudno go było ominąć w drodze na pocztę, do szkoły, do kościoła. Od frontu w zakładzie taty mieszkańcy utrwalali na wieczną pamiątkę ważne uroczystości – chrzty, pierwsze komunie, śluby. Zamawiali zdjęcia portretowe, wizytowe, główki do legitymacji i dowodów osobistych.
Od podwórka teren należał do mamy. Ona władała gospodarstwem, dziećmi, niezliczoną gromadą znajomych, sąsiadów, stałych bywalców i obcych trafiających do otwartych drzwi przypadkiem. Bywali ludzie prości i wykształceni, chronili się biedni, zmarznięci, potrzebujący pomocy. Mama wszystkich zmuszała do jedzenia, narzucała swą wolę, udzielała życiowych rad albo straszyła. Jej głos dyrygował nami od przebudzenia do zaśnięcia przy wtórze piejących w sąsiedztwie kogutów, zagłuszany niekiedy gwizdem lokomotywy z oddali lub biciem dzwonów z pobliskiego kościoła. Dźwięk dzwonów w nietypowej porze odrywał mamę od zajęć.
– O Boże – szeptała z przejęciem – znowu kogoś niosą.
Jak na złość każda trumna przechodziła naszą ulicą dwa razy: w drodze do kościoła i na cmentarz. Dostawało się Bogu za to, że zsyła na ziemię tyle strasznych nieszczęść i patrzy na nie w milczeniu. Dostawało się i nam przy okazji za brak posłuszeństwa.
– Docenicie matkę po śmierci, jak matki zabraknie – mówiła.
Jej słowa toczyły mi duszę, poruszały wyobraźnię, lecz świadomość nie nadążała za mamą – zanim ta dokończyła zdanie, już była gdzie indziej. Zachwycona zapachem ziemi po majowym deszczu ciągnęła nas przed sień:
– Spójrzcie dzieci, czy może być coś ponad życie?
Biegaliśmy za nią posłusznie, przemierzając raz niebo, raz piekło, zawsze zdrowo odżywieni, zadbani, pachnący po kąpieli rumiankiem i macierzanką.
Tata mniej się nami przejmował, część opieki nad dziećmi zlecał Bogu. W dzień powszedni zajmował się ludźmi, zdjęciami, wiele czasu spędzał w ciemni. Lubił swoją pracę, choć z trudem zarabiał na podatki. W niedzielę zakładał białą koszulę i czuł się odświętnie. Z sumy wracał odnowiony duchowo i sięgał po skrzypce. Grał pięknie i czysto każdą zasłyszaną melodię. Biegle odczytywał nuty, choć gry na skrzypcach uczył się tylko przez rok przed wojną. Miał słuch absolutny i talent muzyczny, szkoda, że niewykorzystany. Wieczorem szukał spokojnego kąta, żeby poczytać „Tygodnik Powszechny”. Przed snem otwierał Biblię. Zawsze przestrzegający dziesięciu przykazań, szanujący słowa, wydawał się kimś z innego świata. Od dzieci wymagał szacunku dla dorosłych, wieczornego pacierza i posłuszeństwa. Interweniował w ostateczności. Był przekonany, że mamy szczęśliwe dzieciństwo.
Kochany Panie Gustawie, przesyłam Panu trochę suchedniowskiego wiatru i letnich widoków rodzinnych stron.
Serdecznie całuję i pozdrawiam.
W czasie każdego pobytu w rodzinnych stronach uważnie rozglądałam się za śladami i ludźmi mogącymi pamiętać rodzinę Grudzińskich. Pisarza ciekawiło wszystko, co miało związek z Suchedniowem, jego domem, ciemnymi stawami przy młynie – miejscem młodości opuszczonym w 1939 roku.
2. Młyn Grudzińskich na Berezowie, lata 60.
Choć moi rodzice byli rówieśnikami pisarza, osiedli w Suchedniowie po wojnie, nie mieli więc wiedzy o dawnych właścicielach majątku na Berezowie. Dom rodzinny odwiedzałam teraz częściej niż kiedyś nie tylko ze względu na więź syna z dziadkami. Tym razem powracałam w roli łącznika między Suchedniowem a Neapolem.
Kochany Panie Gustawie,
za mojej pamięci Suchedniów, choć rozległy terytorialnie, nie miał cech miasta – nie było rynku ani wysokich budynków. Wieża kościoła, dwa kominy zakładów kamionkowych Marywil i jeden piekarni – jedynie to wystawało ponad dachy drewnianych domów i okazałych dworków. Kilkanaście ulic miało swoje tabliczki, to było centrum. Najczęściej używano starych nazw okolic: Kruk, Błoto, Sokolica, Stokowiec, Berezów, Kleszczyny i tak często wspominany przez Pana Ostrówek. Za Pana stawami bliżej torów był Jędrów, a na górce przy szosie kieleckiej Ostojów. Powojenny Suchedniów wyglądał podobnie jak za Pana pamięci jeszcze w latach sześćdziesiątych, bardziej zmienili się ludzie. Myślę więc, że miejsce opuszczone przez Pana jeszcze długo pozostało ciepłe, a krajobraz nietknięty. Czy to może Pana jakoś pocieszyć? Wzmocnić nici łączące Pana z domem na Kielecczyźnie?
Wzdłuż Handlowej z biegiem Kamionki ciągnęły się połączone ze sobą pożydowskie domki opuszczone przez dawnych właścicieli. Na pewno znał Pan tę ulicę pełną życia i ludzi. Żydzi mieli tu zakłady szewskie, krawieckie, masarnie i piekarnie. Takiej Handlowej ja już nie widziałam i nie umiałam sobie wyobrazić. Przedwojennym śladem była ta charakterystyczna zabudowa z małymi okienkami, z drzwiami wychodzącymi wprost na ulicę i jeden żywy dowód – samotny Żyd w długim czarnym chałacie siedzący w progu na krześle. Siedział nieruchomo jak posąg na tle ciemnej sieni, bielały mu tylko włosy wystające spod mycki, długie pejsy i wielkie dłonie złożone na kolanach.
– To ostatni suchedniowski Żyd – powiedział ojciec uroczyście, wskazując starego człowieka. – Podobno od wojny nie odezwał się słowem.
Nie miał tu nikogo bliskiego. Nie pamiętam momentu, w którym zniknął. Zauważyłam tylko, że go już nie ma. Mówiono, że po przeżyciach wojennych dostał pomieszania zmysłów. Ojciec twierdził, że rodzina zabrała go do Ameryki. Być może umarł ze starości, na co nikt nie zwrócił uwagi. Ludzie mieli wtedy na głowie ważniejsze sprawy, angażowali się w przeróżne akcje i czyny społeczne. Mój ojciec pracował przy budowie drogi bodzentyńskiej i mostu obok Pana domu. Nosił pumpki, wełnianą kamizelkę i samodziałową czapkę z daszkiem (wiem to ze zdjęcia). Jeździł wojskowym gazikiem.
Gdy idzie się Bodzentyńską w stronę Berezowa, po prawej stronie stała murowana budowla z kominem, skąd buchał gorący dym i zapach chleba. Nie wiem, czy pamięta Pan to miejsce. Za moich czasów mieściły się tu spółdzielnia spożywców (powojenna nowość), suchedniowska piekarnia i masarnia. Od ulicy wchodziło się po schodkach do mięsnego. Witrynę zdobiła ogromna bryła smalcu w kształcie ludzkiego popiersia. Jakiś anonimowy artysta wyczarowywał ze smalcu jak żywe głowy, twarze, a nawet krawaty postaci znanych z portretów. Był to mój pierwszy kontakt ze sztuką. Próbowałam naśladować artystę, rzeźbiąc w śniegu coś na podobieństwo, ale z mizernym efektem.
Na wysokości piekarni co roku na 1 Maja budowano drewnianą konstrukcję dla przedstawicieli władzy ludowej. Podczas pochodów mieszkańcy defilowali przed tą trybuną honorową, wznosząc radosne okrzyki. Dwa kroki dalej była apteka, ta sama, którą Pan pamięta, prowadzona przez tę samą rodzinę. Do dziś właścicielami są potomkowie starego aptekarza, jedynie budynek został gruntownie odnowiony.
Bliżej Pana, wśród starych dębów stał okazały dom, w którym mieszkał dr Witold Poziomski, wspaniała, barwna postać. W każdej książce o Suchedniowie można znaleźć jego nazwisko. W latach trzydziestych był jedynym lekarzem, być może miał Pan z nim kontakt w młodości. W latach pięćdziesiątych, gdy któreś z nas dopadała w nocy gorączka, przyjeżdżał motorem nawet zimą, w palcie założonym na pidżamę. Był już bardzo stary. Zmarł w 1966 roku.
3. Dom rodzinny przy ulicy Kościelnej 2 w Suchedniowie, lata 60.
Kochany Panie Gustawie, stare zdjęcia, o które Pan prosił, znalazłam w archiwum taty i przekazałam przez znajomych jadących do Neapolu – myślę, że już je Pan dostał. Tak wyglądały po wojnie poczta, ulica Handlowa, Bodzentyńska i moja Kościelna. W pobliżu poczty widać potężne drzewa, znajome mi z dzieciństwa. One także długo Pana pamiętały, ścięto je w latach siedemdziesiątych, podobno w trosce o bezpieczeństwo kierowców. Nieco dłużej stała kamienna figura Matki Boskiej. Musiał Pan przechodzić obok niej w drodze na pocztę. Z czasem i Matka Boska zaczęła przeszkadzać kierowcom, droga za figurą skręcała pod kątem prostym w prawo i przechodziła w ulicę Bugaj. Aby poprawić widoczność na niebezpiecznym zakręcie, parafianie własnymi rękami przenieśli figurę na drugą stronę drogi w miejsce ściętych drzew. Jeśli cokolwiek mogło się wtedy dziać na suchedniowskiej ulicy, to właśnie na tym zakręcie. Wypadki stanowiły rzadkość, w pierwszych powojennych latach najczęściej używanym pojazdem jednośladowym był rower (dużo później motocykl), a dwuśladowym furmanka. Pamiętam organistę, który wyjeżdżając na rowerze z Kościelnej, włączał ręczny kierunkowskaz: unosił w bok lewą rękę i szerokim łukiem skręcał w prawo. Wydarzeniem było pojawienie się pierwszego prywatnego samochodu osobowego, miał go pan Ciura. Mówiło się, że kupił sobie taksówkę, szarą warszawę. Korzystałam z niej kilka razy w młodości, gdy wiadomo było, że nie zdążę na stację piechotą – pan Ciura na wezwanie telefoniczne wiózł mnie do Skarżyska, wyprzedzając pociąg. Nie wiem, ilu mieszkańców miało telefony, kierowca warszawy miał nr 5, a my 44. Najboleśniejszym przeżyciem dla mnie jako kilkunastoletniej dziewczynki były powroty do internatu. Do dziś pamiętam przejmujące zimno, wewnętrzny dygot i ciemność za oknem. Potem bieg na stację w odrętwieniu i rozpaczy, że ten kilometr drogi oddala mnie od domu na kolejne miesiące. Tata pchał rower z bagażem na skróty przez łąkę, dalej piaszczystą ścieżką pod górę, a stamtąd prosto do stacji. Ten ostatni etap drogi zawsze rozrywał mi serce. Nad łąkami bielała mgła, ciemny zarys drzew wyznaczał kręte koryto Kamionki, jeszcze nie świtało. Od Berezowa słychać już było nadjeżdżający pociąg. Tata stał na peronie do końca, aż traciłam go z oczu. Suchedniów zostawał beze mnie. Na butach miałam trochę naszego piasku, tylko on był czymś rzeczywistym, co zabierałam z domu. Chciałam ten ślad zatrzymać jak najdłużej.
Mam nadzieję, że uśmiechnie się Pan do tych wspomnień i rozpozna kilka znajomych miejsc, które nas zbliżyły mimo odległości. Całuję Pana mocno i ciepło i trzymam kciuki za Pana serce.
Gdy pewnego dnia zastałam w skrzynce kopertę ze stemplem Neapolu, serce mi zabiło mocniej.
Zaglądając do Suchedniowa zimą, torowaliśmy ścieżki w zaspach wokół stawów i młyna, by sprawdzić, co dzieje się na dawnym podwórku pisarza.
Tata, bardziej zgarbiony niż za młodu, jeszcze prowadził zakład fotograficzny i siedział w ciemni, choć nowy dom stał w innym miejscu, na skarpie z pięknym widokiem na zalew i leżący za wodą Berezów. Chodziliśmy z synem przez las dawną drogą pana Gustawa, którą w latach szkolnych codziennie szedł na stację, skąd jechał pociągiem do szkoły w Kielcach, a później wracał do domu. Autor Innego świata dokładnie przedstawia tę drogę w opisie swojego snu podczas głodówki w trupiarni.
W letniej porze biegaliśmy na Berezów do młyna, aby zobaczyć, jak wygląda w kwitnącej scenerii nadrzecznych zielsk i traw, posłuchać szumu rzeczki przy upuście. Kontakt z pisarzem, choćby w myślach, wzbogacał mi życie, zaspokajał tęsknoty duchowe.
W piękne lipcowe południe leżałam na grobli i obserwowałam syna. Widok Jasia pochłoniętego budową tamy przypomniał mi głęboko ukryte zdarzenie z mojego dzieciństwa, zbyt bolesne, by dzielić się nim z kimkolwiek. Co roku o podobnej porze przyjeżdżała do naszego domu z odległego miasteczka babcia ze strony mamy. Zapamiętałam ją jako tęgą kobietę w obcisłej kretonowej sukience, z gładko zaczesanymi włosami i rumianą jak jabłuszko twarzą. Każda jej wizyta przynosiła jakieś nieprzewidziane atrakcje i dodatkowe emocje, bo oprócz bojowego temperamentu babcia miała talent aktorski, silniejszy niż jej pierwotna, ukryta pod maską natura. Potrafiła naśladować i parodiować każdego człowieka, każde żywe stworzenie, dźwięki niebezpiecznych żywiołów i ciężkich maszyn, co wprowadzało trudny do opanowania chaos. Widząc, jak babcia staje pośrodku kuchni na ugiętych nogach i zamienia się w startujący samolot lub atakujący nieprzyjaciela czołg, drżeliśmy z podniecenia i uciechy. Babcia ruszała przez kuchnię, nie zważając na wzniecany podmuch, schnące na sznurku negatywy, dzwoniące w kredensie szklanki. Pod jej masywnym ciałem uginała się podłoga, otwierały się drzwiczki szafek, szyby w oknach wpadały w wibrację. Powściągliwy tata schodził babci z drogi, łagodnie uspokajał klientów czekających na zdjęcia i przepraszał za odgłosy, ale mama, obdarzona gorącą krwią po babci i czułym systemem nerwowym, nie wytrzymywała napięcia. Wtedy babcia zacinała się w sobie i z Bogiem na ustach zabierała się do obierania ziemniaków albo zagniatania ciasta. Śpiewała przy tym kościelne pieśni, odmawiała z pamięci różaniec i litanie do świętych o różnych specjalnościach – na przykład patronów zagubionych rzeczy albo dobrej śmierci – oraz do swojej opiekunki Maryi. W dzień była głośna i władcza, wypełniała sobą domową przestrzeń, wieczorami opowiadała nam straszne bajki o duchach.
Tamtego letniego dnia, o którym wszyscy później próbowali zapomnieć, tata miał pilną pracę w ciemni, więc mama, korzystając z obecności babci, po ułożeniu nas do popołudniowej drzemki wybrała się do dentysty. Gdy zamknęły się za nią drzwi, babcia przejęła nad nami opiekę: kazała nam zamknąć oczy i natychmiast zasnąć.
– Inaczej nie zawiąże wam się żółtko po obiedzie – ostrzegła groźnie.
Zwrócona twarzą do ściany, rozmyślałam o tym tajemniczym żółtku, które miało się we mnie zawiązać. Nie spodziewałam się, że babcia ukradkiem podejdzie zza pleców i zobaczy, że mam otwarte oczy… Nagle poczułam spadający na mnie ciężar jej rąk, coś we mnie głośno chrupnęło i obezwładnił mnie ból. Podobno leżałam bez ruchu, z twarzą w kolorze naszej zielonkawej ściany, a przerażona babcia, chcąc z Bożą pomocą przywrócić mnie do życia, klęczała przy łóżku ze świętym obrazkiem w ręce i zawodziła pacierze. Taką scenę zastała mama po powrocie. Jej przeraźliwy krzyk oderwał od powiększalnika tatę, który wybiegł z ciemni, zostawiając otwarte opakowanie papieru fotograficznego i zdjęcia w kuwecie z wywoływaczem… Ojciec od razu zawiózł mnie do lekarza. Prześwietlenie wykazało, że prawy obojczyk mam złamany.
W czasach mojego dzieciństwa kary cielesne były normą wychowawczą, nawet w szkole nauczyciele bili po rękach drewnianym piórnikiem, ciągnęli za uszy, poszturchiwali. W domu dostawaliśmy klapsy, czasem straszono nas pasem, ale dotąd bez fizycznych obrażeń. Karano nas z miłości, dla naszego dobra – za nieposłuszeństwo, niebezpieczne zabawy, niewłaściwe zachowanie. Mieliśmy dość własnych szalonych pomysłów, by narażać się na przeróżne kontuzje i urazy, doprowadzając naszą nadopiekuńczą mamę do rozpaczy. Babcia na pewno nie chciała zrobić mi krzywdy, po prostu użyła zbyt dużej siły, niewspółmiernej do przewinienia i moich delikatnych kości. Wyobrażam sobie, jak trudnym przeżyciem musiały być dla niej konsekwencje własnego nieposkromionego charakteru. Ale wtedy nie myślałam o uczuciach i sumieniu babci; przerażała mnie rozpacz mamy, tragiczna atmosfera wokół i perspektywa sześciu długich tygodni w bandażach.
Tata przywiózł mnie ze szpitala zagipsowaną do pasa i posadził w kuchni przy oknie jak rzeźbę. Tylko lewa ręka wystawała mi ze sztywnego pancerza.
Za szybą, na ogromnym podwórku zakwitały lipy. Babcia pierwszym pociągiem wyjechała do swojego miasteczka. Jedynym śladem po niej był leżący na podłodze święty obrazek, widocznie w zamieszaniu wypuściła go z ręki. Nieprzytomna od przeżyć mama schyliła się i odruchowo pocałowała Pana Jezusa w plecy. Nie wiedząc, co zrobić z obrazkiem, przyczepiła go do sznurka bieliźnianym spinaczem. Nie wiem, jak wyglądało starcie mamy z babcią i ich nagłe rozstanie. Przy mnie o tym nie mówiono.
Gipsowy pancerz był ciężki, mokry i utrudniał mi oddychanie. Mama omijała mnie wzrokiem, już nie miała czym płakać, zużyła wszystkie łzy.
Po kilku dniach, gdy ból nieco przycichł, a gips porządnie stwardniał, pozwalałam się oglądać i dotykać. Młodsza siostra, jak to dziewczynka, delikatnie pukała we mnie łyżką i nie mogła się nadziwić dźwiękowi. Natomiast brat krążył wokół z kluczem do roweru i mądrzył się, że jednym uderzeniem mógłby mnie rozwalić.
Człowiek w gipsie od brody do pasa był w naszej okolicy sensacją. Każdy, kto mnie ujrzał, najpierw robił przerażoną minę, a potem pukał we mnie jak do drzwi i kręcił głową z niedowierzaniem. Wszyscy mnie pocieszali, że do wesela się zagoi. W głębi duszy nikomu nie było do śmiechu.
Posługiwałam się niezdarnie lewą ręką, zanim trafiłam łyżką do ust, po drodze gubiłam jedzenie. Mama w obawie, że niedożywienie może mieć tragiczny wpływ na zrastanie się kości, karmiła mnie na siłę jak gęś, co kończyło się łzami.
– Niech się zaprawia i ćwiczy – słusznie doradzał tata. – Lepiej, żeby miała dwie prawe ręce niż obie lewe.
Na sznurku przebiegającym przez kuchnię schły negatywy, a wśród nich wciąż huśtał się święty obrazek przypięty tragicznego dnia przez mamę. Pan Jezus wisiał głową w dół i rozkładał ręce.
Z czasem nauczyłam się odważniej oddychać i poruszać. Wystawałam przy płocie, przyglądając się dzieciom grającym w klasy przy drodze. Przyłatana ciocia Frania, która przychodziła do nas codziennie, po zażartej walce z mamą i zapewnieniach, że włos mi z głowy nie spadnie, zabierała mnie na długie spacery przez łąki nad berezowskie stawy. Zapuszczałyśmy się w miejsce, gdzie, jak mama twierdziła, „woda jest ciemna, głęboka i śmiertelnie niebezpieczna dla dziecka”. Poruszanie się w takim pancerzu nie było łatwe. Ciocia kładła mnie na trawie twarzą do nieba, ściszała głos i szeptała:
– Słyszysz, jak szumi rzeka? Jak rozmawiają ze sobą ryby, żaby i ptaki?
Leżałam w białym kokonie gipsu niczym jedwabnik i przysłuchiwałam się tym wszystkim odgłosom zapatrzona w wędrujące po niebie chmury. Ciocia Frania siedziała obok, odgarniała mi z czoła włosy, nuciła piosenki z młodości albo opowiadała rozweselające historie. Miała w sobie wewnętrzną radość i umiała okazywać miłość, choć nie była prawdziwą ciocią.
5. Pociąg parowy, lata 50.
Teraz patrzyłam w to samo uniesione nade mną niebo, uśmiechając się do zatartych przez czas obrazów. Kim naprawdę była babcia, z którą nie zdążyłam się zaprzyjaźnić? Czego pragnęła, co kochała? Po wypadku długi czas jej nie widywałam, później, jako jedenastoletnia dziewczynka wyjechałam do szkoły baletowej z internatem i spotkania rodzinne stały się rzadkością. Po kilku latach w szkole dowiedziałam się z listu rodziców, że babcia zmarła na nieuleczalną chorobę. Ominęły mnie ostatnie lata jej życia, czas choroby, śmierć i żałoba w domu. Obojczyk zrósł mi się idealnie, naoczni świadkowie poumierali, więc oprócz miejsca nad stawami nie została mi po babci żadna osobista pamiątka.
Była jeszcze jedna okoliczność związana z Berezowem. Mama używała ciemnych stawów jako szantażu w krytycznych sytuacjach domowych. Gdy odmawialiśmy zjedzenia szpinaku lub stawialiśmy jakikolwiek opór, groziła, że pójdzie się tam utopić. Dziwiłam się, dlaczego wybiera miejsce dość odległe od domu, mając rzekę tuż obok, za plebanią. Dopiero z czasem pojęłam, że Kamionka jest za płytka, utopić się w niej można tylko w czasie powodzi.
Nowy rok szkolny, podobnie zresztą jak poprzedni, zaczął się dla Jasia stresem i rozczarowaniem. Od pierwszego dnia podstawowej edukacji bity przez agresywnych kolegów, nie wiedział, jak się bronić, jak sobie radzić z przemocą. Nienawidził szkoły. Każdy większy stres kończył się chorobą. Po pierwszych lekcjach wrócił ze szkoły zbuntowany i rozgoryczony. Doszło nowe niepowodzenie z powodu oceny z wypracowania z polskiego pt. Emocjonująca przygoda z wakacji. Syn opisał swoje wrażenia z wizyty w muzeum zegarów, przede wszystkim możliwość dotykania eksponatów, posiedzenia przez chwilę w fotelu Chopina. Pani pod tekstem w zeszycie wielkimi czerwonymi literami napisała: „Gdzie tu emocje?!”. Ręce mi opadły. A potem długo się śmiałam i pocieszałam załamanego ucznia.
I tak zresztą wymigał się od szkoły gorączką. Znajomy lekarz, nie mogąc się wyrwać z przychodni, doradził, bym go przywiozła. W drodze do taksówki Jaś wypatrzył na osiedlowym śmietniku wielkie tekturowe pudło, do którego musiał zajrzeć. Choremu dziecku nie mogłam odmówić. Oderwaliśmy kawałek tektury – pudło było wypełnione książkami; na wierzchu leżał Inny świat Gustawa Herlinga-Grudzińskiego… Najpierw zataszczyliśmy ciężar do domu.
W kartonie pod warstwą współczesnych pozycji były Pisma Konstantyna Tymienieckiego – Komedye z Publiusza Terencyusza tłómaczone wydane w Warszawie „w drukarni Rządowey roku 1817”, Jasnowidząca z Prevorst wydana w Warszawie w 1832 roku „w drukarni tłomacza przy ulicy Nalewki nr 2239”, kilka tomów Rozpraw nad sprzedażą dóbr z Ordynacyi Myszkowskich z 1825 roku z drukarni Józefa Węckiego i wiele innych. Na dnie leżał carski dokument na papierze czerpanym ze znakiem wodnym dotyczący dóbr kościelnych.
Syn, od najmłodszych lat pasjonat wszelkich instalacji, przez które przepływa prąd, był wówczas na etapie poszukiwania na śmietnikach elementów potrzebnych do własnych pomysłów. Towarzyszyłam mu w tych maniackich wyprawach dla bezpieczeństwa, a także jako pomoc fizyczna do dźwigania cięższych urządzeń. W domu rozkręcał i badał centralki telefoniczne, puszki rozgałęźne, radia i telewizory. Dzięki niemu, przyglądając się wyrzucanym rzeczom, odkryłam charakterystyczną dla przemian ustrojowych transformację mentalną obywateli III Rzeczpospolitej. Gorączka unowocześniania biur i lokali prywatnych, wymian i remontów sprawiała, że śmietniki kipiały nie tylko od skarbów technicznych. Wśród śmieci walały się stosy wartościowych przedmiotów, książek i dokumentów. Znalezione tam pozycje literackie były pierwszymi zdobyczami wzbogacającymi po rozwodowej czystce nasze skromne umeblowanie. Elektroniczna intuicja Jasia prawie nigdy go nie zawodziła, jakby wyczuwał, w którą stronę iść, gdzie kierować uwagę, by na coś ciekawego trafić.
Tym razem podczas spaceru spotkaliśmy Ninę, dawno niewidzianą koleżankę ze Związku Polskich Artystów Fotografików. Okazało się, że w Instytucie Sztuki PAN podczas remontu niechcący wyrzucono całe archiwum jej zmarłego męża prof. Janusza Boguckiego. Zrozpaczona artystka przeszukiwała wysypiska i śmietniki, licząc na cud odnalezienia bezcennego dorobku. Braliśmy udział w tych poszukiwaniach. Razem z nią penetrowaliśmy śmietniki i największe wysypiska w Warszawie i okolicach. Po dorobku całego życia znanego historyka sztuki nie znaleźliśmy śladu. Jaś był w swoim żywiole, służył nam za przewodnika.
Ostatnim etapem naszych poszukiwań były zakłady papieru toaletowego w Konstancinie-Jeziornie. Wpuszczono nas na składowisko pod warunkiem, że będziemy trzymać się z dala od taśmociągu. Strażnik poinformował, że to śmiertelnie niebezpieczne miejsce w chwili uruchomienia produkcji – łatwo trafić do pulpy:
– Kiedyś pana Kazia oskrobało do kosteczki, biały papier toaletowy zabarwił na różowo.
Teren składowiska, należący wówczas do norweskiego właściciela, przemierzaliśmy w padającym śniegu z deszczem, mokrzy i zmarznięci, jak na górskiej wyprawie wspinając się na kilkupiętrowe hałdy utworzone z książek; wiele pochodziło z powiatowych bibliotek. Niektóre pozycje pięknie wydane, w twardych płóciennych oprawach, klasyka literatury. Mnóstwo nowiutkich, wciąż aktualnych podręczników, które kupowałam synowi do szkoły. Siedząc na tomach słów, w zacisznym dołku pod szczytem – jak na przełęczy z widokiem na pobliskie wzgórza – jedliśmy kanapki i rozgrzewaliśmy się herbatą z termosu. Nie wolno nam było wynieść żadnej makulatury. Mimo to udało mi się przejść przez portiernię z kilkoma książkami za pasem. Udokumentowałam tę wycieczkę, ale negatywy leżą gdzieś w archiwum, bo nikt nie był sprawą zainteresowany.
W Dzień Zaduszny pisałam z domu rodziców do krajana:
Kochany Panie Gustawie,
mój Suchedniów, skupiony kiedyś wokół Handlowej i Bodzentyńskiej, przeniósł się na cmentarz w sosnowym lasku. Dziś tylko tu mogę spotkać znajomych. Są panie z poczty i ze sklepu przy moście, jest pani Henia lodziarka, u której w niedzielę po kościele kupowaliśmy lody. Moja wychowawczyni z czwartej klasy, pani Czapińska, odpoczywa na górce pod świerkową choinką. To za jej namową rodzice posłali mnie do szkoły baletowej. Nieco niżej leży pani Krysia, która nosiła nam mleko i z poranną bańką przekazała wiadomość o śmierci Stalina. Z kamienia pod dębem spogląda ksiądz uczący mnie katechizmu przed pierwszą komunią świętą. Przy spowiedzi zataiłam przed nim zabawę w lekarza z Markiem od sąsiadów, bo z taką dociekliwością wypytywał o nieskromne myśli i czyny, jakby sam miał na sumieniu podobną zabawę. Spod brzozy uśmiecha się ciocia Frania, jedyna osoba, która umiała nas bronić przed szaleństwem mamy. Zawsze była głośna, roześmiana i odważna. Bywała w naszym domu codziennie, robiła porządki i zabierała resztki dla swojej kozy Meci.
W którakolwiek stronę spojrzeć, stali bywalcy, przyjaciele domu, sąsiedzi i klienci taty.
6. Nina szukająca archiwum męża
Na skromnym grobie w bocznej alejce dogasający znicz i Antosia patrząca mi w oczy. W jej spojrzeniu jak w lustrze odbija się otwarte okno w kuchni, widok na stare lipy w ogrodzie, pościel schnącą na słońcu. Widzę jak żywą jej postać z uwagą przysłuchującą się mamie. Kim była ta prosta, niepiśmienna kobieta, że dzięki jej obecności świat wydawał mi się piękniejszy? Że z jej wejściem w kuchni robiło się jaśniej, jakby pod działaniem tajemniczej siły zapalało się dodatkowe światło, i nawet przedmioty nabierały cieplejszych odcieni? Zachodziła do nas kilka razy dziennie i pytała, czy czegoś nie trzeba. Jak posłaniec załatwiała sprawunki, wysyłała listy, roznosiła klientom pilne zdjęcia. Przed świętami pomagała mamie wieszać firanki, piekła ciasta. Była oswojona ze zdjęciami pływającymi w kuwetach, schnące negatywy omijała jak duch. Pełniła różne posługi w suchedniowskich domach, wychowała dwoje własnych dzieci i opiekowała się doraźnie cudzymi, ale nigdy nie wyglądała na zmęczoną czy zabieganą. Żyjąc w zgodzie z przypisanym jej losem, nie narzekała na biedę ani na ludzi. Bez wysiłku wykonywała najcięższe prace. Jej smukłe dłonie precyzyjnie trafiały tam, gdzie miały trafić. Jakaś wewnętrzna harmonia spajała w doskonałą całość każdy jej gest, ton głosu, wyraz twarzy. Płynne ruchy Antosi podczas codziennych czynności przypominały taniec. Patrzyłam na nią z zachwytem, tak jak się patrzy na piękny krajobraz.
Chaotycznych wywodów i dociekań mamy słuchała w skupieniu, z ręką przy policzku, nie komentując słów. W błękitnych oczach Antosi wędrowała myśl, nieuchwytna jak obłoczek mgły. Byłam pewna, że coś wie, ale nie powie, i za to kochałam ją jeszcze bardziej.
Służyła u innych, ale należała do siebie. Pozorna naiwność, brak wykształcenia i pozycji chroniły ją przed ludzką napastliwością. Dla wszystkich była tylko Antosią. Nawet my, od dziecka przyuczeni do okazywania szacunku dorosłym, zwracaliśmy się do niej po imieniu. Przytulała nas z czułością, nie oczekując nic w zamian.
Mało mówiła o sobie, dlatego niewiele o niej wiedziałam. W domu szeptano, że urodziła się we dworze jako nieślubna córka służącej. Podejrzewano, że płynie w niej szlachetna krew i niewykluczone, że ojcem był dziedzic lub jakiś kulturalny pan z wyższej sfery.
– No bo skąd taka duchowa inteligencja i wrodzona szlachetność w prostej, niepiśmiennej kobiecie? – zastanawiała się mama.
Na swój sposób kochała Antosię. Słyszałam, że po wojnie, gdy zabrakło panów, ktoś wyswatał ją ze starszym wdowcem i razem z matką zamieszkała w Suchedniowie. Podobno w pierwszym okresie czuła się tu obco i rodzice pomagali jej w osobistych problemach. Za ten życzliwy odruch odpłaciła im przywiązaniem przez całe życie.
Powojenna bieda integrowała suchedniowską społeczność, ludzie wspólnie świętowali rocznice, w karnawale chodzili na tańce do szkoły, do domu parafialnego przy kościele – powszechnie nazywanego domem publicznym – albo do remizy strażackiej. Umieli się cieszyć z byle powodu. W noc sylwestrową, gdy rodzice szli na zabawę, byliśmy szczęśliwymi dziećmi, bo zostawaliśmy pod opieką Antosi. Siedziała pośrodku kuchni na stołku – w kraciastej chustce na ramionach, łagodna i jasna – i z uwagą słuchała naszych opowieści. Reagowała zdziwieniem, strachem, ciekawością albo śmiechem, pozwalając nam wypowiedzieć się do woli, wypełnić przestrzeń własnymi głosami.
Z okien dużego pokoju widać było jej chatkę z opadającym ku ziemi dachem na śmiertelnym zakręcie ul. Bugaj, tuż za figurą Matki Boskiej. W małych okienkach po dwóch stronach drzwi od wiosny do jesieni kwitły pelargonie.
Rodzina Antosi zajmowała jedną obszerną izbę z sienią i komórką. Ściany były bielone wapnem, a nad stołem w okresie Bożego Narodzenia wisiała – przymocowana za czubek do belki w suficie – choinka z własnoręcznie zrobionymi ozdobami. Przy środkowej ścianie stał piec z okapem. Mama wysyłała mnie tam po żytni barszcz na zalewajkę, z poleceniem albo z jakimś darem. Wykorzystywałam każdą okazję, by zajrzeć do Antosi i pobyć w ciszy. Podobał mi się spokój w jej domu, wyszorowana podłoga z desek, proste meble, kolorowe chodniki ze szmatek. A najbardziej to, że można żyć, mając tak mało garnków, ubrań i różnych rzeczy.
7. Poczta w Suchedniowie, lata 60.
Trzecie okienko w tej wspólnej izbie wychodziło na łąkę w dolinie Kamionki. Przy nim na ławie zwykle siedziała „babka”, matka Antosi. U jej stóp baraszkowały dzieci. Stara kobieta lubiła patrzeć na zewnątrz. Zimą na wysokości oczu wyskrobywała sobie w lodowym liściu okrągłą dziurkę i przez ten wizjer spoglądała na świat. W zaciemnionym kącie po lewej stało łóżko, na którym siedział „chłop”, mąż Antosi, w szarym roboczym ubraniu, bose nogi skrzyżowane w kostkach zwisały mu z łóżka. Przy drzwiach stały gumiaki oblepione czerwoną glinką. Pan Józef przynosił ją z kopalni spod Baranowskiej Góry. Po robocie na nocną zmianę nie miał już siły i rzadko się odzywał. Patrzył w podłogę, jakby o czymś rozmyślał, od czasu do czasu podnosił głowę w stronę okna. W ustach trzymał czarną od smoły fifkę, w której tlił się papieros. Był dobrym, spokojnym człowiekiem, ciężko pracował, od lat chorował na płuca. Oczy miał łagodne, podobne w kolorze do oczu Antosi, ale nie było w nich nic prócz zmęczenia.
Antosia, widząc w moich rękach słoik, od razu sięgała po stojący na piecu kamienny garnek z kiszonym barszczem. Zawsze o coś pytała, a ja długo i zawile odpowiadałam, by przedłużyć wizytę w jej domu.
Przed moim wyjazdem do szkoły, będąc pod ręką, na zawołanie pomagała płaczącej mamie. Potem ocierała łzy fartuchem i stała bez słowa przy naszym kredensie w kuchni, patrząc, jak mama wydaje ostatnie polecenia, gdy idziemy z tatą do drzwi.
W czasach szkolnych widywałam Antosię już tylko podczas wakacji i sporadycznych odwiedzin.
Po latach opuściła rozpadającą się chatkę i zamieszkała w pobliżu stacji w wybudowanym własnymi siłami nowym domu. Rodzice kupili działkę obok i też zaczęli budowę. Znów mieli Antosię blisko.
W czasie mojego pobytu w szkole umarł pan Józef. Dorastające dzieci uczyły się, wprowadzały w domu swoje porządki. Antosia wydawała się drobniejsza, oczy miała bledsze niż dawniej, ale poza tym się nie zmieniła.
O tym, że nie żyje, dowiedziałam się po kilku miesiącach od jej śmierci. Podobno umierała powoli, w męczarniach, nie skarżąc się na cierpienie. Prosiła mamę, by się za nią modliła.
Nie mogłam sobie darować, że nie zdążyłam jej powiedzieć tego, co chciałam, że nie umiałam okazać swych uczuć.
Po starej chatce, w której mieszkała, od dawna nie ma śladu. Tam, gdzie kiedyś stał dom z pelargoniami w oknach, rosną ozdobne krzewy i drzewa, jest park miejski, a w dolinie Kamionki – zalew. Mimo to dobry duch Antosi czuwa nad suchedniowskimi domami, jakby nie porzucił służby na ziemi. Między drzewami parku widzę jej dawny ogródek, przechodzę przez jej podwórko. I nie tylko w dzień pamięci o zmarłych przywołuję jej obraz i melodię jej głosu.
Kochany Panie Gustawie, przed zmierzchem listopadowy Suchedniów pachnie dymem, suchymi liśćmi, nad wodą wiszą pasemka mgieł, a w drzewach krzyczą gawrony.
Ściskam Pana serdecznie z rodzinnego miejsca.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Opracowanie graficzne i typograficzne: Ula Pągowska
Zdjęcie na okładce: Anna Musiałówna
Od lewej stoją: Adam Krawczyk, Anna Musiałówna, Tomasz Dziedzic – członkowie wyprawy na przylądku Palffyodden
Redaktor prowadzący: Anna Rucińska Redakcja: Agnieszka Fedorowicz Korekta: Elwira Wyszyńska Fotoedycja: Jan Anderman
Wydanie I elektroniczne
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer
Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela jest zabronione.
Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik” ul. Wiejska 12a, 00-490 Warszawawww.czytelnik.pl
© Copyright for the edition by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 2022 © Copyright by Anna Musiałówna 2022
ISBN 978-83-07-03560-4
Partner Wydania Stowarzyszenie Autorów ZAiKS
Książka powstała dzięki wsparciu Fundacji Paweł & Valentina Konzal