Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Podróże przez Antyle z Jackiem Jędrzejakiem – wokalistą i basistą zespołu Big Cyc
„Z gitarą przez Antyle to mój dziennik z podróży. Jak powiedział Andersen: kto podróżuje, ten dwa razy żyje. Oto moje drugie życie, w którym wraz z przyjaciółmi dotarłem do lasów tropikalnych Dominiki, Gwadelupy i Martyniki. Atakowałem szczyt wulkanu Mount Pelée i próbowałem nalewki z węża. Chłonąłem miejscową muzykę i lokalne potrawy, zderzałem się z obcą kulturą i zwyczajami. Odwiedzałem destylarnie rumu, próbowałem żylastego marlina, podziwiałem piękne karaibskie dziewczyny. Dowiedziałem się, gdzie rośnie najniebezpieczniejsza roślina na świecie i jak zostać kreolem mówiącym po rosyjsku. Przede wszystkim wtopiłem się w multikulturowe społeczeństwo, opisałem ich codzienne czynności i zwykłe życie”.
Jacek „Dżej Dżej” Jędrzejak
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 274
Brakowało tylko Jacka Nicholsona z siekierą. Zimna mżawka zacinała prosto w twarz. Chmury kotłowały się nisko niczym kłęby popiołu nad wygaszonym ogniskiem. Chuchnąłem w dłonie i zatrzasnąłem drzwi samochodu. Chłodne wnętrze auta przywodziło na myśl plastikowy pojemnik na warzywa umieszczony na ostatniej półce olbrzymiej lodówki. Deszczyk siekał przednią szybę niczym strumień wody z dziurawego węża ogrodowego.
Samochód ruszył, przecinając wilgotną mgłę, i skierował się w stronę lotniska. W listopadzie depresję czuć w powietrzu. Mgła jest ciężka. Wiatr zamiata zwiędłe liście, porywa czapki z głów, wygina chude patyki rachitycznych drzew niczym starożytny atleta napinający cięciwę olimpijskiego łuku. Słońce pozostaje uwięzione w szczelnym śpiworze ciemnogranatowych chmur. Trzeba się ratować! Zanim nadejdą święta i święty Mikołaj zadzwoni swymi srebrno-śnieżnymi dzwonkami, muszę znaleźć ciepło i światło.
Pojazd rozcina kurtynę deszczu, jakby wyczuwał, że jego właściciel – ulokowany wygodnie na siedzeniu – przeniesie się wkrótce do innej rzeczywistości, jasnej i pachnącej ciepłą wilgocią. Średniowieczne wyprawy trwały tygodniami lub miesiącami. Wymęczeni pielgrzymi telepali się w koślawych bryczkach lub bujali na trzęsących się łodziach, niepewnie wypatrując celu swej podróży. Krzysztof Kolumb w poszukiwaniu Indii walczył z wysokimi falami, silnym wiatrem i ze zbuntowaną załogą. Zmagał się z chorobami, niechętnymi dostojnikami i czasem. Dziś wystarczy wsiąść do wielkiej metalowej rury, by już za kilka godzin znaleźć się w krainie ciepła, miłych woni i łagodnych dźwięków. Rozpruwając ciepły kożuch ciężkich chmur, zanurzeni w głębokie fotele, podążamy na zachód w pogoni za zmierzchem. W półmroku słychać tylko daleki szum silników.
Zabawa z automatami do kupowania biletów może człowieka doprowadzić do szewskiej pasji. Przesiadka z paryskiego lotniska Charles’a de Gaulle’a na lotnisko Orly wymaga przejazdu autokarem. By dostać się do samochodu, trzeba kupić bilecik w metalowym pudle przypominającym leciwą spawarkę. Mimo iż skrzynia jest czytelnie opisana, nie reaguje na nasze prośby, groźby i zaklęcia. Krok po kroku wbijamy kody, hasła i PIN-y, a ona stoi głucha jak pniak ściętej sosny i nic sobie z nas nie robi.
– Może pociągnąć z główki…? – proponuje ktoś z grupy.
– A może tak kopniaczek z siarczystym przekleństwem? – dodaje ktoś inny.
Bezduszna skrzynia wypluwa jednak kolejne karty kredytowe, banknoty i bilon, jawnie kpiąc sobie z naszych wściekłych min. Elegancki facet w drogim płaszczu, ciągnący wielką szarą walizę, załatwia sprawę błyskawicznie. W ciągu kilkunastu sekund w jego dłoni pojawia się przepustka na przejazd.
– Och, my… Indiany Jonesy z bożej łaski… – Patrzymy na siebie z politowaniem.
– Czy mógłby pan? Hm… – zagadujemy, pokazując paluszkiem automat.
– Ależ oczywiście. – Gość obrzuca nas przelotnym spojrzeniem, przesuwa palcami po ekranie, potem szybko wystukuje coś na klawiaturze.
– Muszą podać państwo swój PIN, nie znam go… ale chętnie poznam – mruga znacząco.
Maszyna jednak ani drgnie. Facet zaczyna się denerwować; w końcu wali pudło lewym prostym.
– Zostawcie ten złom, to jest Paryż, nic tu nie działa! – wykrzykuje. – Bilety najlepiej kupić u kierowcy.
– No to mów pan tak od razu. – Podaję mu rękę, ale gość wyrywa się z obawy, że go pocałuję. Nasze doświadczenia z kierowcami PKS sprawią, że poradzimy sobie bez problemu!
Machamy z wdzięcznością naszemu wybawcy i wolno człapiemy na przystanek.
W Paryżu jestem pierwszy raz. Nie widziałem nigdy na żywo Wieży Eiffla, Luwru czy Pól Elizejskich. Nie zwiedzałem Centrum Pompidou, nie spacerowałem po urzekających uliczkach Dzielnicy Łacińskiej, nie pływałem po Sekwanie i nie złożyłem kwiatów na grobie Jima Morrisona. Wiem tylko, że „najlepsze kasztany są na placu Pigalle”. Oglądam stolicę Francji od strony podmiejskiej obwodnicy, z okien autobusu straszącego szybami zaklejonymi reklamą napoju energetycznego. Pojazd wolno pokonuje odcinek między lotniskiem de Gaulle’a a Orly. Przesuwamy się pomału wzdłuż smętnych blokowisk spowitych kłębami siwego dymu, który wydobywa się z kominów pracujących tu pełną parą zakładów przemysłowych. Mijamy szare osiedla z dziurawymi skrzynkami na listy i numerami klatek schodowych napisanymi na ścianie. Wszystko wydaje się pogrążone w letargu. Na sąsiednim pasie tworzy się korek. Wiejska bryczka umocowana na niskiej lawecie sterczy w poprzek jezdni. Policjanci stoją obok przekrzywionych na stopce motocykli. Ubrani w białe kaski i kremowe ochraniacze na rękawice wymachują w kierunku kierowców, jakby oganiali się od roju atakujących os. Jeden z nich, kręcąc energicznie koła świecącą na czerwono pałeczką, wygląda jak clown na cyrkowej arenie. Stare ciężarówki obwieszone transparentami z prześcieradeł ani myślą się ruszyć. Hasła wypisane niewprawną ręką dotyczą braku zgody na tak zwany podatek ekologiczny, który rząd znad Sekwany chce nałożyć na ciężarówki przewożące zboże, warzywa, owoce. „Mamy dość podatków – a ty?”. Transparent z koślawym napisem ciągnie się za starym zielonym traktorem. Protest francuskich rolników utrudnia codzienne życie w stolicy. Pod ołowianym niebem narasta atmosfera paniki, a zarazem zobojętnienia. Coraz więcej refleksów świetlnych na dachach samochodów wygląda z daleka jak platforma, na której brakuje tylko didżeja grającego techno. Samochody stoją karnie niczym karawana zatrzymana na środku pustyni przez piaskową nawałnicę. Całe szczęście, że w naszą stronę ruch odbywa się płynnie. Nie mam wątpliwości, że gdyby ta rzeka samochodów pojawiła się przed nami, utknęlibyśmy w stolicy na dłużej niż kilka godzin.
– Spokojnie, wszystko jest w porządku – mówi ktoś za moimi plecami. Młody człowiek w czerwonej kurtce i dżinsach uspokaja nas łamaną angielszczyzną. Ma długie ciemne włosy rozdzielone przedziałkiem i smutną twarz.
– Te akcje trwają tu od początku listopada, zatrzymają ruch na chwilę i zaraz wszystko wraca do normy – tłumaczy łagodnie. – Teraz we Francji taki czas, ludzie są wkurzeni.
„Ludzie są wkurzeni niezależnie od miejsca zamieszkania”, myślę sobie. „Dokądkolwiek by człowiek pojechał, psioczą na rząd, islamistów i polityków”.
– Spoko, i tak mamy dużo czasu – odpowiadam, obserwując, jak ludzie przyklejają z ciekawością nosy do szyb. Na pół śpiący spoglądam na zegarek. Do celu na pewno dojedziemy przed czasem.
Lotnisko Orly nie robi na nas specjalnego wrażenia. Typowy zestaw skręconych kontenerów pamiętających lata osiemdziesiąte. W alejkach między sklepami przechadzają się patrole policyjno-wojskowe zaopatrzone w krótką broń automatyczną. Znudzeni żołnierze, w polowych mundurach i beretach nasuniętych na czoło, nie kryją swojej obecności. Nie wyglądają na specjalnie czujnych. Wyglądają, jakby szli raczej na przechadzkę niż na patrol. Jeden mówi coś z ożywieniem, drugi szuka czegoś w kieszeni kurtki i rozgląda się dookoła. Takie obrazki kojarzą mi się ze stanem wojennym, kiedy to każdy mógł zostać przeszukany i zrewidowany przez pijaną grupę zomowców. Wciąż te same niewytłumaczalne środki ostrożności. Globalna wojna z terroryzmem spowodowała, że zagrożenie zdaje się czyhać na nas w każdym miejscu na ziemi. W każdej chwili ktoś może podłożyć bombę, kiedy to beztrosko będziemy zajadać hamburgera, kupować bilet lub czytać gazetę. Nie zdając sobie z tego sprawy, co chwila ocieramy się o śmierć.
Wchodzimy do kawiarni pełnej ludzi i podchodzimy do lady. Wybieramy rogaliki i kawę, płacimy w kasie i ruszamy do odległego stolika pod dużym oknem, z którego rozciąga się widok na pas startowy. W lokalu znudzeni podróżni czytają gazety, nerwowo bębnią palcami w laptopy i maleńkie iPody. Cztery panie, które wyglądają na pracownice korporacji, siedzą przy pobliskim stoliku, piją i rozmawiają. Drogie skórzane torebki dyndają beztrosko na oparciach ich krzeseł. Kilku facetów w garniturach i koszulach rozpiętych pod szyją zawzięcie dyskutuje, sącząc piwo z wysokich szklanek. Sądząc po twardym języku, jakim się posługują, są prawdopodobnie Holendrami lub Szwajcarami. Odgryzam kawałek ciastka i pociągam łyk kawy. Spoglądam w stronę okna w samą porę, aby zobaczyć, jak olbrzymi airbus przebija się przez warstwę chmur i majestatycznie znika z pola widzenia.
Wreszcie ruszamy w kierunku stanowiska odprawy. Żadne z nas nie zna francuskiego, odczuwamy więc pewną bezradność połączoną ze świadomością, że w razie kłopotów pozostaje nam alfabet obrazkowy. Wprawdzie bonjour i merci wypowiadamy z takim akcentem, że nikt nawet nie podejrzewa nas o brak znajomości miejscowego dialektu. Jednak każde zdanie złożone skierowane bezpośrednio do pracowników lotniska kończy się „zdziwolem”, czyli miną będącą mieszanką przerażenia i bezsilności. Nasze blond czupryny i szczere słowiańskie buzie wyglądają dość obco wśród setek hebanowych twarzy.
– Biorą nas za Rosjan – mrugamy do siebie z uśmiechem.
– Państwo z grupy rosyjskiej zapraszamy z biletem! – jakby na potwierdzenie woła do nas łysiejący urzędnik, wesoły kurdupel o fizjonomii Louis’a de Funèsa, zajmujący się przyklejaniem biletów do kolejnych walizek. Przejmuje nasze bagaże z radosnym uśmiechem. Opalona łysina okolona szpakowatą koronką włosów perli się od potu.
– Bzzy, bzzy, bzzy – podśpiewuje pod nosem, głośno bębniąc palcami w klawiaturę komputera. Rzuca dowcipami, zagadując wysoką brunetkę pracującą przy sąsiednim stanowisku.
– Oh Caroll, oh, I love you so – nuci przebój Paula Anki, strzelając w jej stronę palcami.
– Panowie z Rosji? – pyta. – Polonaise, Polonaise? Łał. Polska, Polska! – skanduje wreszcie niczym podniecony kibic na meczu polskiej piłki nożnej. Puszcza do nas oko i kręci biodrami jak tancerz erotyczny w nocnym klubie.
– No, u nas taki komediant nie miałby szans na pracę na lotnisku. – Co do tego jesteśmy zgodni, ale facet podobny do żandarma na emeryturze wprowadza nas w doskonały nastrój.
– Muszę odpowiednio zabezpieczyć państwa bagaże – mówi uprzejmie, po czym pakuje plecaki do olbrzymich foliowych worków, w których wyglądają jak sterczące członki w za dużych kondomach.
– Nikt nie pourywa pasków, nie zniszczy zamków, to dobry pomysł – mówi i naciska guzik, w ten sposób przesuwając toboły na ruchomej taśmie.
Nagle uśmiech zastyga na jego twarzy, a krople na łysinie robią się coraz większe. Louis krzyżuje na blacie biurka włochate ramiona. Poruszają się tylko szczęki, które nerwowo żują gumę.
– Och, monsieur Żasek, zrobiliśmy błąd. Ile ma pan bagażu, jedną sztukę? A ja już mam wpisane dwie, a ta jest trzecia…
– Nie, to jest pierwsza, proszę pana.
Dobry humor odlatuje z prędkością błyskawicy. Nasz wesoły człowieczek ma już smutną twarz, a mówiąc, ledwie otwiera usta, wydaje się załamany i co rusz przełyka ślinę.
– Mon Dieu, mister Żasek, tu jest jakaś straszna pomyłka.
Nerwowo tłucze w komputer, wzywając na pomoc kolejne osoby z obsługi. Trajkocze przy tym jak francuski komik w Oskarze, raptownie podnosi brwi, zaczyna ruszać uszami, boimy się, że za chwilę zagra na nosie.
Cała sytuacja niebezpiecznie się przedłuża. Przy kontuarze obok koleżanek zmiany stoi już kierowniczka odprawy.
Nagle kurdupel spogląda na zegarek, ociera twarz chustką wyciągniętą z kieszeni i rechocząc wesoło, oznajmia:
– Dziewczyny, ja już kończę pracę, a was, panowie, zostawiam pod znakomitą opieką – celuje w nas palcem. – Polska! Polska! – skanduje i w podskokach oddala się w kierunku łazienki.
Kobiety patrzą za nim z politowaniem.
– Kolega odwrotnie przepisał bagaże, jeden z panów ma trzy, drugi żadnego, ale w końcu lecicie w tym samym kierunku. A kolega? Hm, cóż, to taki nasz wesołek… Przepraszamy, bon voyage!
Kolumb płynął na Antyle ponad miesiąc. Odkąd po raz kolejny przeciął Atlantyk i zarzucił kotwicę u wybrzeży Martyniki, minęło dokładnie trzydzieści siedem dni. Liczył na niezawodność kompasu i przyjazne pasaty oraz, oczywiście, na szczęście. Nie raz chełpił się swoją umiejętnością nawigacji i często dla zabawy droczył się z nawigatorami. Rzeczywiście – był mistrzem nawigacji i bezbłędnie potrafił określić położenie okrętu względem gwiazd. My, na szczęście, możemy zaufać elektronicznym radarom.
Dziś wyprawa na Karaiby to już nie morderczy ponadmiesięczny rejs. Jednak trwający osiem i pół godziny lot na Martynikę to ciężka próba dla udręczonych nóg. Jakkolwiek byś je prostował, wykręcał i obracał, to i tak trzeszczą w stawach niczym stare rozlatujące się krzesło. Lecimy we czworo. Grupa całkiem doświadczonych włóczykijów: Monika, Maciek, Darek. Cieszę się, bo wiem, że nikt na tej wyprawie nie będzie narzekał. Jesteśmy zgraną paczką i potrafimy wiele znieść. Samolot to dla nas nie pierwszyzna, choć z cateringiem bywa różnie. Dzisiaj jedzenie jest nawet znośne, ale z napojami już krucho. Stewardesy mają widoczne kłopoty ze słuchem, kiedy prosimy o whisky, wino lub piwo.
Wspominamy stare czasy.
– Dawniej było zupełnie inaczej. Mocny alkohol lał się strumieniami, a i w sklepie wolnocłowym na pokładzie można było dokupić co nieco.
– Ee, ale dawniej to ludzie umieli pić, zresztą Polaków latało niewielu, a ci, co już wydali pół majątku na bilet, siedzieli onieśmieleni i bali się zamówić choćby butelkę piwa.
– I tak mamy szczęście, że nie lecą z nami górale. Byłem świadkiem, kiedy to dwaj mieszkańcy Podhala wracający z emigracji w USA pobili się po kilku głębszych – przypominam im tę historie. „Coś mi się widzi, ze z ciebie dokucna deduła”, dogadywał wtedy łysiejącemu grubaskowi chudzielec z czerstwą twarzą i nosem jak kartofel. „A ty ześ picuś i opacniok, a do tego sietniok”, kontrował gruby, szarpiąc chudego za ciemnozielony polar. W końcu panowie wzięli się za klapy tak, że współpasażerowie musieli interweniować. Obezwładnienie grubaska z czerwonymi jak pieńki dłońmi nie było wcale łatwe. Czterech facetów szarpało się z nim przez pół godziny. W końcu powiązali go jego własnym pasem z fotela, usiedli mu na klatce i ramionach, wciskając łokieć między krtań a brodę. Chłop wierzgał jeszcze z dziesięć minut, pluł i ciężko oddychał, a jego związane ręce spurpurowiały. Poddał się jednak ostatecznie, sapiąc niczym byk w czasie corridy. Pokonany po srogim boju przez trzech torreadorów leżał bezwładnie, czekając na decyzję załogi samolotu. Kapitan zarządził awaryjne lądowanie w Reykjaviku, gdzie zadziorny góral przejęty został przez miejscową policję. Okazało się, że podróżuje z wielkim owczarkiem alzackim, który wyciągnięty z luku bagażowego powędrował do radiowozu razem ze swoim panem. Waleczny góral nie dość, że musiał odsiedzieć dzień w islandzkim areszcie, to jeszcze zapłacił za interwencję i lądowanie samolotu kwotę, za którą spokojnie mógłby kupić nowy samochód.
– Na szczęście dziś lecą z nami turyści, którzy tak jak my liczą na ciepłą wodę w morzu i wakacyjną opaleniznę – pocieszamy się wzajemnie.
Wyglądamy przez okno. Przelatujemy właśnie nad jakimś miasteczkiem na zachodzie Francji. Małe łodzie przesuwają się wolno w północnej części ujścia rzeki. Słońce przebija się przez szare chmury, oświetlając połacie wypłowiałych pól.
Samolot osiąga już planowaną wysokość. Ruda Francuzka o filuternym wyrazie twarzy i nieśmiałym uśmiechu naciska palcem zamek bagażnika. Szeroka w ramionach i długonoga, ubrana w granatową sukienkę, dzielnie walczy z kremową walizką. Usiłuje wyrwać ją ze stosu nieforemnych tobołów.
– Can I help you? – zagaduję.
Kobieta patrzy na mnie wzrokiem nic nie rozumiejącego niemowlaka.
– Walizka, bardzo przepraszam – pokazuję palcem w górę.
– O co chodzi? – pyta, szeroko otwierając oczy.
– Nic, nic. Już nic.
No tak, zapomniałem, że tutaj mówi się tylko po francusku.
Małe Antyle. Nikt dokładnie nie wie, gdzie one są. Ja sam, planując podróż, musiałem solidnie przeanalizować mapy. Wyspy Zawietrzne – kojarzą się z Karaibami, lazurowym morzem, żółtym piaskiem i językiem francuskim. Osłonięte od wiatrów północnych są przyjemnym przyczółkiem turystycznym na zachodniej półkuli. Pewne jest tylko to, że leżą w południowej części Morza Karaibskiego i żeby tam dotrzeć, trzeba przesiedzieć wiele godzin w ciasnym foteliku. Naszym celem jest Martynika, zamorskie terytorium Francji. Kolumb opisywał ją jako ląd tonący w bujnej zieleni, z ziemiami bajecznie urodzajnymi, o brzegach poprzecinanych głębokimi zatokami, z górami pokrytymi nieprzebytym lasem.
W miarę jak zbliżamy się do brzegów wyspy, samolot coraz szybciej traci wysokość. Z jego okien można dostrzec szmaragdowe morze i pokryte zielenią pagórki oraz białe szczyty fal. Niewyraźna krecha lądu przeistacza się w plażę, skaliste klify i soczyste pola. Raz po raz wbijamy się w dym białych cumulusów. Słyszymy głuchy odgłos, gdy airbus wypuszcza podwozie. Maszyna przechyla się na skrzydło, wykonuje zwrot i zaczyna podchodzić do lądowania. Widzimy w dole pas startowy i terminal lotniska.
Samolot leci coraz niżej. Nawet nie czujemy, kiedy koła dotykają betonowego pasa; że to się dzieje, orientujemy się dopiero po chwili, gdy maszyna sunie wzdłuż zielonej łąki.
– Hej, wygląda na to, że przelecieliśmy nad Atlantykiem – cieszy się Darek.
– Nie czuję się jak bohater. Lindbergh leciał przez Atlantyk swoim małym samolocikiem trzydzieści cztery godziny i nie korzystał z minibarku. Pewnie zamiast tego miał pełne portki strachu – odpowiadam, szarpiąc się z pękatym plecakiem – a ja nawet nie miałem czasu się bać.
Lądujemy w Lamentin, największym lotnisku na wyspie.
Pasażerowie zaczynają zakładać kurtki i wyciągać małe walizeczki. Po chwili wszyscy tłoczą się już przy wyjściu i przepychają do wąskich schodków, które asekuruje dwóch młodzieńców z długimi dreadami.
– Aha! – wołam. – Czuję pozytywne wibracje, a tych dwóch za sam wygląd od razu zatrudniłbym w kapeli. Choćby do chórku!
Dwa podstawione autobusy szybko zapełniają ludzie. Po chwili jesteśmy już w budynku głównym.
Tłum na wyścigi biegnie do terminalu bagażowego. Taśmociąg zgrzyta i zaczyna się obracać. Kilka sekund później ukazują się pierwsze toboły. Odwracamy się, by poszukać swoich plecaków. Mój jedzie sobie wygodnie między czerwoną plastikową walizką i zieloną torbą z czarnymi zamkami. Chwytam go pewnym ruchem i chwilę później pchamy już bagaże na wózku. Mijamy sklepiki i bary znajdujące się tuż obok ruchomych schodów i zmierzamy w kierunku drzwi z napisem „nic do oclenia”. Wchodzimy do dużego korytarza i pokazujemy paszporty zaspanemu celnikowi. Kontrola trwa chwilę, przechodzimy bramkę i mieszamy się z tłumem turystów podążających chaotycznie w różne strony świata. Za szklaną ścianą budynku lotniska obserwujemy przesuwające się po błękitnym niebie granatowe obłoki, które zapowiadają nadejście frontu atmosferycznego. Powoli wychodzimy na zewnątrz.
– Wrzucaj plecaki na pakę! – wołam do Maćka.
Ja blokuję tylną kanapę. Kolorowa wataha podróżnych z walizkami różnej wielkości rzuca się na małego busa kursującego między terminalem a wypożyczalniami aut. Bardzo przydatne są zagrania rodem z hokejowego lodowiska, takie jak bodiczek czy blokowanie ciałem przy bandzie. Siwy Francuz w słomkowym kapeluszu zostaje dosłownie przygwożdżony do szyby samochodu przez dwie czarnoskóre rodaczki.
– Chłopaki – komentujemy – panie wzięły tego gościa w kleszcze, choć biedak powinien mierzyć się z przeciwnikami w kategorii piórkowej, a nie superciężkiej.
– Jest półprzytomny, ledwo trzyma się na nogach – rzucam ściszonym głosem.
Kibicujemy poczciwcowi, choć widać, że trudno mu się wywinąć ze śmiertelnego uścisku. Kobiety wtaczają się niczym czołg na środkowe siedzenia, a ich rywal jest już poza grą. Wściekłym wzrokiem odprowadza grubaski, nie przestając wyrzucać z siebie francuskich przekleństw.
– No, no, pardon, nie ma miejsc! – wykrzykuje kierowca. Odznaczający się naturalną atletyczną sprawnością Kreol z lustrzanymi okularami na czole szybko zatrzaskuje boczne drzwi.
Nasza taktyka rozdzielenia się na grupy kończy się powodzeniem. Ściśnięci jak sardynki w beczce, ale szczęśliwi, zastygamy na tylnym siedzeniu auta. Do przejechania mamy tylko półtora kilometra. Najbliższa wypożyczalnia samochodów jest niedaleko od lotniska, ale piesza wędrówka z ciężkimi bagażami to istna droga przez mękę. Trasa spod terminalu do parkingu AVISA zajmuje nam piętnaście minut i nie jest to przyjemna wędrówka.
– Bagaże zostawiamy przed drzwiami, zapraszam panów do biura po odbiór samochodu.
Maciek przewraca oczami i wskazuje nam drzwi w białym pawilonie. Czujemy w kościach, że ta czynność zajmie większą część naszego wieczoru. Dwie szczupłe Kreolki, z gracją poruszające się w białych szpilkach, przekładają nerwowo stertę papierów. Wydają się całkiem sympatyczne, jednak po angielsku znają tylko hello i good evening.
– Wesoła ekipa z Polski, z kraju pingwinów i polarnych niedźwiedzi. – Maciek próbuje rozbroić atmosferę żartem i zapraszającymi gestami. Niewinny trik działa zapewne doskonale, jeżeli porozumiewasz się z drugą osobą tym samym kodem językowym. Nie funkcjonuje niestety jednak, kiedy interlokutor uważa cię za przybysza z innej planety.
Dziewczyny przewracają stosy formularzy, próbują nam coś wytłumaczyć, ale kilka międzynarodowych zwrotów to zdecydowanie za mało. Kobiety mają nawet problem ze spisaniem numeru prawa jazdy. Sądzą, że jeśli będą mówić wolno i wyraźnie, zrozumiemy ich zamiary.
– Nie, chłopaki, trzeba to szybko wyjaśnić. – Darek zaczyna się denerwować; ostatecznie podpisujemy przecież jakieś umowy w obcym języku. Równie dobrze możemy wydać na siebie wyrok wieloletniego więzienia lub poprosić o azyl polityczny, to nie ma sensu.
– Przepraszam, może panom pomóc? – słyszymy cichy głos za naszymi plecami.
– Słabo znam angielski, ale tutaj chyba wystarczy. – Starszy pan w białej prążkowanej koszuli uśmiecha się, spoglądając na swoją żonę, która ubrana w luźne ciuchy siedzi na walizce, pilnując, by nikt nie wepchnął się do kolejki.
– Jestem Pierre, miło mi.
Mężczyzna marszczy nos, odchyla głowę i potężnie kicha w chusteczkę.
– Sami panowie czują, klima! – Wskazuje palcem na blaszane pudło terkoczące na ścianie przy drzwiach. – Paniom chodzi o to, że ubezpieczenie płaci za szkody powyżej dziewięciuset euro; drobne rysy i uszkodzenia idą z waszej kieszeni. Nic nie poradzicie. Trzeba jednak dokładnie obejrzeć wóz. Po co im dopłacać za remont. Zresztą nie martwcie się, tutaj jeżdżą tylko nowe samochody. Na wyspie jest wilgotno, wieją słone wiatry, często pada. Auta nie wytrzymują tego klimatu, kable są nieustannie mokre. Elektryka wysiada po kilku latach, więc auta sześcio- czy siedmioletnie to już staruszki. Tak naprawdę Martynika znana jest we Francji z tego, że kiedyś testowano tu wytrzymałość pojazdów na trudne warunki – dodaje, kiwając głową.
– No, ale my chcemy wypożyczyć, a nie kupić – odpowiadamy.
– Jasne, chłopaki, mówię tylko, żebyście nie przejmowali się silnikiem, tylko spojrzeli na karoserię. W drzwiach wewnątrz auta znajdziecie schemat, na którym zaznacza się zarysowania i wgniecenia. Lepiej dostrzec coś, czego nie widzieli inni, ustrzeże was to przed nieprzewidzianymi kosztami.
– Rzeczywiście, dobrze wiedzieć, dziękujemy!
Mija godzina, a my wciąż stoimy w pawilonie AVISA przed długą ladą. Ktoś włącza kserokopiarkę. Jej dźwięk jest wyjątkowo głośny w panującej tu ciszy. Spoglądamy na długie nogi obsługujących nas dziewczyn, wdychamy zapach ich perfum. W końcu jedna z nich wstaje zza biurka.
– Three, zero, eight, outside – wskazuje ręką w kierunku parkingu.
– Trzy, zero, osiem? Przecież mamy odebrać auto ze stanowiska 117.
– Trzy, zero, osiem? – powtarza Darek zdezorientowany. – Może to numer umowy?
– To model samochodu, który wypożyczyliście – wtrąca się nagle Pierre, wzruszając ramionami. – Dostaliście Peugeota 308, w skrócie: three, zero, eight. Wszyscy tak tu mówią.
– No jasne, przecież potrzeba enigmy, żeby złamać ten tajemniczy kod – rzucamy wściekle i zabieramy kluczyki.
Kobiety poinformowały nas już o wszystkim. Obie wpatrują się w nas teraz w zupełnej ciszy. Bez słowa przekazują tekturową teczkę. W pierwszej chwili wydaje nam się, że trzeba ją po prostu schować, ale później zdajemy sobie sprawę, że to coś w rodzaju aktu przekazania pałeczki. Ceremonia, która zakończyła dzisiejszą wizytę.
Stoimy na parkingu przed długim, niskim pawilonem wypożyczalni. Samochód ma włączony silnik, a my dzielnie szukamy defektów na jego karoserii.
– Rysa na prawej burcie, wgniotka na nadkolu, przytarcie na bocznej listwie. – Darek kiwa głową i bezlitośnie wylicza kolejne usterki. Maciek skrupulatnie zapisuje uwagi w specjalnym zeszyciku.
– Dobrze, dobrze, chłopaki, inaczej wyremontują sobie to auto i ściągną kasę z naszej karty – chwalę kolegów i chowam dłonie do kieszeni krótkich spodni.
Maciek ma prowadzić. My otwieramy bagażnik i pakujemy wszystkie plecaki, po czym wsiadamy do auta. Wyjeżdżamy na drogę szybkiego ruchu i mkniemy na południe w kierunku Le Marin. Kręcę się w fotelu, usiłując wypatrzyć coś w ciemnościach. Po obu stronach drogi tropikalny las zdaje się ciągnąć w nieskończoność. Opuszczamy szybę i z rozwianym włosem wdychamy przesycone wilgocią powietrze. Samochód pokonuje kolejne wzniesienia, a co kilka kilometrów także ronda uporządkowane niczym klomby w parku. Po czterdziestu minutach przybywamy do Sainte-Luce. Zjeżdżamy w głąb miasteczka, sunąc w ślimaczym tempie krętą drogą. Mimo iż jest dopiero dwudziesta, głucho tu i cicho jak podczas poobiedniej drzemki na koloniach. W sklepowych oknach opuszczono już ciężkie metalowe rolety. W lokalach żarzą się błękitne jarzeniówki, ale przy stolikach w ogóle nie ma gości. Przejeżdżamy wąskimi ulicami ani szybko, ani wolno; po prostu tak, jak jechałby każdy po dziurawej nawierzchni. Wykręcam szyję, by przyjrzeć się uliczce biegnącej obok budynków z zardzewiałymi schodami. Na placu za głównym sklepem młode chłopaki siedzący na starych beczkach i plastikowych skrzynkach przyglądają nam się z uwagą. Wyglądają jak drużyna koszykarska, która ma akurat przerwę w ulicznym turnieju. Za duże koszulki Lakersów i Bullsów, dwie piłki i olbrzymich rozmiarów boombox, z którego w dramatyczny sposób wykrzykuje coś francuski raper. Już wiem, że tej ekipy lepiej nie pytać, gdzie jest najbliższy bankomat. Skręcamy obok sklepu z brudnym oknem wystawowym, mijamy mały bar z wymalowaną podobizną Boba Marleya, wciśnięty między dwie wąskie kamienice. Potem skręt w prawo i nagle trrrach!
– Urwaliśmy koło albo zostawiliśmy tłumik na ulicy – ocenia Maciek, spoglądając w lusterko.
Darek wyskakuje z tylnego siedzenia jak z katapulty i już za chwilę, klęcząc na chodniku, majstruje przy tylnym zawieszeniu.
– Jaka jest nasza sytuacja? – pytamy.
– Ano taka, że kółeczko utkwiło w głębokim rynsztoku, może pozostanie ślad na progu, ale da się wyjechać. Ze względu na padające zimą deszcze kanały mają ze trzydzieści centymetrów. Musimy na to bardzo uważać.
Maciek wciska pedał gazu i zwiększa moc. Przez chwilę tylne koło obraca się w miejscu, mieląc żwir pod oponą, aż wreszcie łapie przyczepność i wbija się z rykiem na asfaltową drogę.
Skręcamy na północ i wyjeżdżamy za miasto, zanurzając się w wir zielonych liści. Wzdłuż wąskiej ulicy stoją parterowe domy ukryte w ciemnych ogrodach. Skręcamy w lewo, potem w prawo i jesteśmy na miejscu. Domek wyłania się niespodziewanie zza płotu. Tak właśnie wyobrażałem sobie wille na Karaibach. Nowoczesna jednopiętrówka, zrobiona z drewna i otoczona tarasem. Podzielona na kilka apartamentów. Naciskamy dzwonek domofonu znajdujący się przy recepcji. Po chwili słyszymy poważny głos dobiegający spod tarasu.
– Turyści z Polski, proszę do mnie. – Zdanie zostaje wypowiedziane łamaną angielszczyzną.
Odwracamy się w kierunku głosu i widzimy grubaska z włosami zaczesanymi do tyłu. Wstaje od szachownicy, zakładając na głowę tanie okulary do czytania. W dłoni trzyma kieliszek z winem. Podaje nam klucze do drzwi.
– Właściciele będą rano, proszę się rozgościć. Witamy na Martynice.
– Mieszkańcy Antyli mogą dziękować Bogu, że są Departamentem Republiki Francuskiej – mówi Olo, Polak, który wiele lat mieszkał i pracował na Martynice. Był pułkownikiem armii francuskiej i szkolił żołnierzy Legii Cudzoziemskiej. Wielokrotnie przyjeżdżał w te rejony na wakacje. Znamy się z Polski, a tak się złożyło, że Olo spędza urlop kilkanaście kilometrów od naszej miejscowości. Od razu wiemy, że będzie świetnym źródłem informacji. Siedzimy w małej knajpce na plaży w Sainte-Luce. Olo zamówił właśnie entrée – sałatkę z kozim serem na gorąco.
– Ludzie na Martynice… Nie ciągnęło ich nigdy do niepodległości? – pytam, podpierając głowę rękami.
– Były tu jakieś lokalne ruchawki. Chyba w 2009 roku. Ludzie wyszli na ulice, protestując przeciwko podwyżce cen. Przez dwa miesiące stacje benzynowe i sklepy były pozamykane. Mieszkańcy wyspy chcieli zarabiać tyle, ile zarabia się we Francji. Odbyło się ogólnonarodowe referendum, ale okazało się, że nikt nie chce się odrywać od macierzy, a walka ma charakter socjalny. Rząd w Paryżu jednemu dołożył, innemu odjął i sytuacja się uspokoiła. Tak naprawdę jednak niepodległość takich wysp, jak Martynika i Gwadelupa, skończyłaby się tak jak na Haiti i Dominikanie, czyli wszechogarniającą biedą. – Olo schylił się, by wziąć garść kostek lodu, po czym jednym ruchem wsypał je do kieliszka z różowym winem. – Wiesz, to inny świat, niewolnictwo i rasizm są tu zakorzenione od wielu lat. Ludzie sami próbują się „wybielić”, uważając to za jeden z koniecznych warunków podniesienia statusu społecznego. Dlatego też „czarni” często wchodzą w związki z białymi. Biały kolor skóry i europejskie rysy kojarzą się tu z atrakcyjnością i bogactwem. Im ciemniejszą masz twarz, tym gorzej dla ciebie. Ostatnio wiele firm zabrania swoim pracownikom kręcenia włosów i robienia dreadów. Najbardziej pożądane są dziewczyny ze sztucznie wyprostowanymi włosami. – Odchyla się na krześle, przejmując od szczupłego kelnera talerz z sałatką.
– No to pewnie próbują wyrwać się do Francji po lepsze życie?
– Tak, ale to nie jest takie łatwe. Życie na kontynencie jest drogie, rzadko kto robi karierę w Europie. Jest kilku piłkarzy, muzyków – Olo macha lekceważąco ręką – ale większość zostaje tutaj.
Zerkam na zegarek. Jest dziesięć po drugiej. Koszulka przykleja mi się do pleców i oblewa mnie gorąco. Otwieram z cichym sykiem zimne piwo i wlewam w siebie pół butelki. Ciemna chmura zasłania słońce. W ciągu kilkunastu sekund z nieba zaczyna padać ciepły, rzęsisty deszcz. Woda bębni regularnie po błękitnej markizie i okrągłych żółtych parasolach. Przymykam oczy i wdycham coraz intensywniejszy zapach wilgoci, liści i szumiącego morza.
– Podział jest taki – ciągnie Olo, żując liść zielonej sałaty – Beke to zamknięta kasta potomków białych kolonizatorów. Czyli rodziny, które mają w swoich rękach ponad połowę ekonomii wyspy. Olbrzymie fortuny, liczą się z nimi nawet we Francji. Są właścicielami plantacji bananów, trzciny cukrowej, wytwórni rumu. Ich dzielnica leży we wschodniej części wyspy, w Le François; mają ochronę żandarmerii, więc żyją jak w prywatnej enklawie. Najbogatszy z nich, Bernard Hayot, jest mecenasem artystów, organizuje wystawy, koncerty. Jednak nade wszystko kocha pieniążki.
Mój rozmówca śmieje się chrypliwym głosem, ale twarz ma promienną. Między wargami błyskają ząbki białe jak śnieg.
– Metro to urodzeni na kontynencie Francuzi. Miejscowi czasami nazywają ich „uszami”; podobno przez to, że nie rozumieją lokalnego akcentu i często muszą nadstawiać uszu, aby pojąć, o co chodzi. Inna wersja mówi, że chodzi o wiecznie czerwone uszy od słońca. Metro to ludzie głównie na kierowniczych stanowiskach w lokalnych firmach, ale też żandarmi, lekarze, nauczyciele, przedstawiciele ministerstw. Reszta to mulaci i „noir”, czyli czarni. Nikt tu się nie obraża na te określenia, bo na wyspie nie mają one obelżywego kontekstu. Tutaj po prostu nie ma afro-Martynikanów. – Olo znów się śmieje i dolewa sobie różowego płynu z butelki. – Dziewięćdziesiąt osiem procent turystów przyjeżdża tu z Francji. To stały zastrzyk gotówki dla wyspy. Wielu Francuzów przylatuje z kontynentu na dobre. Pary homoseksualne, życiowi rozbitkowie i ludzie, którzy chcą zacząć wszystko od początku. Z czystą kartą osiedlają się tutaj lub spędzają wakacje. Historia Francji i Martyniki to historia miłości i nienawiści. To burzliwy związek dwojga kochanków, którzy nie mogą bez siebie żyć.
Kolumb dobił do brzegów Martyniki w XVI wieku, ale Hiszpania nie była tym obszarem zainteresowana. Wielki odkrywca nazwał mieszkańców wysp Karibami, czyli kanibalami, czym mocno ich skrzywdził, tubylcy bowiem byli raczej wegetarianami. Kanibalizm był jednak świetnym pretekstem, by w imię krzewienia chrześcijaństwa wytępić ich co do jednego, co też najeźdźcy skwapliwie uczynili. W XVII wieku francuski gubernator z wyspy Saint Kitts wysadził na lądzie stu pięćdziesięciu osadników i założył pierwszą europejską osadę Fort Saint Pierre. Biali potykali się nieustannie z Caribs, rdzennymi mieszkańcami wysp. Od połowy XVII wieku na te tereny zaczęli przybywać hugenoci, spodziewając się większej swobody religijnej. Wielu z nich również zostało właścicielami dóbr ziemskich i plantacji na wyspie. Martynika kilkakrotnie była w rękach Brytyjczyków, którzy ostatecznie sprzedali ją Francji w 1815 roku. Na początku XIX wieku francuscy plantatorzy ściągali na wyspę niewolników do pracy przy wycince trzciny cukrowej. To właśnie oni, odzyskawszy wolność, stworzyli barwną i istniejącą do dziś kulturę kreolską, która jest mi bardzo bliska. Czasami jednak trzeba od niej odpocząć, bo bywa męcząca.
– Olo, przecież ty też nie możesz żyć bez Karaibów, ciągle tutaj wracasz! – nie możemy powstrzymać się od śmiechu.
– Żebyście wiedzieli, uwielbiam dziewczyny z Martyniki. Pupy mają wypięte tak, że można na nich postawić butelkę piwa. Pokręcą biodrami na parkiecie, są do tańca i do różańca, szczególnie kiedy rum wzburzy ich krew.
– Tańce, dziewczyny… Olo, uważaj na serce, ten tryb życia może cię wykończyć. – Spojrzałem na niego z uznaniem.
– Nie musicie się martwić – Olo potrząsa głową – zawsze byłem bardzo ostrożny. W skrócie, kochani, tak to mniej więcej wygląda z mojego punktu widzenia. Po prostu kocham to miejsce bezgranicznie – dorzuca.
Podniosłem wzrok wyrwany z zamyślenia. Mój rozmówca zaczął się wiercić i nerwowo zerkać w kierunku morza. To był znak, że gawęda skończona.
– No i mamy ciekawą opowieść o mieszkańcach wyspy, w sam raz, żeby ją wykorzystać w książce. A teraz dopijamy winko i do morza. Wyglądasz na wykończonego. Kąpiel nam dobrze zrobi – proponuje Darek.
Jednak zanim się zanurzymy w ciepłych wodach Morza Karaibskiego, musimy dopić ostatnią butelkę doskonałego różowego wina. Deszcz przestaje padać, a promienie słoneczne odbijają się od sztywnego i spłowiałego parasola. Wszyscy nagle mają do opowiedzenia jakąś anegdotę. Mówią głośniej, stają się sentymentalni. Wino działa rozluźniająco.
Biegniemy plażą, która wcale nie wygląda jak ta w katalogach. Piasek jest gorący, szarożółty i bardzo różni się od tego białego, rajskiego, znanego nam z turystycznych folderów. Wzdłuż brzegu ciągnie się ścieżka zdrowia. Grupki ludzi biegają lub szybko maszerują, podpierając się kijkami. Niestraszny im morderczy upał. Patrząc na ich spocone ciała, przyspieszam decyzję o zanurzeniu awaryjnym. Czuję się jak kurczak przypieczony na grillu. Przeciągam dłonią po czaszce i daję nura w otchłań granatowego morza. Myślę, że jest to najlepsza decyzja dzisiejszego popołudnia.
Czas nocnych imprez. Port w Le Marin tętni życiem. Klaksony, samochody, motocykle, niecichnący ruch uliczny, tłumy na chodnikach. Dźwięki reggae i zouka sączące się przez okna kolorowych knajpek i restauracji. Jachty zacumowane jeden przy drugim na kei. Żeglarze odpoczywają na pokładach, jedni piją wino, inni przygotowują łodzie do jutrzejszego rejsu. Przerzucają jakieś kartony i worki, myją pokłady lub po prostu głośno rozmawiają. W restauracji przyklejonej do portowego nadbrzeża rojno jak w ulu. Większość długich drewnianych stołów jest zajęta. Kelnerki biegają z kuflami piwa i talerzami pełnymi morskich frykasów. Brezentowe ściany na tarasie są podwinięte, co powoduje niewymuszony ruch powietrza. Udaje nam się znaleźć stolik. Kelnerka w wypłowiałych dżinsach i granatowej bluzce przygważdża nas do miejsc, kładąc przed nosem białe talerze i lśniące sztućce.
– Słucham państwa? – odzywa się piskliwym głosem, wyciągając z kieszeni niewielki notes.
– Sześć razy białe wino, dwa razy różowe i coś z owoców morza – zamawiamy po angielsku.
– Jeżeli jesteście pierwszy raz na Martynice, proponuję mule w sosie serowym, specjalność zakładu, doskonała rzecz, będziecie zachwyceni. – Kelnerka dość szybko rozwiązuje nasz problem.
– Zawsze rozpoznaję, kiedy ktoś jest tu po raz pierwszy – uśmiecha się tajemniczo. – Sama pochodzę z północy Francji. Przyjechałam tu z chłopakiem dwa lata temu. On pracuje w barze obok. Wiecie, życie na wyspie płynie spokojniej, bez pośpiechu, można żyć na większym luzie. Nazywam się Camille i będę was obsługiwać.
Dziewczyna wyrzuca z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego. W czasie minuty zdążyła się przedstawić i opowiedzieć pół życia.
– Doskonale, zatem szybciutko poprosimy wino – poganiamy. – Mamy gardła wyschnięte jak stare prześcieradła, a mózg potrzebuje paliwa.
– Wino podajemy natychmiast, na mule trzeba poczekać kwadrans – rzuca szybko Camille, obraca się na pięcie i odchodzi.
– Tutaj wina ani piwa nigdy nie podaje się natychmiast. Państwo z Polski? – Dwaj młodzieńcy siedzący przy stoliku obok przyjaźnie kiwają w naszym kierunku.
Jeden to blondyn o wyrazistych rysach i wyglądzie wiecznego studenta, w krzykliwej żółtej koszulce doskonale kontrastującej z opalonym ramionami. Błękitne, niezwykle przejrzyste oczy nader wyraźnie świadczą o jego słowiańskim pochodzeniu. Drugi – ciemny, krótko obcięty, w obcisłym czarnym T-shircie, z mocno wystającym jabłkiem Adama. Kwadratowy kształt szczęki nadaje jego obliczu stanowczości; w istocie jednak przebija z niego bezpośredniość i dobroduszność. Obaj mają na sobie ciemne szorty z wojskowymi kieszeniami z boku i plastikowe klapki; nerwowo podrygują kolanami w rytm sączącej się z głośników piosenki Boba Marleya.
– Z Polski, z Polski, tak samo jak wy – odpowiadamy, podnosząc w geście toastu puste szklanki. – Panowie z żaglóweczki? Zapraszamy do nas.
Kelnerka przynosi szkło. Sprawnie radzi sobie z butelkami i szklankami. Dzbanek z lodem stawia z namaszczeniem na honorowym miejscu.
– No to za spotkanie. – Podnosimy szklanki, chłopaki stawiają na naszym stole swoje kufle. Pijemy i gawędzimy. Wino krąży w żyłach, a rozmowa toczy się gładko.
– Wypoczynek w hotelu czy pływanie?
– Ja jestem Patryk, a to Damian, przyjechaliśmy dwa tygodnie temu na rejs katamaranem. – Blondyn spuścił wzrok, obracając kufel w dłoniach.
– Rejs zaplanowany czy wielka improwizacja? – Jesteśmy dociekliwi.
– Łodzie wynajęliśmy przez Internet. Oprócz nas płynęło jeszcze kilka innych osób, oddzielnymi jednostkami. Po przyjeździe okazało się, że nasz jacht nie jest gotowy, dostaliśmy jednak taki sam model z innej firmy czarterowej. Rano wypłynęliśmy z portu, a tu trach, spruł się żagiel. Skonsultowaliśmy sprawę ze skiperem i zdecydowaliśmy się zawrócić.
– Była trzynasta, a ekipa techniczna przyjechała dopiero na drugi dzień, więc musieliśmy dżumić w porcie bezproduktywnie przez dwadzieścia cztery godziny. – Damian odstawił szklankę. – W południe łaskawcy wymienili nam usterkę i dopiero wtedy mogliśmy ruszyć w drogę. Popłynęliśmy na wyspę Saint Vincent i w zatoce Rodney udało nam się dogonić resztę ekipy. Trzeba było ten sukces oblać w lokalnej tawernie. – Brunet podnosi kufel i powoli go przechyla, smakując złocisty likwor. – Rano popłynęliśmy na Saint Lucia. To wyspa inna niż wszystkie. Podobno na wakacje przyjeżdża tam Harrison Ford. Ma swój domek z basenem i helikopter. To terytorium brytyjskie.
– Bywała tam często Amy Winehouse, moja ulubiona wokalistka. – Patryk ma ochotę się roześmiać. – Na wakacje przyjeżdża też Mick Jagger i Eddy Grant. Zatrzymaliśmy się w Castries Harbour, a stamtąd mikrobusem dotarliśmy do stolicy Castries.
– Jak się tam dostaliście?
– Autobusik kosztuje tylko piętnaście karaibskich dolków i jedzie kwadrans, więc nie ma się co wygłupiać ze spacerami – oświadcza Damian z przekonaniem – tym bardziej że temperatura jak w piekarniku.
– Castries to typowe karaibskie miasteczko. – Patryk odchrząka, odgryza kawałek chipsa i popija zimnym piwem. – Życie toczy się leniwie w myśl zasady: Live slow, sail more, work less. Centrum to jedno wielkie targowisko. Można tu za bezcen kupić banany, arbuzy i kokosy. Te ostatnie najlepiej zjeść na miejscu, bo sprzedawca przygotowuje je do konsumpcji kilkoma ruchami maczety. Oprócz warzyw i owoców na rynku można dostać wszelkiego rodzaju pamiątki i ubrania w hurtowych ilościach. My z Damianem z tego skorzystaliśmy i kupiliśmy sobie kilka australijskich kapeluszy.
Patryk przerywa swoją opowieść, bo kelnerka stawia na stole sagany parujących małży. Wycieramy ręce w wilgotne serwetki i zasiadamy do stołu.
– Może się poczęstujecie? Porcje są ogromne – proponujemy naszym nowym znajomym.
– Nie, dzięki, jesteśmy po kolacji, właśnie raczymy się deserem. – Chłopaki uprzejmie kiwają głowami i pokazują na kufle.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki