Z miłości. Portrety polskich domów - Kacper Sulowski - ebook + audiobook

Z miłości. Portrety polskich domów ebook

Sulowski Kacper

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Z miłości. Portrety domów polskich” to zbiór 14 reportaży Kacpra Sulowskiego – dziennikarza prasowego i reportera, który na co dzień pracuje w warszawskim oddziale „Gazety Wyborczej” i współpracuje z magazynem „Duży Format”. W swoich reportażach porusza tematy, o których inni milczą. Pisze o nadużyciach władzy, łamaniu praw człowieka i zderzeniu jednostki z machiną państwa. W 2019 r. dwukrotnie nominowany (w kategorii wywiad i reportaż prasowy) do najbardziej prestiżowej nagrody dziennikarskiej w kraju – Grand Press. „Każdy ma swoją drogę do miłości, a Kacper Sulowski staje na tych drogach i krzyżuje swoje świetne pióro z ludzkimi namiętnościami. Nie ma tu banalnych i prostych odpowiedzi. Sulowski z wytrawnością, ciekawością i zrozumieniem potrafi portretować codzienną miłość małżeńską, ale i taką, w której czai się gotowy do uderzenia w serce nóż.„ Książkę uzupełniają ilustracje Matyldy Damięckiej.

"Iza poleciała na koniec świata, choć boi się samolotów. Na południu Meksyku, tuż przy granicy z Gwatemalą, przy krętej górskiej drodze nr 199 stoi słup energetyczny. A na jego szczycie miejscowy przymocowali rower z polską flagą i pamiątkową tablicą.

Bo tam, gdzie dziś stoi słup, pół roku wcześniej leżało ciało jej brata. Bez głowy, stopy i z wyciętym sercem. Iza przytuliła się do słupa, tak jak kiedyś do Krisa, kiedy oboje uciekali przed pijanym ojczymem.

W latach 90. Jacek zarobił fortunę, sprzedając markowe zegarki. Jeździł luksusowym autem i zbudował dom pod Warszawą za gotówkę. Ale kiedy urodził się Kuba, rzucił wszystko. Sekretarkę, gabinet z własnym barkiem i służbowego mercedesa. Przestał być prezesem. Mianował się głównym organizatorem czasu wolnego synowi. Dziś na jego działce powstaje najnowocześniejszy w Polsce ośrodek dla osób z niepełnosprawnościami.

„Z żoną sobie pan nie radzi? Co z pana za facet?”. Słyszał Sławek podczas interwencji policji. Znosił docinki sąsiadów i wymyślał kolejne historie o tym, jak się przewrócił, uderzył w półkę czy skaleczył przy obieraniu ziemniaków. Znosił też wyzwiska, groźby i ciosy zadawane przez żonę rurą od odkurzacza. Matka spytała go kiedyś, skąd ma tyle siły. Odpowiedział: „Miłość wymaga poświęceń”.

Pięcioletni Pawełek bawi się zdalnie sterowaną czerwoną wyścigówką. Kiedy miał półtora roku, tata pchnął mamę na szklane drzwi. Potem zabrał telefon i zamknął ich w pokoju. Szkło wbiło się w ciało mamy na kilka centymetrów. Gdyby nie to, że Magda jest farmaceutką, pewnie by się wykrwawiła. Do szpitala pojechała następnego dnia. Wtedy Pawełek zamilkł na półtora roku. Zaczął mówić po długiej terapii."

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 199

Oceny
4,4 (66 ocen)
35
21
9
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Asiajablonska

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Donka1988

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka. Domy, które opisuje Kacper Sulowski są bardzo różne, ale o każdym czytałam z ogromnym zainteresowaniem. Książka nie jest jednowymiarowa, a sytuacje, którym przygląda się autor bywają niejednoznaczne i trudne do oceny. Zdecydowanie warto przeczytać, bo ta niedługa książka otwiera oczy na to, jak różnorodny jest świat wokół nas.
00
Kasia105

Nie oderwiesz się od lektury

Super, polecam.
00
Orzech2407

Nie oderwiesz się od lektury

polecam! znakomite reportarze
00

Popularność




Wstęp

To trochę wstrętne. Na pewno nieuprzejme. Niedyskretne i nieeleganckie. Trąci fetyszyzmem? Dlatego nie afiszuję się z tym nadto, a perspektywa przyznania się do tego wzbudza w trzewiach wstydliwy dyskomfort. Żeby jednak wyjaśnić, skąd wzięły się te historie, i dlatego, że każda książka jakiś wstęp mieć powinna, jestem w stanie dokonać publicznego autoostracyzmu.

Otóż zawsze, idąc chodnikiem wzdłuż ścian domów, bloków i kamienic, niby przypadkiem, a to podziwiając kolor framugi drzwi balkonowych, a to słuchając wróbla, który przysiadł na parapecie i ochoczo świergoli, nie robię nic innego, tylko bezpardonowo i nietaktownie zaglądam ludziom przez okna do mieszkań. Do aneksów kuchennych z dębowym blatem i zwisającym z sufitu postindustrialnym żyrandolem. Do dziecięcych sypialni ze świecącymi gwiazdeczkami na ścianie ułożonymi w napis „dobranoc”. I do kucheneczek dwa na trzy, w których oprócz kucheneczek mieszczą się tylko lodówka i zlew, a pod nim szafka, w której niespodzianie kryje się kubeł na śmieci. I do pokojów ze starymi dwudrzwiowymi szafami zamykanymi na klucz, które po otwarciu rozpylają w mieszkaniu drażniący zapach naftaliny. I do salonów z barkami w kształcie beczek na piwo, w których na wigilię jada się turbota, nie karpia. Do domów, mieszkań, kawalerek, apartamentów i penthouse’ów. Wszędzie, gdzie da się zajrzeć.

A patrząc, próbuję odgadnąć, do kogo należą te dwudrzwiowe szafy, kim za 20 lat będzie chłopiec, któremu dziś gwiazdki życzą dobrej nocy, i w którym roku elegancik w beżowym letnim garniturze przestał jeść karpia na wigilię. Ale wyobraźnia mnie zwykle zawodzi. Historie, które wymyślam, są powtarzalne. Opierają się na schematach, doświadczeniach, zasłyszeniach i zobaczeniach. Było. Widziałem w filmie. Było. Mówili koledzy. Było. Piosenka o tym jest przecież.

Nawet jak próbuję się od nich uwolnić, to autocenzuralny zdrowy rozsądek przywraca je na właściwy tor, jak rodzic raczkujące niemowlę.

A prawda jest ciekawsza. Bo nie ma schematów. Albo coś się zdarzyło, albo nie. I nieważne, że było gdzie indziej.

Historia dobrze opowiedziana i sprawnie odkryta zawsze będzie miała więcej sensu. Na kolejnych stronach jest 14 prawdziwych historii, które wydarzyły się w aneksach z dębowym blatem, kucheneczkach i dziecięcych sypialniach z gwiazdkami. Jest w nich dużo goryczy, cierpienia i krzywdy. Ale najwięcej jest miłości. Siostrzanej, romantycznej, boskiej i rodzicielskiej. Miłości do Boga, do zła i do siebie nawzajem. Tej, która buduje i napędza, i tej paraliżującej. Miłości, której się wstydzimy i zachowujemy ją dla siebie, i tej, o której chcemy pisać eseje. Tej, która daje siłę, i tej, która zabija.

Rozdział 1. Źli ludzie

Jedynym nieczarnym elementem jej garderoby są lazurowe korale w kształcie gwiazd na srebrnym łańcuszku. Z nerwów albo z przyzwyczajenia co chwilę przykłada obie dłonie ze złączonymi palcami do czubka głowy, jakby chciała sprawdzić, czy czapka, której nie założyła, dobrze na niej leży. Często się rozkojarza. Kiedy gubi wątek, zawiesza wzrok na poprzecinanej kroplami deszczu witrynie kawiarni. Po drugiej stronie ulicy co chwilę ktoś z parasolem wbiega po schodach do kościoła Wszystkich Świętych przy pl. Grzybowskim. Jest niedziela. W taką deszczową niedzielę jak ta Maria wyśniła sobie męża.

W wojskowym mundurze wyskoczył z ciężarówki, przepłynął przez furtkę jak duch i powiedział, że na zawsze będzie jej. „Imię moje to Szeol” – dodał. W judaizmie tak nazywa się miejsce, w którym dusze zmarłych czekają na zbawienie. Maria to wiedziała, bo była wtedy w drugiej klasie liceum o profilu kulturoznawczo-lingwistycznym z językiem hebrajskim.

– Moja rodzina była mocno uduchowiona. Babcia czytała mi poezję, głównie romantyczną. Świteziankę i Fortepian Chopina znałam na pamięć. Po niej została mi miłość do literatury i świętych ksiąg. Rodzice kochali naturę. Na każdym spacerze zachwycali się kolorami liści i fakturą ziemi.

Rodzina była też dysfunkcyjna. Nie chodziło o alkohol ani o przemoc. Chodziło o babcię, mamę taty, która nad wszystkim miała kontrolę. Nic w domu nie wydarzyło się bez jej wiedzy lub woli. Kiedy rodzice wzięli ślub, zamieszkali z nią w dwóch pokojach na Pradze. Ona w jednym pokoju, oni w drugim. Potem urodziłam się ja, osiem lat później mój brat, a oni dalej z babcią. Nie to, że z biedy. Ojciec był projektantem linii kolejowych, mama geodetką. Mogli kupić mieszkanie, ale babcia tak ich zmanipulowała i tak zniechęciła do samodzielności, że nie umieli się od niej odciąć.

Codziennie planowała im czas wolny, decydowała, jakie meble mają kupić do sypialni i w co ubrać dzieci do szkoły. Nieraz musiałam zamykać drzwi przed jej nosem, żeby mogli coś ustalić w spokoju. Sami byli zbyt słabi, by przeciwstawić się tak silnej osobowości. Moje najmilsze wspomnienie z dzieciństwa to kilka tygodni, kiedy babcia była w szpitalu. Tylko wtedy w domu było normalnie. Gdyby rodzice odcięli się od niej wcześniej, naszą rodzinę można by uratować.

Pamiętam tę noc. Mój brat był malutki, a między nimi było już naprawdę źle. Mama przyszła do domu zapłakana i poszła z babcią na balkon. Myślały, że śpię, więc rozmawiały głośno. A ja byłam 11-letnią pannicą i wszystko już rozumiałam. Mama powiedziała jej, że widziała ojca z inną kobietą. „To niemożliwe, nie tak go wychowałam” – zaprzeczała babcia. Ale tamtej nocy ojciec spał w jej sypialni. Tak zaczęła się pokojowa separacja rodziców. Poza domem nikt o tym nie wiedział, byli normalnym małżeństwem, bo babcia nawet nie chciała słyszeć o rozwodzie. W takim kłamstwie żyliśmy przez 15 lat. Dziś rodzice mieszkają osobno, a ojciec ma inną kobietę. Widują się kilka razy w roku, ale rozwodu nie wzięli. Mówią, że to niepotrzebne. Babcia jest już w podeszłym wieku, mieszka sama.

Do kościoła chodziliśmy prawie co tydzień, ale szczególnej więzi z Bogiem nie czułam. A chciałam. Babcia miała poezję, rodzice naturę, a ja nic. W wieku 13 lat powiedziałam na głos: „Boże, chciałabym cię bliżej poznać”. Od tamtej pory czuję jego obecność. Wiem, że jest ze mną i o mnie dba. Oczywiście pod warunkiem że podążam jego drogą. Z tym liceum na przykład. Papiery składałam do jednego LO, ale się nie dostałam, przekierowali mnie do Liceum im. Stanisława Wyspiańskiego. Dziś wiem, że to nie był przypadek, bo przypadków nie ma. To Bóg decyduje, w którą stronę idziemy i co nam się przydarza.

– Dzieci też pani zabrał Bóg?

– Nie, to ludzie. Źli ludzie.

***

Tamtego dnia Łucja była niespokojna od rana.

Maria twierdzi, że jej dzieci, tak jak ona, mają wizje. Mogą przewidzieć, co wydarzy się za kilka godzin lub następnego dnia.

Łucja chciała ich ostrzec. Nie umiała jeszcze mówić, ale co chwilę wskazywała rodzicom drzwi, jakby kazała uciekać.

Ofiarowanie Pańskie, znane też jako święto Matki Boskiej Gromnicznej, przypada 2 lutego. To uroczystość, której podstawę stanowi wydarzenie opisane w Ewangelii według św. Łukasza (Łk 2, 22–38). Zgodnie z prawem każdy pierworodny żydowski chłopiec miał być ofiarowany Bogu w świątyni. W ten sposób rodzice symbolicznie poświęcali Bogu to, co było dla nich największą wartością. W przypadku Chrystusa ofiarowanie miało większe znaczenie. Jezus jako człowiek i Bóg jednocześnie swoim ofiarowaniem zawierzył swoje życie ojcu. W ten sposób zaczęła się jego ziemska droga, której koniec wyznaczył krzyż na Golgocie.

Maria i Mariusz chcieli spędzić ten wieczór na modlitwie. Dwuletnia Łucja leżała w łóżeczku, a dwa lata starsza Sara bawiła się cichutko przy stole.

Nie było pukania. Od razu walenie pięściami. Najpierw w drzwi, potem w ścianę i okno. Łucja obudziła się od razu. Zaczęła krzyczeć, jakby ze złości, że nikt jej wcześniej nie słuchał. Sara umiała zachować spokój. Wiedziała, że w domu trzeba poskramiać emocje.

Maria i Mariusz pochylili głowy, bez słowa wzięli się za ręce i dokończyli modlitwę. Mariusz odsunął firankę.

– Tamtędy – szepnął zdecydowanie, wskazując przeciwległą ścianę. W pośpiechu założyli buty i sprawnie, podając sobie dzieci, wyszli przez niskie parterowe okno. Zdążyli zrobić kilka kroków w śniegu, kiedy zza rogu błysnęło światło latarki.

Otoczyli ich. Machali papierami, nie chcieli słuchać. W eskorcie policji dziewczynki wsiadły do czarnego samochodu. Łucja płakała, Sarze tylko trzęsła się szczęka, a mały Staś pewnie całą scenę przespał, bo w brzuchu mamy był dopiero od sześciu miesięcy.

***

Kolejna niedziela. Z powodu epidemii koronawirusa zamknięte są szkoły, granice i większość sklepów. Umawiamy się w niemal pustej galerii handlowej w Warszawie. Z daleka mówię „dzień dobry” i zastrzegam, że wolę nie podawać ręki.

– Proszę nie wierzyć w takie rzeczy – odpowiada Maria. – Jak pan będzie blisko Boga, to pan nie zachoruje. Wie pan, co to jest Szechina? To w judaizmie termin określający immanencję, czyli niecielesną obecność Boga w świecie. W liceum Szechinę czułam całą sobą. Uczyłam się hebrajskiego, czytałam święte księgi i zgłębiałam historię ludu Izraela. To w tym czasie wyśniłam sobie męża. Wysiadł z wojskowej ciężarówki. Miał zielone spodnie i czarną skórzaną kurtkę. Na ugiętych kolanach, lekko unosząc się w powietrzu, wpłynął przez furtkę na trawnik. Nie wszedł. Wpłynął. Jak duch. Był bardzo stanowczy, emanował żółtym światłem. Jak woda w strumieniu, która odbija się od gładkich kamieni. Taki uduchowiony banita. W szkole byłam w miarę normalną nastolatką. Myślę, że inni mogli o mnie myśleć „nieśmiała introwertyczka”, bo bardziej skupiałam się na tym, co w środku. Kiedy koleżanki chodziły na imprezy i całowały się z chłopakami, ja kierowałam energię do wewnątrz. Skoro Bóg dał nam takie narzędzia, znaczy ciało, mózg i zmysły, to żal je zmarnować na coś miałkiego i nieznaczącego. Od picia wódki wolałam nadawać życiu pełniejszy kształt.

Po maturze poszłam na filologię polską na UW. Wieczorowo. Wciąż mieszkałam w domu, ale czułam, że ta atmosfera mnie zniszczy. Jednego wieczoru dostałam ataku padaczki. Neurolog stwierdził, że to na tle nerwowym. Zdarzały mi się stany depresyjne, momentami odklejałam się od rzeczywistości. Czułam, że mój mózg przeżywa zapaść, jakby blokował wszystko to, co mnie otacza. Sama zwróciłam się o pomoc. Psychiatra stwierdził schizotypiczne zaburzenie osobowości, cztery tygodnie w szpitalu, kilka miesięcy na lekach. Rispolept i permazyna na poprawę nastroju. Ale najbardziej pomogła zmiana otoczenia. Po trzecim roku wyjechałam do kolegi do Niemiec. Przez kilka miesięcy pracowałam, trochę zwiedzałam, ale najwięcej to się modliłam.

W lutym 2010 roku miałam 27 lat. Kolejny sen. Zbiegam po schodach przed dom, a na ulicy młody mężczyzna. Ma wojskowy plecak i naszywki na kurtce. Na głowie jarmułkę, a wokół promienieje dziwnym blaskiem. Bierze mnie za rękę i prowadzi do rodziny. A tam wielkie przyjęcie weselne.

Trzy miesiące później zatęskniłam za Polską. Wróciłam, przepakowałam plecak, założyłam trapery i pojechałam stopem na Wschód. Bo Warszawa jest powierzchowna, płytka. Na Wschodzie czuję się zaopiekowana. Ludzie są bardziej swojscy i przyjaźni. Jeśli gdzieś w Polsce można odpocząć, to właśnie tam. Dojechałam do Zamościa, weszłam na rynek i zobaczyłam starszego ode mnie faceta. Czarne włosy do ramion, postawny, przystojny i zdecydowany. Czarny sweter, skórzana kurtka, typ outsidera. Skądś go znam – myślę. Podchodzę i mówię: „Przepraszam, wiesz może, gdzie tu można przenocować?”.

A on patrzy na mnie zdziwiony. I nic nie mówi, tylko uśmiecha się do czubka mojej głowy. Albo do czegoś wyżej.

– Do Boga?

– Do Boga.

***

Pomiędzy niedzielami dostaję od Marii kilkanaście wiadomości. Przesyła m.in. zdjęcia obrazów, które maluje farbą olejną na kartonie. Przedstawiają świętych i sceny biblijne. Przez kilka przewija się długowłosy anioł. Leci poziomo nad ziemią i dmie w trąbę. Jak z Apokalipsy św. Jana.

– Grafiki sprzedawałam w Zamościu i w Kazimierzu Dolnym. Trudno mi było się z nimi rozstać, bo za każdą transakcją czułam, że oddaję część siebie. Ale czasem potrzebne były pieniądze.

Kiedy tamtego dnia Mariusz zaprowadził mnie do swojego mieszkania, poczułam, że dotarłam do korzeni świata. Kawalerka w starej kamienicy wyglądała jak judaistyczno-chrześcijańska jaskinia, w której przed laty mieszkali ludzie Izraela. W środku półmrok, paliły się tylko świece w menorach, a na ścianach były wymalowane po polsku i hebrajsku cytaty ze świętych ksiąg. Bo Mariusz pochodzi ze starej żydowskiej rodziny, mieszkanie miał po babci. Przez cały wieczór piliśmy herbatę, jedliśmy pieczone ziemniaki i rozmawialiśmy o Bogu. Innych zbliżeń nie było. Następnego dnia spakowałam plecak i pojechałam dalej, też stopem, w stronę Podkarpacia. W Leżajsku zobaczyłam nagrobek słynnego cadyka, który zmarł w 1770 roku, a hitlerowcom, którzy rozkopali jego grób podczas II wojny światowej, podobno ukazał się żywy. Miałam jechać dalej, do Jarosławia, ale usłyszałam wewnętrzny głos. Zawróć – mówił. Tego samego dnia wieczorem zapukałam do Mariusza. I już byliśmy nierozłączni.

Mariusz nie pracował, dostawał zasiłek z opieki, parę złotych na jedzenie i rachunki. Jak nam brakowało, sprzedawałam grafiki albo dorabiałam na sprzątaniu, pomagałam w sklepie. Ale pieniądze nie były nam potrzebne. Zaczęłam rozumieć, że wszystko, co do tej pory mnie spotkało, prowadziło do tego miejsca. Nauka hebrajskiego, historia Izraela i bliskość, jaką odczuwałam z Bogiem. To wszystko po to, by zostać żoną Mariusza. Bóg uczynił mnie naczyniem, które on miał wypełnić. Kilka dni po spotkaniu pokazał mi zdjęcia z młodości, z wojska. Służył w stanie wojennym. Nigdy nie chciał o tym mówić, ale wiem, że ten czas złamał go jako człowieka. Kiedy pytałam, co tam się wydarzyło, zawsze wracał tylko do tej anegdoty. Jeden z pierwszych apelów, kilkaset osób na dziedzińcu koszar, w których stacjonowali. Kapral wypytuje cały oddział, jak mają się zwracać do osób pełniących różne funkcje. Na przykład do towarzysza sekretarza, generała czy kapitana. Cały oddział odpowiada chórem. W końcu kapral pyta: „A jak, żołnierze, zwrócicie się do papieża?”, „Czołem Wasza Świątobliwość!” – Bez wahania wypalił Mariusz, a wszyscy popatrzyli na niego z rozdziawionymi gębami. Potem koledzy śmiali się, mówiąc, że to pierwszy żołnierz Ludowego Wojska Polskiego, który miał odwagę przywitać się z papieżem na apelu.

Formalnego ślubu nie było. Małżeństwem staliśmy się sami dla siebie, kiedy kilka miesięcy później skonsumowaliśmy związek. Mąż uczył mnie religii judeochrześcijańskiej. Należy do Żydów mesjanistycznych, z którymi zaczęłam się utożsamiać. Uważamy Chrystusa za mesjasza, a jego naukę traktujemy jak poszerzenie prawa Mojżeszowego. Dzięki temu mamy pogłębioną wiedzę i świadomość religii. W niedziele chodzimy do kościoła katolickiego, obchodzimy Boże Narodzenie, ale zaznaczamy też żydowskie święta, np. Chanukę czy Rosz ha-Szanę. W kuchni przestrzegamy zasad koszerności.

Przez kilka lat mieszkaliśmy w kawalerce w Zamościu. Bez luksusów, bo ich nie chcieliśmy. W mieszkaniu nie było prądu, wieczorami paliliśmy świece, a ubrania praliśmy ręcznie. W kuchni była butla z gazem, można było coś ugotować, choć jedliśmy mało. Ktoś mógłby powiedzieć, że kawalerka przypominała squat. Zawsze mieliśmy dużo gości, często zostawali na noc albo na dłużej.

Pierwszy raz do nas zapukali, kiedy byłam w drugiej ciąży. Mariusz wypchnął ich z domu i przepędził. Potem spakował nas w jeden plecak i wyjechaliśmy w podróż poszukiwawczą pociągiem po Polsce. Nie bałam się. Wiedziałam, że z Mariuszem obok i Bogiem nade mną nic mi nie grozi. Po kilku tygodniach wróciliśmy i sytuacja uspokoiła się na jakiś czas. Czasem dowiadywaliśmy się, że nas szukają. Wtedy przenosiliśmy się na kilka tygodni do znajomych.

W ciąży nie chodziłam na USG ani do ginekologa. Wiedziałam, że dzieci są zdrowe, bo widziałam je w snach. Sarę urodziłam w szpitalu, ale Łucję już w domu. Przez poród przeszłam sama, Mariusza akurat nie było. Zawinęłam ją w czyste prześcieradło, potem urodziłam łożysko, odcięłam pępowinę, dziecko wymyłam, a brudy wyrzuciłam do kosza.

Wielu ludzi nie rozumiało, że dzieci chcemy wychować blisko Boga, żeby nie były skażone świeckością. W Izraelu pełno jest takich rodzin. Mogą liczyć na pomoc państwa, a tutaj państwo chciało nas zaszczuć.

– A gdzie teraz jest Mariusz?

– No właśnie. Ja panu wcześniej powiedziałam, że on wyjechał. Ale to nieprawda. Nie chciałam panu mówić od razu, żeby pan nie pomyślał, że jestem wariatką, a mój mąż to przestępca. Ktoś ukradł mu dowód i wziął pożyczkę, a my nie mieliśmy z czego spłacić. No i Mariusz siedzi w więzieniu.

***

Trzecia niedziela. Ta sama galeria po zakończeniu lock-downu. Otwarte sklepy i restauracje. Mówię Marii, że czytałem akta ich sprawy w sądzie rodzinnym.

– Oni nas nie rozumieli – odpowiada i znów nerwowo gładzi włosy. – W 2016 roku, kiedy Sara miała trzy i pół roku, Łucja rok, a Stasia jeszcze nie było, przeprowadziliśmy się z Zamościa do małej wioski między Lublinem a Warszawą. Część starego domu udostępnił nam wuj. On zajmował jeden pokoik, a my drugi. Przez kilka miesięcy mieliśmy spokój. Mogliśmy się skupić na studiowaniu pisma i wychowaniu dzieci w głębokiej wierze. Modlitwa rano, w południe i wieczorem. Kiedy byliśmy w komplecie, stawaliśmy w kręgu, kładliśmy prawe dłonie jedna na drugą i robiliśmy znak krzyża.

W domu nie było internetu, telewizora ani świeckich książek. Takie lektury rozpraszają. Czytaliśmy tylko święte księgi żydowskie i katolickie. Wyjątkiem były Księgi Jakubowe Olgi Tokarczuk. Tylko dlatego, że dotyczą historii Żydów. Ale przed lekturą przeprosiliśmy za to Boga i przysięgliśmy, że to, co przeczytamy, nie wpłynie na naszą wiarę i system wartości. Przykładaliśmy dużą wagę do tego, by dzieci nie poznały Harry'ego Pottera, Władcy Pierścieni czy innych magicznych lub fantastycznych lektur i filmów. Wchodzenie dziecka w taką tematykę jest ryzykowne, ono nie zdaje sobie sprawy z konsekwencji. Nie dopuszczamy do siebie niczego, co jest niezgodne z wolą Boga, np. teorii ewolucji. Skoro wierzymy, że świat jest stworzeniem Najwyższego, to po co zawracać głowę innymi hipotezami? Unikamy wszelkich informacji na temat homoseksualistów, bo to skrzywienie woli Boga. Wierzymy, że jeśli człowiek nie podąża jego ścieżką, przyczynia się do zła na świecie. Wtedy na przykład obrywa się chmura, zrywa się wichura lub wybucha pożar. Proszę zauważyć, że kataklizm uderza zawsze tam, gdzie ludzie źle wykorzystują wolną wolę i wybierają zło. To nie Bóg ich karze. Sami wybierają taki los.

Albo weźmy grzechy pokoleniowe. Nieraz zdarza się tak, że ktoś kradnie, a w kolejnym pokoleniu w tej rodzinie rodzi się dziecko z niewładną ręką. To dziecko jest wtedy skażone złem. Jeśli żyjesz w zgodzie z wolą Boga i nie masz grzechów pokoleniowych, nie zachorujesz. Dlatego nie wysyłaliśmy dzieci do lekarzy, żadne nie było szczepione. W Apokalipsie jest zapisane, że ci, którzy przyjmują znamię bestii, dostają złośliwych wrzodów. [Cytat dosłownie brzmi tak: „Wtedy ruszył pierwszy anioł i wylał swój puchar na ziemię. I natychmiast wszystkich ludzi, mających znak bestii i oddających cześć jej posągowi, dotknęły złośliwe i bolesne wrzody”].

Nie potrzebowaliśmy wielu ciuchów. Chodziliśmy skromnie, zwykle na czarno, koszulki i spodenki dzieci bez nadruków, logotypów. Dzięki temu wyglądaliśmy jak wycięci z obrazu ze średniowiecza.

W domu nie okazywało się negatywnych emocji. Uczyliśmy dziewczynki, że nie powinny płakać, krzyczeć czy wymachiwać rękami. Sara miała z tym problemy, bo miała bardziej dynamiczny charakter. Kiedy należało okazać spokój, równowagę, czasem wybuchała emocjami. Nie rozumiała, że życie blisko Boga wymaga poświęceń. Mariusz, jako porywczy mężczyzna, pracował nad sobą, by poskromić emocje. Ale czasem nie wytrzymywał.

– Co wtedy robił?

– Zdarzało się, że wymierzał klapsy. Ale dzieci wiedziały, że je kochamy.

***

Dom, do którego przeprowadzili się Maria, Mariusz i dziewczynki w 2016 roku, jest stary i drewniany. Dziś nikt tu już nie mieszka. Wuj zmarł pod koniec 2017 roku. W środku dwa pokoje, kuchnia i łazienka. Wuj mieszkał w jednym, Maria, Mariusz i dziewczynki w drugim.

– Rodzina prowadziła wędrowny tryb życia. Często zmieniała miejsce zamieszkania, młodszej córki nie zgłoszono do urzędu stanu cywilnego – mówi pracownik socjalny, który znał sytuację rodziny. – W środku bałagan i smród. Zakupy raz w tygodniu robiła im kuzynka, mieszkała w okolicy. Gdyby nie ona, pewnie nie mieliby co jeść. Dzieci, jak już jadły, to z podłogi, najczęściej gotowaną kaszę lub ryż. Chodziły po domu nago lub w jednych ubraniach przez kilka miesięcy, spały w brudnej pościeli, cuchnęły fekaliami. W ich domu było jedno łóżko. Wszyscy spali razem. Podejrzewaliśmy, że dzieci są świadkami aktów seksualnych rodziców. Kiedy przychodziliśmy z wizytacją, wyzywały nas od złodziei. Proponowaliśmy rodzinie świadczenia, mówiliśmy o 500 plus, ale nie chcieli współpracować.

Kierowniczka domu samotnej matki, z którego pomocy korzystała Maria, napisała o niej w jednym z dokumentów: „Pojawiła się u nas kilka razy razem z dziećmi i konkubentem. Prosili o jedzenie i ubrania. Zawsze sprawiała wrażenie zaniedbanej, oderwanej od rzeczywistości i bez konkretnych planów na przyszłość. Kiedy byli na naszym terenie, jej konkubent nakazywał całej rodzinie wykonywać czynności religijne. Klękali i modlili się. Robili to nawet w bramie wjazdowej do ośrodka. Pani Maria, kiedy jest pod wpływem konkubenta, razem z nim zmienia miejsce pobytu, wędrując po kilku miastach w Polsce. Cierpi na schizotypowe zaburzenie osobowości, nie leczy się systematycznie. Wypowiada dużo treści o tematyce religijnej, w rozmowie czasem ma problem z odpowiedzią na proste pytania, czasem sprawia wrażenie nieobecnej. Słabo dba o swój wygląd, praktycznie nie ma rzeczy osobistych, nie martwi się o swój byt”.

2 lutego 2017 roku opieka społeczna w asyście policji zabrała dziewczynki Marii i Mariuszowi. Obie mieszkają w zawodowej rodzinie zastępczej w Warszawie. W raporcie przekazania dziewczynek, który znajduję w aktach sprawy, czytam, że dzieci były „zaniedbane, brudne i z wszami”. Maria była wtedy w szóstym miesiącu ciąży ze Stasiem. Przed rozwiązaniem zniknął, a ona zamieszkała w domu samotnej matki. Syna urodziła w szpitalu. Już kilka dni potem pracownicy socjalni odebrali go matce.

– Chcieliśmy uniknąć tego, co przeżyły jego starsze siostry. Kobieta nie wyrażała skruchy i nie było szans na poprawę jej sytuacji – mówi pracownik opieki społecznej.

Na wniosek sądu rodzinnego kuratorka wykonała kolejny wywiad środowiskowy. W sprawozdaniu napisała m.in., że Maria nie ma książeczki ciąży, nie odbyła żadnej wizyty lekarskiej. Wspomniała, że dowód osobisty ma dopiero od lutego 2017 roku. Od momentu zamieszkania w domu samotnej matki nie miała kontaktu z Mariuszem. Miała powiedzieć kuratorce, że jej mąż ma stany lękowe, denerwuje się w trudnych sytuacjach, a narodzenie dziecka do takich właśnie należy. Kuratorka napisała też, że Mariusz stosował wobec Marii przemoc, ale w sprawozdaniu nie podała ani źródła tej informacji, ani jakiej formy przemocy miał się dopuszczać. Sąd zdecydował, że Staś również trafi do rodziny zastępczej. Jest w niej do dziś.

Pomiędzy naszymi niedzielami Maria odwiedza dzieci. Z domu samotnej matki wyszła po trzech miesiącach. Wynajmuje pokój w Warszawie, czasem pomieszkuje u znajomych w Kazimierzu Dolnym. Mariusz wciąż jest w zakładzie karnym. Z powodu pandemii nie można go odwiedzić. Maria twierdzi, że przez telefon rozmawiają codziennie.

Dziewczynki mają siedem i pięć lat. Staś prawie trzy. Maria ma ograniczone prawa rodzicielskie, ale widuje się z dziećmi regularnie. Z dziewczynkami dwa razy w miesiącu, ze Stasiem co tydzień. O pomoc w odzyskaniu dzieci prosiła już m.in. wojewodę mazowieckiego, rzecznika praw obywatelskich, rzecznika praw dziecka i organizację Ordo Iuris.

– Wiem, że założenie rodziny i przygotowanie jej do zbawienia było sensem mojego życia. Teraz ten sens mi odebrano. Ale nie poddaję się, bo wiem, że z pomocą Boga odzyskam rodzinę.

– I wtedy dzieci będą szczęśliwe?

– Wszyscy myślą, że zgotowaliśmy im piekło. A prawda jest taka, że zbudowaliśmy im przedsionek raju.

Rozdział 2. Podróżnik, który przegrał ze złem

W jednej ręce trzyma kokos, w drugiej maczetę opartą na ramieniu. Za nim szyld małego sklepu „Cocina economica” (ekonomiczna kuchnia), a obok niebieski rower i zaczepiony do niego wózek z flagami Polski i Meksyku. To ostatnie zdjęcie profilowe Krzysztofa na Facebooku. Zrobił je 28 marca 2018 roku. Trzy dni później zadzwonił do siostry i oznajmił: „Jestem gotowy. Jadę”.

– Ale nie będzie mnie pan pytał o te wszystkie podróże? – prosi Iza, kiedy dwa miesiące później rozmawiamy przez telefon. – Nigdy nie wiedziałam, co robi ani gdzie jest. Czasem dzwonił w środku nocy. Z USA, Gambii czy Senegalu. Przyjeżdżał bez uprzedzenia. Któregoś dnia, po miesiącach ciszy, zadzwonił w południe. Zapytał, gdzie jestem. „W pracy, a gdzie mam być?”. „Zejdź na dół, zaraz przyjadę” – poprosił. Wychodzę, a on na chodniku parkuje rikszę. „Zapraszam” – mówi. „Odwiozę cię do domu”.

Gdyby ktoś poprosił Izę, by w dwóch zdaniach opisała życie starszego brata, powiedziałaby, że to nieustająca walka dobra ze złem. Jakby za wszelką cenę chciał udowodnić, że dobra na świecie jest więcej.

Ojciec uznał go za syna dopiero, gdy Krzyś miał trzy miesiące. Zmusiła go do tego matka, bo z własnej pensji nie utrzymałaby siebie i dziecka. Krzysiek znał ojca. Mieszkał w sąsiedniej miejscowości. Nie rozumiał tylko, dlaczego tata zawsze odwracał głowę, gdy mijali się na ulicy.

Potem mama poślubiła Kazika i urodziła Izę. Jak siostra trochę podrosła, a pijany Kazik wszczynał awantury, starszy brat brał ją za rękę i razem chowali się pod kołdrę. Którejś nocy obudził ich krzyk. W drugim pokoju rodzice ze znajomymi świętowali Kazika urodziny. Mama przysnęła na kanapie. Mężowi się to nie spodobało, więc zdjął pasek z metalową sprzączką i przy gościach zaczął nim okładać leżącą żonę.

Po którejś z takich awantur we trójkę uciekli do ciotki. Miesiąc później Kazik stanął w drzwiach z kwiatami i torbą słodyczy. Mama wybaczyła. Skórę miała twardą od dziecka.

Nieraz opowiadała, jak musiała chodzić tyłkiem przy ścianie, żeby nie dostać od matki pogrzebaczem.

Krzysiek też wybaczył. Iza nie mogła.

– Sprzedał się za torbę cukierków – mówi. – Miałam do niego żal, ale Krzysiek taki był. Wybaczał i wymazywał wszystko co złe. Miał 16 lat. Mama została dłużej w pracy. Podpity Kazik kazał mu ją przyprowadzić. Zagroził, że jak tego nie zrobi, to pies wyleci przez balkon. Mała Dona miała trzy miesiące. Krzysiek ją uwielbiał. Wybiegł jak strzała, przez trawnik, za blok, w kierunku przystanku. Mama wysiadała z autobusu. Podbiegł zdyszany i poprosił, by się pospieszyła. Kiedy wchodzili do klatki, Dona leżała na trawniku. Była za mała, by przeżyć upadek z drugiego piętra.

Po tym wydarzeniu Kazika odwieźli na izbę wytrzeźwień, a Krzysiek spakował plecak i wyjechał. Nie powiedział dokąd. Nie było go kilka dni.

***

– Co mi po nim zostało? – Iza się rozgląda.

Jest czerwiec 2018 roku. Siedzimy przy stole w jej mieszkaniu w Gryfinie, 30 kilometrów na południe od Szczecina. Z balkonu widać Odrę, za Odrą Niemcy. Iza ma dziś 35 lat, męża Marcina i 11-letnią córkę Nadię. Mieszkanie wzięła na kredyt, a z mężem podpisała intercyzę. Bo życie nauczyło ją, by nikomu nie ufać za bardzo.

– Dał mi to na przechowanie. – Wyciąga z szafy kilka zakurzonych książek. Pismo Święte, Koran, przewodnik Steffena Möllera „Polska da się lubić” i siedem numerów zbiorów komiksów o Lobo, międzygalaktycznym łowcy głów.

I jeszcze widokówki. Wszystkie z ostatniej podróży. Są poprzybijane szpilkami do tapety w korytarzu. Z Las Vegas: „Hello, siostro, pozdrawiam świątecznie, a raczej noworocznie. Zanim ja tu znajdę telefon, to chyba kartka przyjdzie prędzej. Pozdrawiam cieplutko w drodze do Europy przez Amerykę Południową”.

Z Nowego Jorku: „Siema. Spełniło się moje marzenie z dzieciństwa. Co teraz? Kupić auto i zabierać innych na okazję, żeby wszyscy mogli spełniać swoje. Całuski z okazji Dnia Kobiet, Brat Kris, NYC”.

Znów z Nowego Jorku: „Szykuję wyprawę, chciałbym cię zaprosić. Minie rok, zanim się rozpocznie, ale już zacznij planować wolne. Będzie to spełnienie innego marzenia. O podróży z ludźmi, których kocham”.

Iza ma też dwa numery tygodnika „Siedem Dni Gryfina”. W jednym zdjęcie Krzysztofa jest na pierwszej stronie. A nad nim tytuł: Robię to, co Cejrowski, ale mi za to nie płacą. W kolejnym numerze piszą, jak Krzysztof wrócił z Holandii rikszą. Kupił ją w Amsterdamie. Podróż do Polski zajęła mu dwa tygodnie. Po drodze zatrzymywał się w większych miastach i woził turystów, żeby trochę zarobić.

– Kiedy był nastolatkiem, złapali go na paserstwie – przypomina sobie Iza. – Błędy młodości. Przesiedział kilkanaście miesięcy w zakładzie półotwartym w Choszcznie. Zamknięcie w czterech ścianach to dla niego koszmar. Musiał coś robić, więc roznosił posiłki i codziennie pracował w kuchni. Odwiedzałyśmy go z mamą, ojciec nigdy nie pojechał.

Podczas jednego widzenia Krzysiek dał jej narysowanego na kartce Feniksa. Przez lata trzymała go w szufladzie. W końcu wytatuowała go sobie na żebrach. – Feniks odradzał się z popiołów. Jak Krzysztof – mówi.

W piwnicy Iza ma też torbę z jego rzeczami. Takich toreb może być kilkanaście. Każda w innym kraju. Gdziekolwiek Krzysiek był dłużej i coś uzbierał, musiał to gdzieś zostawić przed kolejną podróżą. Torbę ze swojej piwnicy Iza zawiozła do laboratorium, żeby z ubrań Krisa pobrano materiał DNA.

***

Kazik chciał, żeby pasierb był mechanikiem. Po podstawówce posłał go do szkoły zawodowej. Ale od zapachu smaru Krzyśkowi robiło się niedobrze. Ciągle mylił klucze i gubił śrubki. Zamiast na praktyki w Szczecinie jeździł stopem do Berlina. W końcu go wyrzucili.

Przez rok uczył się na piekarza, bo piekarz pracuje w nocy, a w dzień śpi. Ze wszystkich rzeczy na świecie najbardziej nie lubił rano wstawać.

– Na krótko zatrudnił się w KFC w Szczecinie. Został nawet pracownikiem miesiąca. – Iza wspomina z uśmiechem. – Z mamą mu dopingowałyśmy, ale ojciec był niezadowolony. Jak był nachlany, wyrzucał mu, że nigdy niczego nie osiągnie. Często powtarzał, że nie jest jego synem. Były awantury, po których Krzysiek znikał na kilka dni. Potem pracował jako sprzedawca garnków. A zaczęło się od wizyty u cioci. Przy obiedzie pochwaliła się, że ma dodatkowe zajęcie. Że niezłe pieniądze, ciekawi ludzie i wyjazdy na zagraniczne szkolenia. Krzysiek zaczął wypytywać o te podróże. Już wtedy wiedziałam, że on te garnki będzie sprzedawał.

Ale efekty były marne. Któregoś dnia wrócił nad ranem. Pamiętam, że miał na sobie płaszcz ojca, bo ten nie pozwalał mamie, by kupowała mu ubrania. Krzysiek chciał pokazać, jak dobrze sprawuje się patelnia, którą sprzedawał. Wstawił ją na gaz, ale był tak zmęczony, że zaraz zasnął. Patelnia się spaliła, trzeba było oddać mnóstwo pieniędzy. Ojciec znów krzyczał, na drugi dzień Krzysiek zniknął. Wtedy na dłużej.

– Kiedy miał 20 lat, spakował namiot, śpiwór, ciepły sweter, notes i paszport. Nie było go dwa lata. Z Krzyśka zmienił się w Krisa. Stopem objechał całą Europę (z wyjątkiem trzech wysp: Islandii, Malty i Cypru). W Norwegii znalazł porzucony przy drodze rower. Miał przebitą oponę. „Oni wyrzucają rowery, jak tylko im się coś zepsuje. Naprawiłem oponę i zyskałem nowy środek transportu” – powiedział po powrocie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki