Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Pierwsze notatki, pisane po tragicznym wrześniu 1939 roku, w chwili gdy wielu, w obawie przed represją, niszczyło, paliło stare pożółkłe dokumenty rodzinne, pieczołowicie chowane i uratowane przed zagładą przez poprzednie pokolenia, - ja swoje kartki z notatnika ulokowałem w dzbanie, w którym woziłem mleko; zakopałem pod korzeniami brzozowego zagajnika, w pobliżu zagrody.
[Z epilogu]
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy im. ks. J. Tischnera w Drezdenku (12)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 509
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Witold Zieleniewski
Z okrwawionego gniazdawyrzuceni i rozsiani
By pamięć o ukochanym Ojcu nie zaginęła w niepamięci
Córki z Australii
Klementyna Zieleniewska-Muraszko
Katarzyna, Małgorzata Zieleniewska
Drezdenko 2002
Nakład własny:
Klementyna Zieleniewska-Muraszko, Australia
Katarzyna, Małgorzata Zieleniewska, Australia
Tekst:
Witold Zieleniewski
Zdjęcia, fotokopie:
wybór z publicystyki
Okładka i śródtytuły:
Andrzej Depo
Opracowanie redakcyjne:
Andrzej Depo
Klementyna Zieleniewska-Muraszko
Katarzyna Małgorzata Zieleniewska
Korekta:
Danuta Białas, Zdzisław Szproch
Redakcja techniczna:
Jarosław Wachnowski
Zeszyt nr 2/5/2002 Nadnoteckiego Towarzystwa Kultury, 66-530 Drezdenko, ul. Kościuszki 14, tel. (095) 762-11-82
ISBN 83-909491-5-6
Skład i druk: 20.11.2002-31.12.2002 r. Profi Druk, ul. Niepodległości 21, 66-530 Drezdenko, tel. (095) 762-12-81Nakład: 500 + 20 egzemplarzy.
Nie byłoby książki „Z okrwawionego gniazda wyrzuceni i rozsiani”, gdyby nie II wojna światowa wynikła z paktu sowiecko-niemieckiego z 23 sierpnia 1939 roku.
Aksjomat tego twierdzenia znajduje się w książce pt. „Najlepszy sojusznik Hitlera ” - studium o współpracy niemiecko-sowieckiej 1939-1941 - autorstwa Aleksandra Bregmana. Wydawca: Orbis, Księgarnia Polska, Londyn 1967.
W słowie wstępnym do trzeciego wydania tej książki Adam Ciołkosz w 1967 r. napisał: „Książka niezwykle utalentowanego dziennikarza i czołowego pisarza politycznego emigracji polskiej, zmarłego niedawno Aleksandra Bregmana pt. „Najlepszy sojusznik Hitlera”, ukazała się po raz pierwszy w roku 1958. Miarą jej wartości jest fakt, że można obecnie opublikować nowe wydanie, nie skreślając i nie zmieniając w niej ani jednego wyrazu. Wprawdzie w ciągu dziesięciu minionych lat pojawiło się w różnych językach mnóstwo prac dotyczących okresu, który jest przedmiotem niniejszej książki, żadna jednak nie obaliła ani nawet nie podważyła podstawowej tezy Bregmana. Teza ta opiewa, iż pakt niemiecko-sowiecki z dnia 23 sierpnia 1939, którego cementem byt wspólny rozbiór Polski, umożliwił Hitlerowi rozpętanie wojny. Teza ta jednak jest tak mocna, że jej przeciwnicy posługiwać się mogą jedynie przemilczeniami lub zniekształceniami faktów, albo tez zwyczajnymi fałszami (...).
... Książka Bregmana jest instrumentem walki o prawdę historyczną. Prawda jest największym sojusznikiem sprawy polskiej. Bregman oddał jej wielką usługę, gromadząc i porządkując fakty krytycznych lat 1939-1941. Wymowa tych faktów jest potężniejsza niż cały aparat sowieckiej i komunistycznej propagandy."
*
Na pytanie dlaczego zrodziła się książka „Z okrwawionego gniazda wyrzuceni i rozsiani”, odpowiadają wybrane z książki Bregmana fragmenty udokumentowanych historycznie faktów.
Są nimi:
„ VII. POLSKA WYMAZANA Z MAPY -
BUG LINIĄ PODZIAŁU ZAMIAST WISŁY (str. 70)
Tajny protokół z 23 sierpnia przewidywał rozgraniczenie stref wpływów na terytorium Polski wzdłuż linii Pissy, Narwi, Wisły i Sanu i pozostawiał - jak widzieliśmy - otwartą sprawę czy „interesy obu stron czynią pożądanym utrzymanie niepodległego państwa polskiego” oraz jego ewentualnych granic. W momencie podpisywania tego protokołu obaj partnerzy nie wiedzieli jak potoczą się wypadki, liczyli się z możliwością nowego Monachium i nie śpieszyli się z ostatecznymi decyzjami.
W cztery tygodnie później, gdy Polska została zmiażdżona i wojska obu napastników spotkały się na jej ziemiach, pojawił się problem: co dalej? Czy ma istnieć nadal okrojone państwo polskie, czy też Niemcy i Sowiety dokonają formalnie rozbioru Polski? Decyzja zapadła w 11 dni po przekroczeniu przez wojska sowieckie granicy polskiej: z inicjatywy Stalina oba państwa postanowiły wymazać państwo polskie z mapy. Również z inicjatywy Stalina linia tego czwartego rozbioru przesunięta została z Wisły na Bug (...)”
„Tajne protokoły z 28 września
(str. 76, 77, 78, 79)
28 września był dniem bardzo pracowitym. Obrady toczyły się od godz. 15.00 do 18.30, po czym odbyt się obiad na Kremlu. Następnie Ribbentrop oglądał balet, podczas gdy Stalin „rokował” z Łotyszami co do wprowadzenia na Łotwę garnizonów sowieckich. O północy wznowiono narady niemiecko-sowieckie i dopiero o 5-tej rano podpisano szereg protokołów: imieniem Rosji podpisał je Mołotow, ale na mapie Polski położył swój podpis osobiście Stalin, który sam niebieską linią zaznaczył trasę granicy1.
Główny układ ustalał nową granicę, która miała być szczegółowo opisana w dodatkowym protokole (podpisanym 4 października).
Pierwszy tajny protokół przewidywał wymianę volksdeutschów na Białorusinów i Ukraińców. Drugi tajny protokół dotyczył - zgodnie z żądaniami sowieckimi - zmiany linii rozgraniczenia wpływów, czyli przyłączenia Litwy do strefy sowieckiej, a środkowych ziem Polski do strefy niemieckiej. Protokół ten przewidywał również, Że gdy tylko rząd sowiecki podejmie „specjalne kroki na terytorium Litwy dla ochrony swoich interesów”, tj. wprowadzi na Litwę swoje garnizony jako pierwszy krok do aneksji, nastąpi upragniona przez Niemcy poprawka granicy i skrawek południowo-zachodni zostanie im oddany.
Trzeci tajny protokół głosił że „obie strony nie będą tolerowały na swoich terytoriach jakiejkolwiek agitacji polskiej, która by dotyczyła terytoriów drugiej strony Innymi słowy zobowiązywały się zwalczać wszelkie aspiracje narodowe całego narodu polskiego; Polakom w Wilnie nie wolno było „agitować” za uwolnieniem Warszawy spod jarzma hitlerowskiego, a Polakom w Warszawie upominać się o Wilno. Na mocy protokołu oba rządy zobowiązywały się informować nawzajem o krokach podjętych w tym celu2. Również w czasie wizyty Ribbentropa w Moskwie nastąpiła wymiana listów między nim, a Mołotowem na temat współpracy gospodarczej, o czym jeszcze będzie mowa.
Po podpisaniu wszystkich dokumentów Ribbentrop udał się jeszcze na przyjęcie w ambasadzie, które przeciągnęło się do 6.30 rano, a że w parę godzin później odleciał do Niemiec, nie było już czasu ani potrzeby zredagowania raportu dla Hitlera; Ribbentrop złożył go osobiście. W rezultacie w dokumentach nie zachowała się żadna relacja o rozmowach, które poprzedziły podpisanie tych układów. Wiadomo wszakże, że atmosfera była bardzo serdeczna, zwłaszcza podczas obiadu wydanego przez Mołotowa z udziałem Stalina, Kaganowicza, Mikojana, Woroszyłowa, Berii itd. Później Ribbentrop powiedział jednemu ze swych przyjaciół, że czuł się na Kremlu tak, jakby był w towarzystwie starych towarzyszy partyjny"3.
Dwie linie podziału
Mapa rozbioru Polski
***
17 września 1939 roku Sowieci, zgodnie z traktatem o przyjaźni i współpracy pomiędzy Niemcami a ZSRR, współuczestniczą w rozbiorze Polski, zabierając określoną traktatem 1/3 terytorium państwa polskiego. Po wkroczeniu do Polski NKWD dokonuje pierwszych aresztowań obywateli narodowości polskiej. Jest to preludium do planowanej przez sowieckiego okupanta wielkiej akcji deportacyjnej polskiej ludności z zajętych terenów.
Docent doktor inż. Adam Peretiatkowicz w swoim II tomie wydania pt. „Wołyńska Samoobrona - Deportacje Polaków za okupacji sowieckiej wrzesień 1939 - czerwiec 1941” pisze: (...) „Bolszewicy rozwinęli i udoskonalili carski system zsyłek na Sybir, kiedy w czasach carskich ilości zsyłanych więźniów politycznych liczyć można było w tysiącach, to bolszewicy dokonywali deportacji całych grup obywateli wraz z rodzinami od niemowląt poczynając, a na zgrzybiałych starcach kończąc.
Ilość Polaków deportowanych do łagrów pracy liczyło się w ZSRR w dziesiątkach czy też setkach tysięcy, a własnych obywateli w milionach.
W latach wojny Polacy stanowili czołową grupę narodowościową podlegającą deportacji.
Wg szacunków tylko w latach 1940-1941 deportowano około 1,5 miliona obywateli polskich”. (...)
***
Ten sam autor w swoim w II tomie „Wołyńskiej Samoobrony” wyszczególnia cztery okresy deportacji Polaków.
(...) „Pierwsza masowa deportacja z naszych kresów wschodnich miała miejsce 10 lutego 1940 roku.
W tym okresie wywieziono co najmniej około 220 tysięcy ludzi do północnych obłasti Rosji, głównie do Archangielska i Wołogdy. Wywieziono prawie wszystkich osadników wojskowych, gajowych, leśniczych, oczywiście z całymi rodzinami” (...)
***
(...) „Druga największa deportacja została przeprowadzona 13 kwietnia 1940 roku. Wywieziono wówczas rodziny uprzednio aresztowanych, wziętych do niewoli lub zbiegłych oficerów, podoficerów, ziemian, urzędników państwowych, nauczycieli, właścicieli przedsiębiorstw, mieszkańców strefy nadgranicznej oraz tych wszystkich, których władze uważały za nielojalne; wywieziono wówczas ponad 330 tysięcy ludzi, głównie do Kazachstanu i Azji centralnej”. (...)
(...) „Trzecia deportacja nastąpiła w czerwcu 1940 roku. Objęła ona między innymi wielu uchodźców Z Polski centralnej, którzy rejestrowali się na powrót do swoich miejsc rodzinnych, kupców, rzemieślników, drobnych przedsiębiorców z rodzinami. I tym razem wywożono przeważnie do Kazachstanu.
Ilość deportowanych ocenia się na ponad 240 tysięcy osób”. (...)
***
(...) „Czwarta masowa deportacja została przewidziana na czerwiec 1941 roku. Objęła ona, między innymi młodzież w obozach, dzieci w sierocińcach. Przebieg tej deportacji został zakłócony przez wybuch wojny niemiecko-sowieckiej. Objęła ona głównie teren Wileńszczyzny z terytoriów uprzednio należących do Litwy”. (...)
Piątej deportacji - włącznie z aresztowaniami, w głąb ZSRR do łagrów - obozów pracy sowieci dokonują po 14 VII. 1944 roku, tj. po ponownym wkroczeniu na terytorium państwa polskiego.
Większość zesłanych do obozów to żołnierze obojga płci Armii Krajowej, księża względnie ci Polacy, którzy niezbyt pospiesznie zdecydowali na ekspatracje do centralnej bądź zachodniej Polski.
***
Jednym z aresztowanych i wywiezionych do obozu pracy był Witold Zieleniewski, żołnierz Oszmiańskiej 8 Brygady „TUR” Okręgu Wileńskiego Armii Krajowej „Wiano”.
Swój pobyt w obozie opisał we wspomnieniach pt. „Z okrwawionego gniazda wyrzuceni i rozsiani”.
***
Jerzy Drewnowski, podchorąży w służbie ogniomistrza 32 Pułku Artylerii Lekkiej był jeńcem wojennym w latach 1940 do grudnia 1944 przebywając w łagrach w Wietłosianie w ZSRR. Swój pobyt opisał we wspomnieniach pt. „Cynga”, wyd. przez MON w Warszawie 1989 r. – w posłowiu wspomnień napisał:
(...) „Już za czasów Lenina Cze Ka zorganizowała pierwsze łagry, usiłując przez kilka lat nadawać im charakter obozów, mających poprzez pracę wychowywać wrogów ludu, którzy zostali w ten sposób zakwalifikowani, bez żadnego obiektywnego uzasadnienia, na prawomyślnych obywateli. Nazwa „łagry poprawcze” przetrwała długo (do moich czasów), ale z głoszonych przez Dzierżyńskiego haseł o „naprawianiu” ludzi przez pracę w ciągu kilku następnych lat całkowicie zrezygnowano. Warto przypomnieć, że już w początku lat dwudziestych zorganizowano łagier GPU (Gławnoje Politiczeskoje Uprawlenije - Główny Zarząd Polityczny) na niewielkim archipelagu na Morzu Białym, zwany Solówkami. Potem organizowano tam łagry „specjalnego przeznaczenia”. (...)
(...) „Aparat partyjno-państwowy ZSRR stworzył rzeczywistość łagrową zgodnie z własnymi potrzebami: ustanowił „prawa” skazywania bez sądu ludzi, którzy byli lub mogli być nieposłuszni wobec dyrektyw obejmujących nie tylko życie polityczne, społeczne, gospodarkę, ale także sprawy najbardziej indywidualne i osobiste; wydzielił kadry sądzące i nadzorujące; ustalił normy najpodlejsze go wyżywienia łagrowiczów (żyt’ budziesz, no... nie zachoczesz) itd. Rzeczywistość łagrowa była jakby urzeczywistnieniem wzorca, według którego aparat partyjno-państwowy chciał regulować życie w całym ZSRR. Wzorzec ten był skrojony na miarę nędznego intelektu tego aparatu - wybrańców stalinowskich, którzy nie zdołali go wcielić w życie nawet w lagrach, gdzie mimo wszystko większość więzionych potrafiła zachować swoje człowieczeństwo”. (...)
Do skazywania ludzi bez sądu były między innymi:
obozy polskich oficerów - jeńców wojennych w ZSRR
Matko Boża Katyńska!
Matko Miłosierdzia i Pojednania!
W Twoje ramiona oddajemywszystkich zamordowanych na Wschodzie.
Z żywą wiarą w Świętych obcowanie prosimy Cię, Matko, przygarniaj Ich i oddawaj Twojemu Synowi.
Matko Bolesna, pocieszaj tych, których serca ciągle jeszcze krwawią po stracie Najbliższych.
Daj łaskę, aby jak najszybciej powstały polskie cmentarze na Wschodzie i sanktuarium Miłosierdzia i Pojednania w Katyniu.
Matko Pokoju,
Daj nam łaskę życia godnego Tych, którzy zginęli za Ojczyznę, stając się ceną naszej wolności.
Uczyń ich fundamentem odrodzenia i pojednania narodów w imię Boga, który miłuje i przebacza.
Amen
Ks. Zdzisław Peszkowski
Kapelan Rodzin Katyńskich
Namaszczenie czaszki zamordowanego w Charkowie
„PAMIĘCI JEŃCÓW OBOZU W OSTASZKOWIE ZAMORDOWANYCH PRZEZ NKWD W KALININIE ŚWIATU KU PRZESTRODZE
RODZINA KATYŃSKA”
Pierwsza tablica umieszczona w czerwcu 1992 r. na budynku b. NKWD w Twerze (d. Kalinin), gdzie w 1941 r. zamordowano 6295 Polaków
SŁOWO NA ODSŁONIĘCIE TABLICY PAMIĄTKOWEJ
Z katowni duch Wasz wychodzi na wolność - stajecie przy nas na apel żałobny.
Wy, skrytobójczo w tym miejscu polegli: niewinni, wierni i już niepodlegli.
Nadeszły czasy, że śmierć się nie sroży
i Wy zwycięzcy wracacie z niewoli, bo pamięć prawdy to jak palec Boży:
kruszy więzienia i rozbija mury.
Jesteśmy Waszą pamięcią żywą, jak żywy ból jest i żywe pragnienie, by zmilkły cielce i słowa fałszywe i owoc się zrodził, gdy mówi sumienie.
Harry Duda
Twer, 22 czerwca 1992 r.
• *>
Karta pocztowa wysłana z Ostaszkowa z 8 I. 1940 roku przez Stanisława Tatarczyka, policjanta w służbie na pograniczu niemiecko-polskim. W 1939 roku aresztowany przez NKWD i odesłany do obozu w Ostaszkowie. Zamordowany bez sądu. Figuruje na liście zamordowanych.
CHŁOPCY
Ech, chłopcy - cóż - upływa czas, Więc spójrzcie na minione...
Ten sam pozostał tylko las
Co wam był drugim domem.
W powietrzu się rozpłynął hen...
Patos odległych zdarzeń A wy wciąż śnicie ten sam sen,
Sen niespełnionych marzeń.
Jakim się prostym zdawał świat. Tak szczery, jak uśmiech losu Tamten to wróg, a ten to brat Pomylić się nie sposób
Wciąż gryzie w oczy ogniska dym, A mocny bimber gardło pali Ci, co naprawdę mieli czym,
Nie mają zwyczaju się chwalić.
I tylko czasem nocą głęboką,
Kiedy na sen się już zbiera...
Zda się, że nagle słyszysz przez okno Odległą serię szmajsera.
I mija senność, znika zmęczenie, Wychodzisz z psem na przechadzkę. Lękasz się, by partyzantów cienie
We wroga nie wpadły zasadzkę.
Zaszumcie wierzby, wietrze wiej,
Tak, jak w żołnierskiej piosence. Wrogów jest teraz jakby mniej.
Ale, czy przyjaciół więcej?
Niech życie wam nie szczędzi kras! Nos w górę, do klapy storczyk,
Bo gdyby tu zabrakło was,
Świat byłby o wiele gorszy.
Ech, chłopcy - cóż - upływa czas...
Nic to, że coś tam nie wyszło.
Ten sam pozostał tylko las.
Odważnie popatrzcie w przyszłość.
Odnotowano w Oddziale Otwockim PTTK im. M. E. Andriollego po Rajdzie „BURZA” nad Czarną we wrześniu 2001 roku. Autor tego pięknego wiersza - nieznany.
Strony 3-8 wybór i opracowanie: Andrzej Depo
Witold Zieleniewski - z jego meandrów życia wiemy, że urodził się 6.06.1913 roku na pograniczu Patagonii i Kordylierów Andyjskich (Allen), terytorium Rio Negro, jako syn emigranta polskiego, wywodzącego się ze szlachty zaściankowej.
Chodził początkowo do argentyńskiej szkoły. Po powrocie rodziców do kraju (1923 r.) na Wileńszczyznę, pracując w gospodarstwie rolnym, osiągnął małą maturę jako eksternista. Po latach - po powrocie z obozu pracy z czerwonego imperium do kraju w 1955 roku uzyskał dyplom Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Łodzi, a w 1961 roku tytuł magistra geografii na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu Wydział Biologii i Nauk o Ziemi.
Pracy pedagogicznej i społecznej poświęcił 43 lata swojego życia. Zmarł 25 listopada 1990 roku w Drezdenku.
Pozostawił 24 pozycje bibliograficzne w formie krótkich wspomnień i jedno 300 stronicowe wspomnienie pt. „Z okrwawionego gniazda wyrzuceni i rozsiani”.
To wspomnienie - obejmujące lata 1939-1948 - jest wyjątkowo cenną i znaczącą pozycją w historiografii, dotyczącej szczególnie stosunków panujących w okresie okupacji sowieckiej i niemieckiej na Kresach północnych - ziemi wileńskiej oraz obozach pracy w Związku Radzieckim.
23 pozycje pozostawionej bibliografii zostały opublikowane w tomiku pt. „Obrazy utkane pamięcią Wydanie: Profi-Druk, Drezdenko 2002.
Wspomnienia - „Z okrwawionego gniazda wyrzuceni i rozsiani” opisują rozległe okresy: - okres od 1.09.1939 do 22.06.1941 odnoszący się do wybuchu wojny polsko-niemieckiej oraz pierwszej okupacji sowieckiej części zagrabionej Polski (stosownie do paktu Ribbentrop-Mołotow z28.09.1939 roku).
Wstrząsające dramaty i związane z nimi tragedie losów ludzkich przewijają się od pierwszej do ostatniej strony wspomnień.
Już po pierwszym zdaniu wspomnień, w drugim dramatyczna scena: „... Pod lasem, u progu samotnej chatki przeraźliwy krzyk Zośki przerwał ciszę. Ciężarna z baniastym brzuchem, trzymała małe dziecko na ręku. Do kolan tuliło się dwuletnie, stało na krzywych nogach wygiętych jak łozina. W izbie za piecem konała babcia. Odchodził mąż wezwany do wojska na powszechną mobilizację ...”.
Wspomnienia to wielowątkowość, bogactwo faktów i osób. Barwnie udramatyzowane relacje zdarzeń z różnorodnych miejsc i czasu. Faktograficzne opisowe obrazy przesuwającego się kadru filmu z życia: września 1939 roku, napaści hitlerowskiej i sowieckiej na Polskę, życia pod pierwszą i drugą okupacją sowiecką: aresztowania, wywózki - deportacje w głąb czerwonego imperium, warunki pobytu w obozach pracy w strefie Zagłębia Donieckiego miejscowości Dzierżyńska w osadzie Józefinka w byłym ZSRR. Opuszczenie gniazd rodzinnych i wyjazd na Ziemię Lubuską w Polsce po 8 maja 1945 roku.
Wymordowanie więźniów w więzieniach po 22 czerwca 1941 roku przez wycofujących się enkawudzistów.
Autor wspomnień z benedyktyńską skrupulatnością przekazuje faktografie zdarzeń na Wileńszczyźnie podczas okupacji niemieckiej (22.06.1941 - 14.07.1944).
Szczególnie wstrząsająca jest lektura likwidacji Żydów polskich przez oddziały litewskie wespół z niemieckimi.
Opis tej zagłady jest bardzo ważnym przyczynkiem do stosunków polsko-żydowskich w czasie okupacji.
Pozostałe opisywane zdarzenia jak i całość wspomnień jest pozycją wyjątkową, odkrywczą, rzucającą wiele nowego światła na stosunki panujące pod okupacją sowiecką i niemiecką. Jest pozycją z pogranicza historii, jest prawdą opartą na prawdzie, która po drugiej wojnie światowej była do lat osiemdziesiątych tematem tabu.
We wspomnieniach nie dokonano ingerencji w słownictwo i zwroty frazeologiczne regionu. Andrzej Depo
Profesor Witold Zieleniewski był postacią niezwykłą. Zrządzeniem losu po II wojnie osiedlił się w małej miejscowości, ale niewątpliwie gdyby zamieszkał w dużym środowisku, jego niezwykłość byłaby bardziej dostrzegalna i doceniona.
Któż nie znał profesora? Jego charakterystyczną sylwetkę dostrzegali wszyscy; z należnym szacunkiem i sympatią chylili przed nim czoła - i dosłownie, i w przenośni.
Kolejne pokolenia młodzieży chełpiły sie uczestnictwem w Jego nieszablonowych lekcjach geografii. Niewielu wiedziało o Jego wojennej i powojennej przeszłości. O swojej AKowskiej historii w pierwszych powojennych latach nie mógł mówić, a potem już nie chciał. W formie wspomnień spisał je po latach.
Staraniem jego córek Katarzyny Małgorzaty i Klementyny, zamieszkałych w Australii - zostały one przez drukarnię PROFI DRUK w Drezdenku wydane w 2002 roku. Pierwsze pod tytułem „Obrazy utkane pamięci”, drugie, niniejsze nosi tytuł „Z okrwawionego gniazda wyrzuceni i rozsiani". Oba wydania to miejscami wstrząsająca lektura zapisanej historii przez bezpośredniego w niej uczestnika w okresach: okupacji sowieckiej, niemieckiej i powtórnie sowieckiej oraz obozu pracy w ZSRR w latach 1944-1946.
Można zapytać: W jakim zakresie po te pełne ekspresji i prawdy relacje sięgnie trzecie powojenne i dalsze polskie pokolenie? Miejmy nadzieję, że tak i zawsze w przyszłości.
Żal, że rozmowa z profesorem jest już niemożliwa, bo bezpośredni z nim kontakt byłby najlepszą lekcją historii współczesnej, która powoli odchodzi w przeszłość, wraz ze śmiercią ostatnich już jej uczestników.
Te słowa kojarzą się z Mickiewiczowskim „Panem Tadeuszem" i jego słynnym ... „- ostatni co tak" ... i nie tylko o lekcje geografii tu chodzi. Zbieżności z arcypoematem jest więcej. Postać Witolda Zieleniewskiego kojarzy się z Mickiewiczowską epopeją.
***
Z profesorem Witoldem Zieleniewskim rozmawiałam dłużej tylko raz na dworcu w Drezdenku. On i ja jechaliśmy do Gorzowa. Pociąg z Poznania był mocno spóźniony. Znałam profesora z widzenia. Ukłoniłam się. I tak zaczęła sie nasza rozmowa i jego opowieść o szafie wiezionej na wózku ręcznym z Gorzowa do Drezdenka, o miejscu urodzenia w Argentynie, przyjeździe do Polski, o wrześniu 1939 roku, o okupacjach: sowieckiej i niemieckiej i walce z nimi w latach 1939-1944, o pobycie w obozie pracy i powrocie do Polski...
To było nadzwyczajne spotkanie i nigdy go nie zapomnę.
***
Nigdy nie przypuszczałam, że będę miała przyjemność wypowiedzieć się na Jego temat w książce, która jest relacją z najtragiczniejszych i najtrudniejszych lat życia profesora Witolda Zieleniewskiego. Zachowajmy go w życzliwej pamięci. Pozwólmy mu przemówić opublikowanymi słowami wspomnień. Niech to będzie nasz hołd człowiekowi, który swoim życiem udowodnił, że nawet w najbardziej nieludzkich warunkach prawdziwy człowiek ocali godność własną i cudzą.
Danuta Białas
1 września 1939 - 22 czerwca 1941
Od zachodu, północy i południa, nad granicą polską, zmasowane wojska niemieckie od kilku tygodni czekały na rozkaz uderzenia.
Pod lasem, u progu samotnej chatki, przeraźliwy krzyk Zośki przerwał ciszę. Ciężarna z baniastym brzuchem, trzymała małe dziecko na ręku. Do kolan tuliło się dwuletnie, stało na krzywych nogach wygiętych jak łozina. W izbie za piecem konała babcia. Odchodził mąż, wezwany do wojska na powszechną mobilizację. Przed chwilą przerwał pracę w polu. Szlochając żegnała go jak gdyby opuszczał ją na zawsze i szedł do grobu. Przez łzy widziała oddalającą się postać jak we mgle. Odwrócił się po raz ostatni znikając poza opłotkami z chrustu.
Opustoszała zagroda. Na polu jare zboża czekały na zwózkę - zagony na orkę i zasiew oziminy, ziemniaki wypatrywały wykopek. Na niebie szybowały odlatujące bociany. Kto we wsi pozostał, musiał zdwajać się w robocie, pomagać sąsiadom. Wsiewało się pośpiesznie, jak najwięcej w ziemię. W jej łonie był najpewniejszy schowek przed głodem. Tam kiełkowała nadzieja chleba na przyszłość.
28 sierpnia pośpieszna mobilizacja. W Wilnie tłumy rezerwistów nadciągnęły do swych jednostek wojskowych. Tłoczyły się przed koszarami na Autokolu u stóp Góry Zamkowej i za Zielonym Mostem na Kalwaryjskiej. Za katedrą po bernardyńskim parku samopas porzucone konie i wozy, którymi przybyli powołani, po całodziennym postoju, wierzgały urwane z uprzęży. Unosiły ze sobą zerwane lejce, wyrwane z pyska wędzidła, wyłamane z wozów hołoble. Niektóre biegały z dwoma kołami przodka, którego tył wozu pozostał urwany przy gwałtownym zderzeniu się z pniem rosnącego drzewa. Wściekła furia napadła na zwierzęta. Biegały na przełaj. Kaleczyły się nawzajem i miotały w koło wygłodniałe.
Na Kalwaryjskiej w mundurze kapitana zjawił się urzędnik skarbowy. Niósł na ręku niemowlę, prowadząc jednocześnie dwoje dwuletnich bliźniaków.
Przed tygodniem z rodziną przeniósł się z Galicji. Teraz opuścił samotnie mieszkanie, w którym przed dwoma dniami zmarła mu żona. W nagłym trybie nie miał komu przekazać dzieci w opiekę. Ustawił je u płotu. Wpatrywał się w nie przez godzinę, całując je ze łzami. Tak pożegnał najdroższych widząc je po raz ostatni. Odszedł spiesznie do koszar. Zostały na ulicy pod boską opieką. Ogarnął je chłodny jesienny mrok, szybko zapadający w ciemną noc. Dzieci głodne i zziębnięte trzęsły się płacząc i kwiląc. Tatuś poszedł bronić Ojczyzny, a polskie pisklęta, pozostawione na pastwę losu, wśród rozgardiaszu ludzi zajętych sobą, były pierwszymi ofiarami zapowiadającej się wojny.
Od dwóch tygodni zapach wojny wisiał w powietrzu. Przesądny starzec wróżył ze znaków podobnych do odlotu jaskółek. O świcie pierwszego września 1939 roku, zmotoryzowana armia wroga przekroczyła granicę polską. Zaatakowała z trzech stron jednocześnie, przy akompaniamencie nieustannych nalotów samolotów bombardujących Warszawę i inne miasta. Rozgłośnia Raszyńska nadała odezwę do narodu. Przemówił prezydent Mościcki wzywając do broni. Wkroczenie Niemców stało się faktem. Należało się bronić. Na falach eteru raz po raz ogłaszano alarm przeciwlotniczy: „Uwaga! Nadchodzi... „Naloty na stolicę powtarzały się kilkakrotnie w ciągu dnia. W głośnikach rozbrzmiewały dźwięki marszów wojennych”.
W pierwszych dniach września sołtysi powiadomili, że nadszedł większy transport soli do Oszmiany. Sprzedawano ją w workach, zaopatrując wsie. Odbyło się to sprawnie. 15 września, wyznaczeni gospodarze odwieźli kontyngent owsa dla koni wojskowych do stacji odległej o 16 kilometrów. Przed dwoma dniami był nalot lotniczy na stację w Gudogajach. Na bocznicy pozostało kilka wyrwanych lejów. Bomby nie trafiły w próżne wagony. Obrona z erkaemu nie odniosła żadnego skutku. Jednotorową linią z Wilna, w kierunku Mołodeczna wycofywano okaleczony zestaw lokomotyw i wagonów. Były to pierwsze ofiary z frontu i nalotów. Miały na swych cielskach liczne ślady szram i głęboko rozdarte rany. Wyglądały jak wędrujący lazaret, usuwany, jak zawada w odleglejsze i zaciszne zakątki. Koła wagonów toczyły się po szynach jak kulejący koń. Ich rozgrzane suche osie paliły się jak pochodnie, groziły w każdej chwili zablokowaniem trasy. Jedna z lokomotyw wyróżniała się szczególną elegancją salonowej damy, jak gdyby tylko co wyszła z zakładów Cegielskiego. Połyskiwała świeżą zielonkawą farbą, z kreskowanymi biało-czerwonymi liniami. Wyglądała jak przystojna klacz, której wilk rozerwał wnętrzności. Chaim, miejscowy kupiec olejów pędnych, ofiarował kolejarzom butelkę smaru; tyle, co kropla w pustyni.
Z opróżnioną furmanką wracałem do domu. U skrętu pustej drogi kilka furek sterczało pod młynem. Parowa lokomobila dyszała parą w odsłoniętym polu. W chwilę potem warkot samolotu zawirował nad nią w powietrzu. Nad boczną polną drogą zza lasu, bezszelestnie ukazało się tajemnicze latadło. Koń zachrapał złowieszczo, jak przed nieczystą siłą. Na niskim pułapie szybowała ogromna czarna, skrzydlata ćma. Przesuwała się bezdźwięcznie, jak fatamorgana. Nikła na skraju łąk, jak gdyby pełzła po wierzchołkach drzew, niczym gąsiennica po igliwiu. Jacyś podejrzani mężczyźni biegli polem. W tym pustkowiu? Kto? Skąd, dokąd i po co ?... Ten dziwny pośpiech.
Sine dymy unosiły się w mętnym powietrzu babiego lata. Sucha pogodna jesień. Wokoło tliły się liczne torfowiska. Czekano deszczów, jak zmiłowania, z nadzieją, że wojska nasze w rojstach stawią skuteczny opór zmotoryzowanym dywizjom wroga, przetrwają zanim nadejdzie pomoc aliantów.
Warszawa przygotowywała się do obrony. Rozpaczliwie broniło się Westerplatte. Wiadomości z frontu były coraz skąpsze. Krążyły jakieś głuche domysły, o wycofywaniu się armii na południe w kierunku Wołynia i Polesia. Rozgłośnia Raszyńska zamilkła. Kryształkowy aparat radiowy, „Detektor” ze słuchawkami, odbierał rozgłośnię lokalną w Baranowicach.
Ta od dwóch dni zaniemówiła. Radio wileńskie montowało wiadomości na podstawie komunikatów rozgłośni szwedzkich i Moskwy. Jej dźwięki na falach eteru urwały się. Powstała pustka w głośniku po sygnale wywoławczym z kukułką.
***
Wojska nasze rozgromione biły się już na Polesiu. Od kilku dni rozproszone oddziały, pozbawione łączności, bezdrożami przedzierały się przez lasy. Kornelek z rozbitkami kawalerii znalazł się w pobliżu wschodniej granicy, w odległości 50 kilometrów. Żołnierze wyczerpani bezsennymi nocami, byli u kresu sił. Usnęli twardym snem na słomie w stodole gajówki. Nie wystawiono pikiet. Późnym wieczorem dowódca z zastępcą udali się do szkoły w pobliskim dworze, aby od miejscowej nauczycielki uzyskać informacje odnośnie ogólnej sytuacji. Młoda nauczycielka leżała w łóżku chora, rozgorączkowana zaszłą sytuacją polityczną. Wczoraj były tu na zwiadach trzy czołgi sowieckie. Lada chwila wkroczy Armia Czerwona. Należało zmienić odzież i przedzierać się, unikając ukraińskich band, które mordowały polskich żołnierzy. Sołtys dostarczył cywilne ubrania.
Przemykali się lasami, przeważnie nocą, unikając większych dróg... Pod osłoną drzew przy mrocznym świetle półksiężyca, kierowali się na północ w stronę swoich domów i rodzin. Na którejś polanie leśnej dostrzegli cienie z łopatami. Miejscowy sołtys, z mieszkańcami wsi, zakopywał broń zebraną z pobojowiska. Przyda się jeszcze; bitwa przegrana, ale wojna nie skończona. Powtarzała się historia z poprzednich pokoleń, powtarzały się sceny, jak w starych opowieściach z partyzanckich czasów.
Sobota w wiejskiej okolicy, była głuchym dniem roboczym w polu, od świtu do zmierzchu. Nie dotarły jeszcze żadne wieści o nowej sytuacji. Za lasami, zdruzgotany tabor kolejowy z płonącymi
suchymi osiami cofał się tą samą trasą spod Mołodeczna w kierunku Wilna. Nowa groza od wschodu zawisła nad Polską. W Starej Wilejce pośpiesznie kopano rowy przeciwczołgowe. Nieliczni żołnierze, ludność cywilna, uczniowie i uczennice miejscowego gimnazjum i szkoły podstawowej, usypywali szańce do rozpaczliwej obrony... przed natarciem od wschodu. Nowy wróg, sprzymierzeniec Hitlera, krwawiącej Polsce zadawał cios w plecy.
***
W niedzielę, 17 września, zapowiadał się pogodny dzień. Pustym traktem wileńskim, spieszyłem rowerem do odległej o 10 kilometrów Oszmiany. W drodze nie zauważyłem nic szczególnego. O godzinie dziewiątej rano, w odległości paru kilometrów przed miasteczkiem, dostrzegłem nadjeżdżającego cyklistę. Z wysiłkiem w pośpiechu wspinał się na wzgórze. Ubrany w zielonkawy ochronnej barwy mundur wyglądał raczej na kopistę, żołnierza straży ochronnej pogranicza, w mniejszym stopniu zdradzał wygląd leśniczego. Na ramie roweru wiózł otyłą żonę, trzymającą małe dziecko w rozwidleniu kierownicy. Z tyłu nad bagażnikiem zwisał duży tobół z pościelą, w którym zwinięty był pośpiesznie uchwycony dobytek. Na zakurzonych twarzach rysowało się zmęczenie i przerażenie. Czy to możliwe, tyle wysiłku? Przeszło sto kilometrów od granicy wschodniej za sobą. A przed sobą do Wilna trzeba pokonać jeszcze połowę przebytej drogi. Był to już sygnał ostrzegawczy, któremu jeszcze nie chciało się wierzyć. Po chwili silna detonacja kanonady artyleryjskiej dolatywała od strony południowego wschodu, gdzieś w stronie odległego Wołożyna czy raczej z odleglejszych okolic Puszczy Nalibockiej. Detonacje powtórzyły się kilkakrotnie. Czyżby nasi bronili się na linii Niemna przed Niemcami? Czy Wileńszczyzna została odcięta od południa? Znalazłem się na ulicy Sadowej. Na wzgórku pod osłoną starych lip, stała grupka urzędników starostwa z walizkami i aktówkami w ręku. Z niepokojem wypatrywali w górę, lada chwila spodziewając się nalotu.
***
Stało się coś, co zaskoczyło... co miażdżyło wszystkie nadzieje. Armia Czerwona wkroczyła w granice Polski. Zdradziecki sztylet w plecy zadany oddziałom polskim, zmagającym się z militarną przewagą niemiecką, niweczył wszelkie nadzieje dalszego uporu. Rosja sięgała po gotowy łup uknuty tajną umową Ribbentrop - Mołotow, który tym razem stanowił ponowny rozbiór Polski, pomiędzy dwóch sąsiadów, odwiecznych wrogów naszego kraju.
***
Sytuacja stała się rozpaczliwa. Zapanowało przygnębienie i konsternacja. W mieście rozpoczęła się ewakuacja urzędów. W banku spalono pieniądze. Z więzienia wypuszczono przestępców na wolność. Z posterunku wynoszono pośpiesznie akta i personalia. Zgromadzone w ciągu dwudziestolecia stosy teczek, płonęły teraz na podwórzu, podsycane nieustannie.
Na ulicy Żeligowskiego, będącej przedłużeniem szosy na wschód, gromadził się oddział strzelców i ochotników pod dowództwem starego weterana z pierwszej wojny światowej. Pasowano mundury, naciągano drelichy, niektórym dostały się tylko furażerki. Liczba ochotników rosła z godziny na godzinę. Rozdano broń i po kilka magazynków amunicji. Oddział miał stanowić tylną straż. „Zmotoryzowany” na rowerach czekał rozkazu wymarszu. Tym, co byli pieszo, ludność samorzutnie ofiarowywała własne rowery. Z odległego chodnika przepędzono tłum młodych gapiów żydowskich. Wytypowano w mieście straż obywatelską, która z opaskami na rękach miała pilnować publicznego porządku.
Tymczasem po południu długi sznur naładowanych furmanek był już za miastem. Zlewał się z innymi, które różnymi drogami od wschodu nadciągały przez Oszmianę. Wlokły się obciążone wozy z ewakuowanym sprzętem. Ze zwieszonymi nogami na zewnątrz jechali na bagażach urzędnicy pocztowi, skarbowi, komunalni, starostwa i inni wytypowani do dozorowania nad poruczonym mieniem.
Daleko w przodzie, raz po raz, spotykało się na drodze niewielki tabor wojskowy, złożony z kilku furgonów. Jadący w nich żołnierze uzbrojeni w ręczne karabiny niekiedy dysponowali ręcznym karabinem maszynowym, rzadziej - ciężkim. Pojedyncze grupki żołnierzy jechały na chłopskich podwodach, których nadwątlone i rozeschłe koła turkotały po kamiennym bruku. Były to resztki naszego wojska, zgarniane ze wschodnich zakątków, zdążające do obrony.
Szosa, wyprostowany stary trakt napoleoński, wcinała się w gęsty ciemny las. Zapadał głęboki mrok. Samotna sylwetka nieuzbrojonego chłopa, z sąsiedniej wsi pilnowała drutów telefonicznych, by wróg nie przeciął łączności.
Po wsiach, w wiejskich zagrodach, w samotnych osadach i folwarkach ta noc była równie pracowita jak dzień. Pod osłoną ciemności po norach i jamach polnych, pośpiesznie chowano omłot, grzebiąc go z plewami dla lepszej konserwacji. Chowano też lepszą odzież, bieliznę, obuwie i wszystko, co wartościowsze, ukrywając poza domem w zaroślach, dziuplach drzewnych i stertach kamieni polnych zwanych kruszniami. Wszystkie kryjówki starannie i pomysłowo maskowano przed niepożądanym okiem.
***
Powtarzał się cykl Grottgera... Pożegnanie. Obraz był nieco inny, mniej sielankowy i mniej dworski, ale uczucia te same. Dziewczyna wyszła z mieszkania za odchodzącym sąsiadem. Odprowadziła go do wrót. Po chwili wyjęła kieszonkową latarkę oświetlając mu twarz, jak gdyby chcąc ją sobie zapamiętać. Odruchowo rzuciła mu się na szyję. Tuląc, cicho szlochała z wyrazami wyznania: - Byłeś dla mnie tak dobry, jak mój brat Janek, który z wojny pewnie nie wróci. Przywarła swoje gorące usta po raz pierwszy w życiu i ostatni na tej twarzy. Na pożegnanie uczyniła znak krzyża ręką za odchodzącym w mrok. Wyznanie i pożegnanie.
***
Za ciemnym cieniem zarośli pozostał biały pałac Równego Pola, w którym nocował Napoleon uciekając spod Berezyny. Miodniki z ruinami zamku znalazły się w tyle za parawanem nocy. Szary, zamglony jesienny świt budził się w okolicach Niemieża. Traktem oszmiańskim dojeżdżały jeszcze pierwsze nieliczne grupy. Zarysowywały się okoliczne faliste wzgórza.
Przed wjazdem do miasta, na wysokim żelaznym szkielecie radiowej anteny nadawczej, zawisły dwa rozpięte skrzydła samolotu z polskimi biało-czerwonymi emblematami. Jakieś fatum na tle spopielałych obłoków. Symbol tragedii narodowej. Ptak o wyrwanym kadłubie i sercu, chcący jeszcze skrzydłami chronić gniazdo rodzinne - Wilno, miasto poetyckich zaułków i wieszczów nad brzegami płynącej Wilii, których lutnie niosły narodowi natchnienie i pieśni nadziei. Krwawy obraz rozdartej rozpaczy. Od zachodu nocami i dniami najazd Teutonów z jękiem żelaza ugniatał piersi polskiej ziemi, a od wschodu ławą sunęła inwazja jaszczurów. Zamykał się rozdział epopei, po którym pozostały opadające skrzydła, rozpoczynał się drugi, który w tych skrzydłach szukał nadziei.
Lotnik zmuszony był do lądowania z braku paliwa. W gęstej mgle wleciał na słup anteny nadawczej. Kadłub wyleciał środkiem kraty. Skrzydła zawisły na bokach. Pilot wyrzucony na ziemię wił się z bólu, z oczami wysadzonymi z orbit, zwisającymi na żyłach. W ogólnym rozgardiaszu karetka pogotowia zabrała go do szpitala po upływie godziny.
***
U wjazdu na przedmieście Lipówka, zbiegał się trakt lidzki z oszmiańskim. Na lewo ciągnęły się wąwozy i Droga Szewska, w kierunku dzielnicy Szkaplerne i Kominów. Na prawo od szosy - głęboki wąwóz drogi Dunajki prowadził w kierunku Hrybiszek i dzielnicy cmentarnej Rossy, aż po Żelazną Chatkę.
Tysięczna ciżba ludzi tworzyła sznur, ciągnący się na lewo od drogi. Mężczyźni i kobiety w różnym wieku: robotnicy, rzemieślnicy, urzędnicy i młodzież pośpiesznie łopatami ryli ziemię kopiąc głębokie rowy przeciwczołgowe; jednocześnie usypywali nasypy strzeleckie. Roboty rozpoczęły się poprzedniego dnia. Trwały przez noc - były znacznie zaawansowane. Od czasu do czasu od strony miasta nadjeżdżały pojedyncze ciężarówki. Przywoziły kozły, słupy i zasieki mające stanowić przeszkody przeciwczołgowe. Na prawo na Dunajce usadowili się już koledzy z lat szkolnych. Oddział harcerzy oszmiańskich, złożony z 15 i 16-latków, uzbrojony w ręczne karabiny zajął pozycje obronne. Traktem od strony Rukoji nadciągały mniej lub bardziej liczne oddziały i grupki policji, żołnierzy i cywilów. Przybywali na rowerach lub pieszo, rzadziej na wozach. Ulicą Beliny wtaczali się w dół, w głąb miasta. Spotniała szkapina dyszała bokami jak miech, ledwie ciągnęła furkę. Jakiś wychudły chłopina z mizerną żoną i dwojgiem małych dzieci, siedzących na kitce słomy, nadjeżdżał w tym samym kierunku. Spod granicy wschodniej uciekał do miasta, bo gdzieś na poddaszu, na Zarzeczu miał krewniaka. Teraz mu perswadowano, co koń ma robić na gołym bruku, kiedy miasto będzie oblężone? Lepiej, rozsądniej zboczyć szukając przytułku w okolicy.
Z Lipówki zjeżdżało się w dół pod żelazny most kolejowy. Za mostem była już Ostrobramska. Za bramą rozpoczynało się śródmieście najstarszej dzielnicy. Na ulicach starego miasta mrowie ludzkie gęstniało z godziny na godzinę. Wszyscy śpieszyli przejęci chwilą. Na Dominikańskiej, w księgami Św. Wojciecha cenniejsze dzieła chowano po lochach. Wszędzie ukrywano to, co mogło paść ofiarą łatwego łupu lub zniszczenia. W ogrodach pośpiesznie zrywano owoce. Dziewczęta z pełnymi koszami ofiarowywały je żołnierzom. Na twarzach młodzieży malowała się troska i wzajemna życzliwość. Były to jak gdyby braterskie godziny w obliczu niebezpieczeństwa, pełne ofiarności i poświęcenia. Zew zagrożonego starego grodu Gedymina, u stóp Zamkowej Góry, w którego murach wyrosły najszlachetniejsze tradycje polskich romantyków i biło serce wielowiekowej polskiej kultury, potrzebowało czynnej obrony, rozpaczliwego manifestu swojej tożsamości równie beznadziejnego, co przegrana. Honor i obowiązek płynął w tych żyłach od pokoleń. Polak w imię protestu, zawsze walczy do ostatka, choćby ginął na tonącym okręcie.
Studio Radia Wileńskiego, mieszczące się przy ulicy Mickiewicza było opustoszałe. Ekipa radiowa dnia poprzedniego wyjechała w kierunku Kowna. Dozorca błądził samotnie po pustych korytarzach, nadzorował nad tym, co pozostało nie wywiezione.
W pobliżu kościoła Św. Katarzyny, na rogu ul. Wileńskiej i Żeligowskiego, w obszernej sali gimnastycznej rozlokowały się oddziały policji w sąsiedztwie starostwa grodzkiego. Były tu nieliczne grupy z powiatu dziś - nińskiego, trochę z powiatu postawskiego i święciańskiego, które nadciągnęły później, wypełniając salę. Najliczniejszy oddział reprezentowany był przez powiat oszmiański. Z brasławskiego nie było; nie zdążyli przybyć. Stopniowo sala zapełniała się po brzegi, robiło się tłoczno i gwarno. Komendant placówki w Dziśnie przed czterema dniami otrzymał z województwa urzędowy tajny list. Był w podwójnej kopercie. Po zdjęciu pierwszej - odczytano instrukcję: ściśle tajne. Kopertę z zalakowaną pieczątką otworzyć w momencie otrzymania specjalnego rozkazu telefonicznego. Czekać! Po kilku dniach oczekiwania, nadszedł rozkaz otwarcia koperty: „Zwinąć posterunki. Ewakuacja w kierunku Wilna”.
Zauważyłem, że w podwórzu sąsiedniej bramy, przed chwilą przybyły oddział policji powiatu lidzkiego składał broń. Wydało mi się to dziwne i smutne. Jedni mają bronić, drudzy powracać do domu. W tym bezkrólewiu wydawano sprzeczne rozkazy. Może dlatego, że tamci w podwórzu starostwa grodzkiego przybyli z powiatu sąsiedniego, z województwa nowogródzkiego. Na twarzach rysowało się przygnębienie i zmęczenie. Wyglądało tak, jak gdyby spod Lidy przybyli pieszo pokonując tę stukilometrową odległość. Stali w szeregu bez słowa, jak oddział po przegranej niszczący swe sztandary.
***
W mieście gazety nie ukazywały się od dwóch dni. W godzinach popołudniowych na ulicach śródmieścia nastała sensacja. Gazeciarze biegli z okrzykami od strony redakcji. Trzymali pod pachami pliki świeżych gazet, wilgotnych jeszcze i dymiących parą. Nadzwyczajny jednostronicowy dodatek Gazety Wileńskiej. Telegram z ostatniej chwili, wydrukowany tłustą, dużą trzcionką: Siedemnaście państw, łącznie z Rumunią i innymi bałkańskimi wyraziły kategoryczny protest z powodu inwazji ZSRR na ziemie polskie. Wobec nacisków dyplomatycznych wojska radzieckie wycofują się do swoich granic. Stosy egzemplarzy nadzwyczajnego dodatku zostały rozchwytane błyskawicznie. Zastanawiało mnie, dlaczego właśnie „Gazeta Wileńska” najmniej autorytatywna gazeta z miejscowej prasy wydała ten dodatek. Śpieszyłem na miejsce zbiórki. Tu i ówdzie na bocznych mało ludnych zaułkach, na drzewach ulicznych pojawiły się rozwieszone małe ulotki. Odezwa do towarzyszy komunistów „Proletariusze wszystkich stron łączcie się. Godzina naszego tryumfu wybiła...”.
W na wpół oświetlonej sali błysła nadzieja rychłego powrotu. Zbyt zaskakująca, aby w nią całkowicie uwierzyć. Była to zwykła dziennikarska kaczka, puszczona na użytek wewnętrzny, mająca zapobiec rabunkom w mieście. Złudzenie nie trwało zbyt długo. Do holu wbiegli na wpół zdyszani chłopcy, którzy odnaleźli tu swoich ojców. Twierdzili, że czołgi rosyjskie są już u wrót miasta. Widzieli je na własne oczy, jak nadjeżdżały szosą, po której oni jechali.
Cisza nad miastem została przerwana. Silny huk wystrzałów artyleryjskich na pobliskich wzgórzach wschodniego przedmieścia, wstrząsnął powietrzem. Prysnęły złudzenia, przynaglając do pośpiechu. W ciemnościach ulic pozbawionych światła (znikły kontury kopuły kościoła Św. Katarzyny).
Pędziliśmy na rowerach w mroku bocznych ulic. Zdezorientowany sądziłem, że na pozycje. Huk pocisków, chwilowy, czerwony rozbłysk ciemnoszarego nieba migającego w skrawkach między murami, dachami domów i załamań uliczek, powtarzał się rytmicznie. W przerwach, jak po piorunującej burzy wzmagał się nieprzerwany metalicznie syczący deszcz serii automatycznej broni, zasypując Wilno tysięcznym gradem pocisków.
Elektrownia nieczynna od kilku dni włączyła światło oświetlając ulice. Kontrast światła i nocnych cieni, szarą plamą mroku zamazał zarysy otoczenia. Błysnął fragment rozpoznanej ulicy Pohulanki i Beliny. Był to już odwrót. Ewakuowało się miasto. Gnały konne dorożki i rzędy samochodów ciężarowych i osobowych naładowane uciekającymi. Wyciągnięte z kątów stare mechaniczne pojazdy wśród tłoku albo spisywały się dzielnie, wbrew oczekiwaniom kierowców, lub raz po raz odmawiały posłuszeństwa, zgrzytały i hamowały nerwowo ruch, stwarzając chwilowe zatory. Gasły motory, nie chciały się zapalić, mimo rozpaczliwych, szarpliwych wysiłków rozkręcanej korby przez kierowców. Spychano je z jezdni do przydrożnych rowów, gdzie staczały się z nasypu przewracając się do góry dnem. Kto szybszy, ten wyprzedzał innych. Mieszały się warkoty różnej tonacji motorów, ochrypłe okrzyki dorożkarzy i pedałujące cienie rowerzystów odsłaniały się, jak spłoszone sceny nocne zza kurtyny krzyżującym się światłem mknących reflektorów. Potem na chwilę zapadał mrok, coraz dłuższy, któremu wtórowała arytmiczna detonacja szumu gęstego deszczu pocisków.
***
Na rogatce przedmieścia Wilczej Łapy jakiś policjant pełnił służbę. Stał od kilku godzin na posterunku czekając zmiany warty. Do komendy nie mógł się dodzwonić. Był silnie zdenerwowany. Żona chora w szpitalu. Dwoje małych dzieci w domu bez opieki na odległym przedmieściu Sapieżyńskich Gór, na drugim krańcu miasta.
***
Na rozdrożu, jacyś młodzi mieszkańcy w bluzach pokazywali właściwy kierunek drogi na gościniec Trocki. W jakiejś bocznej pustej uliczce, w świetle latarni młoda dziewczyna wymachując rękoma w stronę jadących krzyczała - „Tchórze”! Wytężony wzrok z trudem rozpoznawał zarysy zielonkawych wzgórz. W drogowym wąwozie, od strony Wilczej Łapy, na porzuconej podpalonej ciężarówce wybuchały granaty. Miało to wroga wprowadzić w błąd.
***
Pod kołami czuło się na przemian bruk i piach. Wyprzedzający samochód ciężarowy szarpnął moją kieszeń, wyrywając z niej lornetkę, która znikła pod kołami nadjeżdżających pojazdów. Nie sposób było szukać. Przed chwilą przerzucił mi ją ktoś na plecy. Krępowała ruchy, więc na chwilę włożyłem ją do głębokiej kieszeni kurtki. Znikła razem z wyrwaną kieszenią.
Na lewo z wąwozu za Wilczą Łapą gwizd lokomotywy, na przejeździć kolejowym, poprzedził oddalające się ku Litwie, oświetlone wagony osobowe ostatniego pociągu, który odjechał z dworca wileńskiego z ewakuującymi się. Przesunął się jak oświetlona taśma znikając w mroku zarośli.
Z czarnego nieba spadał drobny deszcz. Hufiec Oszmiański, z Kalwaryjskiej, gdzie był punkt zborny, przeszedł na pozycje obronne miasta. Zielony Most zabarykadowano przewróconym taborem miejskim autobusem. Podpalono beczki ze smołą, rozstawione na moście. Płomienie zatarasowały przejazd. Po lewej stronie rzeki obrona ustawiła kilka lekkich, armatnich działek. W odpowiedzi na serie nieprzyjacielskich pocisków, oddano kilka serii wystrzałów do wroga. Po godzinie zabrakło amunicji. Gierojski, sowiecki czołg puścił się wpław przez na wpół wyschniętą rzekę. Ze-grzązł w mule, zanurzając się w wodzie po górną część wieżyczki, która sterczała nad taflą wody jak żabie oko. Na domiar złego rozdane obrońcom naboje nie pasowały do posiadanych karabinów. W tej sytuacji, część hufca przesunęła się wzdłuż zacienionych brzegów Willi. Natrafili na rybaków w łodziach. Zgodzili się przewieźć na drugą stronę, gdzie już byli Sowieci, pod warunkiem, że pozbędą się broni. Zawrócili w ogrody, gdzie ją pośpiesznie zagrzebali. Na prawym brzegu, omijając grupki sołdatów, ciemnymi uliczkami, opłotkami i przez ogrody przemykając przedostali się na mejszagolską szosę wiodącą na zachód ku Litwie.
Nieprzerwany grad pocisków syczał nad miastem. Słabł w miarę oddalania się. Drogę opanowywał sen, kierując się na zachód wspinaliśmy się na wzgórza. Za nami oświetlone miasto leżało w dole, oddalało się. Na tle ciemnej nocy wyglądało jak różowa łuna płonącego wulkanu. Zatrzymał nas zarys frontowej ściany przydrożnej karczmy. Sylwetki kilku żołnierzy rozglądały się za furmanem, który wyrzekł się swego wozu i konia w czasie krótkiego popasu, znikając w ciemnościach. - Powiedzcie gospodarzowi, że my już odjechali. Niby kto miał powiadomić? Wszyscy jechali w tym samym kierunku, prócz chłopa, który bezpańskiemu losowi porzucił kobyłkę i drabinkę za cenę powrotu do domu.
***
Dawno znikł warkot i ślad po samochodach. Zmniejszył się ruch na gościńcu, zmalał do garstki na pustkowiu. Towarzyszyła drzemka nocnej ciszy pól. Ktoś rozpoznał zagadkowy pojedyńczy wystrzał karabinowy od strony Mejszagoły. Gdzieś w pobliżu czaiła się rzeka jak nurt zastygłej poezji. W mroku wyczułem, że jest nas tylko dwoje, ten drugi, który miał obawy i ten mi zniknął z oczu...
***
Noc niepostrzeżenie zmieniała barwy swego płaszcza. Wypełzło niebo podszyte siwymi baranicami. Nad Wilnem zwisała nisko czerwona bania, jak wschodzącego z wieczora księżyca. Przesuwała się z jednej na drugą stronę drogi, jak gdyby bawiła się w ciuciubabkę. Zmalała do rozmiarów świeczki, bladła i siniała. Zapadała się za wzgórzami i znikła. Droga wiła się, podnosiła się i opadała, wiodła w nieznaną tułaczkę, a w tyle zostawało ujarzmione serce miasta, przeszyte bólem jak za kratami.
***
Na skręcie ulicy żydowski zajazd, zaryglowany na siedem spustów. Daremnie kilku żołnierzy łomotało chwilę do zamkniętych okiennic, chcąc ugasić pragnienie. Nikt się nie odzywał zaczajony w norach. - Handel? - z tymi co przegrywają,- to żaden giszeft. To grzech brać pieniądze, co znaczą tyle, co plewy. Po co robić głupstwa? To przecież wstyd ogołocić się z towaru.
***
Robił się brzask. Doganiałem grupkę rowerzystów: kilku żołnierzy, policjantów i leśników. Z terkotem, na wpół cwałując, mijały nas dwie parokonne fury, w asyście kilku uzbrojonych cyklistów. Bardziej znużeni, w biegu zrzucali broń na wozy i okrakiem ładowali się na skraj furmanek. Poniektóry, pozbywając się balastu, porzucał broń na drodze. Jakiś policjant dźwigał na ramieniu trzy karabiny. Spostrzegłem porzucony, zakomunikowałem jednemu z ostatnich na pustoszejącej drodze. Zawróciliśmy około stu metrów. Przytroczył drugą lufę do obciążonego ramienia. - Broni nie porzuca się.
Nogi zwalniały bieg, zostałem w tyle za oddalającą się grupką. Tej nocy miałem za sobą dwadzieścia kilometrów jazdy, nie licząc poprzedniej. Nie czułem zbytniego zmęczenia. Dniało. Mięśnie odruchowo stawały się ociężałe, hamowały wysiłek pod wpływem budzącej się refleksji odosobnieniu. Poczułem się maruderem na samotnych tyłach, na licho utrzymanym gościńcu, wiodącym do litewskiej granicy, w strefie bezwładzy jaka tu zapanowała od kilku godzin. Nasuwały się wątpliwości, narastało pytanie. Refleksje z prologu dialogu Diderota - Kubusia Fatalisty i jego pana: „Dokąd dążyli? Alboż kto wie dokąd dąży?... Wszystko, co nas spotyka na świecie, dobrego i złego zapisane jest na górze. Każda kula, która wylatuje na świat z rusznicy posiada swój adres.”
Drogę przecina tor kolejowy. Na uboczu porzucona pusta ciężarówka wojskowa. Piaszczysty gościniec zagłębia się w stromą poprzeczną dolinę. Na dnie dwa małe pucołowate auta, porzucone na środku jezdni, wyglądają jak dziecinne uśmiechnięte buziaki. Chciałoby się ukryć je przed miażdżącymi gąsienicami czołgów. Nierealny pomysł. Czyjś majątek porzucony na drodze, za cenę losu życia, czy niewoli? Dwaj młodzi panowie, zbiegają ze zbocza, wyglądają elegancko jakby przed chwilą zjechali windą z fryzjerskiego salonu. Skąd się tu wzięli niespodziewanie? Jeden wcisnął się za kierownicę. Chwilowy błysk naiwnej nadziei. Stuk puk, pusty bak - benzyna wyssana do dna. Nie tracąc czasu, szparko pobiegli drogą wznoszącą się na zbocze. Wądół zamykał horyzont, pozbawiając pola widzenia. Należało go opuścić, by nie doznać zaskoczenia.
***
Zwolniłem jazdę posuwając się truchtem. Trzeba było się zdobyć na rozsądną decyzję. - Co tam czeka, gdzie wszyscy gnali. Parę lat obozu... niewykluczona deportacja i niewola u tych samych, od których się ucieka. Po niezbyt nagannych stosunkach polsko-litewskich niewiele lepszego można się było spodziewać. W najlepszym wypadku wątpliwe wydawało się czy Litwa zachowa swą niezależność. Porzuca się dom rodzinny, starych bezsilnych rodziców na gospodarstwie, wybiera się dobrowolną tułaczkę.
Zbliżałem się do wsi położonej na wysokiej krawędzi płaskowyżu. Wieś Łoździany; do granicy było zaledwie dwa kilometry. Ktoś wracał z tamtej strony. Relacjonował: po litewskiej stronie polskie dowództwo każę składać broń. Litewscy żołnierze stoją opodal.
Nad pustą gliniastą drogą, na pełnej skarpie wysokiej miedzy granicznej siedziało przykucnięte jakieś pokraczne, brodate indywiduum. Bacznie przypatrywało się spode łba.
Trzeba było zmienić furażerkę na jakąś podstarzałą czapkę. Reszta ubioru nie wzbudzała podejrzenia. We wsi nieliczne, pojedyncze chaty stały końcem do drogi, tak, jak biegły ogrody i pola do nich przynależne. Wszedłem do którejś kolejnej otwartej sieni. Po obu stronach dwaj bracia, dwa młode małżeństwa. Mężczyźni byli już na nogach w progu swych izb. Kobiety pośpiesznie zaczęły się ubierać. Zdjąłem furażerkę prosząc o starą porwaną czapkę. Pośpiesznie przyniesiono mi lepszą niż chciałem. Wspomniałem o zmierzchu naszej Ojczyzny. Na twarzach wszystkich polały się bolesne łzy. Należało porzucić karabin i tych kilka naboi, których było tyle, ile otrzymał każdy strzelec gwardii cesarza Haile - Selasie wysłany na front erytrejski przeciw armii Mussoliniego. Jakaś przysięga targała sumieniem, nie pozwalała bezpańsko, zdradziecko w polu porzucać broni. Któryś z braci polecił wrzucić karabin wśród grzędy ogórków w ogrodzie. Później go schowa pod strzechą. Będzie jeszcze potrzebny. Nie traci się nadziei. Łyk wieczorowego mleka. Rozstaliśmy się jak gdyby nas łączyła kilkuletnia serdeczna przyjaźń. Pożegnanie nad granicą było wspólnym pożegnaniem ostatnich chwil gasnącej wolnej Polski. Wryła się ta scena w mą duszę, powracała w życiu, jak głęboko w sercu schowany obrazek; rozstanie na rozdrożu nadziei, z tymi, których się nigdy nie zobaczy ani rozpozna, a los pozostanie zagadką.
Zawróciłem, na drogę, byłem już cywilem. Lekka fala wahania. Ponowny natłok myśli. - Co za bzdura.... Absurd. Wracałem.
***
Na skarpie opodal za wsią skulona postać siedziała wyprostowana. Z niechlujną brodą, wykrzywioną twarzą alkoholika, w zimowej podskubanej czapie, w podartej brudnej kapocie i zabłoconych dziurawych butach, podbitych drewnianą podeszwą. Przypatrywała się badawczo i podejrzliwie, jak gdyby chciała rozpoznać, czy ma przed sobą wroga klasowego, czy też bratnią duszę. - Ale to potęga - sowiecka armia - odezwał się, czekając na reakcję. Przecież jej jeszcze nie widział, może pamiętał sprzed dwudziestu laty, jak bosa, oberwana i głodna dokonywała inwazji. Teraz wierzył, że jest stalową potęgą, że przychodzi na zawsze. Dla niego rozjaśniał się świt, wpatrywał się we wschodzącą jutrzenkę, gdzie miało wzejść czerwone słońce, za którym miała stać wielka postać Lenina, dobroczyńcy wszystkich uciśnionych. Gdzie miał się ukazać potężny Stalin - ojciec wszystkich biednych. Całą noc przecie czekał, by paść jak żebrzący u stóp świątyni... Może dadzą mu dojną krowę sąsiada, może konia i kawał ziemi. Krowa, koń, ziemia? Po co? Lepiej gotowe mleko bez kłopotu i wódka. Dużo gorzałki. Chociaż jest analfabetą, zrobią go może komisarzem lub „predsiadatelem”. Dopiero pokaże tym ludziom okolicznym, kim on jest i co potrafi.
***
Na drodze nie było nikogo. Dwa małe cacka na czterech kółkach drzemały w dolinie, ciężarówka stała na skraju pola jak na wypoczynku. Karczma w Rykońtach z głucho zaryglowanymi okiennicami. Właściciel pewnie wylazł już zza pieca. Poprzez poprzeczną szparę w desce, w której widział fragment pustej ulicy do zakrętu, oceniał sytuację polityczną na świecie.
Gościniec miał już nawierzchnię gładką, wyglądał jak wymieciony, bez jakichkolwiek śladów porzuconych gratów. Droga wiodła na wschód wśród pożółkłych pól na falistych wzgórzach. Staczała się przeważnie w dół.
Mimo dwóch nieprzespanych nocy, nie odczuwałem zmęczenia. Należało jak najszybciej oddalić się od granicy znaleźć się w pobliżu miasta. Stary rower - damka, balonówka na drewnianych obwodach nie rozwijał tej szybkości, co mój nowy „Niemen” zamieniony w ogólnym rozgardiaszu w Oszmianie, ale spisywał się nienagannie, a odrapane błotniki zdradzały proletariackie pochodzenie.
Mijałem kilometry w wyścigu z czasem na zamarłej szosie, jak gdybym pędził na obszarach bezludzia, na zakazanej drodze, którą wszyscy omijali teraz, a która dla mnie była najkrótszą i najpewniejszą do celu Dziwne uczucie samotności. Na lewo na moment wynurzyła się dolina Wilii. Rzeka, płynąca ku zachodowi, nie widoczna z szosy, teraz zbliżała się poufale zakolem do drogi, ukazując niebieski rąbek tafli wodnej, jak gdyby wywijała ogonem. Znikła za wysokim szpalerem przydrożnej kępy dostojnych ciemnych świerków. Na zboczu pod lasem stała rozkraczona drynda, z amputowanym tylnym kołem, w miejsce którego sterczał, jak rylec wryty w ziemię podwiązany świerkowy kikut. Niewyprzężony koń skubał skąpe źdźbła suchej trawy wegetującej na jałowym piasku. Była to jedna z tych dorożek, która wczorajszego wieczora z furią pędziła za miasto. Stary pejsaty Żyd w dorożkarskiej czapce z daszkiem wciśniętej na głowie, w długim siwym chałacie, stał zgarbiony medytując w tym zacisznym pustkowiu. Nie śpieszył się. Odpoczywał po piekielnej nocy, tak, jak na Zarzecznej pod stajnią własnego podwórza. Niedostrzegalna mgiełka poranna, rześkie powietrze niosące lekki aromat sosnowej żywicy wsiąkał w sędziwe płuca zamiast zapachu cebulowego sosu i amoniaku. Stary Żyd, koń i dorożka bez jednego koła pozostały na skraju drogi sceną cudzego zmartwienia.
Za plecami miałem piękną, zadrzewioną zieloną ścianę doliny Waki. Zbliżałem się do Ponarskich Wzgórz. Nad miastem miesił się rdzawy obłok. Dwóch młodych cywilów jechało pod górę od tamtej strony. Zawrócili za mną po krótkiej wymianie zdań. Zbliżaliśmy się do szerokiej asfaltowej szosy skręcającej na południe. Tą drogą jeden z chłopców zamierzał jechać do ciotki w okolicach Białegostoku. W podejmowaniu decyzji trzeba mieć trzeźwą ocenę sytuacji; a ta zmieniała się z godziny na godzinę. Pomysł ten uważałem za niefortunny, oznaczał tyle, co z deszczu pod rynnę. W dole z zakrętu szosy od strony miasta zbliżali się trzej żołnierze. W zakurzonych płaszczach z karabinami na ramionach i tornistrach na plecach, oglądali się co chwila do tyłu jak gdyby przed chwilą opuścili bojową placówkę. Dwóch jechało na rowerach, trzeci biegł obok na zmianę. - Rekwizycja! Prawo wojenne. Ten co do Białegostoku pozostał bez roweru. Chwilę ci dwaj chłopcy stali na rozdrożu w rozterce. Może powrócili pod Bakieszową Górę, skąd pochodzili.
***
Z wykopu wynurzało się szarostalowe popiersie pancernej lokomotywy... Pchała przed sobą platformę z piaskiem. Nieufnie posuwała się po torach. Sapała, prychała parę i wąchała nozdrzami podejrzliwie rozglądając się po okolicy. Z nasypu kolejowego penetrowała płaską, zalesiona dzielnicę Leśników, gdzie z rzadka wystawały niskie dachy pojedynczych parterowych domków, wyglądających jak grzyby we mchu. Po południowej stronie toru zieleniły się grzbiety wzgórza Burbiszek; pocięte wąwozami. Pancerka pukała z działka po budzących się dolinach, nie wiedzieć do kogo, jak gdyby płoszyła uśpione zające.
Nie orientowałem się w tych dzielnicach. Tym niebezpieczniej omijać miasto od południa, błądzić wśród labiryntu piaszczystych wąwozów i ślepych uliczek na przedmieściu, w którym przed chwilą ucichły walki.
Zbliżała się godzina piąta rano. Słońce kryło się za watowanym niebem. Porzucając trakt Trocki, oddalałem się od obiektów kolejowych, w przeciwnym kierunku.
Ciche, nie zabrukowane, piaszczyste uliczki z ogródkami: Grzybowa, Gajowa, Koszykowa i Wronia, wprowadzały w miejski las porosły sośniną. Robiły wrażenie, że miasto jest puste i schowane. Ani ludzi, ani żywego psa, jak gdyby wszystko, co żyje zapadło się pod ziemię lub usnęło nad ranem twardym snem. Nim się spostrzegłem jedna z tych uliczek wyprowadzi mnie na brzeg Wilii.
***
Po drugiej stronie rzeki był stromy, wysoki brzeg. Świecił łysiną żółtego piasku i kępami siwych traw. Kilka nędznych, pojedynczych, siwych, drewnianych domów rozpoczynało dzielnicę Karolinek, przypominającą jałowe wzgórza oszmiańskich Koźlinek. Jakiś chłopak manipulował nad łódką na tamtym brzegu. Przywołałem go ręką. Niespełna czternastoletni przewoźnik przewoził mię na drugą stronę. - Co płacę? ... Przyjrzał mi się uważnie ... - Nie, od żołnierza nic nie biorę. Rychło spostrzegłem, że znalazłem się po niewłaściwej stronie rzeki. W tej biednej dzielnicy życie koncentrowało się wokół promu, gdzie u zjazdu stało kilka nagich stłoczonych domów. Akurat, przycumowano prom, który nadpłynął od strony miasta. Mężczyźni i kobiety w pośpiechu znosili na plecach i w wózkach worki z mąką z pobliskiego młyna, którą władza sowiecka rozdawała pracującemu ludowi, głosząc jednocześnie, że klasie robotniczej przyniosła wolność i chleb. Załadowałem się na prom, z grupą pośpiesznie odbijającą od brzegu. Jakiś robotnik usprawiedliwiająco tłumaczył się, że oni tu od dwóch tygodni byli bez chleba. Właścicielka czy też dzierżawczyni promu, opasła Żydówka za przewóz znajomych z okolicy miała otrzymać swój udział w postaci zdobytych towarów. Z konieczności darzyła ich kredytem zaufania. Ja dysponowałem dwudziestoma groszami, które wygrzebałem z kieszeni. Omal nie splunęła chowając zapłatę. Na drugim brzegu jakiś przechodzień po informował, że na Zakręcie czołgiści przetrząsają lasek. W śródmieściu na głównych ulicach pełna czołgów i wojska. Przeciąłem w poprzek ulicę Legionową, główną arterię, kierując się bocznymi uliczkami znalazłem się w pobliżu Stefańskiego Rynku. Spytałem o drogę trzech napotkanych robotników kolejowych i o możliwość przejścia ulicą Kolejową. - Przy dworcu stoi kilka sowieckich czołgów. Legitymują przechodniów. Dwóch w kapeluszach zatrzymali. Pan wygląda na robotnika. W okolicy dworca również pusto, jak na poprzednich ulicach, którymi jechałem.
Obszerny plac dworcowy, od strony trzech rozchodzących się ulic pusty. Brudny, zasłany odpadkami; strzępy podartych łachmanów, drobnych przedmiotów: papiery i gazety rozgania wiatr. Główny gmach wygląda szaro, zakopcony i posępny. Podobno w holu, papierowe pieniądze polskie, zaścielają posadzkę, jak jesienne opadłe liście w dąbrowie. Dwa duże czołgi, koloru sowieckich szyneli, stoją na chodniku obok głównego wejścia. Żołnierze kontrolują kilku ulicznych przechodniów. Kilku żydowskich młokosów na czele z nieco starszym samorzutnym aktywistą na polecenie czołgisty biegną do rogu płotu. Zrywają blaszaną tablicę z napisem „Cukier krzepi”. Brzęk spadającej blachy godłowej i okrzyk zachwytu.
Ulica Kolejowa obsadzona szpalerem starych lip obniża się przy torach. Po przeciwnej stronie kilka bliźniaczych siwych domów z nieotynkowanej cegły. Przy na wpół otwartej klatce schodowej mała biała tabliczka z napisem „Adwokat”. Zza uchylonych drzwi, pan w okularach ostrożnie wygląda na pustą ulicę. Obok dziewczynka w wieku szkolnym, zapewne córka. Jechałem stępa, pozując z otwartą przekrzywioną gębą, w czapce naciśniętej skośnie i z płócienną torbą zwisającą na sztorc. Musiałem wyglądać tak, jak mnie oceniono. Mijając, za plecami usłyszałem głośną uwagę: - Przypatrz się dobrze. Ten to z pewnością śpieszy do raju. Z głupiej miny widać, że jest szczęśliwy...
Pod żelaznym mostem miałem skręcić na Lipówkę. Od strony ulicy Beliny, pnącej się ku przedmieściu, kolumna czołgów. Patrolowano ulicę. Skręciłem pod górę na Towarową, wydostając się na Rossę. Dzielnica ta ukryta za ścianą miasta. Wśród pagórków, zaciszne ogrody chowały z rzadka rozsiane niskie drewniane domki, obrosłe bluszczem i fasolą, obstawione gruszami i śliwami. Zaułek prowadził do wylotu szerokiej ulicy u stoku cmentarnej ciszy.
***
Za niskim murkiem, na pochyłości wzniesienia legionowy pluton białych mogił krzyżami prezentujących broń. Po środku wiernych Ojczyźnie, duża płyta wodza. Spoczywa pod nią serce komendanta Józefa Piłsudskiego, syna tej ziemi, co po latach niewoli wskrzesił wolność. Obok dwa wyrwane chybionej niemieckiej lotniczej bomby. Grobowemu milczeniu towarzyszy echo piosenki z tamtych lat... „Przekwitały pęki białych róż... wróć Jasieńku z tej wojenki wróć...” Zeszłej nocy zbudziły ich ze snu salwy karabinowe, huk pocisków rozrywających się szrapneli. Żołnierze biegli po wzgórzu mogił...
***
Nad szeroką ulicą zagłębiającego się wąwozu pęczniały rdzawozielone pagórki. Nad nimi, szerokolistne drzewa, jak matowe parasole stały w milczeniu, rozstawione w tyralierze z podniesionymi ramionami niczym zastygłe znaki sygnalizacyjne. U wylotu ulicy, puste jak spacer leśny, wśród zadrzewionych pagórków stały dwa czołgi. Olbrzymie stalowe żółwie na szerokich gasiennicach, koloru brudnego szynela. Niezdarnie obracały się skrzypiąc. Rzadko zarośnięte bochenkowate wzgórza zapadały się w wąskie wąwozy. Kilka spóźnionych wystrzałów. Ostatni obrońcy miasta chyłkiem zbiegali z pozycji. Na chodniku za ścianą czołgu krasnoarmiejec ładował naboje do seryjnego karabinu.
Obok, jakiś wychudły Żyd w obszarganej kurtce usiłował nawiązać rozmowę. - Nu co, trzeba trochi postrzelać?! Milczenie zdawało się być pogardą dla natręta. Przeszedłem obok prowadząc rower chodnikiem. Wydostałem się z labiryntu wąwozów, znalazłem się na szosie na równinnej wyniosłości. W głębi pozostało miasto, jak w kociołku. Ciche, uśpione, przyczajone, kamienne ule. Nad zatoką dachów sterczących, jak wywrócone czółna w głębi zamglona Zamkowa Góra z ruinami i Bakieszowa z trzema kamiennymi białymi krzyżami na pamiątkę rozstrzelanych przez Rosjan powstańców kościuszkowskiej insurekcji.
Na siwym niebie szeregiem przesuwała się eskadra ciężkich bombowców, jak stado ciemnych, ociężałych wron, którym do ogonów doczepiono wspólny kij, jak to czynił Rej będąc młokosem, gdy te wyciągały źdźbła ze słomiastego dachu gumien.
***
Wiejskim sposobem oceniając czas z wysokości słońca, które spoza ołowianego nieba, wydostawało się żółtą plamą okiennej kraty, świeciło blado, jak księżycowa poświata - wnioskowałem, że jest po godzinie dziewiątej. Czas ma strategiczne znaczenie w sytuacji dnia.
Z podmiejskich piaszczystych pól niosło smrodem ludzkich ekstrementów, wylewanych tu z miejskich kloak dla użyźniania gleby.
W szczerym polu zbiegały się dwa trakty. Tam zatrzymała się kolumna kilku czołgów. Kilkoro obdartusów różnego wieku stałe przy pierwszym. Zbliżyłem się, zatrzymując się na chwilę, by nie wzbudzić podejrzenia.
***
Ludzkie szczury wylazły z suteren, spelunek i piwnicznych nor też muszą żyć. Węszyły żer. Wsłuchiwali się w pouczenia politruka mówiącego z włazu czołgowego. - Ziemia, majątki, fabryki i domy to wasze. Krwią, potem i mozołem przez was budowane. Pilnujcie kapitalistów, właścicieli, oni będą teraz palić, niszczyć i sabotować mienie będące od dziś waszą własnością.
***
Parę kilometrów dalej ciągnęła się następna długa kolumna zmotoryzowana. I, znowóż następna.
Pod Niemierzem, wspinająca się na wzgórze droga tworzyła zakole, ukosem odsłaniała widok wstecz. Od strony Wilna, na słupie radiowej anteny, skrzydło samolotu tkwiło, jak zranione ramię, drugie było wyrwane z poziomej pozycji - zwisało; świeciło bolesną pustką. Metafora przekształciła się w metamorfozę. Konstrukcja żelaznych prętów kojarzyła obraz jakiegoś giganta w stylu Chirico jak „Wielki metafizyk”, dla nas była symbolem bólu jak krzyż na wzgórzach Golgoty. Antena tańczyła po pagórkach. To tu, to tam, zataczała kręgle, zapadała i podnosiła się zachodziła z boku, to znów z tyłu, u wjazdu do lasu zniknęła z horyzontu.
Dojeżdżając pod górę, w Rukoniach zwolniłem biegu. Dostrzegłem przed sobą długą kolumnę czołgów, która zatrzymała się we wsi. W tej właśnie chwili z boku, doskoczyło do mnie znienacka dwóch młodych żołnierzy w niekompletnym umundurowaniu. Powracali do domu z wileńskich koszar. Wysoki dryblas z miną rzezimieszka przykleił się do mnie, jak kleszcz. Bezczelnie obmacywał mi kieszenie i torbę, w której prócz kawałka domowego razowca i białego, suchego wiejskiego sera nic poza tym nie było. Drugi uczciwszy, dawał mi znakami do zrozumienia, że chodzi o rower, który drągal usiłował mi z rąk wyszarpać. Widząc, że jesteśmy pod obserwacją, w tej sytuacji wszelka gwałtowna próba oderwania się od natręta, mogła spowodować prowokację lub podejrzenia. Trzech ludzi na szosie to już niebezpieczne skupisko i mocno podejrzane w oczach tych, którzy nikomu nie ufają. Pomoc nadeszła z nieoczekiwanej strony. Zbliżył się żołnierz sowiecki. - Wy odkuda? Kuda? Wy z wojska? - Nie! - Dokąd? - Do domu. - Daleko? - Blisko, tu za zakrętem parę kilometrów. - A wy? - My z wojska do domu. - Daleko? - Daleko osiemdziesiąt kilometrów; Sześćdziesiąt kilometrów. - On z wami razem służył w wojsku, wy go znacie?
- Nie. - To my was podwieziemy, nie wypada na piechotę. Zatrzymał ich. Pozbyłem się intruza. Żal mi było tego uczciwego, ponieważ nie wierzyłem, że prędko powrócą do domu.
We wsi stało przeszło sześćdziesiąt parę czołgów. Sztab rozkwaterował się na obszernej plebanii, usuwając proboszcza do służebnej izdebki. Na ulicy dużej wsi ani jednego mieszkańca. Spoglądali nieufnie z ukrycia.
Szosą z przerwami nadjeżdżały długie kolumny zmotoryzowane. Ciągnęły się też zaprzęgi konne z dużymi wozami, na przemian traktory z przyczepami naładowane furażem lub zakryte plandekami. Cały ten kilometrowy karawan zatrzymywał się po drodze, wyglądał raczej na długi kondukt pogrzebowy niż pochód wojskowego taboru. Korzystając z postoju jakiś skośnooki Uzbek, siedzący wysoko na koźle, zażądał roweru. Wręczył mi długi rzemienny bat, jak gdyby w dowód zaufania czy gwarancji. Następnie ostrożnie przejechał się na damce. Karabin na plecach zwisał mu na konopianym sznurku.
- To wasze czołgi! - krzyknął drwiąco nadjeżdżający czołgista. Na chwilę zjeżdżałem na boczną drogę, akurat gdy nadjeżdżała kolumna czołgistów. - Damoj! - krzyknął pierwszy wychylający się z włazu. - My was oswobodzili od germańskich bomb! - dodał drugi. Od Lipówki nikt nie stał i nie witał ich na trasie.
***
Za Miodnikami, droga pustoszała. Na jezdni nie było nikogo, prócz jednego chłopa, który z ciężko chorą kobietą na wozie śpieszył do felczera w sąsiedniej wsi. Na kamiennym bruku widniały ślady rozmiażdzonych furmanek, zdruzgotanych karabinów, plamy zakrzepłej krwi i zmielonego gąsiennicami końskiego mięsiwa. Na łące leżały do góry nogami tłuste końskie trupy, odarte ze skóry. Wszystko to, co poprzedniego dnia zmiażdżyły sowieckie czołgi. W przydrożnym rowie, widziano leżących trzech oficerów KOP-u za ręce związanych kolczastym drutem.
***
W Bykowce przydrożne domy, z gankami szklanymi wychodzące na ulicę, które tylekroć w drodze witały mię wesoło, stały teraz szare i posępne, jak gdyby puste lub przerażone chowały swe życie do najdalszych zakątków.
Matowiało niebo, siąpiła mgła. Wjeżdżałem na boczną drogę. Jesienny dzień dobiegał swych godzin. Czarny, zimny las stał rzędem zastygły. Widziałem siebie z tyłu. Myśliwy znikał w gęstniejącej mgle. Samotny szedł w nieznane jutro. Nad ścieżką płakał schylony szary olchowy gąszcz. Przechodził w rzadką mokrą dębinę. Wiekowe korzenie chroniły zdarniały porzucony drogowy wąwóz starego szlaku. Legenda przekazała uśpione kurhany leśnych partyzantów. Na skraju drewniany dom, wzniesiony własnymi mięśniami. Sterczał ciemny i pusty. Posiwiał gonciany dach. Poszarzałe ściany świeciły załzawionymi oczodołami. Przyczajony pies z wtulonym ogonem z cicha powitał mię skomląc; na sierocy los skarżył się swemu panu, który odtąd sam stał się tułaczem.
***
Ubrała się pośpiesznie. Wełnianą kurtkę samodziałowej tkaniny włożyła na plecy. Chustę świąteczną w różowe kwiaty, którą od męża dostała w prezencie, wkładając na głowę zawiązała pod szyją. Koszyczek pleciony z sosnowych korzeni wypełniła płóciennym węzełkiem. Do drogi zabrała kawałek razowego chleba własnego wypieku, kilka gotowanych jaj i kawałek wędliny uwędzonej na wiosnę jałowcem. Spieszyła. Nim się spostrzegła Rogaliszki Dolne miała za sobą. Znikła też z jej oczu Maksztówka - ongiś droga masztów ciągnionych do spławu, a teraz zapomniana i wyboista wyglądająca, jak rozryty dziki parów. Była już w lesie. Nad sobą miała konary potężnych sosen. Pojedyncze, smukłe z lekka kołysały się jak maszty przy wieczornym zefirze. W odblasku zapadającego słońca górne skręcone gałęzie czerwieniły się jak przy pożodze. Szła wąskim drogowym wąwozem zwanym żydowską uliczką. Zdjęła trzewiki, boso puściła się na przełaj przyśpieszając kroku.
Po dwóch godzinach drogi była już nad torami w Santoce. Samotna pusta stacyjka śródleśna. Z Zemgala po stronie łotewskiej nie nadchodziły pociągi. Od przygranicznej stacji w Turmontach aż do Wilna kursowały nieregularnie z powodu wojny i bombardowania. Wojskowy tabor załadowany w Podbrodzie, odjechał koleją na front. Spodziewała się zobaczyć męża. Przed kilkoma dniami zesłał zmobilizowany. Żyła z nim zaledwie kilka miesięcy. Pamiętała jego ostatnie słowa, gdy doręczono mu kartę powołania. - Trudno, musimy bronić swego. Na postoju nie zastała już wojskowego transportu... Odruchowo, z rozdartym sercem nie czując bólu nóg ani zmęczenia, bosa pędziła wzdłuż torów kolejowych. Zapadał nocny mrok, opadała wilgotną, chłodna mgła, osiadała na źdźbłach trawy wzdłuż żelaznego szlaku, wśród ciemnych ścian wyręby leśnej. Ścieżka była już niewidoczna. Pod stopami wyczuwała tylko żwir i kępy wrzosu. Potykała się o kamienie, które stoczyły się z nasypu. Ciemna linia żelaznych torów w uchwytach przytwierdzona do dębowych podkładów zdawała się biec równolegle, podobna do szczebli pnącej się w nieskończoność drabina ginącej w mglistym długim tunelu. Na wpół senna rozszerzała źrenice, aby rozpoznać zarysy otoczenia. Jakiś złowieszczy huk sowy trzasnął nią dreszczem przerywając ciszę... Dochodziła do Bezdan. W zamglonej przestrzeni usłyszała przeciągły gwizd oddalającej się lokomotywy. Przez sekundę mrugnęło czerwone światełko ostatniego wagonu. Po chwili znikło na zakręcie. Trudno jest dogonić tego, co się oddala szybciej.
Przebyła kilkadziesiąt kilometrów, nad ranem była w Nowej Wilejce. Na pustym peronie stał kapitan; weteran z poprzedniej wojny, z amputowaną nogą zastąpioną koszturem. Smutnie w zamyśleniu patrzał w dal pustych torów. - Tak, proszę pani, ostatni transport pośpiesznie odjechał przed chwilą. Machnął nerwowo ręką, jak w beznadziejnej rozpaczy - Polska jest sprzedana i podzielona, ale musimy ją bronić. - Urwał, nie wyjaśniając zdania.
***
Po kilku dniach od wschodu nadciągnęła inwazja. Wtargnęły sowieckie czołgi. Posuwały się wszystkimi drogami na zachód. Deptały kresy wschodnie na całej rozciągłości od rumuńskiej granicy po łotewską, zajmowały ziemię wileńską.
Od Połocka traktem Batorego ciągnęły nieprzerwanie kolumny. Mijały wsie, osiedla i miasteczka, Głębokie, Duniłowicze, Kobylniki, Mlichaliszki, Ławaryszki i Mickuny. Zbliżały się do Wilna, by miasto ze wszech stron otoczyć żelaznym pierścierniem. W oddalonych od głównych dróg osiedlach, ukrytych za lasami i zaroślami dolatywał monotonny, zgrzytliwy pomruk zagadkowego warkotu. Mącił ciszę złowróżbnym przeczuciem.
Na wschód od Drui, między łotewską granicą na rzece Dźwinie, a lasami nadleśnictwa miorskiego i rozległą połacią trzęsawisk na południe zwaną Wielkie Bagno Mech, korpus ochronny pogranicza pośpiesznie okopał się, zagradzając drogę nadciągającym kolumnom czołgów od strony Dryszy. Nierówna walka trwała przez cały dzień, aż do chwili wyczerpania amunicji powstrzymała pochód.
Dnia poprzedniego Meli doręczono telegram: Mąż ranny. Wieczorem zaprzęgła konia do lekkiego wózka zwanego cieleżką. Jechała najkrótszą drogą przez lasy. Krótki postój na popasie na polanie leśnej w Sunkiełach i dalej pośpiesznie w drogę. Natknęła się na sowieckie czołgi, między drzewami wciskające się w leśne drogi. Do Wilna wjechała od strony Antokolu. Było już po walce. Czołgi wtaczały się w ulice miasta. Gromadka młodych Żydów rzucała na jezdnię wiązanki czerwonych kwiatów. Kilka ukrytych bomb wśród bukietów eksplodowało rozrywając żelazne gąsiennice pancernych wozów. Zabroniono takiego powitania. Zwycięska Armia sowiecka nie potrzebowała takiej wdzięczności.
Konia wyprzęgła w podwórzu przy ulicy Mostowej. Zostawiła pod opieką mieszkańców, którzy całą noc spędzili bezsennie w piwnicy kryjąc się przed pociskami.