Z życiem proszę - Katarzyna Miller,Beata Biały  - ebook

Z życiem proszę ebook

Katarzyna Miller, Beata Biały

4,5

28 osób interesuje się tą książką

Opis

O życiu. Jego blaskach i cieniach. I o tym, co pomiędzy 

Odważna i charyzmatyczna. Barwna i uśmiechnięta. Dowcipna i nietuzinkowa. 

Katarzyna Miller. 

Jakie jest jej życie? Co ją ukształtowało? Co jest dla niej ważne? Co dodaje jej otuchy, a czego się obawia? 

W rozmowach z Beatą Biały Katarzyna Miller opowiada o swoim życiu szczerze, bez lukru i owijania w bawełnę. Mówi o sprawach ważnych dla każdego człowieka jak miłość, przyjaźń, strata, starzenie się, lęk, zdrada, śmierć i żałoba. Opowiada o ludziach i sprawach jej bliskich. O cieniach i blaskach. Pokazuje piękno życie, jego małe i duże radości. I to jak czerpać z niego pełnymi garściami i przeżyć je najlepiej jak tylko można. 

Z życiem, proszę to książka, nad którą można nieraz się wzruszyć i wiele razy roześmiać. A także spojrzeć na różne aspekty życia z całkiem innej perspektywy. 

*** 

Katarzyna Miller 

Psycholożka i psychoterapeutka z kilkudziesięcioletnią praktyką terapeutyczną. Charyzmatyczna, odważna, dowcipna i pogodna, ale też szczera do bólu. 

Ukończyła psychologię i filozofię na UW. Treningu psychologicznego i prowadzenia psychoterapii uczyła się w Ośrodku Synapsis od prof. dr. hab. Kazimierza Jankowskiego, a następnie od rzeszy nauczycieli polskich i zagranicznych (w tym Carla Rogersa). Wykładowczyni na licznych warsztatach rozwojowych dla kobiet. Felietonistka miesięcznika „Zwierciadło”. Autorka i współautorka wielu bestsellerowych poradników, m.in. Chcę być kochana tak, jak chcę, Kup kochance męża kwiaty, Nie bój się życia, Daj się pokochać dziewczyno (Wydawnictwo Zwierciadło). Na YT prowadzi kanał NA CHWILĘ. 

Beata Biały 

Dziennikarka, psycholożka, autorka bestsellerowych książek, m.in. Słońca bez końca. Biografia Kory, Żyć jak Wielki Szu. Biografia Jana Nowickiego, Osiecka. Tego o mnie nie wiecie. Od lat w wywiadach i artykułach kreśli portrety niebanalnych ludzi. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 369

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (10 ocen)
6
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Zwier­cia­dło Sp. z o.o., War­szawa 2024 Text © co­py­ri­ght by Ka­ta­rzyna Mil­ler, Be­ata Biały
Re­dak­cja i ko­rekty: Ka­ro­lina Wy­so­kiń­ska, Olga Smo­lec-Kmoch/Me­lanż
Pro­jekt okładki, pro­jekt ty­po­gra­ficzny i ilu­stra­cje: Ad­riana Dzie­wul­ska
Skład i ła­ma­nie: Syl­wia Kusz, Ma­graf sp.j., Byd­goszcz
Zdję­cie au­torki na okładce: We­ro­nika Ko­siń­ska
Zdję­cia w środku: z ar­chi­wum au­torki oprócz: strona 192 – Anna Jan­kow­ska-Dra­bik, 258, 268 – Mag­da­lena Cho­rę­bała, 274 – ar­chi­wum Wy­daw­nic­twa Zwier­cia­dło Sp. z o.o., 308 – Krzysz­tof Wój­cik/BNP Pa­ri­bas Dwa Brzegi
Dy­rek­tor pro­duk­cji: Ro­bert Je­żew­ski
Wy­da­nie I, 2024
ISBN: 978-83-8132-619-3
Wy­daw­nic­two Zwier­cia­dło Sp. z o.o. ul. Wi­dok 8, 00-023 War­szawa tel. 603 798 616
Dział han­dlowy:han­dlowy@gru­pa­zwier­cia­dlo.pl
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie, w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw au­tor­skich.
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Już była książka o mnie Bez cu­kru, pro­szę, ale nie można już jej ku­pić. A wiem, że jej szu­ka­cie i na­dal cie­kawi Was moje ży­cie, o któ­rym zresztą cza­sem opo­wia­dam. Ro­bię to po to, że­by­ście ro­zu­miały, głów­nie moje sio­stry-ko­biety, że każdy z nas nie­za­leż­nie od roli, funk­cji, za­wodu jest zwy­kłym czło­wie­kiem. Wiem, że moje pry­watne opo­wie­ści czę­sto po­ma­gają Wam w zro­zu­mie­niu Wa­szego ży­cia i wła­śnie dla­tego się nimi dzielę.

W tej książce po­ja­wią się więc te same fakty, o któ­rych opo­wia­da­łam już wcze­śniej, może tak samo opo­wie­dziane, a może tro­chę ina­czej, w końcu mi­nęło parę lat. Może coś doj­dzie, może cze­goś nie bę­dzie. A może po­ru­szymy w roz­mo­wach z Be­atą inne te­maty. Sama je­stem cie­kawa. Kogo nie cie­kawi, niech nie czyta. A kto chce być ze mną bli­żej – ser­decz­nie za­pra­szam.

Ka­ta­rzyna Mil­ler

.

Wolę mieć

ży­cie

pu­ste

niż brudne

* Wier­sze za­miesz­czone w książce, które nie są pod­pi­sane na­zwi­skiem in­nego twórcy, są au­tor­stwa Ka­ta­rzyny Mil­ler.

.

Chcia­łam się od cie­bie do­wie­dzieć, jak żyć. Mam wra­że­nie, że do­sko­nale wiesz, jak zro­bić, żeby na końcu tej drogi obej­rzeć się za sie­bie i po­wie­dzieć: „Fajne było to moje ży­cie”.

Bar­dzo ci tego ży­czę. Ale mam wra­że­nie, że to­bie się udało. Że prze­ży­łaś to ży­cie tak, że mo­żesz być z sie­bie dumna. Pew­nie do­świad­czy­łaś po­ra­żek, ale chyba ogólny bi­lans jest nie­zły. Być może nie po­tra­fisz tego do­ce­nić? Bo wiesz, ważne jest to, żeby nie sku­piać się na tym, czego bra­kuje, czego się nie osią­gnęło, nie do­stało, a na tym, co się ma. Ja tak ro­bię. Wy­pra­co­wa­łam to so­bie, ale też mia­łam do­bry wzór. Do­sta­łam go w prze­ka­zie od mego taty, który miał na­prawdę trudne prze­ży­cia, a jed­nak był nie­zwy­kle po­god­nym czło­wie­kiem. I od niani, która umiała ko­chać i ko­chała mnie ca­łym ser­cem. A może od mamy, która nie umiała ko­chać, więc nie dała mi tej mi­ło­ści. I to był ważny prze­kaz, choć ne­ga­tywny.

Ja do­sta­łam dużo czu­ło­ści od mamy, od taty zresztą też. By­łam przy­tu­la­nym dziec­kiem. Może dla­tego te­raz tak bra­kuje mi tego utu­le­nia, bo ich nie ma. Cza­sem wra­cam wspo­mnie­niami do dzie­ciń­stwa, cho­wam się w nim jak w czymś bez­gra­nicz­nie bez­piecz­nym. Wtedy wszystko było ta­kie pro­ste...

Mia­łaś szczę­ście. Zbyt dużo dzieci nie ma ta­kich wspo­mnień. Choć troszkę za­nie­po­ko­iło mnie okre­śle­nie „bez­gra­nicz­nego bez­pie­czeń­stwa”. Brzmi w tym zbyt nie­re­alne ma­rze­nie o za­trzy­ma­niu ta­kiego stanu na całe ży­cie. Ale to twój te­mat, nie mój. A je­śli cho­dzi o po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa, które jest jedną z na­szych naj­waż­niej­szych po­trzeb, to tro­chę jest z tym tak, jak z po­czu­ciem szczę­ścia – ono bywa. Nic nam nie może za­gwa­ran­to­wać ani po­czu­cia bez­pie­czeń­stwa, ani po­czu­cia szczę­ścia na za­wsze. Oczy­wi­ście im czę­ściej je od­czu­wamy, im bar­dziej mamy wiarę w to, że czę­ściowo za­leży od nas sa­mych, tym bar­dziej się ono w nas ugrun­to­wuje jako moż­li­wość, że ży­cie po­trafi być cie­płe, bez­pieczne i szczę­śliwe. Ale nie bę­dzie ta­kie za­wsze i dla świa­do­mej osoby nie jest to po­wód do zwąt­pie­nia. Zdaję so­bie sprawę, że na­sze ży­cie w Pol­sce, po­mimo jego wielu ciem­nych ko­lo­rów, jest dla nas jed­nak od kil­ku­dzie­się­ciu lat w miarę spo­kojne i bez­pieczne. Choć oczy­wi­ście, jak zwy­kle nie dla wszyst­kich. Bo ży­cie nie jest spra­wie­dliwe.

Przy­po­mniała mi się aneg­dotka, kiedy prof. Le­szek Ko­ła­kow­ski po swo­ich wy­kła­dach roz­da­wał stu­den­tom cu­kierki, ale nie wszy­scy do­stali. Ci po­mi­nięci upo­mnieli się z ża­lem, na co pro­fe­sor z uśmie­chem po­wie­dział: „Ży­cie nie jest spra­wie­dliwe”.

Ale to fajne. Na tak słod­kim przy­kła­dzie wszystko wi­dać.

Ale czy nie po­winno być spra­wie­dliwe? Marks i En­gels dą­żyli do tego.

Roz­koszna na­iw­ność. A niby dla­czego? Wo­bec kogo i jaka? Każ­demu we­dług po­trzeb? Każ­demu we­dług za­sług? Nie­zwy­kle dużo lu­dzi lubi ma­ru­dzić: „A dla­czego mnie to spo­tkało? Dla­czego mnie rzu­cił fa­cet? Czemu tylko mi się to nie udaje? Dla­czego inni mają to, czego ja nie mam?”. Ulu­bione za­ję­cie sob­ków, któ­rzy nie wi­dzą, co się dzieje wo­kół nich. Jest dla mnie ja­sne, że ból każ­dego z nas czy nie­do­god­ność, czy kło­pot – są dla niego naj­waż­niej­sze. Ale żeby żyć w po­go­dzie du­cha, na­prawdę opłaca się ro­zej­rzeć wo­kół, zo­ba­czyć, jak trudne i pełne cza­sami strasz­li­wych prze­szkód jest cu­dze ży­cie. Dzię­kujmy za to, co mamy. To jest te­mat dla wszyst­kich. Od za­wsze. Te­raz, kiedy pa­trzę na moje ży­cie, do tyłu, a ro­bię to dość rzadko, co­raz bar­dziej wiem, że wiele cier­pie­nia, na­pię­cia, nie­po­koju czy nie­za­do­wo­le­nia, także w moim ży­ciu, bywa zwią­zane z bra­kiem re­flek­sji i sa­mo­świa­do­mo­ści. Już sto­icy pró­bo­wali od­na­leźć ta­jem­nicę, jak żyć bez zbęd­nego cier­pie­nia. Jako lu­dzie nie po­sta­wi­li­śmy na roz­wój świa­do­mo­ści, tylko na roz­wój tech­niki. I na kiep­skie war­to­ści – po­sia­da­nie i wła­dzę. Na po­sia­da­nie wła­dzy. Ugi­namy się pod tym od wie­ków. I od­po­wiedź, dla­czego ży­cie bywa tak trudne i cięż­kie, jest nie­stety taka, że my­ślimy tylko o so­bie. Przy­znam, że także sama to znam. Kiedy się bar­dzo sku­pię na swoim braku, doj­mu­jąco go od­czu­wam. Każdy z nas tak ma. Ale mą­drzy lu­dzie uczą, żeby się po pierw­sze sku­pić na tym, co mam, a nie czego nie mam, a także przy­jąć do wia­do­mo­ści, jak wielu lu­dzi tego nie ma i jak nie­któ­rzy nie po­tra­fią na­wet wy­obra­zić so­bie, że mo­gliby mieć. I za­częło mnie za­sta­na­wiać, z jaką nie­fra­so­bli­wo­ścią ma­ru­dzimy, że mia­łam do­stać, nie do­sta­łam; miało wyjść, nie wy­szło; miało świe­cić słońce, a tu pada deszcz. I wiem, że dużo lu­dzi po­wie na to: „Ale są praw­dziwe nie­szczę­ścia. Nie deszcz za­miast słońca”. Wiem o tym bar­dzo dużo. Cza­sami krew prze­staje krą­żyć w mo­ich ży­łach z prze­ra­że­nia, co prze­ży­wali moi pa­cjenci. Ale żyją. Nie­któ­rzy lu­dzie nie żyją. I już nic nie po­ra­dzą. Ci, co cią­gle mają swoje ży­cie, po­tra­fią wie­dzieć, co mają, po­mimo wszystko, a nie­któ­rzy tylko spo­dzie­wają się, że z po­wodu ich cier­pie­nia wszystko bę­dzie im da­ro­wane. Mają rosz­cze­nia, pre­ten­sje i oczy­wi­ście także cier­pią. Można by się za­sta­no­wić nad war­to­ścią cier­pie­nia i to jest te­mat, który rów­nież to­wa­rzy­szy ludz­ko­ści od wie­ków. Kiedy pra­cuję z ludźmi w gru­pie, wi­dzę bar­dzo różne re­ak­cje na opo­wie­dziane przez nich ich losy, cza­sem tra­giczne. Nie­któ­rzy są prze­ra­żeni, nie chcą słu­chać, inni mó­wią: „Boże, a ja my­śla­łem, że moje ży­cie było trudne”. Inni po pro­stu cie­szą się, że ich to nie spo­tkało. Naj­wię­cej osią­gną ci, któ­rzy słu­chają na­prawdę, głę­boko, to­wa­rzy­sząc in­nym. Ta wie­dza to prze­ży­cie. Bli­skość cu­dzemu lo­sowi jest bez­cenna. Pro­wa­dzi de facto do ta­kiej prawdy: „Wiem, że nic nie wiem”. Cza­sem to naj­głęb­sza na­sza prawda. Ważne, żeby na­wet w trud­nych mo­men­tach zna­leźć coś do­brego i się tym ucie­szyć.

Jak u Fran­kla? Mój uko­chany psy­cho­te­ra­peuta Vik­tor Frankl w swo­jej au­to­bio­gra­ficz­nej książce–wspo­mnie­niach z Au­schwitz Czło­wiek w po­szu­ki­wa­niu sensu na­pi­sał, że na­wet na dnie kosz­maru można zna­leźć do­bro.

Bo można. Trzeba tylko chcieć. To ogrom­nie ważna książka. Obo­wiąz­kowa. O ile dla ko­goś obo­wiąz­kiem jest ro­zu­mieć co­raz wię­cej. A dla­czego ten pierw­szy roz­dział pi­szemy na końcu?

Tak to so­bie wy­my­śli­łam, że chcę go na­pi­sać po wszyst­kich roz­mo­wach. Zwy­kle naj­trud­niej­szy roz­dział zo­sta­wiam na ko­niec. W bio­gra­fii Jana No­wic­kiego był to roz­dział ósmy, który trak­to­wał o jego wiel­kich ro­lach. Chcia­łam, żeby nie była to ba­nalna wy­li­czanka, tylko coś, co czy­tel­nik prze­czyta jed­nym tchem.

Czyli te­raz mu­szę coś opo­wie­dzieć tak, żeby czy­tel­nik prze­czy­tał jed­nym tchem?

Na to wy­cho­dzi. (śmiech)

Wiesz, tak so­bie my­ślę, że do­brze prze­szłam przez ży­cie, bo mia­łam od­wagę speł­niać swoje ma­rze­nia. Choć, oczy­wi­ście, nie za­wsze mi się uda­wało. Dużo ener­gii po­świę­ca­łam na to speł­nia­nie ma­rzeń. Nie wiem, co da­wało mi więk­sze szczę­ście – droga do celu czy sam cel, a może jedno i dru­gie. Pa­mię­tam, jak sie­dzia­łam w moim ko­lej­nym miesz­ka­niu, które so­bie wy­ma­rzy­łam, i wy­łam z roz­pa­czy. Za cho­lerę nie pa­mię­tam, dla­czego tak wtedy cier­pia­łam, ale pa­mię­tam, że wy­łam z tej roz­pa­czy i jed­no­cze­śnie by­łam szczę­śliwa, że mogę i nikt mi nie za­broni. I taka się czuję u sie­bie, i taka praw­dziwa, że sama sie­bie nie oszu­kuję, że mam do tej roz­pa­czy prawo, do wszyst­kiego mam prawo, do każ­dego uczu­cia. I że jak so­bie po­wyję i się wy­pła­czę, to mi prze­cież przej­dzie. I że to jest ta­kie do­ro­słe, że zaj­muję się sobą, że się sobą opie­kuję i po­zwa­lam so­bie na tę roz­pacz.

W domu nie mo­głaś so­bie po­zwo­lić na roz­pacz?

W domu mu­sia­łam być dzielna. Ale po­tem po­woli uczy­łam się być do­brą mamą dla sie­bie; mamą, która mówi: „Wolno ci ry­czeć”. I pa­mię­tam, jak wy­łam wtedy na cały głos, aż za­dzwo­niła do mnie są­siadka, która miesz­kała nade mną. „Ka­sia, czy to­bie coś się dzieje?” – za­py­tała. „Tak! Ry­czę z roz­pa­czy!” – po­wie­dzia­łam, za­no­sząc się łka­niem. Za­dała ko­lejne py­ta­nie: „Ale ro­zu­miem, że to ak­cep­tu­jesz?”. „Tak! Wła­śnie tego te­raz po­trze­buję” – uspo­ko­iłam ją. „To mam się nie przej­mo­wać?” – upew­niła się jesz­cze. „W ogóle” – od­par­łam sta­now­czo. „Słu­chaj, ale jakby coś się na­prawdę złego działo...” – nie była do końca prze­ko­nana. „Wtedy będę stu­kać do cie­bie szczotką w su­fit” – za­pro­po­no­wa­łam. I tak się umó­wi­ły­śmy. Było mi bar­dzo miło, że ją to po­ru­szyło, obe­szło i że mam w kimś do­brą, życz­liwą du­szę. No bo wtedy mo­głam być w jesz­cze bar­dziej luk­su­so­wym sta­nie, że ktoś o mnie my­śli, gdy jest mi źle. Ta­kich mo­men­tów mia­łam zresztą dużo w ży­ciu. Zbie­ram te ko­ra­liki roz­pa­czy, ra­do­ści, wdzięcz­no­ści... Na­ni­zuję je na nitkę i przez lata zro­bił się z tego praw­dziwy ró­ża­niec.

Te mo­menty uczą nie roz­pa­czać za tym, co się stra­ciło albo czego się nie do­stało, tylko cie­szyć się tym, co się ma?

Ale też tego, że je­śli na­wet coś stra­ci­łam, to jed­no­cze­śnie zy­ska­łam do­świad­cze­nie. Do­świad­cze­nie to cenny dar. Po­ra­żek nie trak­tuję więc jak straty, ciosu od ży­cia, ale jak po­da­ru­nek. A cza­sem strata jest zy­skiem. Ale prze­żyć trzeba. Roz­pa­czasz po kimś, kto od cie­bie od­szedł, a po­tem oka­zuje się, że do­brze się stało, bo nie był cie­bie wart. Ni­gdy do końca nie wiesz, czy to, co cię spo­tyka, to strata czy zysk.

Jak w tej przy­po­wie­ści o chiń­skim wie­śniaku? Opo­wiem, bo nie wszy­scy może ją znają. W ma­łej chiń­skiej wio­sce miesz­kał star­szy męż­czy­zna. Ca­łym jego do­byt­kiem był ka­wa­łek pola oraz koń, z po­mocą któ­rego upra­wiał rolę. Koń był dla wie­śniaka nie­zwy­kle war­to­ściowy, po­nie­waż dzięki niemu mógł za­pew­nić byt so­bie oraz swo­jemu sy­nowi. Pew­nego dnia koń znik­nął. Są­sie­dzi współ­czuli wie­śnia­kowi ta­kiego nie­szczę­ścia. Męż­czy­zna nie za­mar­twiał się jed­nak stratą ko­nia, lecz ze spo­ko­jem py­tał: „Szczę­ście? Nie­szczę­ście? Kto wie?”. Ty­dzień póź­niej zwie­rzę nie­spo­dzie­wa­nie po­wró­ciło do wła­ści­ciela, przy­pro­wa­dza­jąc ze sobą stado in­nych koni. Tym ra­zem są­sie­dzi nie mo­gli uwie­rzyć w to, ja­kie szczę­ście spo­tkało sta­rego wie­śniaka – w ca­łej wio­sce nikt nie miał tylu koni! Gra­tu­lo­wali mu z ca­łego serca. Męż­czy­zna po­dzię­ko­wał im za miłe słowa, po czym za­py­tał: „Skąd wa­sza pew­ność, że to, co się wy­da­rzyło, jest szczę­ściem?”. Są­sie­dzi dzi­wili się tym sło­wom i uznali starca za nie­wdzięcz­nika. Pew­nego razu syn wie­śniaka po­sta­no­wił okieł­znać głów­nego ogiera. Nie­stety, jego próba się nie po­wio­dła, po­nie­waż spadł z grzbietu zwie­rzę­cia i zła­mał nogę. Są­sie­dzi po­now­nie skła­dali męż­czyź­nie wy­razy współ­czu­cia w ob­li­czu ta­kiego nie­szczę­ścia, jed­nak wie­śniak py­tał tylko: „Szczę­ście? Nie­szczę­ście? Kto wie?”. Dni mi­jały, a kraj po­grą­żył się w woj­nie. Do chiń­skiej wio­ski wkro­czyli żoł­nie­rze, wer­bu­jąc do woj­ska mło­dzień­ców zdol­nych wal­czyć. Ku roz­pa­czy wielu ro­dzin, za­brali wszyst­kich mło­dych męż­czyzn, z wy­jąt­kiem jed­nego – syna wie­śniaka, który le­żał w łóżku ze zła­maną nogą. Po ja­kimś cza­sie oka­zało się, że ża­den z mło­dzień­ców za­cią­gnię­tych do walk nie prze­żył. Ro­dziny po­grą­żyły się w ża­ło­bie, jed­nak wie­śniak po­zo­stał nie­wzru­szony, py­ta­jąc tylko: „Szczę­ście? Nie­szczę­ście? Kto wie?”.

Tak wła­śnie jest. Cza­sem warto się ze straty ucie­szyć. Czę­sto na te­ra­pię przy­cho­dzą do mnie dziew­czyny zra­nione przez swo­ich męż­czyzn. „Za­cho­wał się wo­bec mnie ohyd­nie”. Po prze­bo­le­niu straty warto i można dojść do kon­klu­zji: „Cie­szę się, że już go nie ma. Po co mi ktoś taki? Prze­cież je­żeli on to zro­bił, to zna­czy, że ma to w so­bie. I le­piej, że po­ka­zał wcze­śniej niż póź­niej”.

Czę­sto nie do­strze­gamy pierw­szych sy­gna­łów, które lu­dzie dają nam od po­czątku. Nie chcemy ich wi­dzieć? Bo za­bu­rzą na­sze wy­obra­że­nie o ide­al­nej mi­ło­ści, którą wła­śnie spo­tka­ły­śmy?

Nie chcemy wi­dzieć. Ale nie tylko my, męż­czyźni też tak mają. Mój tata na­prawdę długo nie wi­dział, w kim się za­ko­chał – mam na my­śli moją mamę. A kiedy przej­rzał na oczy, było za późno. Ale po­zo­stała w nim umie­jęt­ność do­strze­ga­nia faj­nych chwil. Też na moje szczę­ście...

Co jesz­cze po­mo­gło ci znaj­do­wać ra­dość i nada­wać sens ży­ciu?

My­ślę, że jedną ze wspa­nial­szych rze­czy w moim ży­ciu było to, że wie­dzia­łam, czego chcę, co mnie in­te­re­suje. Od dziecka in­te­re­so­wał mnie drugi czło­wiek, jego uczu­cia, emo­cje i wszystko, czym zaj­muje się psy­cho­lo­gia. Oraz fi­lo­zo­fia. Sens ży­cia. Bar­dzo dużo czy­ta­łam. W na­szym domu było sporo ksią­żek i po­chła­nia­łam je. Po­tem po­ży­cza­łam, skąd się dało. Naj­pierw za­czy­ty­wa­łam się w li­te­ra­tu­rze fran­cu­skiej, po­tem prze­szłam na an­glo­sa­ską, ibe­ro­ame­ry­kań­ską, nie­miecką, no i oczy­wi­ście po­chło­nęła mnie li­te­ra­tura ro­syj­ska. Mam prze­czy­taną bazę wiel­kiej li­te­ra­tury świa­to­wej. Z matką cho­dzi­łam na kon­certy, do opery, na po­kazy mody, za­bie­rała mnie na ple­nery z cu­dow­nymi ma­la­rzami... Kie­dyś na­pi­sa­łam do niej list, że jej za wszystko dzię­kuję, bo dużo jej za­wdzię­czam.

A jej emo­cjo­nalna nie­do­stęp­ność, jej bez­mi­łość, która dla dziecka jest dra­ma­tem, dla cie­bie stała się za­so­bem?

Uży­łam tego jako za­sobu. Długo z nią wal­czy­łam, długo przyj­mo­wa­łam jej ne­ga­cje do sie­bie. Oj­ciec sta­rał się to rów­no­wa­żyć. Pa­mię­tam, jak kie­dyś wy­cho­waw­czyni na­pi­sała: „Ka­sia za­cho­wuje się skan­da­licz­nie”. Na co matka ze zło­ścią: „Jak mo­głaś mi to zro­bić?!”. A tata: „Jak mo­żesz trak­to­wać po­waż­nie tę starą wa­riatkę?”. Po­ka­zał mi, że ist­nieje jesz­cze zdrowy osąd. Po­mo­gła te­ra­pia. Bez niej pew­nie bym so­bie z tym nie po­ra­dziła.

Czy­ta­łam wy­wiad z Mał­go­sią Po­tocką, która też nie do­stała mi­ło­ści od mamy, a w każ­dym ra­zie w taki na­ma­calny spo­sób. Pew­nego dnia mama za­py­tała ją: „Kto cię na­uczył mi­ło­ści?”. Mał­go­sia długo mil­czała, w końcu po­wie­działa: „Ty”. I wy­ja­śniła: „Ona mnie na­uczyła mi­ło­ści, bo mi jej nie umiała oka­zać. Całe ży­cie cze­ka­łam, że mnie przy­tuli”.

Po­dob­nie było u mnie. Do ob­cych była czuła, tro­skliwa, ser­deczna, tylko w domu nie po­tra­fiła oka­zać cie­pła. Była ostra, cza­sami okrutna i nie­spra­wie­dliwa wo­bec mnie. I nie­życz­liwa wo­bec ca­łej na­szej trójki.

Jak wy­cho­dzi się z ta­kiej bez­mi­ło­ści, emo­cjo­nal­nego chłodu, by póź­niej po­ukła­dać so­bie do­bre ży­cie?

Bo za­wsze ko­goś mia­łam. Kto mnie ko­chał, ce­nił, to­wa­rzy­szył. Choć nie za­wsze to ko­iło. Ale za­uwa­ża­łam... W końcu mu­sia­łam po­waż­nie wziąć się za sie­bie. Do­bre ży­cie rzadko samo się zda­rza. Zwy­kle trzeba je so­bie zbu­do­wać.

I już jest tylko do­brze?

Nie za­wsze. Do dziś mie­wam stany smutku. Ale już wiem, że nie bę­dzie trwał wiecz­nie. Kiedy przy­cho­dzi nie­spo­dzie­wa­nie, mó­wię: „Wi­taj smutku!”. I po­zwa­lam so­bie na to, żeby się po­smu­cić. Cza­sem chwilę, cza­sem dłu­żej. Je­stem zo­dia­kalną wagą, więc dążę do rów­no­wagi. (śmiech) Po smutku przy­cho­dzi więc spo­kój, a po­tem uśmiech. I jak tak pa­trzę wstecz, to wi­dzę, że przez całe ży­cie te moje do­bre i złe chwile „ta­ro­wały się”. Zresztą prze­cież w ogóle lu­dzie tak mają. Wolno mi prze­ży­wać wszystko, co się po­ja­wia. I że nie je­stem przez to ani głu­pia, ani podła, jak twier­dziła matka. I to za­jęło mi naj­dłu­żej – zro­zu­mie­nie, że w ża­den spo­sób nie je­stem podła i że żadne małe dziecko nie jest podłe.

Uwa­żasz, że lu­dzie ro­dzą się do­brzy, a do­piero po­tem stają się źli?

Skąd ja to mogę wie­dzieć?

Je­steś też fi­lo­zofką!

Fi­lo­zo­fia za­daje py­ta­nia. Lu­bi­łam my­śleć, że dzieci ro­dzą się do­bre, i wciąż my­ślę, że w więk­szo­ści tak jest. Ale w przy­ro­dzie za­wsze jest mar­gi­nes. Wiemy, że to, jaki jest czło­wiek, za­leży od tego, co przy­niósł ze sobą w swoim ge­ne­tycz­nym wy­po­sa­że­niu, a co go spo­tkało od losu. Fi­lo­zo­fo­wie od wie­ków się nad tym za­sta­na­wiają. Jean-Ja­cques Ro­us­seau uwa­żał, że czło­wiek z na­tury jest do­bry, a to spo­łe­czeń­stwo go psuje. Ale Tho­mas Hob­bes twier­dził, że lu­dzie są z na­tury ego­istyczni i skłonni do prze­mocy. Jest wstrzą­sa­jąca książka Władca much Wil­liama Gol­dinga, która uka­zuje, co po­tra­fią zro­bić dzieci po­zo­sta­wione sa­mym so­bie. Ludz­kie wy­po­sa­że­nie, w tym emo­cjo­nal­ność, jest nie­sa­mo­wi­cie bo­gate i skom­pli­ko­wane. Po­ten­cjał każ­dego dziecka można wy­ko­rzy­stać lub zmar­no­wać. Ale po­cie­sza­jące jest to, że czło­wiek sam może zdać so­bie sprawę ze swego po­ten­cjału i go roz­wi­jać. Ważne, żeby miał cie­ka­wość sie­bie, mo­ty­wa­cję do po­zna­wa­nia i ak­cep­ta­cję róż­no­rod­no­ści. Po­nie­waż na­sze bo­gac­two po­lega na tym, że czu­jemy i od­razę, i za­chwyt; i gniew, i ule­głość; i ra­dość, i smu­tek.

Smu­tek nie wy­klu­cza szczę­ścia?

Szczę­ście to róż­no­rod­ność.

A co jest po­trzebne do szczę­ścia?

Przede wszyst­kim nie być sa­memu. Mieć lu­dzi, któ­rych lu­bisz. Lu­bić sie­bie co­raz bar­dziej. Ja bar­dzo ufam w to okre­śle­nie. Ono jest sza­le­nie mą­dre. Żeby lu­bić sie­bie co­raz bar­dziej. Co­raz mą­drzej. Co­raz spo­koj­niej. Co­raz cier­pli­wiej. Mieć to­le­ran­cję do sie­bie, do in­nych, ko­chać bliź­niego jak sie­bie sa­mego. I przede wszyst­kim po­trzebna jest uczci­wość wo­bec sie­bie. Cza­sem pew­nie oszu­kuję się w róż­nych spra­wach, ale po­tem mó­wię: „A spójrz na sie­bie uczci­wie”. I pa­trzę. Bo­le­śnie uczci­wie. Bo cza­sem ta uczci­wość boli. Co wię­cej, cza­sem te same strony są na­szymi raz do­brymi, raz nie­do­brymi stro­nami.

Mój tata mó­wił jesz­cze, że naj­waż­niej­sze, żeby nikt przez cie­bie nie pła­kał. I przy­znaję mu ra­cję, bo to jed­nak duża ulga, kiedy masz czy­ste su­mie­nie. Choć... da­leko mi do bi­blij­nego „na­staw drugi po­li­czek”.

Je­stem za spra­wie­dli­wo­ścią. Choć nie wy­daje mi się moż­liwe, żeby nikt ni­gdy przeze mnie nie pła­kał. Można spra­wić ból nie­świa­do­mie, bę­dąc au­ten­tycz­nym. A cza­sem bro­nimy się lub wal­czymy. Ma­mie na pewno spra­wia­łam ból. A kie­dyś na­wet się ze­mści­łam na jed­nym fa­ce­cie i przy­nio­sło mi to sa­tys­fak­cję. I nie wsty­dzę się tego, bo ze­msta nie była krwawa, nie skrzyw­dzi­łam go, a je­dy­nie „od­pła­ci­łam pięk­nym za na­dobne”.

My­ślę, że w na­tu­rze czło­wieka leży wy­rów­na­nie ra­chun­ków. Że ta po­trzeba w nas, żeby świat był spra­wie­dliwy, jest jedną z waż­niej­szych po­trzeb czło­wieka. Po­wie­dzia­łaś wcze­śniej „ko­chać sie­bie”. Za­wsze się wście­kam, kiedy to sły­szę, bo co to w ogóle zna­czy. Tak czę­sto przez wszyst­kich po­wta­rzane stało się fra­ze­sem. Po­wiesz, jak to zro­bić? Jak po­ko­chać sie­bie?

Przy­kro, że chyba dużo lu­dzi nie ma po­ję­cia, co to zna­czy. Na­wet „po­lub sie­bie” nie jest ła­twe. „Bądź dla sie­bie do­bra”, „dbaj o sie­bie” nie jest ła­twe. Mogę opo­wie­dzieć, jak ja po­woli uczy­łam się ko­chać sie­bie. Wie­dzia­łam, że mama mnie nie ko­cha, bo ni­gdy mi tego nie oka­zy­wała. Wie­dzia­łam też, że tata mnie ko­cha, choć rów­nież nie był wy­lewny w czu­ło­ściach i sło­wach. Ale czu­łam jego mi­łość. Nie mia­łam naj­mniej­szej wąt­pli­wo­ści. Jed­nak przez ten dy­so­nans długo mia­łam za­bu­rzoną sa­mo­ocenę. Bo od taty do­sta­wa­łam ko­mu­ni­kat, że je­stem OK, a od mamy – że nie­wy­star­cza­jąca. I wpa­da­łam w ten rol­ler­co­aster: je­stem fajna, je­stem do dupy, je­stem fajna, je­stem do dupy... Na tym po­lega nie­równa sa­mo­ocena. Raz eu­fo­ria, raz roz­pacz, raz ma­nia, raz de­pre­sja. I na­wet nie wiem, co było gor­sze. Długo mi za­jęło zro­zu­mie­nie, że nie je­stem ani bo­ska, ani do dupy. Ważne jest, żeby wy­cią­gać wnio­ski, my­śleć sa­mo­dziel­nie, ale też po­trze­bu­jemy spo­tkać na swo­jej dro­dze wła­ści­wych lu­dzi.

Po­mogą po­ko­chać sie­bie?

Po­mogą zro­zu­mieć sie­bie. Przy­jąć. Pa­mię­tam po­lo­nistkę z pod­sta­wówki, która w siód­mej kla­sie była na­szą wy­cho­waw­czy­nią. Kie­dyś na lek­cji wy­cho­waw­czej po­pro­siła nas, że­by­śmy opo­wie­dzieli o swo­ich ro­dzi­cach. Za­wsze by­łam otwarta, ni­gdy nie kry­łam swo­ich uczuć i my­śli, więc na­ga­da­łam na swoją mamę. By­łam nie­mal pewna, że za­raz mi się obe­rwie, bo jak można mó­wić źle o wła­snej matce! A od niej wiesz, co usły­sza­łam? Ona mnie po pro­stu ro­ze­brała. Na pod­su­mo­wa­nie lek­cji po­wie­działa tak: „Różne ma­cie związki z ro­dzi­cami i wy­da­wa­łoby się, że cza­sami nie­do­bre. Ale jest tu jedna dziew­czynka, która bar­dzo ko­cha swoją mamę...”. Klasa za­marła. „...to jest Ka­sia” – do­koń­czyła. I po­my­śla­łam so­bie wtedy: „Nie po­wie­działa: twoja mama cię ko­cha. Ona po­wie­działa: Ka­sia ko­cha swoją mamę”. A ja my­ślę: „O Jezu, ta ko­bieta wla­zła mi w samo serce”, Bo prze­cież to, co czu­łam, to był za­wód z mi­ło­ści. To był ten ból, że ona mnie nie chce, a nie to, że ja jej nie chcę. Ja jej nie chcia­łam tylko dla­tego, żeby nie po­zo­stać jej ofiarą. Trzeba mieć wielką mą­drość, żeby po­wie­dzieć dzie­ciom ta­kie słowa. Do dziś od­czu­wam wdzięcz­ność za nie.

Kie­dyś przy­je­chał do Pol­ski Carl Ro­gers, wy­bitny ame­ry­kań­ski psy­cho­te­ra­peuta, pro­pa­gu­jący nurt psy­cho­te­ra­pii hu­ma­ni­stycz­nej zo­rien­to­wa­nej na klienta. Spo­tka­nie z nim było ogrom­nym prze­ło­mem w moim ży­ciu! Wzię­łam udział w kil­ku­dnio­wym cy­klu jego spo­tkań z pol­skimi psy­cho­lo­gami. Było nas osiem­dzie­się­cioro. Przed po­łu­dniem mie­li­śmy spo­tka­nia z Car­lem, po po­łu­dniu pracę w pod­gru­pach.

Wszy­scy sta­wali na rzę­sach, żeby po­ka­zać, że są naj­mą­drzejsi. Po­pi­sy­wali się jedni przed dru­gimi – wie­dzą, umie­jęt­no­ściami, sta­now­czo­ścią. Dru­giego dnia at­mos­fera kon­ku­ren­cji osią­gnęła apo­geum. Po­ja­wiły się krzyki i kłót­nie. Ro­gers sie­dział, pa­trzył na nas, i w pew­nym mo­men­cie za­czął... pła­kać. Wszy­scy za­marli. A on po­pła­kał i w końcu po­wie­dział: „Tak strasz­nie mi żal, że jest w was tyle...”. My­śla­łam, że po­wie: agre­sji, a on po­wie­dział: „...cier­pie­nia”.

I znowu, tak jak wtedy, kiedy wy­cho­waw­czyni po­wie­działa mi, że ja ko­cham moją mamę, po­my­śla­łam: „Jak on do­sko­nale wie, co my czu­jemy”. Że je­ste­śmy wszy­scy biedne dzieci, które strasz­nie chcą tego „Pana Boga” mieć dla sie­bie. Że tak roz­pacz­li­wie za­bie­gamy o to, żeby to wła­śnie na na­szej gło­wie po­ło­żył swoją oj­cow­ską rękę. Żeby ta­tuś i ma­mu­sia nas po­ko­chali.

Co było po­tem?

Spo­koj­nie po­wie­dział do nas: „Ro­zu­miem was. Mam sie­dem­dzie­siąt dwa lata. Ale cią­gle je­stem ma­łym chłop­cem, który się boi”. Po­ry­cza­łam się. I mam po­czu­cie, że to był prze­łom w moim ży­ciu. Naj­więk­szy. W stronę sie­bie, w stronę prawdy, w stronę praw czło­wieka i war­to­ści, które warto lu­dziom prze­ka­zy­wać i w które warto wie­rzyć. A po­tem snuł da­lej opo­wieść: „I po­wiem wam, że nie do końca wiem, co mam z tym zro­bić”. A na ko­niec: „Je­stem zmę­czony i zo­sta­wię was za chwilkę, pójdę się po­ło­żyć...”. I zo­sta­wił nas – prze­ję­tych, oszo­ło­mio­nych, za­wsty­dzo­nych, wstrzą­śnię­tych jego wy­zna­niem i łzami. Bo więk­szość pol­skich mę­skich „wspa­nial­ców” nie po­ka­za­łaby po so­bie ta­kich emo­cji. A on nie dość, że się roz­pła­kał, to jesz­cze po­wie­dział, że się boi i że nie wie, co z tym zro­bić. A ja po­czu­łam z ra­do­ścią, że nie musi wie­dzieć. I że dzie­cinną po­stawą jest ocze­ki­wać od psy­cho­te­ra­peuty lub od ko­go­kol­wiek do­sko­na­ło­ści spi­żo­wego po­mnika. Ta­kie ocze­ki­wa­nie to ma­rze­nie, żeby za­miast ro­dzi­ców ktoś prze­jął nad nami pełną opiekę i od­po­wie­dzial­ność.

Taka szcze­rość psy­cho­te­ra­peuty może dać siłę. Dla­czego więc nie­któ­rzy nie chcą przy­zna­wać się do wła­snych błę­dów, sła­bo­ści, lę­ków?

Są różne szkoły te­ra­pii. Wy­bra­łam tę, gdzie ważna jest szcze­rość i au­ten­tycz­ność. Gdzie skrzyw­dzo­nego czło­wieka le­czy – oprócz pro­fe­sjo­na­li­zmu – praw­dziwe, otwarte spo­tka­nie z in­nymi ludźmi.

Irvin D. Yalom w swo­jej książce Dar te­ra­pii czę­sto pod­kre­śla, że te­ra­peuci mogą cza­sem dzie­lić się swo­imi prze­ży­ciami, je­śli może to przy­nieść ko­rzy­ści te­ra­peu­tyczne pa­cjen­towi. A Carl Ro­gers wie­rzył, że au­ten­tycz­ność i szcze­rość te­ra­peuty mogą być klu­czowe w pro­ce­sie te­ra­peu­tycz­nym, jed­nak rów­nież pod­kre­ślał zna­cze­nie utrzy­ma­nia pro­fe­sjo­nal­nych gra­nic.

Gra­nice są w ogóle jedną z waż­niej­szych rze­czy i w ży­ciu, i w te­ra­pii. I bar­dzo do­brze, że to przy­po­mi­nasz. Zda­rzali się klienci, któ­rym nie od­po­wiada taka moja po­stawa, ale zde­cy­do­wana więk­szość ją do­ce­nia, bo od­naj­duje w niej sie­bie i nie czuje się taka sa­motna w swoim pro­ble­mie. Ro­zu­miem, dla­czego ro­bimy ten pierw­szy roz­dział na końcu...

Bo gdy­bym na po­czątku za­py­tała: „Bę­dziesz ze mną szczera?”, od­po­wiedź nie by­łaby wia­ry­godna. Bo co mia­ła­byś od­po­wie­dzieć? „Nie, nie będę? Będę kła­mać”. A tak prze­ko­na­łam się, jak da­leko wpusz­czasz mnie i na­szych czy­tel­ni­ków do swego ży­cia.

W na­szej roz­mo­wie opo­wia­dam in­tymne, cza­sami też bar­dzo przy­kre dla mnie hi­sto­rie. Są te­ra­peuci, któ­rzy wolą lub uczeni są tego, by być tylko lu­strem, ale dla mnie ważna jest otwar­tość. To pła­czący Ro­gers przy­niósł mi prze­łom. Lu­dzie po­wie­rzają mi swoje in­tym­no­ści skry­wane przed in­nymi i przed sobą na­wet. A wła­ści­wie nie po­wie­rzają mi, ale ujaw­niają przed in­nymi i sobą sa­mym. Ujaw­nia­nie le­czy. I życz­liwe, pełne zro­zu­mie­nia przy­ję­cie tej do­tąd skry­wa­nej ta­jem­nicy. Le­czy czło­wieka, który prze­staje się sie­bie wsty­dzić i bać tego, jaki jest. Rów­no­le­gle uczy­łam się ro­zu­mieć i ak­cep­to­wać in­nych i sie­bie. Także w pry­wat­nym ży­ciu. To nie są osobne ka­wałki.

A nie bo­isz się, że ktoś po­wie: „Jak ona może mi ra­dzić, skoro nie po­trafi po­ra­dzić so­bie ze sobą?”. Mam na my­śli... sła­bość do je­dze­nia. Co to za te­ra­peutka!

I to, że je­stem gruba? Je­śli ktoś tak czuje, to do mnie nie przyj­dzie. A je­śli przyj­dzie i ma wąt­pli­wo­ści, to wolno mu o nich po­wie­dzieć i za­py­tać. „Odu­za­leż­nia­nie” się od te­ra­peuty po­lega mię­dzy in­nymi na tym, że klient za­czyna w nim wi­dzieć nor­mal­nego, zwy­kłego czło­wieka, a nie wy­ma­rzo­nego ro­dzica. Po­ra­dzi­łam so­bie z bar­dzo wie­loma „sy­fami” w ży­ciu. Nie wy­gra­łam, jak do­tąd, głów­nie ze swoim uza­leż­nie­niem. Ale ja je także lu­bię! Te­raz, kiedy moja sła­bość do je­dze­nia od­bija się na moim zdro­wiu, za­bie­ram się za to z inną mo­ty­wa­cją. A co wyj­dzie z tego – zo­ba­czę.

I wiesz, co jest istotą ży­cia?

Samo ży­cie. Tylko co kto przez to ro­zu­mie? Ja przez to ro­zu­miem przede wszyst­kim od­czu­wa­nie. Je­stem ty­pem in­tu­icjo­nistki i uczu­ciowca, czyli pierw­sza jest we mnie in­tu­icja, dru­gie są uczu­cia. Pew­nie my­śli­ciele po­wie­dzą: „Jaka in­tu­icja?! Ja­kie czu­cie?! To trzeba wy­li­czyć, wy­mie­rzyć, po­wie­dzieć, po­rów­nać, prze­ana­li­zo­wać...”. Lu­dzie chcie­liby mieć pew­ność, że ich de­cy­zje będą słuszne. Nie ma ta­kiej pew­no­ści. Je­stem rów­nież fi­lo­zofką z wy­boru i wiem, że nie ma na nic gwa­ran­cji w ży­ciu. Na nic. Nie ma gwa­ran­cji na ko­lejny dzień. Na­wet sami so­bie nie mo­żemy dać gwa­ran­cji, że na przy­kład nie ule­gniemy. Ja lu­bię spra­wiać so­bie przy­jem­no­ści. I uwa­żam, że w do­datku za­słu­guję na nie, na­leżą mi się.

Mój ta­tuś na­uczył mnie tego, żeby ule­gać po­ku­som, bo to może dać szczę­ście. Pa­mię­tam, jak za­cho­ro­wał i le­karz ka­zał mu rzu­cić pa­le­nie. „Dwa dni będę żył, ale z mo­imi uko­cha­nymi pa­pie­ro­skami” – po­wie­dział. Bo naj­waż­niej­sze, by rano bu­dzić się za­do­wo­lo­nym.

I tak masz? Otwie­rasz rano oczy i za­wsze je­steś szczę­śliwa?

Lu­bię spać, ko­cham moje łóżko, ko­cham mój po­kój, ko­cham wi­dok za oknem. Cza­sami my­ślę, że gdy­bym te­raz umarła, to będę za­do­wo­lona, że tyle po­ży­łam, tyle za­zna­łam, spró­bo­wa­łam, że na tyle so­bie po­zwo­li­łam i tyle do­sta­łam. Dwa dni temu mia­łam smutny sen – ktoś mnie nie chciał w tym śnie i jak się obu­dzi­łam, po­my­śla­łam: „Boże, jesz­cze cią­gle wpa­dam cza­sem w ta­kie smutki”. I było mi smutno przez pół dnia. Ale po­tem spo­tka­łam się z przy­ja­cie­lem, zje­dli­śmy pyszny obiad, po­roz­ma­wia­li­śmy o ży­ciu i prze­szło.

A czego bar­dziej ża­łu­jesz: tego, co zro­bi­łaś i się nie udało, czy tego, czego nie zro­bi­łaś, bo nie star­czyło ci od­wagi?

Wcze­śniej koń­czy­ła­bym nie­które związki, zna­jo­mo­ści, wy­je­chała na rok do Pa­ryża, roz­po­częła ży­cie sek­su­alne przed osiem­nastką, mia­ła­bym ro­mans z pewną ko­bietą... Jest tro­chę tego: „Ża­łuję, że się nie od­wa­ży­łam”. (śmiech)

A wra­ca­jąc do lu­bie­nia sie­bie: za co sie­bie lu­bisz?

Za to, że je­stem różna. I pio­nowa, i po­dłużna. I głu­pia, i mą­dra. I śmieszna, i po­ważna. I po­tra­fię, i nie po­tra­fię. Po pro­stu mam po­czu­cie, że je­stem... ludzka. Kie­dyś roz­ma­wiał ze mną w te­le­wi­zji Piotr Naj­sztub. Go­śćmi byli mię­dzy in­nymi śliczna ak­torka Anna Mu­cha, która wła­śnie schu­dła, oraz ja­kiś tata, który schudł dwa­dzie­ścia ki­lo­gra­mów dla dziecka. Naj­sztub za­py­tał Anię Mu­chę, dla kogo się od­chu­dziła. „Dla sie­bie” – od­po­wie­działa. Bo dla kogo niby mia­łaby się od­chu­dzać? I po­tem Naj­sztub pyta mnie: „A pani by się od­chu­dziła dla dziecka?”. Na co ja: „Po co dla ko­goś? To się robi dla sie­bie, a ja się dla sie­bie nie od­chu­dzam”. „A żeby być piękną, od­chu­dzi­łaby się pani?” „Prze­cież ja je­stem piękna. Nie wi­dzi pan?” – by­łam bez­li­to­sna. (śmiech) „Za­im­po­no­wała mi pani” – po­wie­dział tylko. No więc za to też mnie nie­któ­rzy nie lu­bią. Ale dla­czego mam się spi­nać, żeby być chuda, gładka, miła? A może czas wresz­cie od­cze­pić się od sie­bie?

Przy­po­mniały mi się słowa pro­fe­sora Wik­tora Osia­tyń­skiego: „(...) Wstać rano, zro­bić prze­dzia­łek i się od­pie­przyć od sie­bie. Czyli nie mó­wić so­bie: mu­szę to, tamto, owo, nie usta­wiać so­bie za wy­soko po­przeczki i na­rzu­cać pla­nów, któ­rym nie można spro­stać. Bez ego­izmu, ale bar­dzo sta­ran­nie, dbać o sie­bie i swoje wła­sne uczu­cia. Po­świę­cać się temu, co spra­wia przy­jem­ność. Ja za­pi­suję rano, co mam zro­bić. A chwilę po­tem skre­ślam po­łowę. To bar­dzo ważne, by sie­bie sa­mego nie na­sta­wiać na dzień czy na całe ży­cie tak am­bit­nie, że nie­po­wo­dze­nie bę­dzie nie­unik­nione. Je­śli czło­wiek chce za dużo osią­gnąć, za­pla­no­wać, zre­ali­zo­wać, to jest stale z sie­bie nie­za­do­wo­lony. A może po to, by być z sie­bie za­do­wo­lo­nym, wy­star­czy ro­bić rze­czy, które są po­trzebne, go­dziwe, warte, do­bre, bez wy­ma­ga­nia od sie­bie wię­cej, niż można osią­gnąć”.

Wła­śnie to jest zdrowy ego­izm (w prze­ci­wień­stwie do nar­cy­stycz­nego ego­cen­try­zmu), aby życz­li­wie dbać o sie­bie i wła­sne uczu­cia. I war­to­ści. Po­świę­cać się temu, co spra­wia ra­dość i jest dla nas ważne i istotne... Nie na­pi­nam się na to, żeby wszy­scy mnie lu­bili. Ważne, że­bym to ja sie­bie lu­biła. Nie mam cier­pli­wo­ści do cy­ni­zmu, nad­mier­nego kry­ty­cy­zmu i wy­ma­gań do­sko­na­ło­ści. Nie za­mie­rzam wszyst­kich za­do­wa­lać.

I to byś do­ra­dziła in­nym?

I jesz­cze: nie siedź tam, gdzie ci nudno, nie roz­ma­wiaj z czło­wie­kiem, który nie mówi ci nic cie­ka­wego, nie opo­wia­daj ko­muś, kto cię nie słu­cha, nie in­we­stuj za dużo w mi­łość, nie da­waj za dużo...

To ego­istyczny de­ka­log!

To ste­reo­ty­powe po­dej­ście. „Nie da­waj za dużo” ozna­cza: da­waj to, co chcesz dać, tyle, ile chcesz dać, i zo­bacz, co ktoś z tym robi. Wtedy da­jesz na­prawdę. Można dać czło­wie­kowi czas, można dać drugą szansę, ale warto wie­dzieć, czy warto. Do do­brego ży­cia jest bar­dzo ważne, żeby wie­dzieć, czego chcesz. Żeby mieć prio­ry­tety, żeby mieć swoją hie­rar­chię war­to­ści. Dla mnie naj­waż­niej­sza jest wol­ność.

Bo mi­łość może przy­nieść ból?

Ależ nie tak. Mi­łość to wielka war­tość. Na­uczy­łam się ko­chać, za­miast być za­ko­chana. I mam na my­śli nie tylko mi­ło­sne związki. Nie bój się upad­ków. Bo i tak będą. Te psy­chiczne i te fi­zyczne. Kie­dyś zimą prze­wró­ci­łam się w Ale­jach Je­ro­zo­lim­skich. Prze­wró­ci­łam się to mało, ry­płam jak długa. Jesz­cze nie wiem, czy coś mi się stało, gdy po­ja­wia się ja­kiś pan: „Czy mogę pani po­móc?”. A ja na to: „Dzię­kuję, nie, mu­szę chwilę po­le­żeć, żeby się po­zbie­rać”. Za­py­tał, czy je­stem pewna, że chcę tak po­le­żeć: „Na­prawdę pani jest prze­ko­nana, że nie po­trze­buje mo­jej po­mocy?”. Za chwilę przy­szedł na­stępny. Jemu też po­dzię­ko­wa­łam. Gdy­bym czuła, że jest źle, z wdzięcz­no­ścią przy­ję­ła­bym po­moc. A ja na­prawdę chcia­łam po­le­żeć, roz­luź­nić się. I tak my­ślę so­bie: „Chwilkę od­sapnę i za­cznę się zbie­rać. Zo­ba­czę, czy od nogi za­cznę, czy od rąk, a może naj­pierw dupę pod­niosę”. Bo ja nie je­stem taka ła­twa do wsta­wa­nia z ziemi. I po­ra­dzi­łam so­bie sama. Wiesz, co do­brze robi? Żyj, co­raz bar­dziej ak­cep­tuj sie­bie, co­raz bar­dziej zo­bacz, że to, z czym je­steś, to wła­śnie jest to, co masz. Uciesz się ży­ciem ta­kim, ja­kie ono jest. Prze­szło­ści już nie ma, a przy­szło­ści jesz­cze nie ma. Ważna jest tylko chwila, która wła­śnie trwa. Uciesz się nią.

Jak u Agnieszki Osiec­kiej „Niech żyje bal! Bo to ży­cie to bal jest nad bale. Niech żyje bal!”

Drugi raz nie za­pro­szą nas wcale. Ale wiesz co? To też jest ta­jem­nica... A może za­pro­szą? (śmiech)

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki