Żyć jak Wielki Szu. Biografia Jana Nowickiego - Beata Biały - ebook + audiobook

Żyć jak Wielki Szu. Biografia Jana Nowickiego ebook

Beata Biały

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Beata Biały z czułością składa portret Jana Nowickiego z rozmów z jego bliskimi i z własnych wspomnień.

A także z zapisków samego aktora, który jako pisarz przelał kawał swojego życia na karty książek.

Jan Nowicki. Aktor, pisarz, poeta. Dla większości Wielki Szu, choć on sam najbardziej dumny był ze swoich książek. Uważał, że aktorem może być każdy, a prawdziwych pisarzy jest niewielu. Nikt tak nie uwodził słowem jak on. Szuler doskonały. Również w miłości, której nieustannie szukał. Uważał, że w życiu mu się po prostu udało. Bo nie miał wielkich marzeń. Prosty chłopak z małego Kowala na Kujawach wybrał się w świat i zdobył tam więcej, niż się spodziewał. Wracał jednak zawsze w rodzinne strony, bo najbardziej cenił prostotę wiejskiego życia. Żył, jak chciał, na własnych warunkach. I tak odszedł.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 296

Oceny
4,3 (37 ocen)
17
16
3
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jerzyprz

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie napisana biografia .Wysłuchałam t trybie przyśpieszonym.
00
DarekMBP

Nie oderwiesz się od lektury

Nie znałem Pana Jana Nowickiego z innej nie aktorskiej strony. Ciekawa osobowość. Polecam książkę.
00
Bas_Kep9

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomita.
00
elmat

Nie oderwiesz się od lektury

Dobrze się czyta ze względu na styl oraz (a może przede wszystkim) bohatera
00
Izabelll58

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobrze się czyta i poznajemy lepiej pana Jana a to postać niezwykle ciekawa
00

Popularność




polecamy

Pole­camy rów­nież:

Beata Biały

Słońca bez końca. Bio­gra­fia Kory

Anna Bimer

Chcia­łem być pio­sen­ka­rzem. Bio­gra­fia Krzysz­tofa Kraw­czyka

Magda Jaros

Ty pie­ro­nie! Bio­gra­fia Fran­ciszka Pieczki

Kata­rzyna Olko­wicz

A tam, cicho być! Bio­gra­fia Boh­dana Smo­le­nia

Kata­rzyna Olko­wicz i Piotr Baran

Serca bicie. Bio­gra­fia Andrzeja Zauchy

Wpad­nij Pan choć na pół papie­rosa.

Na uśmiech, słowo, brzęk­nię­cie, szept.

My tu żyjemy, pro­szę Pana,

Jak te kon­wa­lie, jak bez albo pet12.

Jan Nowicki, Kon­wa­lie, bzy albo pet

zamiast wstępu

Mam przed oczami obra­zek: sie­dzimy przy sto­liku, roz­ma­wiamy, Jan Nowicki w nie­dba­łej pozie, z cha­rak­te­ry­styczną dla niego ele­gancką non­sza­lan­cją opo­wiada. Ale jak opo­wiada! To zawsze były opo­wie­ści, pod­czas któ­rych wyda­wało się, że nar­ra­tor zabiera cię w swój świat, że uczest­ni­czysz w meta­fi­zycz­nej podróży, w któ­rej on jest prze­wod­ni­kiem. Spod przy­mru­żo­nych powiek patrzy, czy robi wra­że­nie na roz­mówcy. Tak, Jan lubił robić wra­że­nie. I robił! Cza­ro­wał sło­wem, uwo­dził uśmie­chem, olśnie­wał głę­bią prze­my­śleń. Wielki Szu­ler. Łatwo było się nim zachwy­cić. I zachwy­ca­łam się za każ­dym razem. Był gwa­ran­cją cie­ka­wej roz­mowy. Wiele takich z nim odby­łam na róż­nych eta­pach jego życia. I mojego. Pamię­tam też ostat­nią. Świat opa­no­wał koro­na­wi­rus. Prze­ra­żeni, nie­pewni jutra sie­dzie­li­śmy zamknięci w swo­ich domach, bojąc się naj­mniej­szego kon­taktu z dru­gim czło­wie­kiem. A jeśli to już koniec? A jeśli świat, który zna­li­śmy, znik­nie na naszych oczach? Prze­mi­ja­nie, śmierć, utrata… – jak się z tym upo­rać? Zadzwo­ni­łam do Jana. Zapy­ta­łam, czy opo­wie o prze­mi­ja­niu do „Two­jego Stylu”. Był oswo­jony z tema­tem od lat, cza­sem nawet myśla­łam, że kokie­tuje sta­ro­ścią i bli­skim koń­cem. Lubił roz­ma­wiać na temat prze­mi­ja­nia, trak­to­wał je jak coś, co każ­dego z nas czeka. I tylko od nas zależy, czy się z tym pogo­dzimy jako z natu­ralną koleją rze­czy, czy będziemy sie­bie oszu­ki­wać, że można czas zatrzy­mać w miej­scu. Był wie­czór, roz­ma­wia­li­śmy przez tele­fon dobre trzy godziny. „No to masz już książkę” – powie­dział w końcu. Wtedy nie myśla­łam o książce, bio­gra­fii wiel­kiego aktora. To był czas, kiedy wyco­fał się z aktor­stwa i z powo­dze­niem został pisa­rzem. Napi­sa­łam wywiad. Auto­ry­za­cja jak zawsze z nim bez jed­nej poprawki. Czło­wiek, który wie, co mówi, i robi to pięk­nie, nie zmie­nia potem wer­sji. „Jana wystar­czy spi­sać” – lubi­łam żar­to­wać. Bo rze­czywiście był feno­me­nem, wyma­rzo­nym roz­mówcą dla dzien­ni­ka­rza. W dodatku nie bał się mówić, co myśli, nawet jeśli miałby się na niego obra­zić cały świat. Bo nawet jak obra­żał, to z klasą. Mia­łam wra­że­nie, że żyje na wła­snych warun­kach. Mało komu się to udaje. Zwy­kle jeste­śmy w ukła­dach, zależ­no­ściach, powin­no­ściach… Jego to nie doty­czyło. On żył tak, jak chciał.

I nagle nie­spo­dzie­wa­nie odszedł. Bez poże­gna­nia i fan­far. Też na swo­ich warun­kach. Zawsze powta­rzał, że chciałby umrzeć w domu, w ramio­nach uko­cha­nej kobiety. Spo­tkał taką pod koniec życia. Jesz­cze zdą­żył prze­żyć miłość ostat­nią. Dobrą, czułą, spo­kojną, doj­rzałą. Ale kiedy odszedł, została pustka. Zosta­wił po sobie brak nie do opi­sa­nia.

Pew­nego dnia zadzwo­niła do mnie moja cudowna redak­torka pro­wa­dząca Mag­da­lena Cho­rę­bała: „Napi­szesz bio­gra­fię Jana Nowic­kiego?”. „Tak” – odpo­wie­dzia­łam bez zasta­no­wie­nia, wie­dzia­łam od razu, że chcę to zro­bić. Nie tylko dla­tego, że „wiel­kim akto­rem był”, ale dla­tego, że był cudow­nym cza­ro­dzie­jem. Chło­pa­kiem z bajki, który pięk­nie opi­sy­wał nawet brudny świat. Pamię­tam jego opo­wieść o kwia­tach w wazo­nie: „Lubię życie porów­ny­wać do kwia­tów w wazo­nie. Cały rok sta­ram się mieć kwiaty w wazo­nie. W tym upa­truję zresztą powo­dze­nie czło­wieka, że może sobie pozwo­lić na to, by przez cały rok mieć świeże kwiaty. Piękne kwiaty to czę­sto wię­cej niż lichy part­ner w domu – jest na co popa­trzeć i jest z kim pomil­czeć. Ale przyj­rzyjmy się im bli­żej. Naj­pierw są piękne, ale z cza­sem więdną. A zwró­ci­łaś uwagę na to, jak śmier­dzi woda w sta­rych kwia­tach? Prze­cież to jest nic innego, jak opo­wieść o czło­wieku, jego sta­ro­ści i prze­mi­ja­niu. Zauważ, że dokład­nie tak samo koń­czy, jak cięte kwiaty”. Wielki Szu­ler uśmie­cha się pew­nie teraz gdzieś w nie­bie, a ja sta­ram się stwo­rzyć jego por­tret. Sta­ran­nie skła­dam opo­wie­ści naj­bliż­szych jak puz­zle, w nadziei, że odma­lują praw­dziwy obraz.

Z wdzięcz­no­ścią kła­niam się wszyst­kim, któ­rzy pomo­gli mi w powsta­niu tej książki. Mojej redak­torce pro­wa­dzą­cej dzię­kuję za zapro­sze­nie, bli­skim aktora za to, że podzie­lili się ze mną swo­imi wspo­mnie­niami. Rodzi­nie i przy­ja­cio­łom dzię­kuję za wspar­cie pod­czas trud­nej podróży po świe­cie Jana Nowic­kiego, który sta­ra­łam się poka­zać na kar­tach tej książki. Dzię­kuję Ci, Wielki Szu.

wojenny poród

Upalne lato 1939 roku. Takiego gorą­cego sierp­nia od dawna w Pol­sce nie było. Tem­pe­ra­tura pia­sków wydm nad Bał­ty­kiem sięga nawet 50 stopni Cel­sju­sza.

Piękne to lato i w Kowalu. Białe od żaru i osza­ła­mia­jące dni let­nie wloką się leni­wie. Dom Nowic­kich wraz z oknami nie­mal tonie w buj­nym kwit­nie­niu ogrodu. Jabło­nie szczo­drze obro­dziły w tym roku. Soczy­ste, prze­peł­nione słod­kim do omdle­nia miąż­szem owoce pachną obiet­nicą szczę­śli­wego życia. Pani Marianna brze­mienna, nie­ba­wem uro­dzi. Nie mogą z mężem docze­kać się potomka. Na świe­cie od dwóch lat jest już Hania. Na czarno-bia­łych foto­gra­fiach uśmiech­nięte twa­rze rodziny Nowic­kich na tle maleń­kiego, choć solid­nego domu z cegły. Dziś wiemy, jak szcze­gólne to było lato. Ale wtedy, gdy Marianna i Antoni ocze­ki­wali syna, nikomu nawet przez myśl nie prze­szło, że za chwilę zacznie się praw­dziwe pie­kło.

święta agato, módl się za nami

13 wrze­śnia 1939 roku woj­ska nie­miec­kie wkra­czają do Kowala, od strony Kru­szyna. Już kilka dni wcze­śniej nad mia­stem krążą woj­skowe samo­loty jak zło­wro­gie czarne wrony, które zwia­stują nie­szczę­ście. W mie­ście coraz wię­cej woj­ska. Kowal, podob­nie jak i całe Kujawy, zostaje włą­czony do Rze­szy. Ludzie, jedni w oba­wie przed ger­ma­ni­za­cją, inni – Żydzi – przed eks­ter­mi­na­cją, opusz­czają domy, ucie­kają do lasu. Dawno już skoń­czyło się upalne lato, a także wrze­sień, który był wyjąt­kowo, zupeł­nie nie­zro­zu­miale cie­pły. Jakby miał osło­dzić to, co się sta­nie. Paź­dzier­nik już nie roz­piesz­cza.

Pani Marianna wkrótce ma uro­dzić, musi zna­leźć bez­pieczne miej­sce. Ale nie ma takiego. Sły­chać bom­bar­do­wa­nia i strzały, niebo pło­nie od ognia. Bab­cia Józia prze­ra­żona woła, żeby ucie­kać. Z pie­rzyną prze­wie­szoną przez ramę roweru, okop­co­nym czaj­ni­kiem, zabra­nym w pośpie­chu jedze­niem i kozą na postronku cała rodzina ucieka do lasu. W domu został tylko pan Antoni. Na końcu bie­gnie mała Hania, ledwo nadąża, dźwi­ga­jąc za ciężki jak na dwu­latkę kosz z kar­to­flami. Pła­cze, bo bulwy wypa­dają z koszyka. Wraca, zbiera i znowu pędzi ze szlo­chem. Marianna wiel­kim brzu­chem wspiera się o rower i z tru­dem prze­dziera się przez dzi­kie pola. Matka obej­muje brze­mienną córkę. Zimno, listo­pad. Ale może jakoś prze­trwają. Marianna czuje, że za chwilę dziecko przyj­dzie na świat. „Muszę wra­cać do domu” – pła­cze. Wra­cają. Noc roz­po­ściera swój ciemny płaszcz nad Kowa­lem. Żeby tylko zdą­żyć, zanim zacznie rodzić. Na rogu ulic Piw­nej i 3 Maja, o któ­rym miej­scowi mówią „ostatni grosz”, spo­ty­kają pol­skiego żoł­nie­rza. Radzi, żeby wró­cić do lasu, bo Niemcy wciąż bom­bar­dują. Marianna daje żoł­nie­rzowi soczy­ste, odu­rza­jące zapa­chem jabłko z ich ogrodu, zdą­żyła kilka zabrać przed ucieczką. „Nie zapa­laj­cie świa­tła! Nie pal­cie w piecu! Zasłoń­cie okna!” – krzy­czy jesz­cze za nimi żoł­nierz.

W końcu docie­rają do domu. W noz­drza ude­rza ich stara, zna­joma, zaufana woń sieni. W środku ciemno i zimno. Pamię­tają prze­strogę żoł­nie­rza – świa­teł nie zapa­lać, żeby się nie zdra­dzić. Z szafy wychyla się ojciec, który ukrywa się tam z sie­kierą, jakby w cie­niu swego losu cze­kał na Niem­ców. Nie uciekł, posta­no­wił wal­czyć, nie chciał oddać swego. „Wró­ci­łam do domu, żeby ci uro­dzić” – mówi Marianna. Zmę­czona, obo­lała, z wiel­kim brzu­chem osuwa się na łóżko.

W domu ziąb, ale prze­cież nie można roz­pa­lić w piecu, dym mógłby ich zdra­dzić. „Antoś, bie­gnij po aku­szerkę – krzy­czy bab­cia Józia. – Hania, do kuchni, nie wolno ci patrzeć!” Sta­wia na para­pe­cie figurkę Świę­tej Agaty. To patronka pie­lę­gnia­rek i matek kar­mią­cych. Na pewno pomoże przy poro­dzie i w połogu. Chroni też przed ogniem, może więc żadna bomba nie spad­nie na ich dom. Jest jesz­cze Basia, koza, w niej nadzieja, bo daje dwa litry mleka dzien­nie. W kącie stoi zapa­lona grom­nica. Drzwi trza­skają, rachi­tyczny pło­mień gaśnie, wcho­dzi aku­szerka, pani Dmo­chow­ska. Babka znowu zapala grom­nicę. Pło­mień tli się nie­spo­koj­nie, dając nie­wiel­kie świa­tło. Ale bez niego aku­szerce byłoby trudno. „Jak pestkę z roz­po­ło­wio­nej nożem brzo­skwini, z cie­płego brzu­cha mamy na zimny świat wycią­gnęła mnie pani Dmo­chow­ska”3 – napi­sze po latach Jan Nowicki. Babka myje nowo­rodka w zim­nej wodzie. Hania pamięta jesz­cze krzyk nowo naro­dzo­nego bra­ciszka. Ran­kiem Antoni wska­kuje na rower i gna czym prę­dzej do ple­bana, żeby zare­je­stro­wać syna. „Jan” – pisze ple­ban w kościel­nej księ­dze.

Nowiccy wcze­śniej, przed Hanią i Janem, mają jesz­cze dwójkę dzieci – Halinkę i Gie­niu­sia. 4 grud­nia 1934 tra­gicz­nie tracą oboje – córeczka ma wtedy trzy i pół roku, synek nie­spełna dwa lata. Dyfte­ryt, czyli bło­nica, zadu­sił oboje. Szcze­pionkę wyna­le­ziono dopiero po woj­nie, wcze­śniej na prze­ży­cie nikt nie miał szans. Okrutna cho­roba zabie­rała nie­mal od razu. Przez udu­sze­nie. Marianna podobno dziel­nie to znio­sła, ale czy można dziel­nie znieść śmierć wła­snych dzieci? Pew­nie do końca życia tłumi w sobie roz­pacz po ich utra­cie. Antoni po pogrze­bie naj­pierw tygo­dniami mil­czy, potem wrzuca do pieca nie­do­koń­czone dziew­częce buciki, a w końcu zaczyna pić. Na umór. Nie może pogo­dzić się ze śmier­cią dzieci. Bab­cia Józia opo­wiada potem, że topił łzy w wódce. Długo jest na niego zła. Nie dla­tego, że pije, to rozu­mie, tylko dla­tego, że po dzie­ciach nie wolno pła­kać. „Cię­żej im przez to w nie­bie” – mówi. Ale Antoni nie słu­cha. Żałość roz­dziera mu serce, dla uko­je­nia śpiewa z ciotką Wandą przed­wo­jenne szla­giery, a wtedy pła­cze i pije jesz­cze wię­cej, do upa­dłego. W domu nie ma co jeść, a on prze­pija każdy grosz. Jan pamięta, jak cho­wają się z Hanią w cie­pło torf­niaka, wokół głód, a oni z sio­strą z tego głodu opo­wiadają sobie bajki. Bab­cia Józia wie, że to ona musi teraz zaro­bić na dom. Sku­puje u chło­pów jajka, śmie­tanę i mleko, a potem idzie do odle­głego o 15 kilo­me­trów Wło­cławka i sprze­daje na targu. Wraca też z baga­żem – ma igły, guziki, mydło i inne dro­bia­zgi, które sprze­daje w Kowalu. To wyczer­pu­jąca wyprawa, w obie strony w sumie 30 kilo­me­trów, w dodatku z cięż­kim baga­żem. Po dwóch latach kupuje stary, pordze­wiały rower – nie do jeż­dże­nia, prze­wozi nim towar. Zarzuca na ramę torby, które wiszą po obu stro­nach, a w nich – jajka, śmie­tana, mleko. Do domu Nowic­kich w Kowalu powoli wraca życie. 20 lipca 1937 roku na świat przy­cho­dzi Hania. Potem, 5 listo­pada 1939 roku, Jan. Ale sza­leje już wojna. Przed nimi znów ciężki czas.

ćwiczenia z utraty

Niemcy wyrzu­cili Nowic­kich z wła­snego domu, więc ci muszą się prze­nieść na rynek. Teraz miesz­kają w jed­no­izbo­wej norze z szafą. To praw­dziwa nora, bo jest w niej tylko jedno okno z wido­kiem na pompę. Połowa mia­steczka przy­cho­dzi tu po wodę. Od rana sły­chać gło­śne skrzy­pie­nie żeliw­nego ramie­nia pompy i chlu­pot wody napeł­nia­ją­cej spra­gnione wia­dra i kanki. W izbie jest stara, odra­pana szafka na jedze­nie. Jan pamięta też kuchenny piec z dużą płytą, na któ­rej stał wielki kamienny gar­nek z kaszą. Każ­dej nocy zakra­dał się do niego szczur. I pułapkę na gry­zo­nia – ni­gdy nie dał się w nią zła­pać. W nocy było sły­chać tylko trzask zamy­ka­ją­cej się sprę­żyny, ale rano nie było w pułapce ani szczura, ani śladu sło­niny. Sprytny był, umarł w końcu ze sta­ro­ści. W izbie stoją dwa łóżka – na jed­nym śpi matka z maleń­kim Jasiem, na dru­gim ojciec. Bab­cia Józia ma posła­nie za szafą. Hania cho­dzi na noc do ciotki Frani, dla niej bra­kuje już miej­sca. Marianna cza­sem wycho­dzi z domu, żeby goto­wać Niem­com. Mały Jasiek pła­cze wtedy wnie­bo­głosy. Źle znosi roz­sta­nia z matką. Naj­bar­dziej lubi, gdy przy­tula go do piersi i karmi. W jej ramio­nach czuje się bez­piecz­nie. Zapach mięk­kiego ciała matki i słodki smak cie­płego mleka koją. Już cho­dzi, a wciąż jesz­cze ssie mat­czyną pierś. Kobieta cza­sem siada na skraju łóżka i naciera solą ciemne, bolące bro­dawki bia­łych jak mleko piersi. Posmak soli mie­sza się ze słod­kim sma­kiem cie­płego mleka. Dziecku to nie prze­szka­dza, ssie zachłan­nie, aż w końcu zasy­pia. Nie­chęt­nie porzuca pierś matki, dopiero gdy ma dwa lata.

Marianna znowu jest w ciąży. Jest rok 1943. Babka Józia prze­pro­wa­dza się do Wuciń­skich, Hania może wró­cić do domu i zająć jej miej­sce za szafą. Pew­nego poranka, ledwo zaczęło świ­tać, budzi ją matka. „Idź do babci i powiedz jej, że zacho­ro­wa­łam” – szepce, żeby nie obu­dzić ojca. „Jak spa­łam, w koszuli, bosiu­teńko, pobie­głam i przy­pro­wa­dzi­łam ją, razem z panią Dmo­chow­ską – wspo­mina po latach Hanna. – Coś szep­tały, nie pozwo­liły wejść do środka. Przez drzwi usły­sza­łam zawo­dze­nie mamusi i bez­bożne prze­kleń­stwa ojca. A potem straszną ciszę, prze­rwaną gło­śnym śpie­wem wio­sen­nych pta­ków”4. Jak pogo­dzić się z kolejną utratą? Czy można nauczyć się żałoby, gdy dopada nas kolejny raz? Gdy kolejny raz traci się dziecko, które nosiło się pod ser­cem? Marianna była w szó­stym mie­siącu ciąży. Po co w ogóle poszła w nocy do piw­nicy? Czy naprawdę musiała przy­cią­gnąć do nory wia­dro z drew­nem? Hania pamięta to zej­ście do piw­nicy w kącie nory. Wystar­czyło odrzu­cić kilka desek i pod pod­łogą uka­zy­wała się czarna zimna cze­luść z beto­no­wymi scho­dami pro­wa­dzą­cymi w nie­znaną otchłań. Matka scho­dziła po nich z wia­drem, cichutko, na pal­cach, żeby nie obu­dzić męża. Potknęła się na przed­ostat­nim schodku, z ostat­niego spa­dła na zimną zie­mię. Już wie­działa, co się stało. Poczuła prze­raź­liwy, prze­szy­wa­jący na wskroś ból w łonie. Jesz­cze nabrała w wia­dro drewna ukra­dzio­nego Niem­com z nara­że­niem życia, wdra­pała się z nim z powro­tem na górę, dorzu­ciła do pieca i dopiero wtedy obu­dziła córkę, żeby pobie­gła po pomoc. Hania pamięta bra­ciszka – różowy, tłu­ściutki. „Bab­cia ochrzciła go zwy­kłą wodą, nazwała Sta­siem i swoim zwy­cza­jem zabro­niła pła­kać – wspo­mina po latach. – Nocą, owi­nięty w cie­pły ręcz­nik w różyczki, zło­żony w pudełku po butach, ze świę­tym obraz­kiem w palusz­kach, Staś pod pachą mamy powę­dro­wał na para­fialny cmen­tarz, gdzie zako­pały go obok Halinki i Gie­nia”5.

konik na biegunach

Antoni od dawna jest chory. Dok­tor Blan­kie­wicz już zimą 1943 roku stwier­dza u niego suchoty. „Nie gruź­licę, tylko suchoty – pod­kre­śla Hanna. – Gruź­licę to mógł mieć jakiś Cho­pin, szewc w naszych stro­nach ska­zany był na suchoty”6. Bo ojciec Jana i Hanny był szew­cem. Hanna twier­dzi, że jak każdy męż­czy­zna w Kowalu musiał nim zostać: „Szewc przed wojną to był gość, nie tylko w nie­dzielę, przez cały tydzień”7. Z czarno-bia­łego zdję­cia spo­gląda przy­stojny młody męż­czy­zna w mun­du­rze. Ciemne, zacze­sane do góry włosy, z prze­dział­kiem z lewej strony, lekko odsta­jące uszy, wąskie usta i ciemne oczy o łagod­nym spoj­rze­niu. Ma tu 22 lata. Szes­na­ście lat póź­niej jest nie do pozna­nia. Cho­roba zabrała wszystko. Rodzina zapa­mię­tała go jed­nak jako przy­stoj­nego ułana, przy sza­bli, w wyso­kich butach. Matka jesz­cze długo po jego śmierci, w tajem­nicy przed dru­gim mężem, zagląda z tęsk­notą do tych zdjęć. Hanna pamięta, że ile­kroć matka kłó­ciła się z ojczy­mem, krzy­czała, że chce być pocho­wana przy pierw­szym mężu.

Jan słabo pamięta ojca. Jak przez mgłę widzi, w świe­tle kop­cą­cej lampy, jego plecy. Ojciec leży twa­rzą skie­ro­waną do ściany, chudy, długi, sku­lony, pogo­dzony z losem, w cie­niu bez­gra­nicz­nego współ­czu­cia, w któ­rym zdaje się wypo­czy­wać. Na bla­dej jak opła­tek twa­rzy zasty­gnięty gry­mas bak­chiczny. Na prze­mian drze­mie, chrząka, poka­słuje. Gruź­lica dzień po dniu, mili­metr po mili­metrze, zżera mu płuca, ale w jego oczach tlą się jesz­cze resztki żaru daw­nego życia. Cza­sem pró­buje sła­bym ruchem sta­wiać opór cho­ro­bie, ale to gesty bez zna­cze­nia, gołym okiem widać zbli­ża­jący się koniec. Jan widzi akt hero­izmu matki, trium­fu­jący nad jej sła­bo­ścią, ale gra­nica mię­dzy życiem a śmier­cią zaciera się coraz bar­dziej. Ojciec powoli zanika. Godzi­nami udaje sen, któ­rym pokrywa zakło­po­ta­nie umie­ra­ją­cego przed­wcze­śnie męż­czy­zny. Jan pamięta zapach sosno­wych gałęzi, które Tadek i Bodzik, syno­wie wuja, przy­bi­jają ocho­czo do ściany, obok łóżka. Mają uda­wać sosnowy las. Wuj dowie­dział się, że takie lasy rosną przy sana­to­riach dla gruź­li­ków. „Łatwiej ci będzie oddy­chać, wujek” – mówią. Nie pomo­gło. Odszedł 19 lutego 1944 roku. Jan z pogrzebu pamięta tylko swój dzie­cięcy śmiech roz­pa­czy na tle powagi żałob­ni­ków.

Antoni miał 38 lat, gdy zosta­wił żonę z dwójką dzieci. Jaś led­wie skoń­czył cztery lata. Mówił potem, że nie zdą­żył nawet dostać lania od ojca szew­skim pasem. Pamięta tylko wil­gotną od gorączki poduszkę ojca. Cho­wał tam pie­nią­dze, które Jaś zara­biał, żeby uskła­dać na konia na bie­gu­nach. Marzył o takim, praw­dzi­wym, co ma grzywę, sierść, uzdę i strze­miona. Chło­piec, ubrany w rude palto ze sztucz­nego misia wypa­lone na pupie od pieca, które dostał od ciotki, i czarny melo­nik udaje się w nie­dzielę po nie­szpo­rach pod kościół. Po nie­szpo­rach za par­ka­nem zawsze zbie­rali się męż­czyźni z machor­ko­wymi skrę­tami. Jaś pod­cho­dzi do jed­nego z nich, w wiśnio­wych ofi­cer­kach, przy­klęka i mówi: „Poca­łuję pana but, jak mi pan da zło­tówkę”. Pierw­szy występ za pie­nią­dze. Męż­czy­zna pod­suwa lśniący but, chło­piec całuje, chowa zło­tówkę do kie­szeni palta. Ktoś inny mówi, żeby poca­ło­wał mur, drzewo, zie­mię… „A poca­łu­jesz mnie w rękę?” – pyta zaczep­nie inny męż­czy­zna. „Poca­łuję, ale za pięć zło­tych” – tar­guje się chło­piec. Duma mie­sza się z upo­ko­rze­niem. Co powie ojciec, że syn po rękach albo butach ludzi całuje za pie­nią­dze? Nic nie mówi, nie ma siły. Na konia nie udało się uzbie­rać. „Trzeba było coś jeść, a psi sma­lec na płuca taty swoje kosz­to­wał”8 – wspo­mina po latach bez żalu, że nie dostał upra­gnio­nej zabawki.

ojciec przychodzi we śnie

Hania pamięta, że mama poszła rano po szyszki do pieca, bo ojciec dostał dresz­czy. Bab­cia, ukry­wa­jąc się przed Niem­cami, pobie­gła na wieś, żeby kupić masło – miało posta­wić na nogi zię­cia. I córkę, bo też była już słaba. Nie­wiele pomo­gło. Antoni leży bez­wład­nie na łóżku, cza­sem ostat­kiem sił patrzy na ścianę przed sobą, ale zwy­kle śpi. „Jest taka chwila, mię­dzy śmier­cią a odej­ściem. Chwila szcze­gólna, którą można nazwać… momen­tem zasty­ga­nia. Twarz zmar­łego ema­nuje wtedy praw­dziwą ener­gią, spo­ko­jem, dystan­sem i prze­wagą nad żyją­cymi. Chwila ulotna, nie­trwała, ale też maje­sta­tyczna, pełna posęp­nej powagi, zdy­stan­so­wana do samej sie­bie”9 – roz­waża Jan po latach. Lutowy wie­czór, bab­cia Józia zauważa, że zię­ciowi puchną nogi. To zły znak. Trzeba go umyć. Za drzwiami trza­ska­jący mróz. Bab­cia zapala świecę, do izby powoli scho­dzą się sąsie­dzi – taki zwy­czaj w Kowalu, że śmierć wita się gro­mad­nie. „Dzieci, ucie­kaj­cie” – woła. To nie jest widok dla malu­chów. Nie słu­chają, cho­wają się w kącie i cichutko patrzą na ostatni oddech ojca. Gorzki zapach cho­roby osiadł na dobre na dnie pokoju. „Trzy razy wychu­dłymi ramio­nami objął świat. Bez wysiłku, wła­śnie lekko. Odwró­cił się do ściany, po czym po latach na skrzy­dłach Halinki, Gie­nia i Sta­sia odfru­nął tam, gdzie można odpo­cząć”10 – wspo­mina Jan. Chło­piec patrzy, jak sąsiad goli ojca, a potem chu­stą w nie­bie­skie gro­chy pod­wią­zuje mu brodę. Ubiera go nie­spiesz­nie do trumny przy świe­tle świec odbi­tych wie­lo­krot­nie w czar­nych szy­bach okien. Bab­cia gasi świece, pokój pogrąża się w ciem­no­ści i zapa­chu sosno­wych igieł. Zosta­wia tylko jedną, u wez­gło­wia łóżka, na któ­rym ze spo­kojną, nie­na­zna­czoną już bólem twa­rzą, w cichym mil­cze­niu leży ojciec. Twarz ojca staje się podobna do sęków i sło­jów sta­rej sosno­wej deski, z któ­rej zhe­blo­wano wszyst­kie wspo­mnie­nia. Ojciec odcho­dzi w bez­gwiezdną nicość. Babka nakrywa go bia­łym prze­ście­ra­dłem i wycho­dzi. Po chwili wraca z ogrom­nymi koszami hia­cyn­tów, które z nara­że­niem życia ukra­dła w oran­że­rii ofi­cera Wehr­machtu. Inten­sywny, hip­no­tycz­nie głę­boki, upojny i słodki do omdle­nia zapach kwia­tów roz­nosi się po izbie. Mie­sza się z zapa­chem sosno­wych igieł i wosku świec. Ten zapach Jan będzie pamię­tał już zawsze.

Ojciec raz mu się przy­śnił. „Na prze­strzeni 80 lat jeden, jedyny «sen». Zamknięty w cudzy­słów przez to, że nie miał ani początku, ani końca – wspo­mina po latach. – Sen o Nim, ale bez Jego twa­rzy, słów, zapa­chu. Tylko jakiś biały całun, do któ­rego przy­war­łem cie­pło i cicho. Też biały, rów­nie nie­kon­kretny. Przez moment uświa­do­mi­łem sobie, że przy­tu­lam się do swo­jego ojca. Przez uła­mek sekundy dozna­łem naj­więk­szego w życiu wzru­sze­nia ze spo­tka­nia z kimś, kogo wcze­śniej i potem – nie było. Nie­re­al­nego tak, że po prze­bu­dze­niu nie potra­fi­łem zaufać pamięci. […] Myślę, że z tej otchłani nie­pa­mięci wzięła się teraz moja samot­ność. To tak, jakby ktoś spa­lił pode mną most łączący z brze­giem, na któ­rym cze­kał On. Nie na mnie jed­nak. Bo kiedy zabra­kło pamięci, musiało zabrak­nąć mnie. Resztę wzięła Ona. Odcho­dzące serce matki zawsze zabiera ze sobą syna”11.

zapach wolności

Ojciec nie docze­kał końca wojny. Jan za to dobrze pamięta woj­ska rosyj­skie, które wkra­czają do Kowala. Stoi przed domem na ulicy, mróz szczy­pie w policzki. Kilku postaw­nych męż­czyzn ubra­nych w tie­ło­griejki, walonki i uszanki z przy­cze­pioną pośrodku rosyj­ską gwiazdą pyta, czy nie widział Niem­ców. Dają mu cukierka. Chło­piec pro­wa­dzi ich do domu, w któ­rym jesz­cze miesz­kają. Rosja­nie wcho­dzą do środka, chło­piec sły­szy tylko strzały. Po chwili wycho­dzą, mijają go jak gdyby ni­gdy nic i idą dalej szu­kać. Jasiek sie­dzi na scho­dach domu, w któ­rym zabito Niem­ców, patrzy przed sie­bie i je cukierka, któ­rego dostał od rosyj­skich żoł­nie­rzy. Długo nosi też w sercu obraz nagich eses­ma­nów, któ­rym Rosja­nie w trza­ska­jący mróz każą nosić węgiel do piw­nicy. Zosta­wili wielu Niem­ców w mie­ście do roboty. Wyzna­czają im różne zaję­cia. Ci mają przy­nieść węgiel. Potem roz­strze­li­wują ich na oczach dziecka. Tej samej zimy widzi jesz­cze zamar­z­nięte zwłoki Niem­ców, gęsto poukła­dane, jedne na dru­gich, na górce z pia­sku. Chło­piec patrzy na stertę tru­pów, jakby to była sterta oło­wia­nych żoł­nie­rzyków, które znu­dzone zabawą dzieci porzu­ciły bez­myśl­nie. „Mia­łem wtedy może 4, 5 lat i nie widzia­łem w tym nic złego. W takim świe­cie żyłem… Obok śmierci, cho­rób, nędzy, głodu”12 – wspo­mina.

Do Kowala powoli wraca życie. Po śmierci ojca matka wycho­dzi drugi raz za mąż. W domu poja­wia się ojczym, Sta­ni­sław Zie­liń­ski. Przez parę lat mały Jaś siu­sia do łóżka. Sikał już wcze­śniej. „Taki duży chło­piec, a zlał się do łóżka” – sły­szy i ogar­nia go para­li­żu­jący wstyd. Sika w domu, sika u ciotki. „Ostatni raz zlał się do łóżka w miesz­ka­niu Niemki, u któ­rej spał z ojczy­mem. Po incy­den­cie bał się wstać z łóżka, a potem pła­kał i długo modlił się na klęcz­kach przed świę­tym obra­zem, aż do wyschnię­cia ostat­niej kro­pli szczyny. Szczyny, bo słowa mocz nie znał, a siuśki robią dziew­czyny. Wszystko to do spraw­dze­nia pod adre­sem: Olsz­tyn, ulica B. Prusa 36”13. Małemu Jasiowi czę­sto mat­kuje star­sza o dwa lata sio­stra. Nie jest to pro­ste, bo od małego chło­piec lubi cho­dzić wła­snymi dro­gami. Pamięta pierw­szy dzień w szkole: ma sześć lat, matka pro­wa­dzi go za rękę do pierw­szej klasy, po dro­dze mijają kurę bez­czel­nie wygrze­wa­jącą się w słońcu. Gdyby tak mógł się z nią zamie­nić! Szkołą się nie przej­muje, woli z kole­gami wspi­nać się po drze­wach albo łowić ryby. W waka­cje już z samego rana spusz­cza psy z łań­cu­cha i pędzi z nimi w pole. I tyle go widać. Wraca, gdy zmierz­cha. Do nauki się nie rwie. Hania pamięta scenkę: w pierw­szej kla­sie pod­sta­wówki pani pod­cho­dzi do Jaśka i mówi: „Janek, pisz pro­ste litery, nie takie krzywe”. A on na to: „A pani ma krzywe nogi i jest dobrze”. Cza­sem zasta­na­wia się, kiedy nauczy­ciele stracą do brata cier­pli­wość. Ale on nawet kła­mać potrafi z takim wdzię­kiem, że serce mięk­nie. „Jak cho­dzi­li­śmy do szkoły, zawsze na koniec roku był egza­min i musie­li­śmy go zdać. Pamię­tam, jak w dniu egza­minu Janek poszedł do parku, w któ­rym był staw. Wyką­pał się w nim i z mokrymi wło­sami poszedł zda­wać. Dopiero po dro­dze zaszedł do sklepu kupić ekierkę i linijkę” – wspo­mina. I choć do nauki się nie rwie, dużo czyta. Pochła­nia nie tylko szkolne lek­tury, ale i inne książki. Od Pamięt­nika Wacława poprzez Mię­dzy ustami a brze­giem pucharu po Jacka Lon­dona.

wdzięczność krasuli

Praw­dziwą wol­ność Janek czuje jedy­nie na polach i łąkach. Tam wszystko jest niczym nie­ogra­ni­czone, a pro­blemy roz­wie­wają się wni­wecz. „Nie wiem, ile mogłem mieć wtedy lat. Może osiem, może dzie­więć. To był czas, kiedy całymi mie­sią­cami żyłem u wujka Rojew­skiego na praw­dzi­wej kujaw­skiej wsi. W cha­łu­pie kry­tej słomą, owrzo­dzo­nej pod oka­pem gniaz­dami jaskó­łek, z kle­pi­skiem zamiast pod­łogi, pie­cem, z któ­rego przy­cho­dziły na świat bochny pach­ną­cego chleba, przy­le­pio­nego do liści chrzanu”14 – wspo­mina Jan. Pełne żaru i nudy dni let­nie mijają bez­tro­sko. Mały Janek pasie krowy, pławi na oklep konie, śpi w sto­dole na sia­nie albo w stajni, o trze­ciej nad ranem bez pro­te­stu wstaje do żniw. Zapach sko­szo­nego zboża przy­jem­nie muska noz­drza. Podobno sma­ków i zapa­chów dzie­ciń­stwa ni­gdy się nie zapo­mina. I Jan pamięta do końca życia zapach sko­szo­nego zboża, które wuj wiąże w snopy i usta­wia na polach, a gdy wyschnie, zwozi do sto­doły. Na polu pra­cuje cała wio­ska, wszy­scy poma­gają sobie nawza­jem. Kiedy słońce jest naj­wy­żej i żar leje się z nieba, ciotka przy­nosi obiad. Gorące ziem­niaki ze skwar­kami przy­jem­nie roz­pły­wają się w ustach. Słodka maślanka chło­dzi roz­pa­lone upa­łem i wysu­szone tru­dem gar­dło. Ciotka trzyma ją w „skle­pie”. Tak nazywa zie­miankę, piw­nicę wyko­paną pod zie­mią obok domu, którą na górze obra­stają rachi­tyczne brzózki. W „skle­pie” zawsze jest chłodno, oka­la­jąca z każ­dej strony zie­mia nie dopusz­cza nawet pro­myka słońca. A jakie tam rary­tasy! W kamion­kach stoi śmie­tana, tłu­sta, prze­pyszna, pro­wi­zo­ryczne półki z desek ugi­nają się od sło­ików z prze­two­rami i gąsio­rów z pod­piw­kiem. W kącie stoi wielka beczka z kapu­stą, którą ciotka gnio­tła wła­snymi sto­pami, a tuż obok druga, z kwa­śnymi i twar­dymi jak kamień ogór­kami. Chło­piec uwiel­bia tam zaglą­dać. Dla niego to nie „sklep”, tylko skar­biec, niczym z bajki o Ali Babie i czter­dzie­stu roz­bój­ni­kach, pełen… dro­go­cen­nych skar­bów. Bieda uczy doce­niać i być wdzięcz­nym. A jest za co. Choćby za powta­rzal­ność, która daje przy­jemne poczu­cie bez­pie­czeń­stwa. Słońce wscho­dzi rano, zacho­dzi wie­czo­rem, po zimie zawsze przy­cho­dzi wio­sna. Naro­dziny i śmierć są natu­ralną czę­ścią tego cyklu.

Kie­dyś o pół­nocy budzi go wuj. „Jasiu, wsta­waj szybko! Potrzy­maj lampę. I chodź ze mną do obory, bo Kra­sula jęczy i trzeba jej pomóc”15 – mówi zmar­twiony. Kra­sula jest w ciąży, od początku coś nie­po­ko­iło wujka Rojew­skiego. Żył w peł­nej goto­wo­ści, czę­sto zaglą­dał do niej do obory, zwłasz­cza nocami, jakby spo­dzie­wał się naj­gor­szego i chciał Kra­sulę przed tym uchro­nić. „Bosy, z nogami w cie­płym gów­nie, sta­łem z lampą naf­tową w ręku i patrzy­łem, jak kujaw­ski chłop pomaga zwie­rzę­ciu uro­dzić dziecko. Klął przy tym siar­czy­ście i kle­pał po szyi biedną matkę, która wal­czyła o prze­trwa­nie. Swoje i swo­jego maleń­stwa. W tym cza­sie Kra­sula stała bez ruchu, wyraź­nie świa­doma, że udzie­lają jej wła­śnie pomocy – opo­wiada Jan. – Na koniec jakiś jęk, może wes­tchnie­nie bólu, po któ­rym ulga. «Ura­to­wa­łem go, kurwa! – wystę­kał chłop i się­gnął po machor­ko­wego skręta. – Wyrzuć łoży­sko na śmiet­nik, żeby nie zeżarła, bo może się roz­cho­ro­wać. Omyj nogi z tego gówna i wra­caj do łóżka»”16. Chło­piec posłusz­nie zabiera łoży­sko, jesz­cze ogląda się za sie­bie. Widzi cie­laka, który śmiesz­nie, nie­udol­nie, ale z upo­rem pró­buje sta­nąć na wła­snych, jesz­cze trzę­są­cych się nie­pew­nie nogach. Kra­sula wiel­kimi oczami patrzy z wdzięcz­no­ścią na wujka. Na tym polega życie. Trzeba być dobrym czło­wie­kiem.

Dla zwie­rząt i dla ludzi. Jan pamięta pewne let­nie popo­łu­dnie, które zawa­żyło na całym jego doro­słym życiu, sto­sunku do ludzi i świata. Przy drew­nia­nym kuchen­nym stole sie­dzą męż­czyźni z kurzem sia­no­ko­sów we wło­sach. W szorst­kich od trudu, spra­co­wa­nych dło­niach trzy­mają wyszczer­bione łyżki, zachłan­nie wybie­rają z misek kry­chane kar­to­fle okra­szone pach­ną­cymi skwar­kami. Zapach posiłku unosi się i opada na kuchenną, wyszo­ro­waną przez ciotkę do jasno­ści pod­łogę. Ciotka krząta się wokół stołu. „W pew­nym momen­cie daleko na dro­dze uka­zała się syl­wetka samot­nego wędrowca zmie­rza­ją­cego w kie­runku cha­łupy – wspo­mina Jan. – Ciemny punkt powięk­sza­jący się krok za kro­kiem. Nie­roz­po­zna­walny, zdro­żony, nio­sący być może – nowinę. Nie­ko­niecz­nie dobrą. Wuj spoj­rzał w okno, potem na ciotkę, potem znowu w okno. A ona już wie­działa, że na stole powi­nien się zna­leźć jesz­cze jeden talerz”17. Jan do końca życia nosi w sercu tę „krótką opo­wieść o ludziach, co nawet w dale­kim nie­zna­jo­mym z góry upa­trują – brata”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Jeśli nie zostało to ozna­czone ina­czej, wszel­kie cyto­wane w tej książce wypo­wie­dzi pocho­dzą z auto­ry­zo­wa­nych wywia­dów prze­pro­wa­dzo­nych przez autorkę. [wróć]

Jan Nowicki, Pio­senki, cza­sem wier­sze, Wydaw­nic­two Ofi­cyna Jana, Kielce 2018, s. 11. [wróć]

Jan Nowicki, Moje psie myśli, Wydaw­nic­two Ofi­cyna Jana, Kielce 2019, s. 11. [wróć]

Ibi­dem, s. 33. [wróć]

Ibi­dem, s. 34. [wróć]

Ibi­dem, s. 33. [wróć]

Ibi­dem, s. 27. [wróć]

Jan Nowicki, Szczę­śliwy bała­gan, Wydaw­nic­two Ofi­cyna Jana, Kielce 2021, s. 107. [wróć]

Jan Nowicki, Pio­senki, cza­sem wier­sze, op.cit., s. 49. [wróć]

Jan Nowicki, Moje psie myśli, op.cit., s, 37. [wróć]

Ibi­dem, s. 28. [wróć]

Jan Nowicki, opra­co­wa­nie i redak­cja Dariusz Domań­ski, Wydaw­nic­two Baran i Susz­czyń­ski, Kra­ków 1995, s. 7. [wróć]

Jan Nowicki, Szczę­śliwy bała­gan, op.cit., s. 194. [wróć]

Jan Nowicki, Moje psie myśli, op.cit., s. 39. [wróć]

Ibi­dem, s. 41. [wróć]

Ibi­dem, s. 41. [wróć]

Jan Nowicki, Pio­senki, cza­sem wier­sze, op.cit., s. 19. [wróć]

Text copy­ri­ght © by Beata Biały 2023

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2023

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor pro­wa­dzący: Mag­da­lena Cho­rę­bała

Redak­tor: Krzysz­tof Tro­piło

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki oraz ilu­stra­cja na okładce: Zuzanna Miśko

Wydawca pod­jął wszel­kie sta­ra­nia w celu usta­le­nia wła­ści­cieli praw autor­skich repro­duk­cji zamiesz­czo­nych w książce. W wypadku jakich­kol­wiek uwag pro­simy o kon­takt z wydaw­nic­twem.

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Żyć jak Wielki Szu. Bio­gra­fia Jana Nowic­kiego, wyd. I, Poznań 2023)

ISBN 978-83-8338-807-6

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer