Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Po obaleniu cesarstwa w roku 1889 rząd młodej republiki Brazylii podjął szeroko zakrojone działania celem skolonizowania znacznych obszarów w bardzo słabo zaludnionych południowych stanach państwa. Utworzono odpowiednie agencje werbownicze, wśród ubogich mieszkańców przeludnionych wsi Środkowej i Wschodniej Europy rozwinięto akcję propagującą zamorski umiarkowany klimat, żyzną glebę, przyznawane przez rząd działki gruntu i darmowy transport przez ocean. W poszukiwaniu lepszego życia dziesiątki tysięcy ludzi wyjeżdżało z ziem polskich do Brazylii. Niestety, akcja sprowadzania kolonistów z Europy była źle przygotowana i dla wielu stała się okazją do oszukiwania i wyzyskiwania wychodźców. Zaniepokojenie opinii publicznej masowością emigracji z Królestwa Polskiego doprowadziło do zawiązania komitetu obywatelskiego w Warszawie. Zgromadzono fundusze, po czym wysłano z misją radcę Mikołaja Glinkę oraz księdza Zygmunta Chełmickiego, redaktora warszawskiej gazety „Słowo”, w celu zbadania sytuacji na miejscu i zorganizowania powrotu do kraju części emigrantów, którzy popadli w kłopoty i nędzę.
Agitacja wychodźcza objęła również Galicję. Narastająca fala emigracji skłoniła grono lwowskich działaczy społecznych do działania. W 1889 roku podczas II Zjazdu Prawników i Ekonomistów Polskich we Lwowie ogłoszono postulat ujęcia wychodźstwa w ramy zaplanowanej, kontrolowanej akcji kolonizacyjnej. Powołano Komisję Emigracyjną, która uznała, że konieczne jest zbadanie, jak przebiega emigracja, dokonanie oceny sytuacji polskich wychodźców oraz panujących na miejscu stosunków. W misję do Brazylii wydelegowano Józefa Siemiradzkiego, doktora geologii wykładającego na uniwersytecie we Lwowie, mającego już doświadczenie i wiedzę na temat Ameryki Południowej, gdyż dekadę wcześniej prowadził badania w Andach. Towarzyszyć mu mieli dwaj koledzy, Antoni Hempel i Witold Łaźniewski. Fundusze miał zapewnić komitet warszawski, ale negatywne nastawienie społeczeństwa w Królestwie nie pozwoliło na zebranie dodatkowych środków, zaś zgromadzone pieniądze zostały użyte na pokrycie kosztów wyprawy ks. Chełmickiego i zakup biletów powrotnych dla repatriantów. Wysłannicy lwowscy byli zmuszeni odbyć wyprawę na własny koszt.
Relacja Józefa Siemiradzkiego z Brazylii, przedstawiona w jego książce Za morze!, znacząco różni się od ocen wyrażanych przez jego poprzedników, Zygmunta Chełmickiego i Adolfa Dygasińskiego, który jako korespondent „Kuriera Warszawskiego” w swoich sprawozdaniach do kraju pisał o „piekle brazylijskim”. Siemiradzki był przekonany, że właściwie zorganizowane osadnictwo polskie w południowej Brazylii nie tylko przyniesie korzyść emigrantom, ale też stanie się szansą swobodnego rozwoju narodowego dla polskiego społeczeństwa na nowych ziemiach. Nędzę, choroby i śmierć wielkiej liczby wychodźców polskich przypisuje nie miejscowym warunkom klimatycznym i przyrodniczym, ale niewiedzy i niefrasobliwości samych emigrantów, bałaganowi administracyjnemu, nieprzestrzeganiu prawa przez miejscowe władze. Receptą powinno być roztoczenie opieki nad emigrującymi. Charakter wyprawy Siemiradzkiego, jak również jego entuzjastyczne poglądy na akcję kolonizacyjną znalazły odbicie w książce. Znaczna jej część poświęcona została podróży, opisom egzotycznego kraju oraz wyjaśnieniom przyczyn fatalnej sytuacji emigrujących Polaków. Autor przeplata je skrupulatnymi, rzeczowymi informacjami z objazdu delegacji po koloniach polskich, z podaniem miejscowych cen produktów i wyrobów włącznie.
Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.
Józef Siemiradzki
Za morze!
Epoka: Modernizm Rodzaj: Epika Gatunek: Reportaż
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 190
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury.
ISBN-978-83-288-6849-6
Cel wyprawy. Odjazd z Europy. Lizbona. Czarny królik Dakaru. Murzyńskie miasto. Nieudane próby fotografii. Typy uliczne.
Trzeci rok mija od czasu, gdy opinia publiczna, zaledwie odetchnąwszy po procesie wadowickim1, który wykazał straszliwe nadużycia i zdzierstwa, jakich lud nasz pada ofiarą ze strony werbowników zamorskiej emigracji, została ponownie wstrząśnięta do głębi nagłym, gorączkowym ruchem wychodźczym włościan2 naszych do Brazylii. Żadne perswazje, nawet kordony wojskowe wystawione na granicy i utrudnienia paszportowe, czynione przez rząd niemiecki, nie były w stanie powstrzymać tego tłumnego wychodźstwa, grożącego wyludnieniem kilku nadgranicznych powiatów Królestwa Polskiego3. Na domiar złego nie wiedzieliśmy nic zgoła ani o Brazylii samej, ani o tajnych sprężynach tego ruchu. Trudno było przeto zapobiegać złemu, którego źródłaśmy nie znali, a w części umyślnie wiedzieć nie chcieli, a jeszcze trudniej pouczać prostaczków o kraju, który nam, inteligencji, był znany ze szkolnych podręczników geografii, kraju wielkim jak cała Europa, który, w określeniach dziennikarskich zwłaszcza, pragnięto wcisnąć w ramki następujące: Amazonka, Rio Janeiro, niewolnictwo, kawa i żółta febra4. Poza tym istotnie nie wiedzieliśmy nic zgoła.
Tymczasem zaś przeróżnymi drogami, pomimo ścisłej kontroli rządowej, nadchodziły odezwy pełne szumnych obietnic raju na ziemi, w których najbezczelniejsze kłamstwa pomieszane były zręcznie z prawdą, a wszystko przybrane w szatę ponętną i zręczną, dowodzącą, iż ci, co na czele tej agitacji stali, musieli znać wybornie słabe strony ludu naszego i grali też na nich — rozdmuchując przede wszystkim nienawiść do dworów i szlachty, uderzając w czułe struny katolicyzmu i jeszcze czulsze — nędzy materialnej, która za morzem jednym zamachem skończyć się miała. I jakże miał wierzyć włościanin dziedzicowi lub księdzu, gdy mu dowodzili na przykład, że przysyłane im z Hamburga bezpłatnie i rozdawane przez agentów, krążących po wsiach, „szyfkarty”5 były świstkami bez wartości — gdy za takim świstkiem Bartek lub Wojtek z tej samej wsi już wyjechał; jak mogli wierzyć inteligencji, która, sama zresztą w to wierząc, tłumaczyła im, że pójdą w niewolę zamiast Murzynów, gdy znowuż tenże Bartek lub Wojtek przysłał tajemną drogą list, opisujący jako na „kolonii” otrzymanej zebrał dwa kopce kartofli i kopiec pieprzu! — ten pieprz zwłaszcza imponował. Agent wmawiał w chłopa, iż dziedzic dlatego jedynie w zmowie z księżmi im wyjazd odradza, aby mu robotnik nie podrożał — co też, niestety, w wielu wypadkach było rzetelną prawdą.
Nie wiedzieliśmy sami podówczas, że większość listów przychodzących z Brazylii od wychodźców była sfałszowana; nie wiedzieliśmy, że poza firmą6 Jose dos Santos w Lizbonie, podpisującego korespondencje i „szyfkarty”, ukrywał się Polak Bendaszewski i, niestety, ksiądz polski Gurowski, związani w spółkę handlarzy żywym towarem w Hamburgu.
Nie wiedząc nic sami, radzić też skutecznie nie umieliśmy; lud zerwał wszystkie więzy, utracił resztę zaufania do surdutowej inteligencji, widział w obdzierającym go do nitki Żydku-agencie swego jedynego zbawcę — i poszedł „na złamanie karku”, jak nazwał to Dygasiński7, po złote runo, mamiące go z oddali złudnym blaskiem, otumaniony i olśniony przez obietnice zamorskiej szczęśliwości. O ujemnych stronach agent mu nie wspominał, inteligencja zaś, zaprzeczając wielu rzeczom, które dlań były już, a dla nas stały się dopiero później niezbitym pewnikiem, utraciła w jego oczach prawo do zaufania. Nieufność wrodzoną rozdmuchiwał jeszcze agent. Gorączka brazylijska wybuchła, opanowawszy nadgraniczne powiaty, sięgając wszędzie, gdzie ruch wychodźczy istniał poprzednio — nad Wisłę, Wartę, Niemen i Narew, na Podole nawet. Potok wychodźstwa, tak spokojny zazwyczaj, iż nie dostrzegliśmy go w przeciągu8 lat dwudziestu, choć corocznie 40–60 tysięcy ludzi nam zabiera do wszystkich części świata, nie wyłączając Afryki i Australii, wezbrał nagle jak potok górski, opuszczając szerokie łożysko Stanów Zjednoczonych i z gwałtowną siłą żłobiąc sobie nowe koryto, brazylijskie.
Jak powiedziałem wyżej, wśród panującego zamętu nikt nie wiedział, ile jest oszustwa, a ile istotnej prawdy w kłamliwych obietnicach agentów, a o zaradzeniu złemu myśleć było niepodobna, nie znając przyczyn, rozmiarów, symptomatów i skutków nowej gorączki. Należało koniecznie zbadać rzecz na miejscu, zwłaszcza, że dziennikarskie artykuły nadały klęsce, groźnej samej przez się, większe jeszcze rozmiary, aniżeli miała w istocie.
Pierwszą inicjatywę w tej mierze dał „Kurier Warszawski”, wysyłając specjalnego korespondenta do Brazylii, zaopatrzywszy go atoli w tak skromne środki, iż Dygasiński, całkowicie zresztą nieprzygotowany do poważnego i wszechstronnego zbadania brazylijskich stosunków, powrócił po kilkotygodniowym pobycie z bardzo szczupłym i jednostronnym zasobem wiadomości. Jeszcze mniej przyczyniła się do wyświetlenia sprawy chybiona i bezowocna wyprawa p. Glinki i ks. Chełmickiego9, wyrządziwszy tylko mimo woli wychodźcom wiele złego, o czym poniżej mówić jeszcze będę.
Wiosną 1891 roku jeszcześmy nic naprawdę nie wiedzieli, choć ruch trwał już od pół roku przeszło. Wówczas komisja, wyznaczona przez lwowski zjazd ekonomistów i prawników w celu wszechstronnego zbadania sprawy wychodźstwa naszego ludu za granicę, zwróciła się do mnie z prośbą zorganizowania wyprawy do Brazylii i Argentyny, a jeśli można, i do innych krajów Południowej Ameryki, w celu wyświetlenia tamecznych stosunków imigracji europejskiej i porozumienia się z rządem argentyńskim o ewentualne przesiedlenie brazylijskich emigrantów polskich, jak to miało przed laty miejsce z emigrantami niemieckimi znad Wołgi do obdarzonej, jak mniemaliśmy, lepszymi warunkami klimatycznymi i ekonomicznymi Argentyny. Gdyby zaś okazało się to niewykonalne, miałem zbadać, czy przy pomocy konsulatów europejskich i Towarzystwa św. Rafała10 nie dałoby się rozciągnąć pewnej kontroli nad nadużyciami i wyzyskiem, których się rząd brazylijski na emigrantach dopuszczał, i zapewnić im możność znalezienia pracy i zarobku.
Plan ten, wobec braku jakiegokolwiek poparcia materialnego ze strony rzeczonej komisji i bardzo niechętnej postawy opinii publicznej w kraju, uległ pewnym zmianom, a podróż moja podzieliła się na dwie części: kilka miesięcy miałem poświęcić dokładnemu zbadaniu stanu istniejących już i nowo zakładanych kolonii polskich w południowej Brazylii, później zaś przedsięwziąć geograficzno-przyrodniczą wyprawę przez nieznane stepy i góry północnej Patagonii i Araukanii11. Zawód ze strony dwóch innych panów był tym przykrzejszy, że do ostatniej chwili zamiar swój towarzyszenia mi objawiali, a zwłaszcza jeden z nich, fachowy geograf i podróżnik amerykański, obznajomiony już z krajem i językiem hiszpańskim bardzo mi mógł być pomocny.
Po przezwyciężeniu wielu przeszkód, które jakby naumyślnie od chwili zamierzonego w pierwszych dniach maja wyjazdu ze Lwowa gromadzić się zaczęły, wyruszyłem nareszcie w początkach lipca do Paryża, stąd zaś, po załatwieniu niezbędnych do długiej i uciążliwej ekspedycji przez stepy i lasy sprawunków i zaopatrzeniu się w kilka listów polecających do władz brazylijskich i argentyńskich, udałem się do Bordeaux. 20 lipca byłem już na pokładzie statku „Congo”, udającego się do Rio Janeiro. Z towarzyszy podróży stawił się w terminie oprócz p. Antoniego Hempla, bawiącego już od kilku tygodni w Brazylii, tylko przyjaciel mój i kolega z uniwersyteckiej ławy, p. Witold Łaźniewski.
Kwestia brazylijskiej emigracji polskiej, której zbadanie było jednym z głównych motorów pierwotnych mojej wyprawy, utraciła już podówczas ostry swój charakter, a wiadomości zebrane przez ks. Chełmickiego w Rio Janeiro i St. Paulo ograniczyły pole działalności mojej w tej mierze do minimum.
Podczas pobytu w Paryżu starałem się zasięgnąć wiadomości o obecnym stanie kwestii z urzędowych źródeł brazylijskich. Okazało się, iż jakkolwiek bardzo wielu emigrantów polskich wciąż jeszcze do Brazylii dostać się usiłowało, bywali oni przez władze pruskie bezwzględnie zwracani na miejsce pobytu, rząd zaś brazylijski pod żadnym pozorem nikomu z wychodźców polskich nie udzielał biletów wolnej jazdy, a od przybywających dobrowolnie nawet własnym kosztem żądał formalnych legitymacji, paszportów emigracyjnych i świadectwa moralności. Przyczyną tak nagłego zwrotu w opinii rządu młodej rzeczypospolitej12, jak mnie zapewniał p. Antonio da Silva Prado (były minister rolnictwa i pierwszy inicjator agitacji imigracyjnej w Brazylii), była dwojaka: najsamprzód nieprzewidziane rozmiary napływu emigrantów, który z 3000 wzrósł do 18 000 miesięcznie, co przewyższa środki rozporządzalne rządu brazylijskiego i nie dozwala wydążyć szczupłej liczbie urzędników z rozmieszczeniem coraz większej ilości wychodźców po plantacjach lub koloniach rolniczych; z drugiej strony — bardzo niekorzystne wrażenie, jakie wywołali specjalnie wychodźcy polscy, pomiędzy którymi 5000–6000, tj. około 10% należało do szumowin społeczeństwa polskiego i nie chęcią znalezienia korzystnej pracy, lecz gorączką złota jedynie do Brazylii zagnani zostali. P. Prado twierdził, że wszyscy wychodźcy chcący pracować znaleźli mniej lub więcej korzystne pomieszczenie, istnieje wszakże pewna paczka, czyniąca najwięcej wrzawy, która pomimo znacznego popytu na robotnika w plantacjach kawowych uporczywie odmawia wszelkiej roboty i siedzi w największej nędzy w hotelu emigranckim w St. Paulo. Prawdopodobnie skończy się na tym, że ich na okręt spakują i do Europy jako balast nieużyteczny odeślą, nie wiem tylko, czy na ich powrocie wiele zyskamy. Przekonałem się później naocznie, że w słowach p. Prado bardzo wiele, niestety, było prawdy. Od jednego z członków ambasady brazylijskiej słyszałem nadto, iż rząd rzeczypospolitej zamierza powrócić do pierwotnego systemu tworzenia kolonii złożonych z wychodźców jednej narodowości oraz popierać tworzenie się towarzystw i spółek kolonialnych, które by dozwoliły znieść obecne ograniczenie ruchu imigracyjnego, będącego dla kraju obficie uposażonego w olbrzymie niezaludnione obszary bądź co bądź zjawiskiem pożądanym. Z wielu względów najmilej tam widziani są Włosi, najmniej lubiani natomiast Niemcy i Polacy.
20 lipca po południu „Congo” podnosi kotwicę, odpływając na zielone wody Gaskońskiej Zatoki13. Czas w drodze mamy wyjątkowo piękny. Morze aż do znudzenia spokojne i jednostajne. Pasażerów obfitość wielka najrozmaitszego gatunku. Nie brak i nadobnych przedstawicielek gorącej Brazylii i dumnych portennas14 argentyńskich, Murzynów z Senegalu, a nawet podkasana muza francuska w postaci całej trupy operetkowej, udającej się do Rio Janeiro, jest reprezentowana. Mamy starego Holendra, jakby żywcem wykrojonego z obrazu Teniersa15, Szwajcara w przejeździe z Bombaju do Rio Janeiro i przystojnego Anglika z młodziutką i milutką żoną, bardzo ładnie grającą na rozstrojonym fortepianie okrętowym etiudy i nokturny Chopina.
Na nudy nie ma jakoś czasu, a trudno go znaleźć nawet na niezbędną naukę języka portugalskiego. Stanowczo za często rozlega się dzwonek kelnera wzywający do stołu. Zdaje mi się, że na lądzie nikt nie byłby w stanie tyle artykułów spożywczych zniszczyć, co na morzu... Wieczorem dwudziestego pierwszego ukazuje się ląd — niewyraźna smuga wśród mgły — to skaliste wybrzeża Asturii. Przed samym zachodem słońca mijamy bardzo blisko przylądek Finisterre16: ozłocone promieniami zachodzącego słońca, wznoszą się pokaźne góry wprost z lazurowej toni oceanu; bałwany z hukiem, do wystrzałów armatnich podobnym, rozbijają się o granitowe urwiska; na szczytach widnieją obok płatów nagiej, czerwonawej skały — żółtawo-zielone plamy spalonych przez słońce pastwisk górskich. W oddali bieleją śnieżne mury rozrzuconej w malowniczym nieładzie na stoku góry wioski hiszpańskiej z panującą nad nimi dzwonnicą kościółka; zielenią się nieregularne czworoboki pól uprawnych...
Złocista tarcza słoneczna zachodzi i szybko w morzu tonie, rzucając ostatnie skośne promienie na góry i wioski; statek nasz oddala się od brzegu, a uroczy krajobraz mgła sinawa i zmrok zapadający kryją przed oczami naszymi.
Dnia dwudziestego drugiego wieczorem znowu dostrzegamy w oddali wybrzeże. Barwa morza przybiera odcień rozpuszczonej farbki. Mnóstwo statków nas mija; delfiny igrają w pobliżu, połyskując w słońcu mokrymi grzbietami, mewy i petrele szybują za okrętem. Przez mgłę słoneczną widzimy wciąż na wschodzie białawą smugę skalistego wybrzeża Portugalii, na którym przez lunetę rozpoznać można liczne wioski, zielone winnice i sady owocowe.
Ciemno już było, gdyśmy do ujścia Tagu wpłynęli. Po lewej stronie czernieją na skalistej wysepce zębate baszty starożytnej wieży Alcantara, dalej — wzdłuż prawego brzegu rzeki, jak okiem sięgnąć, nieskończony szereg światełek, grupujących się w misterne desenie — to Lizbona.
Ponieważ krótko tylko w porcie zatrzymać się mamy, wstajemy bardzo wcześnie, aby miasto chociaż pobieżnie móc obejrzeć. Widok, jaki się z pokładu okrętu przedstawia, jest istotnie imponujący, a sława piękności Lizbony najzupełniej zasłużona.
Ktoś kiedyś nazwał nie bez racji stolicę Portugalii — Bizancjum zachodu. Rozrzucone w malowniczym nieładzie na kilku wysokich wzgórzach na prawym brzegu Tagu, miasto, liczące około 400 000 mieszkańców, tworzy smugę nie szerszą nad pół kilometra, tj. tyle, co oko widza objąć zdoła, lecz za to blisko dwie mile17 długą, piętrzącą się na kształt amfiteatru na stromych urwiskach wybrzeża. Ponad białe domki o płaskich dachach i niezliczonej ilości oplecionych bluszczem balkonów wystają wysmukłe minarety i koronkowe gzymsy prześlicznych gmachów publicznych, budowanych przeważnie w stylu mauretańskim, gdzieniegdzie grupę domów przerywa biała ściana nagiej wapiennej skały lub wiszące ogrody, upięte festonami18 bluszczu i wina, uwieńczone bujnymi koronami cienistych palm.
Na żółtych i mętnych, jak fale wiślane, wodach potężnego Tagu, ginących w nieskończonej oddali, kołyszą się okręty wszelkich narodowości i przebiegają we wszystkich kierunkach lotne barki rybackie. Jest w tym krajobrazie coś z Wenecji i Neapolu zarazem. Łodzie ozdobne, o wysokim przodzie w kształcie gondoli, maszty mocno w tył pochylone, olbrzymie trójkątne żagle (brygantyny), daleko większe od masztów samych; ogorzałe postacie marynarzy i rybaków w zwieszonych na ramię długich neapolitańskich kołpakach — tylko że barwa czarna przeważa — kołpaki i szerokie pasy rybaków są zawsze tego koloru; nadto wszyscy noszą faworyty19, nadające Portugalczykom pewien typ odrębny.
Lewy brzeg Tagu, dość wysoki, zajmuje kilka wiosek oraz koszary i fortyfikacje, wszystkie oślepiająco białe w promieniach południowego słońca.
W mieście ruch ożywiony panuje. Mnóstwo tramwajów, zaprzężonych w trzy lub cztery muły, przebiega górzyste ulice we wszystkich kierunkach; najbardziej spadziste skały zdobywa się na trybowych tramwajach elektrycznych; inne linie tramwajów elektrycznych utrzymują komunikację z przedmieściem i klasztorem Belem, ulubionym miejscem wycieczek mieszkańców stolicy.
Amator koni może tutaj wiele ciekawego spotkać: brak zupełny ciężkich perszeronów i ardenów, napotykanych na każdym kroku we Francji: zastępują je z lepszym skutkiem wyborne muły; natomiast w powozach prywatnych i dorożkach spotyka się nieustannie piękne typy krwi wschodniej. Karą czwórkę arabską królewskiego powozu długo w pamięci mieć będę.
Najpiękniejszą częścią miasta jest niezaprzeczenie nowa ulica Avenida da Libertade: wspaniały bulwar, ozdobiony szeregami palm oraz dużymi kępami kwitnących oleandrów i rododendronów, ocieniających liczne wodotryski i strugę kryształową górskiego potoku, płynącego w cementowym łożysku środkiem ulicy. Na początku wznoszącego się stromo ku górze bulwaru, obok prześlicznego, wyglądającego jak biała koronka brabancka dworca centralnego, utrzymanego w pięknym stylu mauretańskim, stoi wysoki obelisk wolności, nadający nazwę całej ulicy.
Z Avenida da Libertade dostajemy się tramwajem elektrycznym na szczyt stromej skały, skąd z prześlicznego tarasu, pokrytego kępami osypanych kwieciem oleandrów, zwojami bluszczu i wina oraz grupami palm cienistych, roztacza się w całej okazałości panorama miasta i obszernego portu.
Wieczorem podnosimy kotwicę, lecz z powodu silnego wiatru od strony morza olbrzym nasz, gwiżdżąc i sapiąc w bezsilnej złości, usiłuje bezskutecznie obrócić się dziobem do ujścia Tagu. O dziewiątej wreszcie zdołaliśmy się wydostać na morze, a w godzinę później latarnie morskie pięknej Portugalii znikły nam z oczu.
Morze wciąż spokojne zupełnie i do znudzenia lazurowe; temperatura powietrza nie przewyższa 23° C, tylko ukazujące się coraz częściej ryby latające i fosforyzujące zielonawym światłem w białym szlaku za śrubą parowca iskry i kule świetlane przypominają bliskość zwrotnika. Uderza mnie okoliczność, iż nie napotykamy nigdzie pływających wodorostów (sargasse), tak obfitych na linii pomiędzy Europą i Zatoką Meksykańską. Brzegu nigdzie nie widać, pomimo to na pokładzie znajduję latającego motyla, widocznie przez wiatr zaniesionego na otwarte morze. Nie widzimy ani jednego statku na widnokręgu; rzadko tylko biała mewa skrzydłem w słońcu błyśnie, a kilka burzyków chwyta z piskiem drobiazg wodny w poruszonej przez śrubę okrętową białawej smudze piany. Brzegów nie widać. Dziennie przebywamy przestrzeń 320 mil morskich20.
28 lipca po pięciodniowej żegludze dostrzegamy ku wieczorowi na widnokręgu kopułowaty cypel na wybrzeżach Senegalu21. Wszystko, co żyje, wylega na pokład. Wieczór przecudny, słońce jaskrawo oświetla strugami złotawych promieni nagie czarne urwiska bazaltowe, połupane jakby w drzazgi na prawidłowe22 snopy słupów kamiennych, które raz wystrzelają pionowo w górę, tworząc zębatą bronę, to znów rozchodzą się w kształcie olbrzymiego wachlarza, rozszczepionego u szczytu skały w tysiące pojedynczych iglic; to wreszcie leżą poziomo, tworząc niebezpieczną rafę, o którą z hukiem się rozbijają lazurowe bałwany. Z daleka już widać, iż strona zachodnia skał wszystkich jest białej barwy od nagromadzonych mas ptasiego guana, a na każdej literalnie iglicy bazaltowej świecą białe punkciki, zrywające się ciężko do lotu za nadejściem statku: to głuptaki (Sula), milionami zaludniające puste wysepki przy wejściu do zatoki Dakaru. Mnóstwo niezliczone czarnych burzyków (Procellaria glacialis)23, z lotu i ruchów do jaskółek podobnych, ugania się za okrętem, polując na wyrzucane z kuchni odpadki.
Mijamy skalisty cypel i na prawo przed nami bieleje w słońcu mała bazaltowa wysepka Gorée, zabudowana gęsto przez wille zamożnych mieszkańców europejskiej dzielnicy, z małym fortem na szczycie najwyższej skały. Na lewo, w głębi obszernej zatoki, na brzegu wznoszącym się na kształt amfiteatru, rozrzucone w malowniczym nieładzie miasteczko Dakar, główny port francuskiego Senegalu.
Koszary, hotele, szpital, kasyno, magazyny, dworzec kolei do St. Louis24, kilkanaście domów prywatnych, rozrzuconych na znacznej przestrzeni, otoczonych skąpą zielenią mozolnie wyhodowanych na jałowym i spieczonym gruncie palm, baobabów i akacji — oto cała dzielnica europejska. Wschodnią połowę Dakaru, przedzieloną od europejskiego miasta szeroką aleją, tworzy wioska murzyńska: nagromadzenie walcowatych szałasów z stożkowym dachem słomianym, podobnych do ulów, ogrodzonych parkanem z trzciny, mat lub starych klepek. Z rzadka samotny baobab, świecący z dala białymi kielichami swoich długich, lejkowatych kwiatów, suchotnicza palma daktylowa lub smutnie potrząsający poszarpanymi na strzępki liśćmi banan. Roślinność tutaj bardzo uboga, z wielkim mozołem wyprodukowana przez Francuzów na niewdzięcznej, piaszczystej glebie.
Dzielnica murzyńska liczy około 6000 mieszkańców, utrzymujących się przeważnie z żebraniny. Europejczyków mieszka w Dakarze 500.
Przy jednej z szerokich alei przecinających miasto murzyńskie widnieje szałas nieco porządniejszy od innych, sklecony z desek i kryty dachówką — to pałac Dial-Diop, króla Dakaru, pokazującego się ciekawym za opłatą jednego franka25 od osoby, co łącznie z 600 frankami pensji wypłacanej przez rząd francuski idzie na utrzymanie haremu i dworu. Nie zastaliśmy jego królewskiej mości w domu — wzorem bowiem królów biblijnych doszedł osobiście wydoić swoje krowy, z obawy, aby mu który z ministrów mleka nie ukradł. Honory domu robią nam dwie żony królewskie, zalotnie udrapowane w błękitne burnusy26 i białe zawoje, z włosami zaplecionymi w niezliczoną ilość cienkich warkoczyków, bransoletami na rękach i nogach, obutych w żółte marokańskie pantofle, i wcale przystojna jak na Murzynkę córka. Fotografię królewny udało mi się nieznacznie podczas rozmowy pochwycić.
Wnętrze pałacu, mającego kilka metrów kwadratowych powierzchni i dwoje drzwi matami przysłoniętych, lecz pozbawionego okien, zajmują dwa tapczany, kilimkami przykryte; na ścianach trochę naczyń z tykwy, nożów i stara strzelba stanowią całkowite umeblowanie pałacu. W szałasach zwykłych czarnych śmiertelników, ciaśniejszych nieco, toż samo umeblowanie bez kilimków i strzelby, dwa tapczany matami trzcinowymi pokryte, garnki na ścianie i amulet z zęba rekina lub innego skutecznego na czary środka nad wejściem.
W dzielnicy europejskiej czarni podlegają pewnemu rygorowi zewnętrznemu. Na ulicach panuje wyłącznie język francuski; snują się obok udrapowanych w niebieskie lub białe burnusy Murzynów, płócienne kaski urzędników białych i czerwone kurtki spahisów27. Na rynku, ocienionym kilkunastu drzewami, panuje wrzawa niesłychana, a malownicze gromadki czarnych przekupniów, żebraków i włóczęgów przedstawiają wielką pokusę dla amatorów-fotografów, jakich posiadamy kilku na pokładzie „Congo”. Sam kapitan w asystencji ober-stewarda28 dźwigającego olbrzymią torbę z aparatem fotograficznym daje przykład; obok ustawił się jakiś inżynier belgijski z wielkim trójnogiem, dalej Łaźniewski ze swoim aparatem. Pomimo jednak próśb, gróźb, obietnic pieniężnych i kijów, hojnie rozdzielanych przez murzyńskich przewodników na wszystkie strony, nie otrzymano rezultatów żadnych. Instynktowna obawa przed portretowaniem, wspólna wszystkim ludom pierwotnym, sprawiała, iż najpiękniej ugrupowane przekupki zmykały w popłochu, skoro tylko ujrzały wymierzoną ku sobie lufę aparatu, a gdy się jakie zdjęcie momentalne nawet udało wykonać, niewątpliwie w chwili stanowczej przed samą soczewką znalazła się kędzierzawa czupryna lub ciekawy nos o pięknie hebanowym połysku, zakrywający cały widok. Ja tylko jeden, zaopatrzony w niezwracającą uwagi małą kamerę ręczną Stirna, którą najgoręcej wszystkim podróżnikom zalecić mogę, zdołałem uchwycić kilka typów ciekawszych.
Jeżeli część miasta europejska ma już wygląd wysoce egzotyczny, to dzielnica murzyńska przenosi nas od razu w głąb Czarnego Lądu. Przed drzwiami szałasów Murzynki, zupełnie nagie, nawet bez klasycznej przepaski na biodrach, nakładanej, jak się zdaje, tylko przy wyjściu na ulicę, lecz natomiast ze srebrnymi bransoletami na rękach i nogach, mielą w pierwotnej konstrukcji żarnach kształtu wielkiego moździerza mais29 lub proso; po ulicach snują się udrapowane w barwne burnusy arabskie postacie mężczyzn, włóczących się bez zajęcia i wyciągających co chwila rękę do przechodnia europejskiego z nieodmiennym „Monsieur, donnez moi quelque chose!”30 — zupełnie jak neapolitańskie „Date mi un soldo!”31. Miejscowi Francuzi pozbywają się natrętów bez ceremonii kijem, chociaż to przyzwyczajonych do bata Murzynów bynajmniej nie zraża, częstokroć obici natrętniejszymi się jeszcze stają.
Kobiety snują się po ulicy z dziećmi na plecach, wyglądającymi z zarzuconej chusty jak małe małpiątka; głowę trefią na sposób abisyński32 w mnóstwo drobnych warkoczyków, przypominających uczesanie głowy na hieroglifach egipskich.
Gdzieniegdzie, lecz tylko u mężczyzn, ślad cywilizacji europejskiej: stary tużurek33 włożony na gołe ciało, lub kurtka czerwona spahisa na arabskim burnusie; cylinder dziurawy zamiast fezu34 lub kamasze zamiast żółtych pantofli arabskich. Pominąwszy ten nieunikniony w portowym mieście wpływ Europy, objawiający się w dziwacznej kombinacji nagiego ciała z cylindrem lub zawoju z watowanym paltotem35 włożonym na gołe ciało, przeważa wszędzie błękitny lub biały burnus arabski. Wszyscy uwieszani amuletami przeróżnego rodzaju, ze skóry, kości lub drzewa. Mimo wielkiej wiary w skuteczność swoich gri-gri sprzedają je chętnie cudzoziemcom, stawiąc jednak zwykle dość wygórowane żądania. Lud w ogóle krzepki i rosły, niebrzydki, o ile typ Murzyna w oczach naszych piękny być może. Cywilizacja zachodu dostaje się do nich dość podejrzaną drogą, bo przeważnie za pośrednictwem żołnierzy załogi, odgrywającej w armii francuskiej rolę batalionów poprawczych.
Przez równik. Pernambuco. Tratwy rybackie. Bahia. Przybycie do Rio de Janeiro.
29 lipca w południe podnosimy kotwicę wśród wiwatów rozochoconych oficerów załogi fortecznej, którzy noc z nadobnymi kapłankami wesołej muzy przy szampanie spędzili. Damy owe uraczyły się tak sowicie, że kapitan, zresztą wcale wyrozumiały na ludzkie słabostki, zagroził im zamknięciem na dno okrętu na chleb i wodę, jeżeli się nie będą zachowywały spokojnie. Groźba poskutkowała, damy znikły w kajutach, rozmarzona oficeria, śpiewając ochrypłym głosem En revenant de la revue36, odpłynęła do domu. Zgrzytnęła kotwica, czarny kadłub okrętu drgnął życiem, woda zapieniła się pod uderzeniem śruby i „Congo” znowu wypłynął na lazurowe fale oceanu.
Bliskość równika dają nam poznać coraz liczniejsze ryby latające, których istnieje w tych wodach dwa gatunki: większe, czarne, wielkości sandacza, trzymają się zwykle pojedynczo i lot posiadają bardzo długi. Zauważyłem, iż zdolne są lecieć przeciw wiatru i kilkakrotnie zmieniać dowolnie kierunek swego lotu na przestrzeni dochodzącej do 300 kroków. Mniejsze, wielkości śledzia, białe, trzymają się licznymi stadami i pluskają na prawo i lewo obok statku. Lot ich jest w ogóle znacznie krótszy.
Wieczorami za śrubą parowca świeci smuga iskier i kul świetlanych — są to żyjątka fosforyzujące, wymoczki, meduzy... fale rozbijające się o przód i boki statku częstokroć rozpryskują się jak świece rzymskie37 w deszcz świecących iskierek.