Zabójczy spisek - Nora Roberts - ebook

Zabójczy spisek ebook

Nora Roberts

5,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zabójczy spisek, Nora Roberts jako J.D. Robb

Porywający thriller z bestsellerowego cyklu Oblicza śmierci

Seryjny morderca z chirurgiczną precyzją wybiera swoje kolejne bezbronne ofiary. Pierwsza z nich to bezdomny, który zasnął przy drodze na nowojorskim chodniku. Na jego ciele nie znaleziono siniaków czy innych oznak przemocy, jedynie fachowo wyciętą dziurę rozmiarów pięści w miejscu, gdzie kiedyś było jego serce.

Sprawą zajmuje się porucznik Eve Dallas, która oprócz gry w kotka i myszkę z mordercą ma na głowie problemy w pracy. Dallas musi wybrać między oczyszczeniem siebie z podejrzeń a walką o sprawiedliwość za wszelką cenę...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 452

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Prolog

Pro­log

W moich rękach spo­czywa moc. Moc uzdra­wia­nia i moc nisz­cze­nia. Moc dawa­nia życia i spro­wa­dza­nia śmierci. Sza­nuję ten dar, od lat go udo­sko­na­lam i zamie­niam w dzieło sztuki, tak wspa­niałe i zachwy­ca­jące jak obrazy w Luw­rze.

Ja jestem sztuką i nauką. W zasa­dzie można powie­dzieć, że jestem Bogiem.

Bóg musi być bez­względny i dale­ko­wzroczny. Obser­wuje stwo­rzone przez sie­bie istoty i doko­nuje wyboru. Naj­lep­sze dzieła stwórcy trzeba kochać, chro­nić i pie­lę­gno­wać. Dosko­na­łość zosta­nie nagro­dzona.

Jed­nak nawet ist­nie­nie jed­no­stek ułom­nych ma swój cel.

Mądry Bóg eks­pe­ry­men­tuje, roz­my­śla, robi uży­tek z tego, co tra­fia w jego ręce, i czyni cuda. Tak, czę­sto musi wyzbyć się lito­ści i doko­ny­wać czy­nów gwał­tow­nych, które tak bar­dzo potę­piają zwy­kli śmier­tel­nicy.

My, któ­rzy mamy moc, nie możemy pod­le­gać osą­dom sza­rych ludzi, nie wolno nam pod­po­rząd­ko­wać się małost­ko­wym i żało­snym pra­wom i zasa­dom pro­stacz­ków. Oni są ślepi, ich umy­sły krę­puje strach – strach przed bólem, strach przed śmier­cią. Są zbyt ogra­ni­czeni, by pojąć, że śmierć można zwy­cię­żyć.

Mnie to się pra­wie udało.

Gdyby ludzie poznali moje dzieło, w myśl swo­ich głu­pich zasad i prze­ko­nań potę­pi­liby mnie.

Kiedy osią­gnę swój cel, będą mnie czcili.

Rozdział 1

1

Dla nie­któ­rych śmierć nie jest wro­giem. O wiele okrut­niej­szym prze­ciw­ni­kiem jest życie. Na przy­kład dla duchów, prze­pły­wa­ją­cych w ciem­no­ściach jak cie­nie, dla włó­czą­cych się po nocy dzi­wa­ków o zaczer­wie­nio­nych oczach, dla ćpu­nów o trzę­są­cych się rękach życie jest po pro­stu bez­myślną podróżą przez morze nie­szczę­ścia, od jed­nej działki do dru­giej.

Podróż tę wypeł­niają ból i roz­pacz, a cza­sami strach.

W mroźny pora­nek 2059 roku w naj­gor­szych dziel­ni­cach Nowego Jorku strach i roz­pacz nie opusz­czały bied­nych i bez­dom­nych ani na chwilę. Dla upo­śle­dzo­nych umy­słowo i nie­do­sko­na­łych fizycz­nie, któ­rzy nie potra­fią się wpa­so­wać w struk­tury spo­łe­czeń­stwa, mia­sto jest po pro­stu wię­zie­niem.

Oczy­wi­ście ist­niało całe mnó­stwo pro­gra­mów pomocy spo­łecz­nej. W końcu były to czasy oświe­cone. Tak przy­naj­mniej twier­dzili poli­tycy. Par­tia Libe­ralna doma­gała się nowych schro­nisk, szkół i szpi­tali, ośrod­ków szko­le­nia i reha­bi­li­ta­cji, nie mówiąc jed­nak nic kon­kret­nego na temat finan­so­wa­nia tych przed­się­wzięć. Par­tia Kon­ser­wa­tywna rado­śnie obci­nała fun­du­sze na ist­nie­jące już pro­gramy, a potem wygła­szała pło­mienne mowy na temat jako­ści życia i war­to­ści rodzin­nych.

Na­dal jed­nak ist­niały schro­ni­ska dla tych, któ­rzy potra­fili znieść dotyk kości­stej, zim­nej ręki dobro­czyn­no­ści. Szko­le­nia zawo­dowe i pro­gramy pomocy cze­kały na potrze­bu­ją­cych, jeśli tylko potra­fili oni prze­drzeć się przez gąszcz biu­ro­kra­cji, nie tra­cąc przy tym resz­tek zdro­wych zmy­słów.

Jak zawsze dzieci cho­dziły głodne, kobiety sprze­da­wały swoje ciała, a męż­czyźni zabi­jali dla gar­ści żeto­nów kre­dy­to­wych.

Cho­ciaż czasy były oświe­cone, to ludzka natura pozo­stała tak prze­wi­dy­walna jak śmierć.

Nowo­jor­skim bez­dom­nym sty­czeń przy­niósł mroźne noce, pod­czas któ­rych nie można się było roz­grzać ani alko­ho­lem, ani nawet zdo­by­tymi gdzieś nie­le­gal­nymi pro­chami. Nie­któ­rzy się pod­da­wali i powłó­cząc nogami, szli do schro­nisk, gdzie mogli się prze­spać na twar­dym mate­racu pod cien­kim kocem lub zjeść tro­chę wod­ni­stej zupy z kromką pozba­wio­nego smaku chleba sojo­wego, poda­wa­nego przez bystro­okich stu­den­tów socjo­lo­gii. Inni się nie pod­da­wali, zbyt zagu­bieni lub zbyt uparci, żeby porzu­cić swoje miej­sce na chod­niku.

Pod­czas tych zim­nych nocy wielu nie­po­strze­że­nie umie­rało.

Zabi­jało ich mia­sto, ale nikt nie nazy­wał tego mor­der­stwem.

*

Mroź­nym świ­tem porucz­nik Eve Dal­las jechała do cen­trum mia­sta, nie­cier­pli­wie bęb­niąc pal­cami w kie­row­nicę. Zwy­kła śmierć bez­dom­nego na Bowery nie powinna wywo­łać więk­szego zamie­sza­nia. Takimi przy­pad­kami zwy­kle zaj­mo­wali się, jak nazy­wano ich w wydziale, zbie­ra­cze sztyw­nych. Patro­lo­wali oko­lice, w któ­rych bez­domni naj­czę­ściej urzą­dzali swoje lego­wi­ska, oddzie­lali żywych od mar­twych i zabie­rali wynisz­czone ciała do kost­nicy, gdzie je badano, iden­ty­fi­ko­wano, a następ­nie się ich pozby­wano.

Tę przy­ziemną i przy­gnę­bia­jącą robotę wyko­ny­wali zwy­kle ci, któ­rzy wciąż liczyli na awans do bar­dziej eli­tar­nego wydziału zabójstw lub cał­kiem stra­cili nadzieję na taki cud. Poli­cjan­tów z wydziału wzy­wano na miej­sce zda­rze­nia, tylko gdy przy­pa­dek był wyraź­nie podej­rzany lub śmierć nastą­piła w spo­sób gwał­towny.

Tego nie­przy­jem­nego poranka wła­śnie na Eve przy­pa­dła kolej wyjazdu do takiego wezwa­nia. Gdyby nie to, leża­łaby jesz­cze w miłym, cie­płym i wygod­nym łóżku u boku męża.

– Pew­nie jakiś strasz­nie prze­jęty swoją pracą żół­to­dziób ma nadzieję, że tra­fił na seryj­nego zabójcę – wymam­ro­tała.

Sie­dząca obok niej Peabody ziew­nęła sze­roko.

– Moja obec­ność jest tu zupeł­nie zbędna. – Posłała Eve pełne nadziei spoj­rze­nie spod równo przy­cię­tej, ciem­nej grzywki. – Mogła­byś mnie wysa­dzić na naj­bliż­szym przy­stanku trans­por­tera. Za dzie­sięć minut była­bym w domu, w łóżku.

– Skoro ja cier­pię, będziesz cier­pieć i ty.

– Od razu czuję się moc­niej kochana.

Eve par­sk­nęła śmie­chem. Wie­działa, że trudno byłoby jej zna­leźć kogoś bar­dziej nie­za­wod­nego i god­nego zaufa­nia niż jej asy­stentka. Nawet o tak nie­przy­zwo­icie wcze­snej porze zimowy mun­dur Peabody pre­zen­to­wał się nie­ska­zi­tel­nie, guziki lśniły, a cięż­kie, czarne poli­cyjne buty były wypo­le­ro­wane do poły­sku. Oczy, choć tro­chę zaspane, na pewno dostrzegą, co należy.

– Nie mia­łaś wczo­raj jakiejś waż­nej imprezy? – zapy­tała Peabody.

– Ow­szem, mia­łam, w Waszyng­to­nie. Roarke wydał bal dla jakiejś bar­dzo eks­klu­zyw­nej orga­ni­za­cji cha­ry­ta­tyw­nej. W celu rato­wa­nia kre­tów czy coś w tym guście. Było tam tyle jedze­nia, że można by nim kar­mić przez rok wszyst­kich bez­dom­nych z Lower East Side.

– O rany, to mia­łaś ciężki wie­czór. Pew­nie musia­łaś się wystroić, prze­je­chać pry­wat­nym odrzu­tow­cem Roarke’a i pić szam­pana. Po pro­stu kosz­mar.

Sły­sząc iro­niczny ton Peabody, Eve tylko unio­sła brew.

– Mniej wię­cej. – Obie wie­działy, że ele­gancki świat, w jakim Eve bywała, odkąd w jej życiu poja­wił się Roarke, był dla niej źró­dłem zaże­no­wa­nia i fru­stra­cji. – A potem musia­łam tań­czyć z Roar­kiem. I to dużo.

– Miał na sobie smo­king? – Peabody widziała już męża prze­ło­żo­nej w smo­kingu. Ten obraz odci­snął się w jej pamięci po wsze czasy.

– Tak. – Dopóki nie wró­ci­li­śmy do domu i go z niego nie zdar­łam, dodała w myślach Eve. Bez smo­kingu wyglą­dał rów­nie rewe­la­cyj­nie.

– O, rany. – Peabody zamknęła oczy i z przy­jem­no­ścią sko­rzy­stała z tech­niki wizu­ali­za­cji, któ­rej nauczyła się jesz­cze w dzie­ciń­stwie, od rodzi­ców, zwo­len­ni­ków Free Age. – O, rany – powtó­rzyła.

– Wiesz, nie­jedna kobieta by się mocno wku­rzyła, gdyby jej asy­stentka pozwa­lała sobie na wyuz­dane fan­ta­zje z jej mężem w roli głów­nej.

– Ale pani jest ponad to, pani porucz­nik. I wła­śnie to mi się w pani podoba.

Eve jęk­nęła i poru­szyła zesztyw­nia­łymi ramio­nami. To wyłącz­nie jej wina, że ule­gła pożą­da­niu i przez to spała jedy­nie trzy godziny. Ale służba to służba, więc musiała zapo­mnieć o zmę­cze­niu.

Spo­glą­dała na walące się domy, zaśmie­cone ulice. Bli­zny, naro­śle i guzy, wyra­sta­jące na beto­nie i stali.

Smuga pary wydo­by­wała się przez kratę w jezdni, świad­cząc o życiu i han­dlu, toczą­cym się pod uli­cami. Samo­chód wje­chał w nią, jakby prze­ci­nał mgłę uno­szącą się nad brudną rzeką.

Dom Eve, od kiedy była z Roar­kiem, znaj­do­wał się w zupeł­nie innym świe­cie. Żyła wśród pole­ro­wa­nego drewna, skrzą­cych się krysz­ta­łów, zapa­chu świec i kwia­tów cie­plar­nia­nych. W zapa­chu bogac­twa.

Ale wie­działa też, co zna­czy żyć w miej­scu takim jak to. W każ­dym mie­ście wyglą­dało ono tak samo – te same zapa­chy, rytm dnia, bez­na­dzieja.

Ulice były nie­mal opu­sto­szałe. Nie­wielu miesz­kań­ców tej okrop­nej dziel­nicy krą­żyło o tak wcze­snej porze po mie­ście. Uliczne pro­sty­tutki i deale­rzy już zakoń­czyli swoje nocne inte­resy i przed wscho­dem słońca ukryli się w swych norach. Skle­pi­ka­rze na tyle odważni, żeby tu pro­wa­dzić sklepy, jesz­cze nie usu­nęli pan­cer­nych zabez­pie­czeń z drzwi i okien. Uliczni sprze­dawcy, któ­rych despe­ra­cja zapę­dziła w te oko­lice, pra­co­wali parami, uzbro­jeni w ręczne para­li­za­tory. Spo­strze­gła czarno-biały wóz patro­lowy i skrzy­wiła się na widok nie­udol­nie zabez­pie­czo­nego miej­sca zda­rze­nia.

– Dla­czego, do cho­lery, jesz­cze nie roz­sta­wili sen­so­rów? Wycią­gają mnie z łóżka o pią­tej rano, a nie zabez­pie­czyli jesz­cze miej­sca? Nic dziw­nego, że są zbie­ra­czami sztyw­nych. To jacyś idioci.

Peabody nic nie odpo­wie­działa. Jej prze­ło­żona zatrzy­mała się gwał­tow­nie za czarno-bia­łym wozem i wysko­czyła z samo­chodu. Ci idioci zaraz dostaną za swoje, pomy­ślała z lek­kim współ­czu­ciem.

Zanim Peabody wyszła z wozu, Eve była już na chod­niku i zde­cy­do­wa­nym kro­kiem szła do dwojga poli­cjan­tów, sku­lo­nych dla ochrony przez wia­trem.

W jed­nej chwili poli­cjanci wypro­sto­wali się służ­bi­ście. Dal­las zawsze tak działa na ludzi, pomy­ślała Peabody, wyj­mu­jąc z samo­chodu sprzęt do pracy w tere­nie. Na jej widok wszy­scy sta­wali na bacz­ność.

I nie cho­dziło tylko o wygląd. Eve Dal­las była wysoka, zgrabna i szczu­pła, włosy miała ciemne, ale poły­ski­wały w nich pasemka w naj­róż­niej­szych odcie­niach, jasnych i ruda­wych. No i te oczy. Oczy poli­cjantki, w kolo­rze dobrej irlandz­kiej whi­sky. Pod­bró­dek był mocno zary­so­wany, z nie­wiel­kim dołecz­kiem. Pełne usta potra­fiły zaci­skać się surowo i groź­nie.

Wyra­zi­sta twarz przy­cią­gała uwagę, zda­niem Peabody, mię­dzy innymi dla­tego, że jej prze­ło­żona pozba­wiona była wszel­kiej próż­no­ści.

Cho­ciaż wygląd pani porucz­nik mógł zwró­cić uwagę poli­cjan­tów, to nie dla jej urody sta­wali na bacz­ność.

Eve Dal­las była naj­lep­szą poli­cjantką, jaką Peabody w życiu spo­tkała. Za kimś takim bez waha­nia ska­cze się w ogień. Ktoś taki zawsze sta­nie w obro­nie pokrzyw­dzo­nych.

Ktoś taki zawsze sko­pie tyłek temu, komu się to należy, uzu­peł­niła w myślach Peabody, sły­sząc, jak Eve prze­ma­wia ostro do poli­cjan­tów.

– Pod­su­mujmy – mówiła spo­koj­nie. – Kiedy zgła­sza­cie zabój­stwo i wycią­ga­cie mnie z łóżka, to powin­ni­ście, do cho­lery, zabez­pie­czyć miej­sce zda­rze­nia i cze­kać tu z goto­wym rapor­tem. Wy tym­cza­sem sto­icie jak dwie żało­sne, zasmar­kane nie­dojdy. Jeśli pra­cuje się w poli­cji, trzeba się zacho­wy­wać jak poli­cjant.

– Tak jest, pani porucz­nik – ode­zwał się drżą­cym gło­sem młody poste­run­kowy. Był to nie­mal dzie­ciak i tylko ze względu na niego Eve powstrzy­mała się przed jesz­cze ostrzej­szą naganą. Nato­miast jego towa­rzyszka wyglą­dała na bar­dziej doświad­czoną i to na nią Eve spo­glą­dała lodo­wa­tym wzro­kiem.

– Tak jest – wyce­dziła przez zęby. W jej gło­sie sły­chać było tak głę­boką nie­chęć, że Eve aż prze­chy­liła głowę ze zdu­mie­nia.

– Coś się nie podoba, poste­run­kowa… Bowers?

– Nie, pani porucz­nik. – Miała jasno­nie­bie­skie oczy, które ostro kon­tra­sto­wały ze sma­głą cerą. Ciemne krót­kie włosy wysta­wały spod regu­la­mi­no­wej czapki. Przy mun­du­rze bra­ko­wało guzika, a brudne buty miały zdarte obcasy.

Eve mogła jej to wytknąć, ale doszła do wnio­sku, że trudno stroić się co rano do takiej okrop­nej roboty.

– To dobrze. – Ski­nęła głową, ale w jej oczach można było wyczy­tać ostrze­że­nie. Kiedy spoj­rzała na mło­dego poli­cjanta, zatliła się w niej iskra współ­czu­cia. Chło­pak był blady jak ściana i roz­trzę­siony. Od razu było widać, że nie­dawno skoń­czył aka­de­mię. Czuło się to na odle­głość. – Poste­run­kowy Tru­ehe­art, moja asy­stentka zaraz zade­mon­struje, jak się pra­wi­dłowo zabez­pie­cza miej­sce zda­rze­nia. Patrz uważ­nie.

– Tak jest.

– Peabody. – To jedno słowo wystar­czyło, żeby Peabody przy­stą­piła do dzia­ła­nia. – Bowers, pokaż mi, co tu macie.

– Ofiara jest tutej­sza. Męż­czy­zna, rasy bia­łej. Znany jako Sno­oks. To jest jego lego­wi­sko.

Wska­zała na dość zręcz­nie spo­rzą­dzone schro­nie­nie ze skrzyni, poma­lo­wa­nej w wesołe gwiazdy i kwiaty, nakry­tej pogiętą klapą od pojem­nika na odpadki. Wej­ście przy­sła­niał wygry­ziony przez mole koc, a nad nim wisiała tabliczka z ręcz­nie wypi­sa­nym imie­niem wła­ści­ciela.

– Jest w środku?

– Tak. Jed­nym z zadań patroli jest zaglą­da­nie do takich lego­wisk, żeby zoba­czyć, czy nie ma tam jakichś sztyw­nych do zabra­nia. Sno­oks jest nie­wąt­pli­wie sztywny.

Eve dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że to stwier­dze­nie miało być dow­cipne.

– Nie­wąt­pli­wie. Jaki miły zapach – wymam­ro­tała, pod­cho­dząc bli­żej lego­wi­ska, gdzie wiatr już nie roz­wie­wał odoru.

– Wła­śnie to wzbu­dziło moje podej­rze­nia. Tutaj zawsze śmier­dzi. Od tych ludzi czuć potem, śmie­ciami i Bóg wie czym jesz­cze, ale odór sztyw­nego jest tro­chę inny.

Eve znała ten zapach dosko­nale. Słod­kawy, mdlący. I tutaj, pod wonią uryny i skwa­śnia­łego potu, krył się zapach śmierci. Zmarsz­czyła lekko czoło, kiedy na doda­tek wyczuła ostrą, meta­liczną woń krwi.

– Ktoś go zadźgał? – Ze stłu­mio­nym wes­tchnie­niem wyjęła pojem­nik z sub­stan­cją zabez­pie­cza­jącą. – Po jaką cho­lerę? Bez­domni nie mają nic, co można ukraść.

Po raz pierw­szy usta Bowers wykrzy­wił lekki uśmie­szek. Oczy na­dal pozo­stały zimne i twarde. Na dnie spoj­rze­nia cza­iła się gorycz.

– A ow­szem, ktoś mu coś ukradł. – Cof­nęła się, zado­wo­lona z sie­bie. Miała nadzieję, że ta nadęta porucz­nik prze­żyje nie­zły wstrząs, kiedy zaj­rzy za wystrzę­piony koc.

– Wezwa­li­ście ekipę medyczną? – zapy­tała Eve, pokry­wa­jąc sub­stan­cją zabez­pie­cza­jącą ręce i buty.

– Jako pierw­sza obecna na miej­scu zda­rze­nia posta­no­wi­łam zosta­wić tę decy­zję komuś z wydziału zabójstw – oznaj­miła zasad­ni­czym tonem Bowers. W jej oczach wciąż migo­tały zło­śliwe ogniki.

– Na litość boską, chyba widać, że to sztywny, co? – Eve spoj­rzała na nią z nie­chę­cią, pochy­liła się i odsu­nęła zasłonę.

Na­dal poru­szały ją takie widoki, cho­ciaż nie tak mocno, jakby sobie tego życzyła Bowers. Eve zbyt wiele już w życiu widziała, żeby wszystko przy­pra­wiało ją o wstrząs. Jed­nak ni­gdy nie zobo­jęt­niała na to, jak straszne rze­czy jeden czło­wiek może wyrzą­dzić dru­giemu. Poczuła w głębi duszy smu­tek, któ­rego Bowers ni­gdy nie doświad­czyła i ni­gdy by nie zro­zu­miała.

– Bie­dak – powie­działa cicho i przy­kuc­nęła, żeby doko­nać oglę­dzin.

Co do jed­nego Bowers miała rację. Sno­oks nie­wąt­pli­wie był sztywny. Przy­po­mi­nał worek kości, zwień­czony strze­chą brud­nych, poskle­ja­nych w kosmyki wło­sów. Oczy i usta miał sze­roko otwarte, więc Eve spo­strze­gła, że zacho­wał nie wię­cej niż połowę zębów. Tacy jak on rzadko korzy­stali z dobro­dziejstw opieki sto­ma­to­lo­gicz­nej.

Bru­nat­no­brą­zowe tęczówki już mu zmęt­niały. Na oko miał jakieś sto lat i nawet gdyby go nie zamor­do­wano, na pewno nie prze­żyłby jesz­cze dwu­dzie­stu, jakie mogłoby mu zapew­nić przy­zwo­ite odży­wia­nie i naj­now­sze osią­gnię­cia medy­cyny.

Zauwa­żyła, że buty ofiary, cho­ciaż zno­szone i brudne, nadają się jesz­cze do uży­cia, tak samo jak odrzu­cony na bok koc. Było tu też wiele dro­bia­zgów. Głowa lalki, kie­szon­kowa latarka w kształ­cie żaby, wyszczer­biony kubek, do któ­rego zabity wło­żył sta­ran­nie wymo­de­lo­wane papie­rowe kwiaty. Na ścia­nach wisiało wię­cej papie­ro­wych ozdób: drzewa, psy, aniołki i naj­wy­raź­niej ulu­bione przez Sno­oksa gwiazdy i kwiaty.

Nie zauwa­żyła śla­dów walki, żad­nych świe­żych siń­ców lub powierz­chow­nych ran. Kto­kol­wiek zabił starca, zro­bił to z wyjąt­kową spraw­no­ścią.

Z chi­rur­giczną spraw­no­ścią, doszła do wnio­sku Eve, przy­pa­tru­jąc się dziu­rze wiel­ko­ści pię­ści, zie­ją­cej w klatce pier­sio­wej ofiary. Ten, kto zabrał jego serce, naj­praw­do­po­dob­niej posłu­żył się skal­pe­lem lase­ro­wym.

– Masz swoje zabój­stwo, Bowers. – Eve wyco­fała się; zasła­nia­jący wej­ście koc opadł na swoje miej­sce. Kiedy zoba­czyła na twa­rzy poli­cjantki pełen samo­za­do­wo­le­nia uśmie­szek, zaci­snęła gniew­nie pię­ści. – No dobrze, nie lubimy się, to jasne. Zda­rza się. Ale radzę ci zapa­mię­tać, że ja o wiele bar­dziej mogę ci uprzy­krzyć życie niż ty mnie. – Sta­nęła naprze­ciw Bowers tak bli­sko, że czu­bek jej buta ude­rzył o czu­bek buta poli­cjantki. Chciała się upew­nić, że jej słowa zostaną dobrze zro­zu­miane. – Więc wysil mózgow­nicę i prze­stań się głup­ko­wato uśmie­chać, a w przy­szło­ści nie wchodź mi w drogę.

Uśmie­szek znik­nął, ale oczy Bowers na­dal spo­glą­dały wrogo.

– Odzy­wa­nie się w spo­sób obraź­liwy do niż­szej stop­niem funk­cjo­na­riuszki jest wbrew zale­ce­niom wydziału.

– Co ty, naprawdę? Nie zapo­mnij wspo­mnieć o tym w rapor­cie. Masz go napi­sać w trzech egzem­pla­rzach i dopil­no­wać, żeby przed pierw­szą zna­lazł się na moim biurku. Odsuń się – dodała Eve spo­koj­niej.

Dopiero po dzie­się­ciu sekun­dach wro­giego spo­glą­da­nia w oczy porucz­nik Dal­las Bowers spu­ściła wzrok i odstą­piła na bok.

Eve odwró­ciła się i nie zwra­ca­jąc na nią wię­cej uwagi, wyjęła łącze.

– Porucz­nik Eve Dal­las. Zgła­szam zabój­stwo.

*

Eve przy­kuc­nęła nad cia­łem i zasta­na­wiała się, dla­czego ktoś posta­no­wił ukraść takie zużyte serce. Pamię­tała, że po zakoń­cze­niu wojen miej­skich kra­dzione narządy wewnętrzne były bar­dzo poszu­ki­wa­nym towa­rem na czar­nym rynku. Bar­dzo czę­sto han­dla­rze nie mieli cier­pli­wo­ści i pobie­rali organ jesz­cze przed śmier­cią dawcy. Ale działo się tak dzie­siątki lat temu, zanim zaczęto pro­du­ko­wać dosko­nale dzia­ła­jące sztuczne narządy.

Prze­ka­zy­wa­nie i sprze­daż orga­nów na­dal dość czę­sto się zda­rzały. Wie­działa też coś o two­rze­niu nowych typów sztucz­nych narzą­dów, ale zwy­kle nie­uważ­nie słu­chała wia­do­mo­ści medycz­nych.

Nie ufała leka­rzom.

Podej­rze­wała, że nie­któ­rzy boga­cze nie­chęt­nie odno­szą się do sztucz­nych implan­tów. Praw­dziwe ludz­kie serce lub nerka, pobrane od mło­dej ofiary wypadku, mogły osią­gnąć wysoką cenę, jeśli tylko były w dosko­na­łym sta­nie. Żaden narząd Sno­oksa nie był jed­nak w dosko­na­łym sta­nie.

Nachy­liła się niżej i zmarsz­czyła nos. Kiedy ktoś nie znosi szpi­tali i cen­trów zdro­wia tak jak ona, natych­miast roz­po­zna choćby naj­lżej­szą woń środ­ków anty­sep­tycz­nych.

Wyczuła lekki powiew w lego­wi­sku Sno­oksa. Zmarsz­czyła czoło i przy­sia­dła na pię­tach.

Bada­nie wstępne wyka­zało, że ofiara zmarła o dru­giej dzie­sięć. Dopiero ana­liza krwi i raport tok­sy­ko­lo­giczny pozwolą usta­lić, czy w jej orga­ni­zmie znaj­do­wały się jakieś nar­ko­tyki, ale i bez tego wie­działa, że Sno­oks lubił wypić.

Typowa ciemna butelka wie­lo­krot­nego użytku, jakich uży­wano do prze­cho­wy­wa­nia pędzo­nego cha­łup­ni­czo alko­holu, leżała w kącie, pra­wie pusta. Zna­la­zła też nie­wielki, nie­mal żało­sny zapas sub­stan­cji nie­le­gal­nych. Jeden cienki skręt z zonera, dwie różowe kap­sułki, pew­nie jag, i małą brudną torebkę bia­łego proszku. Eve pową­chała go i doszła do wnio­sku, że to pew­nie grin z nie­wielką domieszką zeusa.

Pobruż­dżoną twarz Sno­oksa zna­czyła wiele mówiąca paję­czyna popę­ka­nych naczy­nek krwio­no­śnych. Dostrze­gła na niej też oznaki nie­do­ży­wie­nia i strupy, będące zapewne efek­tem jakiejś paskud­nej cho­roby skór­nej. Ofiara była pija­kiem, nar­ko­ma­nem, jadła byle co i naj­praw­do­po­dob­niej wkrótce umar­łaby we śnie.

Po co zabi­jać kogoś takiego?

– Pani porucz­nik. – Eve nie odwró­ciła się, kiedy Peabody odchy­liła zasłonę. – Przy­je­chała ekipa medyczna.

– Dla­czego wyjął mu serce? – wymam­ro­tała Eve. – Dla­czego usu­nął je chi­rur­gicz­nie? Gdyby to było zwy­kłe mor­der­stwo, to na pewno przed­tem by go pobił. Jeśli cho­dziło mu o oka­le­cze­nie, to dla­czego nie pokie­re­szo­wał go bar­dziej. To jest książ­kowa robota.

Peabody zer­k­nęła na ciało i skrzy­wiła się.

– Nie widzia­łam żad­nej ope­ra­cji serca, ale wie­rzę ci na słowo.

– Spójrz na ranę – powie­działa z iry­ta­cją Eve. – Powi­nien się wykrwa­wić, prawda? Na miłość boską, ma w piersi dziurę jak pięść. Ale ten tutaj zało­żył klamry, zaci­ski, czy jak to się tam nazywa, powstrzy­mał krwa­wie­nie tak, jak się to robi w cza­sie ope­ra­cji. Nie chciał bała­ganu. Jest dumny ze swo­jej pracy – dodała, wypeł­za­jąc tyłem z lego­wi­ska. Wstała i zaczerp­nęła o wiele śwież­szego powie­trza na zewnątrz. – Ten ktoś zna się na chi­rur­gii. Musiał się tego gdzieś nauczyć. I wydaje mi się, że sam nie dałby rady. Wysła­łaś patrol, żeby poszu­kał jakichś świad­ków?

– Tak. – Peabody powio­dła wzro­kiem po opu­sto­sza­łej ulicy, wybi­tych oknach, ster­cie pudeł i skrzy­nek w zaułku po dru­giej stro­nie jezdni. – Życzę im powo­dze­nia.

– Witam, pani porucz­nik.

– Mor­ris. – Eve unio­sła brew na widok naj­lep­szego eks­perta medycz­nego w całym wydziale. – Nie spo­dzie­wa­łam się, że przy­ślą mi takiego fachowca do zwy­kłego bez­dom­nego.

Uśmiech­nął się zado­wo­lony, oczy mu roz­bły­sły. Włosy miał zacze­sane do tyłu i zaple­cione w war­kocz. Głowę chro­niła czer­wona nar­ciar­ska czapka. Poły dłu­giego płasz­cza w tym samym kolo­rze gwał­tow­nie łopo­tały na wie­trze. Mor­ris ubie­rał się ze sma­kiem.

– Aku­rat byłem wolny, a ten przy­pa­dek wyglą­dał inte­re­su­jąco. Brak serca?

– W każ­dym razie ja go nie zna­la­złam.

Prych­nął roz­ba­wiony i pod­szedł do skrzyni.

– Zobaczmy, co tu mamy.

Zadrżała i pozaz­dro­ściła mu dłu­giego, z pew­no­ścią cie­płego płasz­cza. Miała taki – Roarke poda­ro­wał jej na Gwiazdkę – ale nie wkła­dała go do pracy. Za żadne skarby nie chciała dopu­ścić, żeby wspa­niały brą­zowy kasz­mir pobru­dził się krwią i innymi pły­nami ustro­jo­wymi.

Znów kuc­nęła. Pomy­ślała z żalem, że jej nowe ręka­wiczki tkwią pew­nie w kie­szeni tego płasz­cza. Dla­tego wła­śnie ręce prze­ma­rzały jej teraz do kości.

Wsu­nęła je do kie­szeni skó­rza­nej kurtki, sku­liła ramiona dla ochrony przed wia­trem i obser­wo­wała Mor­risa przy pracy.

– Piękna robota – wyszep­tał. – Dosko­nała.

– To facho­wiec, co?

– O, tak. – Umo­co­wał na czole mikro­go­gle i zaj­rzał do otwar­tej klatki pier­sio­wej. – Bez wąt­pie­nia facho­wiec. To nie jest jego pierw­sza ope­ra­cja. Musiał też mieć naj­lep­sze narzę­dzia. Żadne tam skal­pele domo­wej roboty czy nie­po­ręczne roz­wie­ra­cze żeber. Nasz zabójca to chi­rurg o zło­tych rękach. Zazdrosz­czę mu ich.

– Wyznawcy nie­któ­rych kul­tów uży­wają ludz­kich narzą­dów do swo­ich cere­mo­nii – powie­działa Eve, tro­chę do sie­bie. – Ale zwy­kle zabi­jają bru­tal­nie, oka­le­cza­jąc ciała. Przy tym lubią rytu­ały, muszą mieć odpo­wied­nie oto­cze­nie. Tutaj nic takiego nie widać.

– Nie wygląda mi to na sprawę zwią­zaną z reli­gią, tylko z medy­cyną.

– Ow­szem. – To potwier­dzało domy­sły Eve. – Czy mogła tego doko­nać jedna osoba?

– Wąt­pię. – Mor­ris pocią­gnął się za dolną wargę. – Do tego rodzaju ope­ra­cji w tak trud­nych warun­kach musiał mieć pomoc­nika.

– Jak ci się wydaje, dla­czego wyjęli mu serce, jeśli nie cho­dziło o cere­mo­nię na cześć ulu­bio­nego demona?

– Nie mam poję­cia – oznaj­mił rado­śnie Mor­ris i dał jej znak, żeby się wyco­fała. Kiedy zna­leźli się na zewnątrz, wypu­ścił powie­trze z płuc. – Dzi­wię się, że stary wcze­śniej nie udu­sił się od tego smrodu. Po oglę­dzi­nach docho­dzę do wnio­sku, że jego serce długo by nie wytrzy­mało. Zebra­łaś odci­ski i próbkę DNA do iden­ty­fi­ka­cji?

– Już zabez­pie­czone i gotowe do prze­ba­da­nia.

– W takim razie paku­jemy go i zabie­ramy.

Eve ski­nęła głową.

– Zacie­ka­wił cię na tyle, żebyś go umie­ścił na początku swo­jej kolejki sztyw­nych? – spy­tała.

– Prawdę mówiąc, tak. – Uśmiech­nął się i dał znak swo­jej eki­pie. – Dla­czego nie masz czapki, Dal­las? Cho­ler­nie tu zimno.

Uśmiech­nęła się krzywo, ale rze­czy­wi­ście, odda­łaby mie­sięczną pen­sję za kubek gorą­cej kawy. Zosta­wiła Mor­risa i pode­szła do Bowers i Tru­ehe­arta.

Bowers zaci­snęła zęby. Była prze­mar­z­nięta, głodna i wcale jej się nie spodo­bało, że Eve i szef działu medy­cyny sądo­wej gawę­dzili tak przy­jaź­nie.

Pew­nie z nim sypia, doszła do wnio­sku poli­cjantka. Znała takie jak ta Eve Dal­las. Znała je dobrze. Awan­sują tylko dla­tego, że roz­kła­dają nogi przed kim trzeba. A Bowers tylko dla­tego dotych­czas nie awan­so­wała, że nie chciała ścią­gnąć maj­tek.

Na tym to wszystko polega, myślała z gory­czą. Serce zaczęło jej łomo­tać, krew pul­so­wała w skro­niach. Jesz­cze kie­dyś im wszyst­kim pokaże.

Suka, dziwka. Słowa te tłu­kły jej się po gło­wie, cisnęły na język. W ostat­niej chwili je powstrzy­mała. Posta­no­wiła zacho­wać pano­wa­nie nad sobą.

Eve zdzi­wiła nie­na­wiść, jaką dostrze­gła w spoj­rze­niu Bowers. Była zbyt silna, jak na reak­cję na krótką i zasłu­żoną naganę od star­szego stop­niem ofi­cera. Eve miała dziwne wra­że­nie, że powinna przy­go­to­wać się na atak, się­gnąć po broń. Jed­nak unio­sła tylko brwi i przez chwilę pyta­jąco patrzyła na Bowers.

– Jaki wynik?

– Nikt nic nie widział, nikt nic nie wie – wark­nęła Bowers. – Z tymi ludźmi zawsze tak jest. Nie wysta­wiają nosa ze swo­ich nor.

Eve patrzyła na nią, ale kątem oka spo­strze­gła, że jej młody kolega lekko drgnął. Wie­dziona instynk­tem, się­gnęła do kie­szeni i wyjęła kilka drob­nych żeto­nów kre­dy­to­wych.

– Przy­nieś mi kawę, Bowers.

Pogarda na twa­rzy poli­cjantki w jed­nej chwili zmie­niła się w obu­rze­nie. Eve musiała bar­dzo się sta­rać, żeby się nie roze­śmiać.

– Mam iść po kawę?

– Zga­dza się. Mam ochotę na kawę. – Eve chwy­ciła dłoń Bowers i wci­snęła w nią żetony. – Moja asy­stentka rów­nież. Znasz oko­licę. Skocz do naj­bliż­szego czyn­nego barku i przy­nieś nam kawę.

– Tru­ehe­art jest niż­szy stop­niem.

– Peabody, czy ja mówi­łam do Tru­ehe­arta? – zapy­tała miłym tonem Eve.

– Nie, pani porucz­nik. Odnio­słam wra­że­nie, że zwraca się pani do poste­run­ko­wej Bowers. – Peabody uśmiech­nęła się. Jej także nowo poznana poli­cjantka nie spodo­bała się od pierw­szego wej­rze­nia. – Piję kawę z cukrem i śmie­tanką, pani porucz­nik woli czarną. Zdaje się, że naj­bliż­szy barek jest o jedną prze­cznicę stąd. Nie zaj­mie to wiele czasu.

Bowers stała jesz­cze przez chwilę, potem odwró­ciła się na pię­cie i ode­szła.

– Suka – wymam­ro­tała pod nosem.

– Ojej, Peabody, Bowers wła­śnie nazwała cię suką.

– Moim zda­niem, zwra­cała się do pani.

– Chyba masz rację. – Eve uśmiech­nęła się zło­wrogo. – No, Tru­ehe­art, mów, co wiesz.

– Słu­cham? – Jego twarz pobla­dła jesz­cze bar­dziej.

– Co o tym sądzisz? Co wiesz?

– Ja nie…

Kiedy ner­wowo zer­k­nął na sztywno wypro­sto­wane plecy odda­la­ją­cej się Bowers, Eve sta­nęła na linii, którą podą­żał jego wzrok. Jej oczy spo­glą­dały zimno i roz­ka­zu­jąco.

– Nie myśl o niej. Teraz masz do czy­nie­nia ze mną. Chcę usły­szeć, czego się dowie­dzia­łeś.

– Ja… – Jabłko Adama pod­sko­czyło na jego szyi. – Wszy­scy w naj­bliż­szej oko­licy utrzy­mują, że nie widzieli tu żad­nych gwał­tow­nych zajść ani nie zauwa­żyli, żeby ktoś odwie­dzał ofiarę w cza­sie, który nas inte­re­suje.

– I?

– Tylko… Chcia­łem to powie­dzieć Bowers, ale nie dała mi skoń­czyć – wyja­śniał pośpiesz­nie.

– Powiedz to mnie – zapro­po­no­wała Eve.

– Cho­dzi o Kulasa. Odkąd patro­luję tę oko­licę, miał swoje lego­wi­sko po tej stro­nie ulicy, tuż obok Sno­oksa. To tylko kilka mie­sięcy, ale…

– Prze­cho­dzi­łeś tędy wczo­raj? – prze­rwała mu Eve.

– Tak jest.

– I widzia­łeś jego lego­wi­sko obok Sno­oksa?

– Tak, jak zwy­kle. Teraz prze­niósł się na drugą stronę ulicy, pra­wie na jej koniec.

– Prze­słu­cha­łeś go?

– Nie, pani porucz­nik. Jest nie­przy­tomny. Nie mogli­śmy go dobu­dzić, a Bowers stwier­dziła, że nie warto zawra­cać sobie nim głowy, bo jest cał­kiem pijany.

Eve przy­glą­dała mu się z namy­słem. Na jego policz­kach poja­wiły się rumieńce, tro­chę ze zde­ner­wo­wa­nia, a tro­chę od ostrych podmu­chów wia­tru. Spodo­bały jej się oczy chło­paka. Bystre i uważne.

– Kiedy skoń­czy­łeś aka­de­mię, Tru­ehe­art?

– Trzy mie­siące temu.

– W takim razie można ci wyba­czyć, że nie roz­po­zna­łeś głąba w mun­du­rze. – Chło­pak uśmiech­nął się lekko. – Mam prze­czu­cie, że jesz­cze będą z cie­bie ludzie. Wezwij wóz i każ prze­wieźć swo­jego kum­pla Kulasa do komendy. Kiedy wytrzeź­wieje, chcę z nim poroz­ma­wiać. Zna cię?

– Tak.

– W takim razie zostań z nim i przy­pro­wadź go do mnie, kiedy oprzy­tom­nieje. Chcę, żebyś wziął udział w prze­słu­cha­niu świadka.

– Chce pani, żebym… – Oczy Tru­ehe­arta zro­biły się wiel­kie i błysz­czące. – Zosta­łem przy­dzie­lony do zbie­ra­czy… Bowers mnie szkoli.

– I chcesz, żeby tak zostało?

Zawa­hał się i cicho wes­tchnął.

– Nie, pani porucz­nik, nie.

– Dla­czego więc nie chcesz wypeł­nić moich pole­ceń? – Odwró­ciła się i pode­szła do poli­cjan­tów zaj­mu­ją­cych się cia­łem ofiary, a Tru­ehe­art patrzył za nią z uśmie­chem.

– To było bar­dzo miłe – stwier­dziła Peabody, kiedy wró­ciły do samo­chodu, trzy­ma­jąc kubki gorą­cej obrzy­dli­wej kawy.

– Nie zaczy­naj.

– Daj spo­kój, Dal­las. Bar­dzo się temu chło­pa­kowi przy­słu­ży­łaś.

– Dostar­czył nam poten­cjal­nego świadka, a poza tym to była jesz­cze jedna oka­zja, żeby doko­pać tej idiotce Bowers. – Eve uśmiech­nęła się blado. – Sprawdź ją przy naj­bliż­szej oka­zji. Lubię wie­dzieć wszystko, co się da, o ludziach, któ­rzy chcą wydra­pać mi oczy.

– Zajmę się tym, jak tylko dotrzemy do komendy. Mam sko­pio­wać dane?

– Tak. Prze­leć też dane na temat Tru­ehe­arta.

– Nie mia­ła­bym nic prze­ciwko temu, żeby prze­le­cieć samego Tru­ehe­arta. – Peabody zna­cząco unio­sła brwi. – Przy­stoj­niak.

Eve zer­k­nęła na nią z ukosa.

– Żało­sna jesteś, i w dodatku za stara dla niego.

– Jestem od niego star­sza naj­wy­żej dwa, no, może trzy lata – odparła Peabody z urazą. – Nie­któ­rzy faceci wolą doświad­czone kobiety.

– Zda­wało mi się, że wciąż coś cię łączy z Char­le­sem.

– Spo­ty­kamy się. – Peabody wypro­sto­wała ramiona. Na­dal nie­chęt­nie roz­ma­wiała o nim z Eve. – Nie przy­rze­kli­śmy sobie jed­nak wier­no­ści.

Licen­cjo­no­wa­nemu pra­cow­ni­kowi agen­cji towa­rzy­skiej trudno byłoby zacho­wać wier­ność, pomy­ślała Eve, ale nic nie powie­działa. Kilka tygo­dni wcze­śniej nie­opatrz­nie wyra­ziła swoją opi­nię na temat zbyt bli­skiego związku Peabody z Char­le­sem Mon­roem i o mało nie dopro­wa­dziło to do zerwa­nia łączą­cej ich więzi.

– Odpo­wiada ci to? – zapy­tała tylko.

– Oboje doszli­śmy do wnio­sku, że tak będzie naj­le­piej. Lubimy się. Dobrze się razem bawimy. Wola­ła­bym, żebyś… – Peabody urwała i zaci­snęła usta.

– Nic nie powie­dzia­łam.

– Ale bar­dzo gło­śno myślisz.

Eve zaci­snęła zęby. Obie­cała sobie, że tym razem się powstrzyma.

– Teraz myślę tylko o tym, żeby­śmy zja­dły śnia­da­nie, zanim zaczniemy papier­kową robotę – odparła spo­koj­nie.

Jej asy­stentka poru­szyła zesztyw­nia­łymi ramio­nami.

– Bar­dzo chęt­nie coś zjem, zwłasz­cza jeśli ty pła­cisz.

– Pła­ci­łam ostat­nim razem.

– Nie sądzę, ale mogę spraw­dzić. – Roz­po­go­dzona Peabody się­gnęła po elek­tro­niczny notes, co wywo­łało u Eve atak weso­ło­ści.

Rozdział 2

2

Naj­lep­sze, co dałoby się powie­dzieć o żar­ciu poda­wa­nym w sto­łówce komendy, było to, że potrafi odpę­dzić naj­gor­szy głód. Mię­dzy kęsami cze­goś, co miało ucho­dzić za omlet ze szpi­na­kiem, Peabody wyszu­ki­wała dane na swoim palm­to­pie.

– Ellen Bowers – odczy­tała. – Brak dru­giego imie­nia. Skoń­czyła nowo­jor­ską filię aka­de­mii poli­cyj­nej w czter­dzie­stym szó­stym roku.

– W czter­dzie­stym szó­stym już tam byłam – powie­działa w zadu­mie Eve. – Musiała wstą­pić do aka­de­mii krótko przede mną. Nie pamię­tam jej.

– Nie mogę wejść do jej kar­to­teki z aka­de­mii bez upo­waż­nie­nia.

– Nie zawra­caj sobie tym głowy. – Marsz­cząc ponuro czoło, Eve dzio­bała widel­cem kawa­łek dykty uda­jący nale­śnik. – Służy w poli­cji od kil­ku­na­stu lat i na­dal zbiera sztyw­nych z naj­gor­szych dziel­nic mia­sta? Cie­kawe, kogo jesz­cze wku­rzyła.

– Od dwóch lat pra­cuje na sto sześć­dzie­sią­tym dru­gim poste­runku. Przed­tem była na czter­dzie­stym siód­mym. Jesz­cze wcze­śniej w dro­gówce. O, rany, Dal­las. W ilu miej­scach ona pra­co­wała! Jakiś czas sie­działa w cen­tral­nej kar­to­tece, potem patro­lo­wała parki, głów­nie na pie­chotę.

Ponie­waż nawet syrop nie zdo­łał roz­mięk­czyć nale­śnika, Eve zre­zy­gno­wała z niego i wypiła łyk prze­pa­la­ją­cej wnętrz­no­ści kawy.

– Wygląda na to, że nasza przy­ja­ciółka nie potrafi sobie zna­leźć ni­gdzie miej­sca albo że wydział lubi ją czę­sto prze­no­sić.

– Dostęp do doku­men­ta­cji trans­fe­rów i rapor­tów o postę­pach funk­cjo­na­riu­szy tylko za spe­cjal­nym upo­waż­nie­niem.

Eve zasta­no­wiła się i potrzą­snęła głową.

– Nie. Nie wygląda to zachę­ca­jąco, a o niej pew­nie już i tak wię­cej nie usły­szymy.

– Widzę tu, że jest nie­za­mężna. Ni­gdy nie wyszła za mąż, nie ma dzieci. Trzy­dzie­ści pięć lat, rodzice miesz­kają w Queens, troje rodzeń­stwa. Dwaj bra­cia i sio­stra. – Peabody odło­żyła kom­pu­ter. – Od sie­bie dodam, że mam szczerą nadzieję, że to koniec naszej zna­jo­mo­ści z Bowers. Wydaje mi się, że bar­dzo chcia­łaby ci zaszko­dzić.

Eve tylko się uśmiech­nęła.

– Na pewno okrop­nie ją to fru­struje, co? Jak ci się wydaje, o co jej cho­dzi?

– Nie mam poję­cia. Może o to, że jesteś taka, jaka jesteś, a ona w niczym cię nie przy­po­mina. – Peabody poru­szyła ner­wowo ramio­nami. – Na twoim miej­scu mia­ła­bym się na bacz­no­ści. Wygląda mi na taką, co potrafi wbić nóż w plecy.

– Mało praw­do­po­dobne, żeby­śmy się z nią czę­sto spo­ty­kały. – Dla Eve był to koniec całej sprawy. Nie zamie­rzała się nad nią dłu­żej zasta­na­wiać. – Kończ jedze­nie. Chcę zoba­czyć, czy ten bez­domny Tru­ehe­arta coś wie.

*

Posta­no­wiła sko­rzy­stać z pokoju prze­słu­chań, ponie­waż jego ponure, surowe wnę­trze czę­sto poma­gało roz­wią­zać język świad­kowi. Kulas, dzięki sil­nej dawce otrzeź­wia­cza, był już cał­kiem przy­tomny, ale jego wychu­dzone ciało trzę­sło się ner­wowo, a oczy bie­gały na wszyst­kie strony.

Krótki pobyt w kabi­nie odka­ża­ją­cej naj­praw­do­po­dob­niej oczy­ścił go z paso­ży­tów i przy­głu­szył bijący od niego odór słabą wonią sztucz­nego cytrusa.

Nar­ko­man i alko­ho­lik, pomy­ślała Eve. Od razu widać, że spora część jego sza­rych komó­rek dawno już obumarła.

Podała mu wodę, wie­dząc, że więk­szość alko­ho­li­ków po odka­ża­niu męczy suchość w ustach.

– Ile masz lat, Kulas?

– Nie wiem, może pięć­dzie­siąt.

Wyglą­dał na kiep­sko się trzy­ma­ją­cego osiem­dzie­się­cio­latka, ale pew­nie mówił prawdę.

– Masz jakieś inne imię?

Wzru­szył ramio­nami. Przy odka­ża­niu ode­brano mu stare ubra­nie. Szary far­tuch i spodnie wią­zane na troki wisiały na nim jak na kiju i kolo­rem pra­wie nie róż­niły się od skóry.

– Nie wiem. Mówią na mnie Kulas.

– Dobrze. Znasz poste­run­ko­wego Tru­ehe­arta, prawda?

– Tak, tak. – Nagle znisz­czona twarz roz­ja­śniła się w czy­stym, dzie­cię­cym uśmie­chu. – Cześć! Dałeś mi raz tro­chę kre­dy­tów i powie­dzia­łeś, żebym sobie kupił zupę.

Tru­ehe­art zaczer­wie­nił się gwał­tow­nie i prze­stą­pił z nogi na nogę.

– Pew­nie kupi­łeś za nie alko­hol.

– Nie wiem. – Uśmiech Kulasa znik­nął, a roz­bie­gane oczy znów zatrzy­mały się na Eve. – A ty kto jesteś? Dla­czego mnie tu przy­wieź­li­ście? Nic nie zro­bi­łem. Jak nie będę pil­no­wał, to ukradną mi moje rze­czy.

– Nie martw się o swoje rze­czy. Zaj­miemy się nimi. Nazy­wam się Dal­las. – Mówiła cicho i spo­koj­nie, patrzyła na męż­czy­znę przy­jaź­nie. Wie­działa, że jeśli będzie się zacho­wy­wać jak poli­cjantka, tylko go wystra­szy. – Chcę z tobą poroz­ma­wiać. Zjesz coś?

– A bo ja wiem. Może.

– Jak skoń­czymy roz­mowę, damy ci coś cie­płego. Włą­czę nagry­wa­nie, żeby wszystko było jasne.

– Ja nic nie zro­bi­łem.

– Nikt tu nie sądzi, że zro­bi­łeś. Włą­czyć nagry­wa­nie – pole­ciła. – Prze­słu­cha­nie świadka zna­nego jako Kulas, sprawa numer 28913-Z. Pro­wa­dząca prze­słu­cha­nie porucz­nik Eve Dal­las. Obecni także Delia Peabody, poste­run­kowa i poste­run­kowy Tru­ehe­art…? – Zer­k­nęła na mło­dego poli­cjanta.

– Troy. – Znów się zaczer­wie­nił.

– Troy Tru­ehe­art? – Eve sta­rała się nie roze­śmiać. – Dobrze. – Utkwiła wzrok w żało­snym czło­wieczku sie­dzą­cym naprze­ciw niej. – Prze­słu­chi­wany świa­dek nie jest podej­rzany o żadne prze­stęp­stwo. Pro­wa­dząca śledz­two doce­nia jego chęć współ­pracy. Rozu­miesz to, Kulas?

– Tak, chyba tak. A co?

Powstrzy­mała wes­tchnie­nie, ale przez chwilę się zasta­na­wiała, czy ta wredna Bowers nie miała co do niego racji.

– Spro­wa­dzi­li­śmy cię tutaj nie dla­tego, że zro­bi­łeś coś złego. Jestem ci wdzięczna za to, że ze mną roz­ma­wiasz. Sły­sza­łam, że zeszłej nocy prze­nio­słeś swoje lego­wi­sko.

Obli­zał spę­kane wargi.

– A bo ja wiem.

– Daw­niej sypia­łeś po dru­giej stro­nie ulicy, obok Sno­oksa. Znasz Sno­oksa, prawda?

– Może. – Ręka mu się trzę­sła, woda z kubka wylała się na stół. – Ryso­wał obrazki. Ładne. Dałem mu tro­chę zonera za taki ładny rysu­nek z drze­wem. Robi też ładne kwiatki.

– Widzia­łam jego kwiatki. Rze­czy­wi­ście ładne. Można powie­dzieć, że był twoim przy­ja­cie­lem?

– Tak. – Łzy napły­nęły mu do zaczer­wie­nio­nych oczu, pocie­kły po policz­kach. – Może. Nie wiem.

– Ktoś mu zro­bił krzywdę. Wiesz o tym?

Drgnął gwał­tow­nie, jakby prze­szedł go prąd, i zaczął się roz­glą­dać po pokoju. Łzy na­dal pły­nęły mu po policz­kach, ale oczy były suche, nic nie­ro­zu­mie­jące.

– Dla­czego muszę tu sie­dzieć? Nie lubię sie­dzieć w zamknię­ciu. Gdzie są moje rze­czy? Ktoś na pewno ukrad­nie moje rze­czy.

– Widzia­łeś, kto go skrzyw­dził?

– Mogę sobie zatrzy­mać to ubra­nie? – Prze­krzy­wił głowę i dotknął rękawa far­tu­cha. – Pozwo­li­cie mi to sobie wziąć?

– Tak, weź­miesz sobie to ubra­nie. – Eve zmru­żyła powieki i strze­liła na wyczu­cie: – Jak to się stało, że nie zabra­łeś mu butów? Prze­cież on już nie żył, a to były dobre buty.

– Nic bym Sno­ok­sowi nie ukradł – odparł z god­no­ścią. – Nawet kiedy już nie żył. Nie okrada się kum­pla, w żad­nym wypadku. Dla­czego mu to zro­bili? – Zacie­ka­wiony, pochy­lił się naprzód. – Dla­czego zro­bili w nim taką wielką dziurę?

– Nie wiem. – Eve rów­nież się pochy­liła, jakby pro­wa­dzili spo­kojną, oso­bi­stą roz­mowę. – Cią­gle się nad tym zasta­na­wiam. Czy ktoś był na niego zły?

– Na Sno­oksa? Nie zro­bił nikomu krzywdy. My nie wtrą­camy się w cudze sprawy, i tyle. Można tro­chę uże­brać, kiedy nie ma w pobliżu andro­idów patro­lo­wych. Nie mamy licen­cji na żebra­nie, ale cza­sem udaje nam się wycią­gnąć tro­chę kre­dy­tów. A Sno­oks cza­sami sprze­da­wał swoje papie­rowe kwiaty. Kupo­wa­li­śmy sobie za to tro­chę alko­holu albo trawy i nic innego nas nie obcho­dziło. Nikt nie miał powodu, żeby zro­bić mu taką wielką dziurę, prawda?

– Prawda. Zro­bili mu coś bar­dzo złego. Widzia­łeś ich tej nocy?

– A bo ja wiem. Nie wiem, co widzia­łem. Hej! – Znów jak dziecko uśmiech­nął się do Tru­ehe­arta. – Może teraz też dasz mi tro­chę żeto­nów? Na zupę.

Młody poli­cjant zer­k­nął na Eve, a ta przy­zwa­la­jąco ski­nęła głową.

– Jasne, Kulas. Dam ci tro­chę na odchod­nym. Ale teraz poroz­ma­wiaj jesz­cze z panią porucz­nik.

– Lubi­łeś sta­rego Sno­oksa, co?

– Bar­dzo go lubi­łem. – Tru­ehe­art uśmiech­nął się i, zachę­cony spoj­rze­niem Eve, cią­gnął: – Ryso­wał ładne obrazki. Dał mi jeden papie­rowy kwia­tek.

– Dawał je tylko tym, któ­rych lubił – oznaj­mił pogod­nie Kulas. – Cie­bie lubił. Sam mi powie­dział. Nie lubił tej baby. Ja też nie. Ma złe oczy. Gdyby mogła, toby nam przy­ło­żyła. – Głowa bez­dom­nego pod­ska­ki­wała jak u szma­cia­nej lalki. – Po co się z nią zada­jesz?

– Teraz jej tu nie ma – powie­dział łagod­nie chło­pak. – Jest tu tylko pani porucz­nik. Ona ma dobre oczy.

Kulas wydął usta, przyj­rzał się uważ­niej twa­rzy Eve.

– Może i tak. Ale to glina. Ma oczy gliny. Gliny, gliny… – Zachi­cho­tał i łap­czy­wie wypił łyk wody. Spoj­rzał na Peabody. – Gliny, gliny – wyśpie­wał.

– Szkoda mi sta­rego Sno­oksa – mówił dalej Tru­ehe­art. – Założę się, że bar­dzo by chciał, żebyś opo­wie­dział pani porucz­nik Dal­las, co się tam wyda­rzyło. Chciałby, żebyś to był wła­śnie ty, bo byli­ście kum­plami.

Kulas znie­ru­cho­miał i pocią­gnął się za ucho.

– Tak myślisz?

– Tak. Powiedz jej, co widzia­łeś zeszłej nocy.

– Sam nie wiem, co widzia­łem. – Prze­krzy­wił głowę i zaczął ude­rzać zaci­śnię­tymi dłońmi o blat stołu. – Zja­wili się jacyś ludzie. Ni­gdy tam nikogo takiego nie widzia­łem. Przy­je­chał wielki czarny samo­chód. Wielki jak cho­lera! Cały się błysz­czał, nawet po ciemku. Nic nie mówili.

Eve unio­sła palec, dając znak Tru­ehe­ar­towi, że przej­muje ini­cja­tywę.

– Ilu ich było?

– Dwóch. W dłu­gich czar­nych płasz­czach. Musiały być cie­płe. Mieli na twa­rzach maski, więc widzia­łem tylko oczy. Pomy­śla­łem sobie, że to prze­cież nie Hal­lo­ween. – Roze­śmiał się zado­wo­lony. – Prze­cież to nie żaden pie­przony Hal­lo­ween, tak sobie pomy­śla­łem – powtó­rzył i prych­nął z roz­ba­wie­niem. – Mieli maski i takie wiel­kie torby jak dzieci pro­szące o sło­dy­cze.

– Jak wyglą­dały te torby?

– Jeden miał taką dużą czarną. Też się błysz­czała. A drugi niósł tro­chę inną, białą. Kiedy szedł, coś w niej chlu­pało. Poszli pro­sto do Sno­oksa, jakby ich zapro­sił albo co. Potem nic nie sły­sza­łem, tylko wiatr. Może usną­łem.

– Widzieli cię?

– A bo ja wiem. Mieli cie­płe płasz­cze, dobre buty, duży samo­chód. Kto by pomy­ślał, że zro­bią Sno­ok­sowi taką wielką dziurę? – Znów się pochy­lił, a jego brzydka twarz spo­waż­niała. Do oczu ponow­nie napły­nęły mu łzy. – Gdy­bym coś prze­czuł, może spró­bo­wał­bym im prze­szko­dzić, pobiegł­bym po andro­ida. Prze­cież byli­śmy kum­plami.

Kolejny raz zapła­kał. Eve poło­żyła rękę na jego dłoni, nie zwa­ża­jąc na pokry­wa­jące ją strupy.

– Skąd mogłeś wie­dzieć. To nie twoja wina. To ich wina. Co jesz­cze widzia­łeś?

– Nie wiem. – Z nosa i oczu cie­kło mu jak z kranu. – Chyba zasną­łem. A potem, zdaje się, że się obu­dzi­łem i wyj­rza­łem na ulicę. Samo­chodu nie było. Czy w ogóle widzia­łem jakiś samo­chód? Sam nie wie­dzia­łem. Świ­tało, więc posze­dłem do Sno­oksa. Myśla­łem, że on mi powie, czy było tu jakieś wiel­kie, czarne auto. Zoba­czy­łem go, zoba­czy­łem wielką dziurę, no i krew. Usta miał sze­roko otwarte i oczy też. Zro­bili mu taką wielką dziurę. Prze­stra­szy­łem się, że może i mi coś takiego zro­bią. Musia­łem ucie­kać, żeby nie wiem co. Zebra­łem wszyst­kie swoje rze­czy, co do jed­nej. Prze­nio­słem się jak naj­da­lej. Wła­śnie tak zro­bi­łem. Potem wypi­łem, co tam mia­łem, i znów posze­dłem spać. Nie pomo­głem sta­remu Sno­ok­sowi.

– Teraz mu poma­gasz. – Eve usia­dła pro­sto. – Poroz­ma­wiajmy jesz­cze o tych ludziach w dłu­gich płasz­czach.

*

Prze­py­ty­wali go jesz­cze przez godzinę, nie pozwa­la­jąc mu za bar­dzo zba­czać z tematu. Cho­ciaż nie wydu­sili z niego wię­cej infor­ma­cji, Eve uznała, że nie była to godzina zmar­no­wana. Kulas ją roz­po­zna, gdyby jesz­cze kie­dyś go potrze­bo­wała. Będzie pamię­tał, że ich spo­tka­nie nie było nie­przy­jemne. Zwłasz­cza że zamó­wiła dla niego gorący posi­łek i dała mu pięć­dzie­siąt żeto­nów kre­dy­to­wych, cho­ciaż wie­działa, że wyda je na alko­hol i nar­ko­tyki.

Powi­nien tra­fić na lecze­nie albo do domu przej­ścio­wego. Wie­działa jed­nak, że długo by tam nie zaba­wił. Już dawno pogo­dziła się z fak­tem, że nie każ­dego można ura­to­wać.

– Dobrze się spi­sa­łeś pod­czas prze­słu­cha­nia, Tru­ehe­art.

Młody poli­cjant znów się zaczer­wie­nił. Ta cecha budziła jej sym­pa­tię, ale Eve miała też nadzieję, że chło­pak nauczy się ją kon­tro­lo­wać. Kole­dzy z pracy pożrą go żyw­cem jesz­cze prę­dzej niż zło­czyńcy.

– Dzię­kuję, pani porucz­nik. Jestem wdzięczny, że dała mi pani moż­li­wość, żeby pomóc w tej spra­wie.

– Ty go zna­la­złeś – odparła krótko. – Domy­ślam się, że nie chcesz spę­dzić reszty życia na zbie­ra­niu sztyw­nych.

Wypro­sto­wał się służ­bi­ście.

– Chciał­bym zdo­być odznakę detek­tywa.

Pra­wie wszy­scy mło­dzi poli­cjanci mieli takie ambi­cje, ale Eve tylko ski­nęła głową.

– Na razie musisz zostać tam, gdzie jesteś. Mogła­bym od razu się posta­rać, żeby cię prze­nie­siono. Pra­co­wał­byś w innej czę­ści mia­sta i dostał­byś innego zwierzch­nika. Ale pro­szę cię, żebyś się jesz­cze nie prze­no­sił. Masz bystre oczy. Chcia­ła­bym, żebyś się uważ­nie roz­glą­dał po swoim rewi­rze, dopóki nie zamkniemy tej sprawy.

Był tak zdu­miony jej pro­po­zy­cją i prośbą, że oczy o mało nie wysko­czyły mu z głowy.

– Dobrze, zostanę tam, gdzie jestem.

– Świet­nie. Bowers da ci popa­lić za to, co zro­bi­łeś.

Skrzy­wił się.

– Już się do tego przy­zwy­cza­iłem.

Mogła zapy­tać go o wię­cej, wydo­być jakieś infor­ma­cje na temat jego prze­ło­żo­nej, ale zre­zy­gno­wała. Nie chciała sta­wiać go w trud­nej sytu­acji i zmu­szać do obsma­ro­wa­nia swo­jego bez­po­śred­niego zwierzch­nika.

– Wra­caj więc na poste­ru­nek i napisz raport. Jeśli natra­fisz na coś, co może mieć zwią­zek z tą sprawą, skon­tak­tuj się ze mną albo z Peabody.

Ruszyła do swo­jego biura, po dro­dze naka­zu­jąc asy­stentce, żeby sko­pio­wała dysk z prze­słu­cha­niem.

– I zrób listę wszyst­kich zna­nych deale­rów z tej oko­licy. Nie możemy wyklu­czyć, że cho­dziło o jakieś pora­chunki zwią­zane z nie­le­gal­nymi sub­stan­cjami. Co prawda, nie potra­fię sobie wyobra­zić dealera, który dla wyrów­na­nia rachun­ków chi­rur­gicz­nie usuwa serce dłuż­ni­kowi, ale zda­rzały się już dziw­niej­sze przy­padki. Spraw­dzimy też wszyst­kie znane kulty. – Peabody zapi­sy­wała pole­ce­nia w notat­niku. – Mam prze­czu­cie, że to nie o to cho­dzi, ale zaj­miemy się nimi na wszelki wypa­dek.

– Mogę się skon­tak­to­wać z Isis – zapro­po­no­wała Peabody, przy­po­mi­na­jąc sobie wyznaw­czy­nię kultu Wicca, z którą się zetknęły, pro­wa­dząc inną sprawę.

Eve jęk­nęła, ale ski­nęła głową. Razem wsko­czyły na ruchomy chod­nik.

– Tak, wyko­rzy­staj tę zna­jo­mość. Przy­naj­mniej wyklu­czymy jeden motyw.

Zer­k­nęła na prze­szkloną ścianę. Po jej zewnętrz­nej stro­nie poru­szały się szklane tuby, któ­rych uni­kała jak zarazy, prze­no­szące w górę i w dół poli­cjan­tów, urzęd­ni­ków i cywili. Za nimi dostrze­gła kilka jed­no­stek wspo­ma­ga­nia powietrz­nego. Pomknęły ze świ­stem na zachód, prze­my­ka­jąc mię­dzy rekla­mo­wym ste­row­cem i pocią­giem pod­miej­skim.

Wewnątrz budynku tęt­niło życie. Sły­chać było głosy, tupot stóp ludzi śpie­szą­cych do swo­ich zadań. Eve rozu­miała ten rytm. Zer­k­nęła na zega­rek i z dziw­nym zado­wo­le­niem stwier­dziła, że jest dopiero dzie­wiąta. Była na służ­bie już od czte­rech godzin, a dzień zale­d­wie się zaczął.

– Sprawdźmy, czy udało się usta­lić praw­dziwą toż­sa­mość ofiary – powie­działa, scho­dząc z chod­nika. – Mamy jego odci­ski i próbkę DNA. Jeśli Mor­ris zaczął sek­cję zwłok, to powi­nien mieć już wiek ofiary, choćby w przy­bli­że­niu.

– Zaraz się tym zajmę.

Peabody skrę­ciła w lewo, Eve podą­żyła do swo­jego biura. Było bar­dzo małe, ale tak wła­śnie chciała. Wąskie okno wpusz­czało do środka nie­wiele świa­tła, za to bar­dzo dużo hałasu, czy­nio­nego przez ruch powietrzny. Jed­nak auto­ku­charz dzia­łał i nie bra­ko­wało w nim dosko­na­łej kawy, spe­cjal­no­ści Roarke’a.

Eve zamó­wiła sobie kubek i wes­tchnęła, kiedy mocny wspa­niały zapach pobu­dził jej sys­tem ner­wowy. Usia­dła, uru­cho­miła tele­łą­cze, zamie­rza­jąc uprzy­krzyć tro­chę życie Mor­ri­sowi.

– Wiem, że robi sek­cję – powie­działa do jego asy­stentki, która usi­ło­wała jej prze­szko­dzić. – Mam dla niego pewne infor­ma­cje doty­czące zwłok. Połącz mnie.

Usia­dła pro­sto, z roz­ko­szą wypiła łyk kawy i bęb­niąc pal­cami w kubek, cze­kała na połą­cze­nie.

– Dal­las. – Twarz Mor­risa poja­wiła się na moni­to­rze. – Wiesz, że nie zno­szę, jak mi się prze­rywa, kiedy mam ręce po łok­cie w czy­imś mózgu.

– Zna­la­złam świadka, który opi­sał mi dwóch ludzi zwią­za­nych ze sprawą. Przy­je­chali dużym błysz­czą­cym samo­cho­dem, bar­dzo ele­ganc­kim. Jeden niósł skó­rzaną torbę, drugi białą, w któ­rej, cytuję, „chlu­po­tało”. Coś ci to mówi?

– Ow­szem. – Mor­ris zmarsz­czył czoło. – Czy twój świa­dek widział, co tam zaszło?

– Nie, to pija­czyna, prze­spał całe zda­rze­nie. Kiedy się obu­dził, już odje­chali, ale to on pierw­szy widział zwłoki. Czy ta chlu­piąca torba to może być to, co podej­rze­wam?

– Tak. Pojem­nik do trans­por­to­wa­nia pobra­nych orga­nów. To była schludna, pro­fe­sjo­nalna robota. Per­fek­cyjne pobra­nie narządu. Mam już nie­które wyniki ana­liz krwi. Twoja ofiara dostała odpo­wied­nią dawkę środka znie­czu­la­ją­cego. Sta­ru­szek nic nie czuł. Ale sądząc po tym, co z niego zostało, jego serce było nie­mal bez­war­to­ściowe. Wątroba zruj­no­wana, nerki do niczego. Płuca mają kolor dna szybu w kopalni węgla. Deli­kwent nie zawra­cał sobie głowy szcze­pie­niami anty­ra­ko­wymi czy sys­te­ma­tycz­nymi wizy­tami u leka­rza. W jego orga­ni­zmie roi się od cho­rób. Moim zda­niem, za pół roku i tak by się prze­niósł na tam­ten świat z przy­czyn natu­ral­nych.

– Wzięli więc bez­war­to­ściowe serce – z namy­słem powie­działa Eve. – Może chcą je sprze­dać jako dobre?

– Jeśli jego serce wygląda tak jak reszta orga­nów, to nawet stu­dent pierw­szego roku medy­cyny zauważy, że do niczego się nie nadaje.

– A jed­nak było im potrzebne. Dla­czego zadali sobie tyle kło­potu, żeby zabić zwy­kłego bez­dom­nego?

W myślach roz­wa­żyła różne moż­li­wo­ści. Zemsta, jakiś dzi­waczny kult, oszu­stwo czar­no­ryn­kowe. Zbo­cze­nie, roz­rywka. Ćwi­cze­nie dla wprawy.

– Powie­dzia­łeś, że to była per­fek­cyjna robota. Ilu chi­rur­gów w tym mie­ście potra­fi­łoby tak prze­pro­wa­dzić ope­ra­cję?

– Jestem leka­rzem od zmar­łych – oświad­czył Mor­ris z cie­niem uśmie­chu. – Ci, któ­rzy zaj­mują się żywymi, nie poru­szają się w tych samych krę­gach. Naj­bar­dziej eks­klu­zywny szpi­tal w Nowym Jorku to Cen­trum Drake’a. Tam wła­śnie zaczął­bym poszu­ki­wa­nia.

– Dzięki, Mor­ris. Chcia­ła­bym jak naj­szyb­ciej dostać raport koń­cowy. Będzie mi potrzebny.

– W takim razie pozwól mi wró­cić do grze­ba­nia w mózgu. – Z tymi sło­wami prze­rwał trans­mi­sję.

Eve przy­su­nęła się do kom­pu­tera. Wyda­wał z sie­bie podej­rza­nie brzę­cze­nie, o któ­rym już dwa razy mówiła tym bła­znom z działu napraw. Pochy­liła się nad nim z groźną miną.

– Ty kupo złomu, poszu­kaj danych na temat Cen­trum Drake’a – wydała pole­ce­nie. – To cen­trum medyczne, w Nowym Jorku.

Prze­twa­rzam…

Kom­pu­ter czknął, zapisz­czał, a potem moni­tor zapło­nął jaskrawą, kłu­jącą w oczy czer­wie­nią.

– Przy­wróć nie­bie­skie tło, do cho­lery!

Błąd sys­temu. Nie można przy­wró­cić nie­bie­skiego tła. Kon­ty­nu­ować szu­ka­nie?

– Nie­na­wi­dzę cię. – Posta­rała się jed­nak przy­zwy­czaić wzrok do czer­wieni. – Kon­ty­nuuj szu­ka­nie.

Szu­kam… Cen­trum Medyczne Drake’a mie­ści się przy Dru­giej Alei, Nowy Jork. Zało­żone w 2023, dla uczcze­nia pamięci Wal­tera C. Drake’a, wyna­lazcy szcze­pionki prze­ciw rakowi. Insty­tu­cja pry­watna. Mie­ści się tam szpi­tal i kli­niki medyczne. Ame­ry­kań­skie Sto­wa­rzy­sze­nie Medyczne przy­znało im klasę A. Cen­trum pro­wa­dzi ośro­dek kształ­ce­nia i szko­le­nia pody­plo­mo­wego dla leka­rzy, rów­nież klasy A. Labo­ra­to­rium i ośro­dek badaw­czo-roz­wo­jowy, także klasa A. Czy spo­rzą­dzić listę człon­ków zarządu poszcze­gól­nych jed­no­stek?

– Tak. Wyświetl i spo­rządź kopię na dysku.

Prze­twa­rzam… Błąd wewnętrzny.

Brzę­cze­nie stało się znacz­nie gło­śniej­sze, a moni­tor zaczął migo­tać.

Pro­szę powtó­rzyć instruk­cję.

– Chęt­nie zro­bi­ła­bym sie­kany kotlet z tych dup­ków z działu napraw.

Instruk­cja nie­zro­zu­miała. Czy chcesz zamó­wić coś do jedze­nia?

– Bar­dzo śmieszne. Nie. Pro­szę o spis człon­ków zarządu Cen­trum Medycz­nego Drake’a.

Szu­kam… Zarząd cen­trum: Colin Cagney, Lucille Men­dez, Tia Wo, Michael Waverly, Char­lotte Mira…

– Dok­tor Mira – powie­działa cicho Eve. Świet­nie się skła­dało. Dok­tor Mira była jed­nym z naj­lep­szych w mie­ście spe­cja­li­stów od psy­cho­lo­gii kry­mi­no­lo­gicz­nej, współ­pra­co­wała z nowo­jor­ską poli­cją i Mini­ster­stwem Bez­pie­czeń­stwa. Była też przy­ja­ciółką Eve.

Bęb­niąc pal­cami w blat, słu­chała nazwisk człon­ków zarządu ośrod­ków szko­le­nio­wych. Jedno czy dwa wydały jej się zna­jome. Następ­nie przy­szła kolej na dział badaw­czo-roz­wo­jowy.

Car­lotta Zemway, Roarke…

– Stój, zacze­kaj. – Zaci­snęła rękę w pięść. – Roarke? Do dia­bła, czy on we wszyst­kim musi maczać palce?

Sfor­mu­łuj pyta­nie ina­czej.

– Zamknij się, dobrze?! – Eve naci­snęła pal­cami na powieki i wes­tchnęła. – Kon­ty­nuuj odczy­ty­wa­nie listy – pole­ciła. W żołądku czuła ucisk. – Wydru­kuj, potem wyłącz się.

Błąd wewnętrzny. Zbyt zło­żona instruk­cja.

Nie zaczęła krzy­czeć, cho­ciaż miała na to wielką ochotę.

Po trud­nych do znie­sie­nia dwu­dzie­stu minu­tach – tyle zajęło jej ocze­ki­wa­nie na wydruk danych – poszła do tej czę­ści wydziału, gdzie w cia­snych dusz­nych zagród­kach, przy­po­mi­na­ją­cych kabiny susza­rek, pra­co­wali asy­stenci i pomoc­nicy.

– Peabody, muszę wyjść.

– Wła­śnie pobie­ram dane. Czy mam je skie­ro­wać na mój prze­no­śny sprzęt?

– Nie, zostań tutaj, skończ pracę. Nie powinno mi to zająć wię­cej niż dwie godziny. Kiedy skoń­czysz, poszu­kaj jakie­goś młotka.

Peabody wyjęła notat­nik i już miała wpi­sać pole­ce­nie, ale znie­ru­cho­miała i z unie­sio­nymi brwiami spoj­rzała na prze­ło­żoną.

– Słu­cham? Mło­tek?

– Zga­dza się. Duży ciężki mło­tek. Przyjdź z nim do mojego biura i roz­wal tę cho­lerną bez­u­ży­teczną imi­ta­cję kom­pu­tera w drobny mak.

– Aha. – Peabody była roz­sądną kobietą, więc nie par­sk­nęła śmie­chem, tylko lekko odchrząk­nęła. – Alter­na­tyw­nym roz­wią­za­niem może być wezwa­nie kogoś do naprawy.

– Dobrze, zawia­dom dział napraw i powiedz im, że przy pierw­szej oka­zji wszyst­kich ich poza­bi­jam. Masowe mor­der­stwo. Potem będę się pastwić nad ich zwło­kami, tań­cząc i śpie­wa­jąc na całe gar­dło wesołe pio­senki. I żaden sąd mnie za to nie skaże.

Na myśl o tym, żeby Eve mogła śpie­wać i tań­czyć w jakich­kol­wiek oko­licz­no­ściach, Peabody miała ochotę się roze­śmiać, ale tylko przy­gry­zła wewnętrzną stronę policzka.

– Powia­do­mię ich, że jesteś nie­za­do­wo­lona z ich pracy.

– Zrób to. – Eve odwró­ciła się na pię­cie, wło­żyła kurtkę i gniew­nie wyszła z biura.

W zasa­dzie naj­lo­gicz­niej­szym posu­nię­ciem byłoby odszu­ka­nie dok­tor Miry. Jako psy­chia­tra, lekarz i kry­mi­no­log sta­no­wi­łaby cenne źró­dło infor­ma­cji. Jed­nak Eve poje­chała do cen­trum, do nowo­jor­skiej głów­nej kwa­tery Roarke’a, miesz­czą­cej się w wyso­kim lśnią­cym budynku.

Roarke miał wiele takich gma­chów w innych mia­stach, rów­nież poza Zie­mią. Pro­wa­dził liczne inte­resy, sta­now­czo zbyt liczne. Wszyst­kie były docho­dowe i bar­dzo skom­pli­ko­wane. Kie­dyś bywały rów­nież dość podej­rzane.

Jego nazwi­sko poja­wiało się w związku w z mnó­stwem pro­wa­dzo­nych przez Eve spraw. Była już do tego przy­zwy­cza­jona, ale bar­dzo tego nie lubiła.

Zapar­ko­wała wóz na miej­scu, które mąż zare­zer­wo­wał dla niej w wie­lo­po­zio­mo­wym garażu. Kiedy pierw­szy raz tutaj przy­je­chała, nie­cały rok temu, nie miała takich przy­wi­le­jów. Jej głos i odci­ski dłoni nie były wtedy wpi­sane w sys­tem bez­pie­czeń­stwa pry­wat­nej windy. Pod­czas pierw­szej wizyty musiała przejść przez główny hol, wyło­żony tysią­cami pły­tek, ozdo­biony dżun­glą kwia­tów, miga­jący dzie­siąt­kami moni­to­rów, i z przy­dzie­loną jej eskortą poszła do gabi­netu Roarke’a, żeby go prze­słu­chać w spra­wie mor­der­stwa.

Teraz gene­ro­wany przez kom­pu­ter głos przy­wi­tał ją po imie­niu, życzył jej wszyst­kiego naj­lep­szego i oznaj­mił, że natych­miast powia­domi męża o jej wizy­cie.

Eve wsu­nęła ręce do kie­szeni i zaczęła krą­żyć po kabi­nie windy, suną­cej bez­sze­lest­nie na szczyt wie­żowca. Wyobra­żała sobie, że Roarke wła­śnie oma­wia jakąś nad­zwy­czaj lukra­tywną trans­ak­cję albo pro­wa­dzi skom­pli­ko­wane nego­cja­cje w spra­wie kupna jakiejś pla­nety śred­niej wiel­ko­ści lub pań­stwa, które popa­dło w finan­sowe tara­paty. Cóż, będzie musiał odło­żyć zaro­bie­nie kolej­nego miliona na póź­niej, dopóki nie odpo­wie jej na kilka pytań.

Drzwi otwo­rzyły się z cichym sze­le­stem, a za nimi, z grzecz­nym uśmie­chem, cze­kał już asy­stent Roarke’a. Jak zwy­kle wyglą­dał nie­ska­zi­tel­nie, a śnież­no­białe włosy miał gładko przy­cze­sane.

– Miło znów panią widzieć, pani porucz­nik. Pani mąż wła­śnie jest na spo­tka­niu. Prosi, żeby pani zacze­kała chwilę w jego gabi­ne­cie.

– Jasne, oczy­wi­ście, w porządku.

– Może coś pani podać? – Popro­wa­dził Eve szkla­nym pasa­żem, pod któ­rym, jakieś sześć­dzie­siąt pię­ter niżej, tęt­niło życie nowo­jor­skiej ulicy. – Jeśli chce pani zjeść z mężem lunch, mogę prze­ło­żyć jego następne spo­tka­nie, żeby dać pań­stwu czas dla sie­bie.

Eve zawsze czuła się głu­pio, gdy ktoś odno­sił się do niej z takim sza­cun­kiem i dba­ło­ścią. Wie­działa, że to wada.

– Nie, zajmę mu tylko chwilę. Dzię­kuję.

– Jeśli będę mógł być w czymś pomocny, pro­szę dać mi znać. – Dys­kret­nie zamknął za sobą drzwi i zosta­wił Eve samą.

Gabi­net oczy­wi­ście był olbrzymi. Roarke lubił duże prze­strze­nie. Za wiel­kimi szy­bami z bar­wio­nego dla ochrony przed słoń­cem szkła roz­cią­gał się osza­ła­mia­jący widok na mia­sto. Roarke lubił też duże wyso­ko­ści, ale Eve nie dzie­liła z nim tego upodo­ba­nia. Nie pode­szła do okna, tylko krą­żyła po mięk­kim dywa­nie.

Dro­bia­zgi zdo­biące gabi­net były ładne i cenne, meble nowo­cze­sne i wygodne, w nasy­co­nych kolo­rach topazu i szma­ragdu. Widać było, że wiel­kie maho­niowe biurko musi nale­żeć do czło­wieka o nie­zwy­kłej wła­dzy.

Sku­tecz­ność, ele­gan­cja, wła­dza. Roarke’owi ni­gdy tego nie bra­ko­wało.

Kiedy dzie­sięć minut póź­niej wszedł przez boczne drzwi, łatwo było się domy­ślić dla­czego.

Jego widok na­dal przy­pra­wiał ją o przy­spie­szone bicie serca. Wspa­nia­łej twa­rzy o dosko­na­łym rysunku rene­san­so­wej rzeźby doda­wały wyrazu nie­sa­mo­wi­cie nie­bie­skie oczy i usta, któ­rym nie mogłaby się oprzeć żadna kobieta. Czarne włosy opa­dały mu na ramiona, upodob­nia­jąc go nieco do pirata. Eve dobrze wie­działa, że pod świet­nie skro­jo­nym czar­nym gar­ni­tu­rem kryje się smu­kłe, mocne ciało.

– Pani porucz­nik. – W jego gło­sie pobrzmie­wał lekki irlandzki akcent. – Co za nie­ocze­ki­wana przy­jem­ność.

Nie uświa­da­miała sobie, że lekko marsz­czy czoło. Zda­rzało jej się to dość czę­sto, kiedy na widok męża odczu­wała osza­ła­mia­jącą mie­sza­ninę miło­ści i pożą­da­nia.

– Muszę z tobą poroz­ma­wiać.

Uniósł brew i pod­szedł bli­żej.

– O czym?

– O mor­der­stwie.

– Aha. – Ujął jej dło­nie i wolno uca­ło­wał na powi­ta­nie. – Jestem aresz­to­wany?

– Natknę­łam się na twoje nazwi­sko, zbie­ra­jąc infor­ma­cje w związku ze sprawą, którą pro­wa­dzę. Co robisz w zarzą­dzie działu badaw­czo-roz­wo­jo­wego w Cen­trum Medycz­nym Drake’a?

– Wyka­zuję się wzo­rową postawą oby­wa­tel­ską. Tak trzeba, kiedy jest się mężem poli­cjantki. – Prze­su­nął dłońmi po jej ramio­nach i wyczuł napię­cie mię­śni karku. Wes­tchnął. – Eve, jestem człon­kiem wielu zarzą­dów i komi­te­tów. Kogo zabili?

– Bez­dom­nego o imie­niu Sno­oks.

– Nie przy­po­mi­nam sobie, żeby­śmy się kie­dy­kol­wiek poznali. Usiądź i wyja­śnij mi, co to ma wspól­nego z moim człon­ko­stwem w zarzą­dzie Cen­trum Drake’a.

– Być może nic, ale od cze­goś muszę zacząć. – Nie usia­dła, tylko na­dal krą­żyła po gabi­ne­cie.

Roarke’owi wyda­wało się, że ema­nu­jąca z niej ener­gia aż iskrzy wokół jej postaci. Zna­jąc ją, wie­dział, że całą tę ener­gię poświęci na to, żeby spra­wie­dli­wo­ści stało się zadość.

To była tylko jedna z jej cech, dzięki któ­rym tak go zafa­scy­no­wała.

– Serce ofiary zostało chi­rur­gicz­nie usu­nięte. Ope­ra­cji doko­nano w brud­nym lego­wi­sku na Bowery – mówiła Eve. – Eks­pert medyczny twier­dzi, że tak spraw­nie mógł prze­pro­wa­dzić ope­ra­cję jedy­nie chi­rurg naj­wyż­szej klasy. Posta­no­wi­łam więc zacząć od Cen­trum Drake’a.

– Dobry wybór. To naj­lep­szy szpi­tal w mie­ście, a pew­nie i na całym Wschod­nim Wybrzeżu. – Roarke w zamy­śle­niu oparł się o biurko. – Wyjęli mu serce?

– Tak. To był pijak, nar­ko­man. Orga­nizm miał wynisz­czony. Mor­ris twier­dzi, że to serce było do niczego. Gość za pół roku i tak by nie żył. – Prze­stała krą­żyć po gabi­ne­cie, sta­nęła naprze­ciw męża i wło­żyła kciuki w jego kie­sze­nie. – Co wiesz o czar­no­ryn­ko­wym han­dlu ludz­kimi orga­nami?

– Ni­gdy się tym nie zaj­mo­wa­łem, nawet kiedy jesz­cze… pro­wa­dzi­łem naj­róż­niej­sze inte­resy – dokoń­czył z nie­wy­raź­nym uśmie­chem. – Coraz lep­sze sztuczne organy i te pobie­rane od ofiar nie­szczę­śli­wych wypad­ków oraz postęp medy­cyny ogra­ni­czyły czarny rynek nie­mal do zera. Nie­le­galny han­del orga­nami kwitł mniej wię­cej trzy­dzie­ści lat temu.

– Ile teraz kosz­tuje serce na czar­nym rynku? – zapy­tała.

– Naprawdę nie wiem. – Uniósł brwi i uśmiech­nął się tajem­ni­czo. – Chcesz, żebym się dowie­dział?

– Sama mogę to zro­bić. – Znów zaczęła krą­żyć po gabi­ne­cie. – Czym się zaj­mu­jesz w zarzą­dzie?

– Jestem doradcą. Część mojego wła­snego działu badaw­czo-roz­wo­jo­wego rów­nież zaj­muje się medy­cyną i współ­pra­cuje z Cen­trum Drake’a. Zawar­li­śmy z nimi kon­trakt. Dostar­czamy im sprzęt medyczny, maszyny, kom­pu­tery. – Znów się uśmiech­nął. – Oraz sztuczne organy. Ich dział badaw­czo-roz­wo­jowy zaj­muje się głów­nie far­ma­ceu­tyką, pro­te­zami i che­mią. Oni też pro­du­kują organy zastęp­cze.

– Robi­cie serca?

– Mię­dzy innymi. Nie zaj­mu­jemy się żywą tkanką.

– Kto jest u nich naj­lep­szym chi­rur­giem?

– Colin Cagney jest sze­fem chi­rur­gii. Pozna­łaś go – dodał.

Odpo­wie­dzią Eve był cichy jęk. Nie była w sta­nie zapa­mię­tać wszyst­kich, któ­rych poznała, odkąd Roarke poja­wił się w jej życiu.

– Cie­kawa jestem, czy on jeź­dzi rów­nież na wizyty oso­bi­ste, czy jak to się tam nazywa.

– Wizyty domowe – popra­wił ją Roarke z lek­kim uśmie­chem. – Nie bar­dzo sobie wyobra­żam wybit­nego dok­tora Cagneya prze­pro­wa­dza­ją­cego nie­le­galną ope­ra­cję w lego­wi­sku bez­dom­nego.

– Zoba­czymy, co powie mi wyobraź­nia, kiedy jesz­cze raz go zoba­czę. – Wes­tchnęła głę­boko i prze­cze­sała pal­cami włosy. – Prze­pra­szam, że ci prze­szko­dzi­łam.

– Poprzesz­ka­dzaj mi jesz­cze tro­chę – zapro­po­no­wał. Pod­szedł do niej i prze­su­nął kciu­kiem po jej peł­nej dol­nej war­dze. – Zjedzmy razem lunch.

– Nie mogę. Muszę jesz­cze odwie­dzić kilka miejsc. – Jego dotyk przy­pra­wił ją o miły dreszcz. – Powiedz, co kupo­wa­łeś, kiedy ci prze­rwa­łam?

– Austra­lię. – Roze­śmiał się, widząc jej zasko­czoną minę. – Tylko mały kawa­łek. – Zachwy­cony jej reak­cją, przy­cią­gnął ją do sie­bie i mocno poca­ło­wał. – Uwiel­biam cię.

– No to dobrze. – Kiedy sły­szała z jego ust takie słowa, kolana się pod nią ugi­nały i czuła, że zaczyna pło­nąć. – Muszę ucie­kać.

– Chcesz, żebym spró­bo­wał się cze­goś dowie­dzieć na temat badań nad orga­nami w Cen­trum Drake’a?

– To moje zada­nie. Wiem, jak to się robi. Miło by było, gdy­byś nie mie­szał się do tej sprawy. Idź, kup sobie resztę Austra­lii albo coś innego. Zoba­czymy się w domu.

– Pani porucz­nik. – Otwo­rzył szu­fladę biurka. Znał jej typowy roz­kład dnia, więc rzu­cił jej bato­nik ener­ge­tyczny. – To pew­nie będzie twój lunch.

Roze­śmiała się mimo woli i scho­wała bato­nik do kie­szeni.

– Dzięki.

Kiedy wyszła, Roarke zer­k­nął na zega­rek. Do następ­nego spo­tka­nia zostało mu dwa­dzie­ścia minut. Wystar­czy.

Usiadł przy kom­pu­te­rze, uśmiech­nął się na wspo­mnie­nie wizyty żony, a potem zaczął szu­kać danych na temat Cen­trum Drake’a.

Rozdział 3

3

Oka­zało się, że słusz­nie postą­piła, odwie­dza­jąc naj­pierw męża, a nie dok­tor Mirę. Lekarki nie było. Eve zawia­do­miła ją pocztą elek­tro­niczną, że naza­jutrz chce się z nią spo­tkać w spra­wie zawo­do­wej, a potem poje­chała do Cen­trum Drake’a.

Szpi­tal mie­ścił się w jed­nym z tych roz­le­głych kom­plek­sów, się­ga­ją­cych od prze­cznicy do prze­cznicy. Czę­sto mijała takie budowle, ale ni­gdy nie zwra­cała na nie uwagi. To zna­czy, tak było przed poja­wie­niem się Roarke’a. Odkąd zago­ścił w jej życiu, kilka razy odwie­dziła takie ele­ganc­kie kli­niki, nakło­niona przez męża prośbą lub groźbą, cza­sami zano­szona tam na rękach, gdy pil­nie była jej potrzebna pomoc lekar­ska. Eve na­dal upar­cie twier­dziła, że za każ­dym razem wystar­czy­łaby pod­ręczna apteczka i krótka drzemka.

Nie­na­wi­dziła szpi­tali. To, że miała teraz odwie­dzić jeden z nich jako poli­cjantka, a nie pacjentka, nie robiło jej żad­nej róż­nicy.

Główny budy­nek był stary i wyglą­dał bar­dzo sza­cow­nie, zapewne dzięki sta­ran­nym i kosz­tow­nym zabie­gom kon­ser­wa­cyj­nym, któ­rym co jakiś czas go pod­da­wano. Wokół niego i z niego wyra­stały przej­rzy­ste i białe kon­struk­cje, połą­czone lśnią­cymi tubami pasaży. Krą­żące w powie­trzu pojazdy two­rzyły sre­brzy­sty krąg wokół całego kom­pleksu.

W wysta­ją­cych czę­ściach budowli zapewne mie­ściły się restau­ra­cje, sklepy z pamiąt­kami i tarasy, gdzie pacjenci oraz odwie­dza­jący mogli podzi­wiać widoki i wma­wiać sobie, że nie znaj­dują się w budynku peł­nym cho­rych i cier­pią­cych.

Ponie­waż kom­pu­ter pod­kła­dowy w wozie Eve dzia­łał spraw­niej niż ten w biu­rze, posta­no­wiła z niego sko­rzy­stać, żeby uzy­skać kilka ogól­nych infor­ma­cji. Cen­trum Drake’a było raczej mia­stem w mie­ście niż kom­plek­sem szpi­tal­nym. Znaj­do­wały się tam cen­tra szko­le­niowe, sale wykła­dowe, labo­ra­to­ria, oddziały inten­syw­nej opieki, sale ope­ra­cyjne, pokoje i apar­ta­menty cho­rych, naj­róż­niej­sze pomiesz­cze­nia dla per­so­nelu i, jak można się tego spo­dzie­wać w cen­trum medycz­nym, pocze­kal­nie dla odwie­dza­ją­cych.

Na doda­tek znaj­do­wało się tam kil­ka­na­ście restau­ra­cji – w tym dwie pię­cio­gwiazd­kowe – pięt­na­ście kaplic, ele­gancki hote­lik dla człon­ków rodzin i przy­ja­ciół pacjen­tów, któ­rzy chcieli być w pobliżu swo­ich cho­rych, nie­wiel­kie eks­klu­zywne cen­trum han­dlowe oraz trzy kina.

Były tam nie­zli­czone ruchome mapy i punkty infor­ma­cyjne, dzięki któ­rym goście mogli odna­leźć drogę do wła­ści­wego sek­tora. Trans­por­tery kur­so­wały mię­dzy par­kin­gami i poszcze­gól­nymi wej­ściami, a szklane obłe kabiny wind, błysz­czące w słońcu jak kro­ple wody, sunęły w górę i w dół po bia­łych ścia­nach gigan­tycz­nych budowli.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki