Zaginiona gwiazda - Nora Roberts - ebook

Zaginiona gwiazda ebook

Nora Roberts

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pojawiła się w biurze Cade’a pewnego upalnego wieczoru i była u kresu sił. Z pięknych oczu wyzierał strach. Nie pamiętała, w jaki sposób tu trafiła, nie wiedziała, skąd ma torbę pełną dolarów, pistolet i wyjątkowy, bezcenny niebieski diament. Co gorsza, nie miała pojęcia, kim jest i jak się nazywa…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 272

Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agnieszka481976

Całkiem niezła

:)
00
Kazia1234

Dobrze spędzony czas

polecam
00
Fejra

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo mi się podobała:) przepadłam bez reszty a to chyba o czymś świadczy w książce. Już nie mogę się doczekać aż sięgnę po następną część. Gorąco polecam!
00
akoczela

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo sympatyczna lektura na wieczór
00
Erristen

Nie oderwiesz się od lektury

Super.
00

Popularność




Nora Roberts

Zaginiona gwiazda

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Dzień, w którym do biura Cade'a Parrisa wkroczyła kobieta z jego snów, zdecydowanie nie należał do udanych. Poprzedniego dnia odeszła jego sekretarka i choć pożytek był z niej niewielki, bo bardziej dbała o swój manicure niż o cokolwiek innego, Cade przecież potrzebował kogoś, kto trzymałby rękę na pulsie i wrzucał papiery do właściwych szuflad. Nawet podwyżka, którą zaproponował z czystej rozpaczy, nie odwiodła jej od nagłej i kategorycznej decyzji, żeby rzucić wszystko w diabły i zostać sensacyjnym odkryciem piosenkarskim.

Tak więc, przyszła gwiazda country zmierzała właśnie rozklekotaną furgonetką w stronę Nashville, a biuro Cade'a wyglądało jak kilometry koszmarnej drogi, którą (taką miał przynajmniej nadzieję) będzie musiała pokonać jego zdradliwa sekretarka.

Już przez ostatnie dwa miesiące myśli jej zdawały się krążyć wokół wszystkiego, tylko nie pracy. Cade utwierdził się jeszcze w podejrzeniach, kiedy w jednej z szuflad na dokumenty znalazł kanapkę z wędzoną kiełbasą (takie odniósł wrażenie, kiedy zobaczył plastykową torebkę, zawierającą jakąś rozmiękłą papkę). A wszystko to pod literą L – chyba jak lunch?

Nawet nie chciało mu się kląć. Nie ruszył się też z miejsca, żeby odebrać telefon, którego uporczywie powtarzający się dzwonek dochodził z biurka w recepcji. Zaczął właśnie przepisywać raporty, a ponieważ, niestety, nie był w tym zbyt biegły, nie chciał sobie przerywać.

Agencja Detektywistyczna Parrisa to nie było jakieś szczególnie imponujące przedsiębiorstwo. Jemu jednak w zupełności wystarczało, podobnie jak zaniedbane, dwupokojowe biuro na ostatnim piętrze wąskiego budynku z cegły w północno-zachodniej dzielnicy Waszyngtonu, o wyjątkowo źle funkcjonującej kanalizacji.

Nie łaknął puszystych dywanów i wypolerowanych parkietów. Dorastał w takich luksusach, wśród wielkiej pompy i parady, i kiedy skończył dwadzieścia lat, miał już tego wszystkiego po dziurki w nosie. Teraz, w wieku lat trzydziestu, mając za sobą jedno nieudane małżeństwo oraz rodzinę, której nadzieje srodze zawiódł, wybierając sobie takie a nie inne zajęcie, uważał się, ogólnie rzecz biorąc, za człowieka sukcesu.

Zdobył licencję, cieszył się reputacją detektywa, który dobrze wykonuje swoją robotę, oraz miał całkiem przyzwoite dochody, które pozwalały jego agencji utrzymać się na powierzchni.

Choć, prawdę mówiąc, z tym akurat było w tej chwili dość krucho. Cade lubił to określać jako chwilowy zastój.

Większość spraw, jakimi się zajmował, wiązała się z ubezpieczeniami albo z konfliktami rodzinnymi – trochę poniżej tych frapujących atrakcji, jakie sobie wyobrażał, kiedy postanowił zostać detektywem. Właśnie zakończył dwie sprawy, w których chodziło o drobne szwindle ubezpieczeniowe i których rozwikłanie nie wymagało ani specjalnego wysiłku, ani inteligencji.

Nic nowego na razie się nie kroiło, a tymczasem ten chciwy krwiopijca, jego gospodarz, po raz kolejny podniósł mu czynsz, silnik w samochodzie zaczął ostatnio wydawać jakieś wysoce niepokojące odgłosy, a klimatyzacja szwankowała. Nie mówiąc już o tym, że dach znowu przeciekał. Chwycił donicę z żółknącym filodendronem, który zostawiła mu jego zdradliwa sekretarka, i postawił ją na podłodze, pod miejscem, z którego lała się ciurkiem woda. Może do reszty zatopi tę paskudną roślinę.

Jakiś głos zaczął się nagrywać na automatyczną sekretarkę. To był głos jego matki. Mój Boże, pomyślał, czy jest na tym świecie ktoś, komu udało się kiedykolwiek uciec przed matką?

„Cade, kochanie, mam nadzieję, że nie zapomniałeś o balu w ambasadzie. Chyba pamiętasz, że masz towarzyszyć Pameli Lovett. Jadłam dziś lunch z jej ciotką. Powiedziała mi, że po krótkim wypadzie do Monaco Pamela wygląda wręcz cudownie”.

– Taak, taak, taak – mruknął i mrużąc oczy, zapatrzył się w ekran komputera. Nie lubił żadnych mechanicznych urządzeń i raczej im nie ufał.

Usiadł, nie przestając patrzeć w ekran, a tymczasem jego matka trajkotała jak najęta: „Czy oddałeś smoking do czyszczenia? Znajdź czas, żeby się ostrzyć, ostatnim razem, kiedy cię widziałam, byłeś straszliwie zarośnięty”.

I nie zapomnij umyć się za uszami, pomyślał z goryczą, po czym wyłączył sekretarkę. Wiedział doskonale, że matka za nic na świecie nie pogodzi się z faktem, iż styl życia rodziny Parrisów nigdy nie był i nie będzie jego stylem. Nie miał ochoty ani na obiady w klubie, ani na pokazywanie znudzonym panienkom z dobrego domu uroków jego miasta. I nie miał też zamiaru zmienić zdania pod wpływem jej perswazji.

Pragnął ekscytujących przygód i choć przepisywanie raportu o rzekomo nadwerężonym karku jakiegoś biednego niedołęgi raczej nie było domeną Sama Spade'a, wykonywał bez szemrania swoją robotę. Na ogół jednak nie czuł się ani bezużyteczny, ani znudzony czy nie na miejscu. Lubił uliczny gwar za oknami, chociaż okno otwarte było tylko z powodu skąpstwa gospodarza: budynek nie miał centralnego systemu chłodzenia, a klimatyzator na jego piętrze był akurat zepsuty. Upał panował nieludzki i deszcz padał do pokoju, ale gdyby zamknął okno, w biurze natychmiast zrobiłoby się niewiarygodnie duszno.

Pot spływał mu po plecach. Z narastającą irytacją stwierdził, że wszystko zaczyna go swędzieć. Zdjął marynarkę i koszulę i został tylko w podkoszulku. Jego smukłe palce błądziły niepewnie po klawiszach klawiatury komputera. Co jakiś czas musiał odgarniać włosy, które łaskocząc, opadały mu na czoło. Matka miała jednak rację. Powinien się ostrzyc.

Kiedy po raz kolejny wilgotny kosmyk opadł mu na oczy, Cade postanowił nie zwracać na niego uwagi, tak jak przestał zwracać uwagę na upał, szum ulicy i uporczywe kapanie z sufitu. Tkwił przy komputerze, metodycznie wciskając klawisze – uderzająco przystojny mężczyzna z grymasem niechęci na twarzy.

Urodę odziedziczył po Parrisach. Miał bystre, zielone oczy, których spojrzenie, w zależności od nastroju, potrafiło być ostre jak sztylet albo miękkie jak nadmorska mgła. Włosy, które prosiły się o fryzjera, były ciemnobrązowe i miały skłonność do układania się w fale. Teraz na przykład zwijały się w loczki na karku i nad uszami, co zaczynało być dość irytujące. Nos miał Cade prosty, arystokratyczny, a usta pełne i skore do uśmiechu, kiedy był rozbawiony. A także do grymasów, kiedy był w złym nastroju.

Mimo że od wstydliwego okresu wczesnej młodości, w którym przypominał cherubinka, rysy mu się wyostrzyły, to jednak na jego twarzy pozostały ślady uroczych dołeczków. Cade nie mógł się już doczekać, kiedy wejdzie w średni wiek i wtedy, jeśli będzie miał szczęście, dołeczki zmienią się w poważne bruzdy.

Chciał mieć męską, surową urodę, a tymczasem wciąż wyglądał jak model z okładki luksusowego magazynu, dla którego pozował, mając dwadzieścia kilka lat, mimo wielkich protestów rodziny.

Znowu zadzwonił telefon. Tym razem usłyszał głos siostry. Beształa go z furią za to, że nie przyszedł na jakiś beznadziejny koktajl na cześć jakiegoś popieranego przez nią senatora o spasionym brzuchu.

Pomyślał, że najchętniej wyrwałby sznur z gniazdka i wyrzucił tę przeklętą, automatyczną sekretarkę, wraz z natarczywym głosem jego siostry, przez okno, na ruchliwą Wisconsin Avenue.

A potem deszcz, który wzmagał tylko morderczą duchotę, zaczął mu kapać na głowę. Komputer zamigotał i zgasł bez żadnej wyraźnej przyczyny poza czystą złośliwością. W tej samej chwili kawa, którą dawno nastawił i o której zupełnie zapomniał, zaczęła kipieć z nienawistnym sykiem.

Zerwał się i chwytając ekspres, oparzył sobie rękę. Zaklął wściekle i upuścił szklany dzbanek, który roztrzaskał się na podłodze, opryskując wszystko wrzącą kawą. Jednym szarpnięciem otworzył szufladę i chwycił pęk ligninowych chusteczek, rozcinając sobie przy okazji kciuk o śmiercionośne ostrze pilnika do paznokci jego dawnej – a teraz bez wątpienia skazanej na wieczne potępienie – sekretarki.

Kiedy kobieta jego snów wkroczyła do biura, wciąż przeklinał i krwawił, a do tego właśnie przewrócił filodendron na środku pokoju, więc nawet nie podniósł na nią wzroku.

Nic więc dziwnego, że stała po prostu w progu, ociekając deszczem, z twarzą bladą jak śmierć i oczyma szeroko otwartymi z przerażenia.

– Przepraszam pana. – Głos miała zachrypnięty, jakby go od dłuższego czasu nie używała. – To chyba jednak nie to biuro. – Cofnęła się lekko i wielkimi, ciemnymi oczyma, spojrzała na wizytówkę na drzwiach. Zawahała się, a potem znowu zwróciła się do Cade'a: – Czy to pan Parris?

Przez jeden oślepiający moment nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. Czuł, że gapi się na nią bezwstydnie, ale nie mógł nic na to poradzić. Serce po prostu zamarło mu w piersi i ugięły się pod nim kolana. A jedyne, co przyszło mu do głowy, to: „Więc jesteś nareszcie. Czemu cię tak długo nie było, u licha?”

Żeby się nie ośmieszyć, z najwyższym trudem przybrał obojętną, a nawet cyniczną minę detektywa.

– Tak? – mruknął i przypomniał sobie, że ma w kieszeni chustkę do nosa, więc owinął nią obficie krwawiący kciuk. – Miałem tu mały wypadek.

– Widzę. – Wciąż wpatrywała się w jego twarz. – Chyba przyszłam nie w porę. Nie byłam umówiona, ale pomyślałam sobie, że może...

– Mój kalendarz i tak jest pusty...

Chciał, żeby weszła do środka. Bez względu na jego odruchową, absurdalną reakcję, wciąż była potencjalną klientką. A poza tym jednego był absolutnie pewny: żadna z dam, które kiedykolwiek przekroczyły próg biura Sama Spade'a, nie była bardziej doskonała.

Nieznajoma była piękną blondynką i była przerażona. Mokre włosy opadały jej na ramiona, i były proste jak strugi deszczu. Oczy miała czekoladowe, a jej twarz w kształcie serca, której przydałoby się trochę więcej koloru, była delikatna jak u wróżki. Miała wdzięcznie zarysowane policzki i pełne usta, poważne i nie umalowane.

Deszcz zmoczył jej kostium i buty – wszystko w najlepszym gatunku, odznaczające się tą spokojną elegancją, właściwą tylko najlepszym, markowym salonom mody. Płócienna torba, którą obiema rękami tuliła kurczowo do piersi, była na tle niebieskiego jedwabiu bluzki kompletnie nie na miejscu, a zarazem wyglądała bardzo intrygująco.

Dama w tarapatach, pomyślał rozbawiony, a usta lekko mu drgnęły. Czy nie taką właśnie kurację przepisał mu lekarz?

– Czemu pani nie wejdzie i nie zamknie drzwi, panno...?

Serce dwukrotnie szybciej załomotało jej w piersi. Mocniej ścisnęła w rękach torbę.

– Czy pan jest prywatnym detektywem?

– Tak przynajmniej jest napisane na drzwiach. – Cade znowu się uśmiechnął, bezczelnie używając swoich dołeczków, i patrzył, jak dziewczyna przygryza prześliczną, dolną wargę. Niech go diabli, sam miał ochotę wgryźć się w nią zębami.

Taka reakcja, pomyślał z pewną ulgą, była całkiem naturalna. Żądza to uczucie, które zawsze jest w stanie zrozumieć.

– Wejdźmy do biura. – Jednym spojrzeniem ogarnął najświeższe zniszczenia: stłuczone szkło, rozsypaną ziemię z doniczki, kałużę kawy. – Zaraz to wszystko sprzątnę.

– W porządku. – Zaczerpnęła tchu, przekroczyła próg i zamknęła za sobą drzwi. Pomyślała, że i tak gdzieś trzeba zacząć.

Stąpając ostrożnie nad całym tym gruzowiskiem, przeszła do sąsiedniego pokoju. Stało w nim tylko biurko i kilka foteli, pochodzących najpewniej z garażowej wyprzedaży. Pomyślała, że raczej nie powinna zwracać uwagi na wystrój. Poczekała, aż mężczyzna usiądzie za biurkiem, odchyli się w krześle i znowu uśmiechnie się do niej szybkim, pokrzepiającym uśmiechem.

– Czy pan... Czy mogłabym... – Zacisnęła mocno powieki, próbując się skoncentrować. – Czy mogłabym zobaczyć pańskie referencje?

Bardziej jeszcze zaintrygowany, wyjął licencję i podał ją nieznajomej. Zauważył przy tym, że ma dwa piękne pierścionki, po jednym na każdej ręce – cytryn o kwadratowym szlifie w antycznej oprawie i drugi, z trzech barwnych, szlachetnych kamieni. Miała też kolczyki, stanowiące komplet z drugim pierścionkiem. Zauważył to, kiedy założyła włosy za ucho i zaczęła starannie studiować jego licencję, jakby ważyła każde słowo.

– Czy zechciałaby mi pani powiedzieć, jakie ma pani problemy, panno...?

– Myślę... – Oddała mu licencję, a potem znowu obiema rękami chwyciła torbę. – Myślę, że chciałabym pana wynająć. – Czekoladowe oczy znowu spoczęły na jego twarzy i zaczęły ją studiować równie uważnie jak przed chwilą licencję. – Czy zajmuje się pan też osobami zaginionymi?

Kto ci zginął, kochanie? – pomyślał. Ze względu na nią oraz na ten mały plan, który rodził się w jego głowie, miał nadzieję, że nie chodzi tu o męża.

– Owszem, zajmuję się takimi przypadkami.

– A jakie jest pańskie... honorarium?

– Dwieście pięćdziesiąt za dzień, plus wydatki. – Kiedy skinęła głową, sięgnął po formularz i wziął pióro. – Kogo mam dla pani odnaleźć?

Nieznajoma westchnęła urywanie.

– Mnie. Chcę, żeby pan odnalazł mnie.

Patrząc na nią, zastukał ołówkiem w tekturową podkładkę.

– Chyba już to właśnie zrobiłem. Mam pani wystawić rachunek czy chce pani teraz zapłacić?

– Nie. – Jakoś udało jej się dotąd utrzymać na powierzchni, ale teraz czuła, że wątła gałąź, której się uchwyciła, kiedy świat usunął jej się spod nóg, zaczyna niepokojąco trzeszczeć. – Ja nic nie pamiętam. Nic... Ja... – Głos zaczął jej się załamywać. Puściła torbę i ukryła twarz w dłoniach. – Nie wiem, kim jestem. Naprawdę nie wiem, kim jestem. – A potem rozpłakała się. – Nie wiem, kim jestem – zaczęła powtarzać przez łzy.

Cade wiedział, jak postępować z rozhisteryzowanymi kobietami. Dorastał wśród pań, które reagowały potokami łez i rozpaczliwym szlochem na wszystko, od złamanego paznokcia po rozbite małżeństwo. Wstał wobec tego zza biurka i uzbrojony w pudełko chusteczek do nosa przykucnął przed nieznajomą.

– Uspokój się, kochanie. Nie martw się, wszystko będzie dobrze. – Mówiąc to, z dużą wprawą ocierał jej mokrą twarz. Potem poklepał ją po ręce, pogłaskał po głowie i spojrzał w zapłakane oczy.

– Przepraszam, ale nie mogę...

– Niech się pani wypłacze – powiedział. – Zaraz się pani lepiej poczuje. – Podniósł się i poszedł do łazienki wielkości szafy, żeby nalać wody do papierowego kubka.

Kiedy na kolanach nieznajomej leżały już trzy pogniecione kubki i cały stos mokrych chusteczek, z jej piersi wyrwało się ciche westchnienie.

– Przepraszam. Dziękuję. Już mi lepiej. – Z zaróżowionymi ze wstydu policzkami zgarniała mokre chusteczki i kubki. Cade wziął od niej śmieci i wrzucił do kosza, a potem oparł się o biurko.

– Może teraz zechce mi pani o wszystkim opowiedzieć?

Skinęła głową, a potem splotła palce i zaczęła je z trzaskiem wyłamywać.

– Ja... Nie mam dużo do powiedzenia. Po prostu nic nie pamiętam. Ani kim jestem, ani co robię, ani skąd pochodzę. Żadnych przyjaciół, znajomych, rodziny. Nic. – Znowu zaczerpnęła tchu, a potem powoli odetchnęła. – Kompletnie nic – powtórzyła.

To jak sen, który miał się wreszcie ziścić, pomyślał Cade. Piękna kobieta bez przeszłości przychodzi z deszczu prosto do jego biura. Spojrzał na torbę, którą wciąż trzymała na kolanach. Zaraz dojdą i do tego.

– A może mi pani powie, co pani w ogóle pamięta?

– Obudziłam się w pokoju – w małym hoteliku na Szesnastej Ulicy. – Odchyliła głowę na oparcie fotela, zamknęła oczy i spróbowała się skoncentrować. – Choć nawet to nie jest całkiem jasne. Leżałam skulona na łóżku, a klamka była zablokowana krzesłem. Padał deszcz. Słyszałam to wyraźnie. Byłam dziwnie zamroczona i zdezorientowana, ale serce biło mi tak mocno, jakbym się obudziła z jakiegoś koszmaru. Na nogach wciąż miałam buty. Pamiętam moje zdumienie, że położyłam się do łóżka w butach. Pokój był mroczny i duszny. Wszystkie okna były zamknięte. Czułam się taka zmęczona i ociężała, że poszłam do łazienki, żeby sobie obmyć twarz.

Otworzyła oczy i podniosła na niego wzrok.

– Zobaczyłam moją twarz w lustrze – małym, odrapanym, z ciemnymi plamami w miejscach, gdzie powinno być na nowo posrebrzone. I ona nic mi nie mówiła. Moja twarz. – Podniosła rękę i przesunęła nią po policzku i po podbródku. – Moja twarz nic mi nie mówiła. Nie mogłam sobie przypomnieć żadnego imienia, które by się z nią wiązało, żadnych planów, myśli czy przeszłości. Nie mogłam sobie przypomnieć, w jaki sposób znalazłam się w tym okropnym pokoju. Przejrzałam szuflady i zajrzałam do szafy, ale nic w nich nie było. Żadnych ubrań. Bałam się tam zostać, ale nie wiedziałam, dokąd mogłabym pójść.

– A ta torba? Czy to wszystko, co pani miała ze sobą?

– Tak. – Jej dłonie znowu zacisnęły się na płóciennych rączkach. – Nie miałam przy sobie żadnej torebki, portfela czy kluczy. W kieszeni znalazłam tylko to. – Sięgnęła do kieszeni żakietu po mały strzępek papieru.

Cade wziął od niej karteczkę i zerknął na pospiesznie nagryzmoloną notatkę:

Bailey, sobota o 7, dobrze?

MJ

– Nie mam pojęcia, co to znaczy. Widziałam gazetę. Dziś mamy piątek.

– Aha. Proszę to napisać – powiedział Cade, wręczając jej podkładkę i pióro.

– Co?

– Proszę jeszcze raz napisać to, co jest na karteczce.

– Och. – Przygryzając wargę, spełniła polecenie.

Chociaż wcale nie musiał tego robić, żeby dojść do jedynego możliwego wniosku, wziął od niej podkładkę i porównał obie karteczki.

– Skoro nie jest pani MJ, to pewnie jest pani tą Bailey.

– Co takiego?

– Sądząc po piśmie MJ, on – albo ona – to mańkut. A pani jest praworęczna. Pani pismo jest staranne i proste, a MJ pospieszne i zamaszyste. Wszystko przemawia za tym, że pani to Bailey.

– Bailey. – Spróbowała zaakceptować to imię oraz wiążące się z nim nadzieje i smak na nowo odzyskanej tożsamości. Ale brzmiało tak sucho i obco. – Ono nic dla mnie nie znaczy – westchnęła.

– Ale znamy imię i możemy się do pani zwracać po imieniu. I mamy też jakiś punkt zaczepienia. Powiedz mi, Bailey, co zrobiłaś potem?

Rozkojarzona, zamrugała nerwowo.

– Ach, ja... W sąsiednim pokoju była książka telefoniczna. Znalazłam w niej adresy agencji detektywistycznych.

– A dlaczego wybrałaś akurat mnie?

– Ze względu na nazwisko. Brzmiało tak twardo i zdecydowanie. – Po raz pierwszy na jej twarzy ukazał się uśmiech. Blady, ale zawsze uśmiech. – Zaczęłam telefonować, ale potem pomyślałam sobie, że pewnie będą mnie chcieli spławić. Więc będzie rozsądniej, jeżeli po prostu przyjdę... Poczekałam w hotelu aż do otwarcia biur, a potem przeszłam się trochę i na koniec wzięłam taksówkę. No i jestem.

– Czemu nie pojechałaś do szpitala? Albo nie wezwałaś lekarza?

– Myślałam o tym. – Spuściła wzrok i popatrzyła na swoje dłonie. – Ale tego nie zrobiłam.

Pomyślał, że w jej opowieści brakowało wielu rzeczy. Obszedł biurko, otworzył szufladę i wyjął z niej batonik.

– Nie wspomniałaś ani słowem o tym, że wstąpiłaś gdzieś na śniadanie. – Patrzył, jak ze zdumieniem i rozbawieniem ogląda czekoladkę. – To cię trochę pokrzepi, zanim będziemy mogli sobie pozwolić na coś większego.

– Dziękuję. – Szybkimi, zręcznymi ruchami rozwinęła folię i wyjęła batonik. Może ten dziwny skurcz w żołądku to był głód. – Panie Parris, może jest ktoś, kto się o mnie martwi. Moja rodzina, przyjaciele. Może mam dziecko. Nie wiem. – Wbiła wzrok w jakiś punkt nad jego ramieniem. – Chociaż, chyba nie. Nie wierzę, żeby można było zapomnieć o swoim dziecku. Niemniej jednak ktoś może się denerwować i dziwić, dlaczego nie wróciłam na noc do domu.

– Mogłaś pójść na policję.

– Nie chciałam iść na policję. – Tym razem jej głos brzmiał twardo i zdecydowanie. – Nie, dopóki... Nie, nie chcę w to mieszać policji. – Otarła palce czystą chusteczką, a potem zaczęła ją drzeć w wąskie paski. – Może szuka mnie ktoś, kto wcale nie jest moim przyjacielem czy rodziną. Ktoś, komu wcale nie chodzi o moje dobro. Nie wiem, dlaczego mam takie uczucie, ale jedno wiem na pewno: boję się. A to znacznie gorsze niż zanik pamięci. I nie będę w stanie niczego zrozumieć, póki się nie dowiem, kim jestem.

Może sprawiły to wpatrzone w niego łagodne, zamglone oczy, a może zdenerwowanie damy w tarapatach i jej nerwowe ruchy rąk. Cokolwiek to było, Cade nie mógł się powstrzymać, żeby się przed nią troszeczkę nie popisać.

– Już teraz mogę powiedzieć kilka rzeczy. Jesteś kobietą inteligentną, trochę po dwudziestce. Masz wyczucie koloru i stylu i wystarczające konto, żeby sobie pozwolić na włoskie buty i jedwabne kostiumy. Jesteś schludna i dobrze zorganizowana. Wolisz niedopowiedzenia od nagiej prawdy. A ponieważ nie jesteś zbyt dobra w robieniu uników, podejrzewam, że marny z ciebie kłamca. Masz głowę nie od parady i potrafisz wszystko przemyśleć. Niełatwo wpadasz w panikę. No i lubisz czekoladę.

Machinalnie zrolowała w palcach papierek po batoniku.

– Skąd pan to wie?

– Wyrażasz się poprawnie, nawet kiedy jesteś przerażona. Logicznie, krok po kroku, przemyślałaś sobie wszystko, co należy zrobić w sytuacji, w jakiej się znalazłaś. Ubierasz się dobrze, masz znakomity gust. Masz staranny manicure, ale nie przesadnie krzykliwy. Twoja biżuteria jest unikatowa, ale nie nazbyt ozdobna. A poza tym, nie chciałaś mi udzielić żadnej informacji, póki nie weszłaś do biura i nie zadecydowałaś, czy i na ile możesz mi zaufać.

– A na ile mogę panu zaufać?

– Przecież do mnie przyszłaś.

Przemyślała to, a potem wstała i podeszła do okna. Deszcz bębnił o parapet, potęgując jeszcze ćmiący ból, który gromadził się pod jej powiekami.

– Nie poznaję tego miasta – mruknęła – choć czuję, że powinnam. Wiem, gdzie się znajduję, bo w kiosku widziałam „Washington Post”. Wiem, jak wyglądają Biały Dom i Kapitol. Znam wszystkie pomniki, ale przecież mogłam je widzieć w telewizji albo w książce.

Mimo że parapet był mokry od deszczu, oparła na nim dłonie, napawając się jego chłodem.

– Mam uczucie, jakbym spadła znikąd wprost do tego paskudnego hotelowego pokoju. A jednak umiem czytać i pisać, umiem chodzić i mówić. Taksówkarz miał włączone radio, a ja rozpoznałam muzykę. Rozpoznałam drzewa. Nie dziwiło mnie to, że deszcz jest mokry. Wchodząc do pańskiego biura, poczułam aromat palonej kawy – i nie był mi obcy. Wiem, że ma pan zielone oczy. I wiem też, że kiedy przestanie padać, niebo znowu będzie niebieskie. – Przygryzła wargi, a potem cicho westchnęła. – Tak więc sam pan widzi, że nie mogłam spaść znikąd. Są rzeczy, które wiem na pewno. Ale moja własna twarz nic mi nie mówi, a to, co się poza nią kryje, to tylko pustka. Mogłam wyrządzić komuś krzywdę albo zrobić coś złego. Może jestem samolubna i wyrachowana, a nawet okrutna. Może mam męża, którego oszukuję, albo sąsiadów, od których chciałam się uwolnić.

Odwróciła się, a jej ściągnięte, zdecydowane rysy dziwnie kontrastowały z delikatną firanką rzęs, mokrych od łez.

– Nie wiem, czy spodoba mi się ta osoba, którą pan dla mnie odnajdzie, panie Parris, ale muszę wiedzieć, kim jestem. – Postawiła torbę na biurku, zawahała się, a potem szybko ją otworzyła. – Chyba jest w niej dość pieniędzy na pańskie honorarium.

Cade pochodził z rodziny, która zawsze miała pieniądze i z pokolenia na pokolenie skutecznie je pomnażała. Jednak nawet on nigdy nie widział naraz takiej sumy. Płócienna torba pełna była plików studolarówek – a wszystkie były nowiutkie i szeleszczące. Zafascynowany, wyjął jeden i szybko go przejrzał. Na każdym z banknotów widniała znajoma, pełna godności twarz Benjamina Franklina.

– Będzie tego z milion – mruknął.

– Milion dwieście tysięcy. – Bailey zajrzała do torby i zadrżała. – Policzyłam pliki. Nie mam pojęcia, skąd wzięłam tyle pieniędzy i czemu mam je przy sobie. A może je ukradłam? – Kiedy uniosła głowę, z oczu popłynęły jej łzy. – Może to pieniądze na okup. Może jestem zamieszana w kidnaping. Może gdzieś przetrzymują jakieś dziecko, a ja mam te pieniądze. Ja tylko...

– Do tych wszystkich zalet, które przed chwilą wymieniłem, dodajmy jeszcze żywą wyobraźnię – przerwał jej Cade.

Chłód tej uwagi sprawił, że się odwróciła.

– Przecież w tej torbie jest cała fortuna.

– Milion czy dwa to nie taka znów fortuna w dzisiejszych czasach. – Cade wrzucił banknoty do torby. – Poza tym przykro mi, Bailey, ale nie jesteś typem zimnej, wyrachowanej porywaczki.

– Ale pan może to sprawdzić. Dowiedzieć się, byle dyskretnie, czy nie było jakiegoś porwania.

– Jeżeli policja jest w to zaangażowana, na pewno się czegoś dowiem.

– A jeżeli dokonano morderstwa? – Starając się zachować spokój, znowu sięgnęła do torby. Tym razem wyjęła z niej pistolet, trzydziestkę ósemkę.

Jako człowiek przezorny Cade błyskawicznie odsunął na bok lufę, a potem wziął broń z rąk Bailey. Była, jak się okazało, naładowana.

– Jak ci leży w ręku? – zapytał.

– Nie rozumiem.

– Jakie miałaś wrażenie, kiedy go wzięłaś do ręki? Chodzi mi o wagę, o kształt.

Mimo że pytanie wydało jej się zaskakujące, postarała się udzielić możliwie wyczerpującej odpowiedzi.

– Nie był taki ciężki, jak myślałam. Zdawało mi się, że coś o tej mocy powinno być cięższe, bardziej masywne. Trzymając go w ręku, miałam takie dziwnie nienaturalne uczucie.

– Ale kiedy trzymałaś pióro, niczego takiego nie czułaś.

Tym razem Bailey przeciągnęła ręką po włosach.

– Nie rozumiem, o czym pan mówi. Przed chwilą pokazałam panu ponad milion dolarów i pistolet, a pan mi tu mówi o jakichś piórach.

– Kiedy dałem ci pióro, żebyś napisała parę słów, nie miałaś tego dziwnego uczucia. Nie zastanawiałaś się nad tym. Po prostu wzięłaś je i zaczęłaś pisać. – Uśmiechnął się i zamiast do torby, wsunął pistolet do kieszeni. – Moim zdaniem, jesteś przyzwyczajona do posługiwania się piórem, a nie trzydziestką ósemką.

W tym prostym, logicznym wywodzie było coś kojącego, mimo to Cade'owi nie udało się rozpędzić wszystkich chmur.

– Może i ma pan rację. Ale to nie znaczy, że nie użyłam tej broni.

– Nie, nie znaczy. A ponieważ trzymałaś ją w ręku, nie mogę dowieść, że jej nie użyłaś. Mogę za to sprawdzić, czy jest zarejestrowana i na kogo.

W jej oczach błysnęła nadzieja.

– Może to moja broń. – Machinalnym gestem chwyciła go za rękę. – Mielibyśmy wtedy nazwisko. Wiedziałabym, jak się nazywam. Nie zdawałam sobie sprawy, że to jest takie proste.

– To może być proste.

– Ma pan rację. – Puściła jego dłoń i zaczęła krążyć po pokoju. Ruchy miała zwinne, opanowane. – Może trochę się zagalopowałam. Ale to mi tak pomaga, kiedy mogę z kimś porozmawiać. Więcej nawet, niż jest pan w stanie pojąć. Kiedy mogę opowiedzieć o tym komuś, kto wie, jak rozwikłać różne sprawy. Bo ja nawet nie wiem, czy jestem dobra w rozwiązywaniu zagadek, panie Parris...

– Cade – powiedział, zastanawiając się, dlaczego jej oszczędne ruchy wydawały mu się takie pociągające. – Uprośćmy te formalności.

– Cade. – Zaczerpnęła tchu, a potem odetchnęła. – Miło jest móc nazwać kogoś po imieniu. Jesteś jedyną osobą, jaką znam, jedynym człowiekiem, z jakim rozmawiałam, bo innych nie pamiętam. To bardzo dziwne, a zarazem bardzo pokrzepiające uczucie.

– Więc może zjadłabyś lunch z pierwszą osobą, jaką pamiętasz? Jeden batonik to kiepskie śniadanie. Wyglądasz mi na bardzo zmęczoną, Bailey.

Dziwnie było słuchać, jak wymawia to imię. A ponieważ było ono wszystkim, co miała, zmusiła się, by na nie zareagować.

– Owszem, jestem zmęczona – przyznała. – Mam wrażenie, że się nie wyspałam. Nie wiem też, kiedy ostatnio coś jadłam.

– Lubisz jajecznicę?

Na jej ustach znowu ukazał się blady uśmiech.

– Nie mam zielonego pojęcia.

– No to zaraz sprawdzimy. – Sięgnął po torbę, ale ona położyła rękę na jego dłoni, która już trzymała uchwyt.

– Jest jeszcze coś. – Zamilkła na chwilę, ale nie przestawała patrzeć mu w oczy, tak jak wtedy, kiedy stanęła w progu jego biura. Jej spojrzenie było badawcze, taksujące, zdecydowane. Wiedziała, że skoro już tam jest, nie ma wyboru. On był wszystkim, co miała. – Ale zanim ci to pokażę, musisz mi coś obiecać.

– Wynajęłaś mnie, Bailey. Od tej chwili pracuję dla ciebie.

– Nie wiem, czy to, o co chcę poprosić, jest do końca etyczne, ale muszę mieć twoje słowo. Jeżeli odkryjesz, że popełniłam jakieś przestępstwo, musisz mi obiecać, że zbadasz wszystkie okoliczności i wszystkie fakty, zanim przekażesz mnie w ręce policji.

Cade spojrzał na nią z ukosa.

– Więc zakładasz, że wydam cię policji?

– Jeżeli złamałam prawo, oczekuję, że to zrobisz. Ale najpierw muszę poznać wszystkie twoje racje. Muszę poznać wszystkie dlaczego, wszystkie jak, wszystkie kto. Czy możesz dać mi na to słowo?

– Oczywiście. – Ujął jej wyciągniętą dłoń. Była zarazem krucha jak porcelana i mocna jak skała. A i ona sama, pomyślał, stanowiła fascynującą kombinację delikatności i siły. – Żadnej policji, póki nie dowiemy się wszystkiego na temat twojej osoby. Możesz mi zaufać, Bailey.

– Chcesz oswoić mnie z tym imieniem. – Bez chwili zastanowienia, w naturalnym odruchu pocałowała go w policzek. – Jesteś bardzo miły.

Wystarczająco miły, pomyślała, żeby ją wziąć w ramiona, gdyby go o to poprosiła. A ona tak rozpaczliwie pragnęła, żeby ktoś ją przytulił, ukoił, zapewnił, że odnajdzie jej dawny świat. Musiała jednak polegać tylko na sobie. Miała nadzieję, że należy do tego rodzaju kobiet, które twardo stąpają po ziemi i same radzą sobie ze swoimi problemami.

– Jest jeszcze coś. – Sięgnęła po torbę i wsunęła do niej głęboko rękę, szukając aksamitnego woreczka i tego, co się w nim kryło. – Myślę, że to jest chyba najważniejsze.

Wyciągnęła go bardzo ostrożnie, niemal z nabożnym szacunkiem, rozwiązała sznureczek i wysypała sobie na dłoń zawartość.

Pieniądze zaskoczyły Cade'a, pistolet zaniepokoił, ale to, co teraz zobaczył, przeraziło go.

Klejnot wypełniał całą dłoń Bailey, a jego szlify były czyste i na tyle ostre, żeby wychwycić nawet najmniejszy błysk światła i posłać go w powietrze jasną, płonącą wiązką. Królewski połysk nawet w ciemnym od deszczu pokoju zapierał dech w piersi. Cade pomyślał, że miejsce tego klejnotu było w koronie jakiejś mitycznej królowej albo między piersiami antycznej bogini.

– Nigdy nie widziałem tak wielkiego szafiru.

– To nie szafir. – Kiedy mu go podawała, mogłaby przysiąc, że poczuła przepływające między nimi fale ciepła. – To błękitny diament, około stu karatów. Szlif brylantowy, prawdopodobnie z Azji Mniejszej. Gołym okiem nie widać żadnych skaz. Jest bardzo rzadki ze względu na wielkość i kolor. Myślę, że jego rynkowa cena co najmniej trzykrotnie przekracza zawartość torby.

Teraz nie patrzył już na klejnot, tylko na Bailey. Podniosła na niego wzrok i potrząsnęła głową.

– Nie mam pojęcia, skąd to wszystko wiem, ale wiem. Tak samo jak wiem, że on nie jest... nie jest... kompletny.

– Co masz na myśli?

– Sama chciałabym wiedzieć. Ale to bardzo silne uczucie, niemal pewność. Wiem, że ten kamień to tylko część całości. Podobnie jak wiem, że on nie może należeć do mnie. Tak naprawdę, on nie należy do nikogo. Do nikogo – powtórzyła, starannie akcentując sylaby. – Pewnie musiałam go ukraść.

Zacisnęła wargi i wyzywająco uniosła podbródek.

– A może nawet z jego powodu zabiłam.

Tytuł oryginału:

Hidden Star

Pierwsze wydanie:

Silhouette Books, 1997

Redaktor prowadzący:

Grażyna Ordęga

Korekta:

Joanna Rodziewicz-Cygan

© 1997 by Nora Roberts

© for the Polish edition by Arlekin – Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o.o., Warszawa 1998, 2010

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Enterprises II B.V.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne.

Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

Harlequin Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25

www.harlequin.pl

ISBN 978-83-238-9933-4

Konwersja do postaci elektronicznej: Legimi Sp. z o.o.