Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Sonia i Mati nie znają się. Spotykają się przypadkowo na moście. Oboje w tym samym czasie postanowili odebrać sobie życie. Najpierw muszą jednak ustalić, które z nich skoczy pierwsze. Po całonocnej rozmowie nadal nie mogą się zdecydować, żadne z nich nie chce być tym drugim. Jedynym wyjściem wydaje się odroczenie samobójczego planu. I tak Sonia i Mati dają sobie miesiąc, by przekonać się, że może warto zaufać światu. A może i świat zaufa im?
W ten sposób dwójka desperatów rusza w podróż ku normalności, mierzonej coraz szerszym uśmiechem, spokojniejszym snem, dostrzeganiem małych, ale potrzebnych drobiazgów. I wreszcie – miłością.
Czasem bowiem wystarczy na chwilę się zatrzymać i zachwycić życiem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 270
Mosty są czasem bezradne. Niby zwykła konstrukcja inżynierska wymyślona po to, by dostać się z jednego brzegu na drugi. Podpory i przęsła, elementy usztywniające, dźwigary. Pod mostem zazwyczaj znajduje się pusta przestrzeń. Ale i ona gdzieś się kończy. Albo w jeziorze, albo w rzece, albo na ulicy. Im wyższy most, tym większy powód do dumy. Tyle że niemal każdy most ma swojego samobójcę, chociaż wcale tego nie chce.
Jest godzina pierwsza osiemnaście w nocy. Marzec, dość zimny i deszczowy, więc ludzie po prostu są w domach. Przynajmniej ci, którym nie jest wszystko jedno, którzy zamierzają wstać rano, pójść do pracy, szkoły albo po prostu przed siebie. Którzy kupią świeże bułki na śniadanie, kawę w papierowym kubku, może gazetę, choć dzisiaj to mało popularne, albo wyjdą z psem na spacer i będą udawać, że nie widzą, jak robi kupę na trawniku.
Tymczasem na moście rozciągniętym między brzegami Warty stoi dziewczyna, trudno powiedzieć, czy ładna, bo twarz ma wykrzywioną jakimś dziwnym grymasem. Chwilę później już wiadomo dlaczego. Kilka metrów dalej stoi chłopak, chyba młodszy od niej, ale nie to jest teraz najważniejsze. Tak naprawdę chodzi tu o absurdalny zbieg okoliczności. Oboje bowiem postanowili zakończyć swoje życie, skacząc z mostu do wody, topiąc się w niej lub łamiąc kark, uderzając o dno. Oboje nie wiedzieli, jak to się dokładnie skończy, ale mieli identyczny plan.
Tyle że głupio jest popełniać samobójstwo w towarzystwie innej osoby.
– Możesz stąd odejść? – Dziewczyna podeszła do chłopaka i rzuciła mu spojrzenie z serii odpychających.
Ale jego mało to obeszło, bo głowę miał zaprzątniętą odebraniem sobie życia, a nie fochami jakiejś lali.
– Byłem tu pierwszy – powiedział tylko.
– Jestem kobietą – dodała ona, więc odruchowo spojrzał na nią zdumiony.
– No i?
– Mam pierwszeństwo.
– Tak jak w przepuszczaniu w drzwiach?
Skinęła głową.
– Nie sądzę, żeby zasady kurtuazji wobec kobiet obowiązywały również w takiej sytuacji. A powiesz, po co tu przyszłaś? Jest środek nocy, pada, a ty nawet nie masz parasola.
– Chciałam skoczyć z mostu. Parasol tylko by mi przeszkadzał. Poza tym wyglądałabym jak jakaś pieprznięta Mary Poppins, a nie o takie zakończenie mi chodziło.
Chłopak zapatrzył się na nią przez moment.
Westchnęła.
– Tylko błagam, nie rób scen, nie baw się w psychologa, nie próbuj mnie na siłę ratować, nie zacznij cytować Coelho i nie dzwoń ukradkiem na policję.
– Jak masz na imię? – spytał tylko.
– Naprawdę chcesz to wiedzieć w tej chwili? – zdziwiła się.
Zastanowił się.
– Chyba tak – przyznał w końcu. – Chcę ci po prostu powiedzieć: Anno, Katarzyno, Moniko albo Krystyno, zrób to, ale po mnie. Bo mimo że jesteś kobietą, byłem tu pierwszy i to ja pierwszy skoczę z mostu.
– To ty też chcesz się zabić?
– Nie. Chcę szukać syren pod wodą. – Popukał się w czoło. – Pewnie, że tak.
– A powiesz dlaczego?
– Bo nie widzę żadnego dalszego sensu, dla którego miałbym żyć.
– Rzuciła cię?
– Kto? – Nie zrozumiał w pierwszej chwili. – Jezu, nie. To byłoby zbyt banalne. Ogólnie nie mam powodów, żeby to ciągnąć.
– To tak jak ja. – Dziewczyna podeszła do niego jeszcze bliżej i spojrzała mu prosto w oczy. – Tyle że ja też wolałabym zrobić to pierwsza. Naprawdę. Boję się, że jeśli walniesz o coś głową z takim głuchym dźwiękiem albo wręcz przeciwnie, zaczniesz wrzeszczeć jak opętany, możesz mnie zniechęcić. A ja już nie mogę dłużej żyć. Jestem wypalona. Wypłukana. Jestem pusta w środku i nie ma w moim życiu absolutnie niczego, co mogłoby mnie zachęcić do dalszego brania w nim udziału. Robię to świadomie. Nawet nie wiem, czy jest mi smutno.
Chłopak wyciągnął rękę.
– Mati.
– Sonia.
W tym właśnie momencie każdy myśli, że zna zakończenie tej książki. Że Mati zakocha się w Soni, a ona w nim. Że spłodzą potomka, kupią biały domek i może nawet psa. Że będą jedli świeże bułki na śniadanie, ona z dżemem truskawkowym, on wybierze pleśniowy ser. A na most wrócą tylko po to, by przyczepić do niego kłódkę zakochanych.
A jednak wszystko może się jeszcze wydarzyć, bo to dopiero początek tej historii.
Kobieta samotna
Sonia od pewnego momentu, który trudno dokładnie sprecyzować, postanowiła odnotowywać w kalendarzu dni nieudane. Takie, w których nic się nie wydarzyło, które były nieprzyjemne albo po prostu nudne. Takie, które powinny się znacznie wcześniej skończyć. Problem polegał jednak na tym, że kiedy wracała do domu i natychmiast kładła się do łóżka, żeby zasnąć i obudzić się załóżmy w środę, sen drwił z niej w jawny sposób i kompletnie nie przychodził. Tym sposobem dzień jeszcze bardziej się wydłużał i czasem zahaczał nawet o kolejny, bo Sonia była po prostu niewyspana.
Miała trzydzieści dwa lata, niebieskie oczy, ciemne włosy, związane w kucyk, szczupłą sylwetkę, numer buta czterdzieści i duże, ale ładnie dłonie. Ubierała się najchętniej w dżinsy i męskie koszule, choć zdarzało jej się założyć sukienkę. Nie nosiła biżuterii, tylko ogromny zegarek, prawie busolę, który trzeba było nakręcać. Czasem łapała się na tym, że miałaby ochotę założyć coś różowego, ale szybko jej przechodziło.
Sonia miała jedno spore zmartwienie – kompletnie nie wiedziała, po co żyje. Nie, to nie było załamanie nerwowe. To było stwierdzenie smutnego faktu. To był początek czegoś, czego nie umiała jeszcze nazwać albo co bała się powiedzieć głośno.
Na razie w życiu radziła sobie sama, choć nie było to łatwe.
Wykonywała zajęcie, którego nie lubiła, i pewnie to właśnie było podstawową przyczyną jej ogólnej niechęci. Praca w jednym z największych magazynów logistycznych – kontrola towarów, pakowanie, wysyłka i wszystko, co wiązało się z dostarczeniem konkretnego produktu do konkretnej osoby. Nie nudziła się, bo nie miała na to czasu, ale kompletnie nie rozumiała, dlaczego nie mogła znaleźć pracy w swoim zawodzie. Coraz bardziej jej to doskwierało, coraz bardziej męczyło i czasem zmuszało do niekontrolowanych wybuchów płaczu.
Tak naprawdę chciała zostać nauczycielką plastyki, tyle że w ostatnim czasie istniała nadwyżka w tej profesji i niemal każda szkoła podstawowa miała już kogoś na tym miejscu. Jej wykształcenie nikogo nie interesowało, podobnie jak zdolności manualne i piękne akwarele, które malowała.
– Niestety. Liczba chętnych do pracy znacznie przewyższa liczbę ofert. – Rozkładano bezradnie ręce, a ona kiwała głową, że oczywiście rozumie.
Z każdą kolejną odmową czuła się jednak coraz gorzej. A potem przeczytała prognozy zawodowe na kolejne lata i zrozumiała, że postawiła na złą ścieżkę kariery.
Problemu ze znalezieniem pracy nie mieli farmaceuci, lakiernicy, monterzy instalacji budowlanych, piekarze, pracownicy robót wykończeniowych czy kierowcy autobusów. Zawody nadwyżkowe stanowili nauczyciele przedmiotów ogólnokształcących, pedagodzy oraz pracownicy administracyjni i biurowi.
Cudownie. Miała zatem w ręku zawód nadwyżkowy i mogła sobie malować akwarele w domowym zaciszu, udając, że jest współczesnym Julianem Fałatem, którego jednak nikt nie chce.
Magazyn tymczasem szukał nowych pracowników, oferował nawet przyzwoite wynagrodzenie, dotowaną kantynę pracowniczą, opiekę medyczną oraz dwadzieścia sześć dni urlopu w roku, z którymi kompletnie nie wiedziała co zrobić. Dwa razy była o krok od wyjazdu w pojedynkę. Za pierwszym razem zmotywowała ją koleżanka z pracy. Stanęła kiedyś przed Sonią, rozpostarła ręce i zaczęła deklamować:
– Mieszkając w dużym mieście, spotykamy dziennie tyle osób, ile człowiek żyjący dawniej spotykał w ciągu całego swojego życia! Żyjemy szybko, na pełnych obrotach. Czuję, że jeśli nie wyjadę sama, nie znajdę się poza zasięgiem karuzeli spotkań, telefonów, rozmów i podejmowania decyzji, to zwariuję. Wybrałam Kołobrzeg, poza sezonem, na początku kwietnia. Chcę się uspokoić, pobyć sam na sam ze sobą. Popatrzeć przed siebie i w głąb siebie, pochodzić po plaży w starych dżinsach. Nie musieć wyglądać. Pomyśleć, poczytać, pomilczeć. No i wyspać się. Czy to nie jest wystarczająca rekomendacja?
Sonia musiała przyznać, że coś w tym było. Brzmiało naprawdę dobrze i nawet ten Kołobrzeg jej się spodobał. Ale potem okazało się, że koleżanka nigdzie sama nie wyjechała, bo w międzyczasie wrócił do niej chłopak i koniec końców wybrali się nad morze wspólnie. To trochę zepsuło wizję samotnego wyjazdu i Sonia poczuła się nawet nieco oszukana.
Za drugim razem miała już spakowany plecak. Dostała trzy tygodnie wolnego i perspektywa zostania w mieście mocno ją przeraziła. Postanowiła, że tym razem wyjedzie na pewno, postara się, aby było fajnie, bo przecież nikt nie mógł jej tego spieprzyć.
– Wycieczka dla dwóch osób – bardziej stwierdziła, niż spytała kobieta w biurze podróży.
Sonia chciała od razu wstać i wyjść, ale tylko zacisnęła zęby.
– Nie, tylko dla mnie.
Kobieta przypominająca z twarzy pochmurną lamę, odkleiła ma moment wzrok od ekranu komputera.
– Tak?
Sonia przygryzła wargi, żeby nie powiedzieć czegoś brzydkiego, choć wulgaryzm na „k” już zaczął wypełzać jej z gardła.
– Bardzo tak.
– No trudno – zgodziła się kobieta. – To proszę w takim razie szybciutko przejrzeć tę ulotkę. – Podała jej złożony w wachlarzyk prospekt z samotną kobietą na zdjęciu, unoszącą w górę kciuk prawej dłoni, a w lewej trzymającą mały spray, najwyraźniej z gazem.
Sonia głośno przełknęła ślinę.
Pamiętaj, że obraz kobiety Zachodu w oczach mężczyzny Wschodu jest wytworzony przez telewizję, kino, a także brukowce. Uogólniając – kobieta Zachodu jest zwykle postrzegana jako… łatwa. Należy więc od razu dać takiemu mężczyźnie do zrozumienia, że nie przyjechałaś tutaj, żeby znaleźć partnera.
Niby dlaczego ktoś miałby pomyśleć, że wyjechała właśnie w takim celu? Czy kobieta nie może sama zwiedzić jakiegoś miasta, pójść na plażę, wdrapać się na górę albo wleźć do muzeum i powzdychać na widok obrazów? Dlaczego miałaby być łatwa? Dlaczego miałaby upolować faceta? No dobrze, raz zdarzyło jej się zakochać w przystojnym Hiszpanie, ale to naprawdę był wyjątek.
I o tym trochę później.
Nie stawaj za blisko samotnego mężczyzny.
Ale jak rozpoznać, czy jest samotny? A może jego żona jest właśnie w jakimś sklepie? Może poszła do toalety? Albo śpi w pokoju hotelowym, a on wyszedł się przewietrzyć. Gdyby nie wolno jej było stawać w pobliżu samotnych facetów, musiałaby właściwie nie stawać w ogóle. Porada z koziej dupy.
Nie nawiązuj z samotnym mężczyzną rozmowy, nawet jeśli chcesz tylko zapytać, która jest godzina.
Sonia zamknęła oczy. A gdyby się zgubiła i jedyną osobą był samotny staruszek na osiołku? Czy wolno mu zadać pytanie? Czy to będzie oznaczało, że jest łatwa i szuka przygodnego seksu?
Nie noś prowokujących ubrań. Prowokujące mogą być nawet spódnice odsłaniające kawałek łydki lub bluzki ukazujące gołe ramiona. Na plażach raczej nie opalaj się topless.
Czyli kup golf, szerokie spodnie, na to wszystko narzuć kurtkę i płaszcz, a twarz ukryj pod maską. Nawet jeśli na dworze będzie jakieś trzydzieści pięć stopni. Czy prowokujące są również zwykłe T-shirty? A dres? Jak wygląda sprawa z dresem? Sonia pokręciła z niedowierzaniem głową.
Unikaj autostopu, jeśli się jednak na niego zdecydujesz, to już na początku podróży zasugeruj, że jedziesz do męża, dzieci, którzy na ciebie czekają.
Dzień dobry, mam męża policjanta i bodybuildera, szóstkę dzieci, z których najstarsze zna wschodnie sztuki walki, mam również GPS zaszyty w plecach i rewolwer po dziadku w tylnej kieszeni spodni.
Kup sobie tombakową obrączkę, noś zdjęcia jakiegoś mężczyzny i dzieci. Pokazuj, że nie jesteś sama. Mów, że twój mąż zaraz przyjdzie albo że właśnie umówiliście się przez komórkę.
Czy można pokazywać zdjęcie Bradleya Coopera? Albo dla pewności Thora? Najlepiej w pelerynie i z młotem w ręku. I powiedzieć, że przed chwilą ustaliłaś z nim (przez komórkę oczywiście), że ma natychmiast przylecieć z Asgardu?
Unikaj kontaktu wzrokowego z obcymi. Noś ciemne okulary, walkmana, to spowoduje, że będziesz w pewien sposób odcięta od innych.
A najlepiej włóż na łeb garnek. To cię odetnie na zawsze.
Noś przy sobie gaz w sprayu.
Dezodorant starczy. Byle nie w kulce.
Noś przy sobie drobne. Jeśli ktoś cię napadnie, możesz rzucić w niego pieniędzmi i uciec.
Tutaj Sonia nie wytrzymała i parsknęła śmiechem. A potem podziękowała pani z biura podróży i oznajmiła, że wskutek kobiecej zmienności i wahań nastrojów ona nie ma już ochoty na żaden wyjazd, tylko na wielkiego kebaba z dużą ilością majonezu.
– I zjem go sama. Ponieważ nie mam żadnego partnera. Jestem potwornie samotna. Potwornie – podkreśliła jeszcze, a potem wyszła z silnym postanowieniem niewyjeżdżania nigdzie, nawet do Asgardu.
Była kobietą samotną.
Dotarło to do niej bardzo dokładnie w wieku trzydziestu lat, czyli dwa lata temu. Od tamtego czasu nic się nie zmieniło. Sonia miała przerwy w tej samotności, ale były one chwilowe i w zasadzie niewarte większych wzmianek. To były raczej luźne relacje, luźne spotkania i nigdy z napisem „ciąg dalszy nastąpi”.
Śmierć sąsiada
Życie Matiego przypominało komiks. Krótkie wydarzenia, krótkie dialogi z przygodnie poznanymi ludźmi, ciągle coś się działo, a kiedy akcja siadała, Mati czuł coś w rodzaju wewnętrznego niepokoju. Szukał więc kolejnych przygód, żeby czytelnik mógł dalej wciągnąć się w jego historię i jednocześnie stawał się coraz bardziej nerwowy, że w końcu zabraknie mu pomysłów na samego siebie. A przecież, aby utrzymać się na powierzchni, trzeba stale uderzać rękami i nogami oraz mieć uniesioną głowę. I coraz bardziej niepokoił go fakt, że zaczyna brakować mu sił. Tymczasem był jeszcze młody! Dwadzieścia osiem lat. Przystojny. Przynajmniej tak uważały kobiety, z którymi się od czasu do czasu spotykał. Chwaliły jego kręcone ciemne włosy, brązowe oczy i trochę oliwkową cerę. Chwaliły jego umięśnione ciało (siłownia cztery razy w tygodniu, czasem wypady na rowerze i zimą obowiązkowo narty) oraz niski głos, który faktycznie był sporym wabikiem.
Dorosłość, mimo przywilejów, okazała się jednak dla Matiego dużym zaskoczeniem. Co prawda odciął pępowinę i wyrwał się spod opiekuńczych skrzydeł matki, ale nagle sam musiał płacić rachunki, chodzić do pracy, samodzielnie się żywić, a nawet sobie gotować, prać i kupować ubrania. Dorosłość nie była łatwa, więc automatycznie życie również, co idealnie ujął pewien pisarz, sprzedając publicznie swoją myśl, że „wszystko jest trudne, jeśli chcesz spojrzeć na to w ten sposób”. Mati w pewnym momencie tak właśnie zaczął podchodzić do życia.
W zasadzie nie powinien był na nic narzekać, a jednak z każdym kolejnym dniem coraz mniej rzeczy sprawiało mu satysfakcję. Pracował w agencji reklamowej, gdzie, jak wiadomo, wszystko jest podszyte artyzmem, oryginalnością oraz spontanicznym podejściem do codzienności, a jednak nawet to zaczynało go jakoś męczyć. Zarabiał całkiem dobrze, pracował więcej, niż pozwalały na to przepisy, ale przecież w agencjach nie ma normowanego czasu pracy, bo trudno zmusić mózg, żeby był kreatywny dokładnie między dziewiątą a szesnastą.
– Mati, robimy dzisiaj burzę mózgów. Zaczynamy o dwudziestej przy naszym okrągłym szklanym stole. Najpierw zajaramy po jednym, żeby wyostrzyć wizje, a potem odpalamy zwoje – mówił na przykład Beniamin, jego szef, starszy zaledwie o trzy miesiące. – Będziemy to nagrywać, bo rano zazwyczaj nikt nie pamięta własnych pomysłów. – Puszczał do niego oko, a Mati tylko kiwał głową, że już się cieszy na upalony wieczór.
I faktycznie się cieszył, choć ta radość trwała zaledwie dwa lata. Z czasem nie chciało mu się nawet wstawać do roboty, ale niestety rachunki czekały, a na zupy i pierogi od matki nie mógł już patrzeć.
– Mamo, nie przynoś. Ja naprawdę się dobrze odżywiam – powtarzał jej przez telefon, zapijając makaron na zimno napojem energetycznym.
Matka nie słuchała, bo żadna nie słucha, doskonale wiedząc, że nie ma nic lepszego od domowej zupy na kościach. W końcu Mati się poddał, a obiady zaczął zanosić sąsiadowi.
– Kapuśniak? – Sąsiad miał siedemdziesiąt sześć lat i uwielbiał wszystko, co ugotowała matka Matiego. Cieszył się na te smakołyki jak dziecko urodzone w latach siedemdziesiątych, które dostało gumę Donald.
– Zdaje się, że z żeberkami nawet. – Mati podał mu słoik i jak zwykle dodał, że się spieszy. Lubił sąsiada, ale nie lubił z nim rozmawiać. Wydawało mu się wtedy, że czas staje w miejscu albo przysiada na starej kanapie, a co to za życie, które wpada w letarg.
Dzisiaj należało pędzić, gnać, skakać i wirować, wtedy w żyłach buzowała adrenalina, nogi same człowieka niosły i dni pędziły przed siebie niemal na oślep. Tylko wtedy można było poczuć wiatr na twarzy. Zupełnie jak podczas jazdy rollercoasterem. A ponieważ Mati coraz częściej odczuwał jakieś lęki i niepokoje, uznał, że musi pędzić jeszcze szybciej, żeby zostawić je za sobą.
– Może wpadniesz kiedyś na herbatę? – pytał z kolei sąsiad, co również było swojego rodzaju rytuałem. Mati bezradnie rozkładał ręce, że bardzo chciałby, ale niestety obowiązki wzywają, a sąsiad kiwał głową, że oczywiście doskonale to rozumie i że może następnym razem.
Który nigdy nie następował.
Dzisiaj w lodówce królowała pomidorowa z ryżem, którą matka podrzuciła mu wczoraj wieczorem. Na szczęście nie było go wtedy w domu, bo pewnie chciałaby, żeby zjadł przynajmniej jeden talerz. Ziewnął tylko, sięgnął po plasterek sera, który obficie polał keczupem i zaparzył sobie mocnej kawy. A potem chwycił słoik i poszedł wręczyć go sąsiadowi.
Mieszkali obaj w starej kamienicy na tym samym piętrze. Mati co prawda wolałby nowoczesny apartamentowiec, cały w szkle i metalu, i lokum z widokiem na miasto, z minimalną liczbą mebli i wielkim telewizorem, który wyjeżdżałby z podłogi i zamieniał pokój w minikino. Na razie jednak nie było go na to stać, więc przystał na mieszkanie po ciotce, siostrze matki, która zmarła kilka lat temu, zapisując swoje trzy pokoje ukochanemu, bo jedynemu, siostrzeńcowi. Ciotka nie miała własnych dzieci, więc całą miłość przelała na Matiego, czego podsumowaniem był testament.
Mieszkanie wymagało wielu zmian, które Mati naturalnie wprowadził. Wystarczy wspomnieć, że wyrzucił wszystkie stare meble i postawił na wystrój minimalistyczny, w myśl zasady im mniej, tym mniej.
Mniej mebli – mniej kurzu.
Na razie jednak Mati bierze słoik z zupą i idzie do sąsiada, narzucając na siebie kurtkę. Potem nie będzie już wracał do swojego mieszkania, bo żółty ser właśnie się skończył, więc skoczy gdzieś na śniadanie z dużym latte i croissantem wypełnionym bo brzegi lepką, słodką i orzechową czekoladą.
Sąsiad otwierał zazwyczaj po trzecim dzwonku.
Jeden.
Dwa.
Trzy.
Mati doszedł do siedmiu i naprawdę się zdziwił. Przyłożył nawet ucho do drzwi, ale nie usłyszał kompletnie niczego.
A potem po schodach weszła sąsiadka spod piątki (Mati nie znał imion ludzi, z którymi mieszkał, ale kojarzył twarze), spojrzała na niego trochę smutno, a trochę z oburzeniem, że o niczym nie ma pojęcia, i powiedziała po prostu:
– Przecież on umarł.
W tej właśnie chwili świat w końcu się zatrzymał. Wszystko stanęło w miejscu, sąsiadka spod piątki z niedomkniętymi ustami, przelatująca mucha, deszcz, który właśnie zaczął kropić, i tylko serce Matiego dudniło jak oszalałe. Ta śmierć wbrew pozorom wstrząsnęła nim zdecydowanie bardziej niż śmierć ciotki. Być może dlatego, że nie był na nią w ogóle przygotowany. W rękach trzymał słoik z zupą pomidorową z ryżem i kompletnie nie rozumiał, dlaczego ta zupa nie zostanie zjedzona. Dlaczego nie otworzyły się drzwi i pan… pan…
– Jak on miał na imię?
– Marian – odpowiedziała sąsiadka.
Dlaczego pan Marian nie uśmiechnął się na jego widok, nie uniósł brwi w zachwycie nad pomidorową z ryżem i nie zaproponował herbaty.
– Jak pani ma na imię? – spytał nagle Mati, sam nie do końca rozumiejąc po co.
– Lucyna, ale dlaczego pan pyta? – Spojrzała na niego zdziwiona.
– Lubi pani pomidorową z makaronem?
– Chyba z ryżem, o ile dobrze widzę – poprawiła go.
– Z ryżem – zgodził się Mati.
– Nie – odpowiedziała pani Lucyna i poszła na górę, mrucząc coś pod nosem.
Mati chciał jeszcze zapytać, kiedy to się stało i dlaczego, ale tylko postawił na wycieraczce słoik z zupą, jakby to był bukiet kwiatów, a potem zbiegł po kilka schodów naraz, wyszedł na coraz silniej padający deszcz i po raz pierwszy pomyślał, że życie jest całkowicie pozbawione sensu.
Śmierć ma w dupie czyjeś plany.
Ma w dupie to, że ludzie przyzwyczajają się do pewnych rzeczy, co daje im poczucie stabilności.
Albo przychodzi losowo, na chybił trafił wybierając ofiary, albo po prostu jest złośliwą, wredną jędzą.
Pan Marian umarł. A wraz z nim minimalna cząstka Matiego, który od tego właśnie momentu zaczął coraz krytyczniej przyglądać się swoim kolejnym dniom. Zupełnie jakby zaatakował go jakiś wirus.
– Bez sensu. – Sonia wzruszyła ramionami. – Będziesz się ze mną kłócił o to, kto ma skoczyć pierwszy?
Mati parsknął śmiechem.
– Ja się nie kłócę. Ale nie odpalę swojego miejsca. Chcesz, to idź i poszukaj innego mostu.
– Nie mam ochoty.
– To podobnie jak ja. Odwróć się po prostu albo skocz z drugiej strony.
Sonia przygryzła wargę.
– A może zrobimy mały zakład?
Mati uniósł ze zdumieniem brwi.
– Chyba nie bardzo mam ochotę.
– Poczekaj. Zróbmy tak, że jako pierwszy skoczy ten, kto ma lepszy powód.
Zamilkli oboje na moment, jakby przeżuwając propozycję Soni. Deszcz padał miarowo, a na kałużach pojawiały się wielkie bąble. Było dość chłodno, ale ani Sonia, ani Mati jakoś tego nie czuli. Zresztą i tak było im wszystko jedno. Bo to chyba bez znaczenia, czy człowiek popełnia samobójstwo, będąc suchym, czy mokrym. Zwłaszcza że i tak planuje skok do wody.
– No dobra – zgodził się po chwili Mati. – W sumie chętnie posłucham, co cię tu sprowadza, choć jestem pewien, że wygram.
Sonia zaśmiała się pogardliwie.
– Jasne. Bo wy, faceci, zawsze musicie być górą. Nawet w takiej sytuacji.
Wzruszył ramionami.
– Zaczynaj.
Diagnoza
– Ból głowy, kłopoty z oddychaniem, bóle brzucha, wysypka, bezsenność – wypalenie całego siebie. Burnout Syndrome klasyfikuje się od niedawna jako chorobę cywilizacyjną dwudziestego pierwszego wieku i najzwyczajniej w świecie ona właśnie panią dopadła – tak podsumowali ją najpierw pani psycholog, a potem lekarz rodzinny. Wcześniej jeszcze znajoma lekarka zdiagnozowała chandrę.
Sonia nie bardzo wiedziała, co dalej robić. Wypalona czuła się faktycznie od dłuższego czasu. Nic jej się nie chciało, nie miała ochoty wstawać z łóżka, a sama myśl o pracy w magazynie napawała ją wstrętem. Te wszystkie kartoniki, pakunki, te miliony przesyłek wysyłanych w świat, zupełnie jakby człowiek nie miał nic innego do roboty jak tylko czekać na jakąś cholerną paczkę.
Kiedy Sonia widziała stosy piętrzących się kartonów, odnosiła wrażenie, że ludzie nie robią nic innego, jak tylko coś zamawiają, kupują i wysyłają albo siedzą przy drzwiach i czekają na listonosza. Ludzkość sprowadza się do nadawców i odbiorców. Świat zdominowały przesyłki, a ona ma w ich przekazywaniu gigantyczny udział, bo przecież pracuje w centrum logistyki nadawczej.
„W pracy czuję się jak roślina, którą ktoś przesadził i umieścił w ciemnym lesie, choć tak naprawdę potrzebuje dużo słońca. Czasem zaś odnoszę wrażenie, że kolejne fragmenty mojego ciała odklejają się ode mnie. Że za moment zniknę”. Tak napisała na kartce, którą podała pani psycholog.
– Tak… – Terapeutka wyglądała, jakby się ucieszyła, że diagnoza jest tak prosta i przewidywalna. – Dawniej nazywano to zwykłym przemęczeniem. Dzisiaj wiadomo już, że wypalenie to rodzaj choroby. W pewnym momencie w naszym ciele eksplodują hormony, które doprowadzają do totalnego rozchwiania organizmu. Tracimy apetyt, wpadamy w emocjonalne huśtawki, mamy zawroty głowy i narastające bóle brzucha. Wszystko się zgadza, prawda? – Spojrzała z nadzieją na Sonię.
– Mniej więcej.
– Musi pani zrozumieć, że na wypalenie zawodowe składa się cała lista elementów składowych. Permanentny stres, kontrola, z którą przeciętny człowiek sobie nie radzi, coraz wyższe wymagania pracodawcy lub wręcz przeciwnie – brak wyzwań. Podam pani taki przykład. Dawniej dostawca owoców pakował swój towar na samochód i wyruszał, załóżmy, do Włoch. Było zupełnie obojętne, jaką drogę wybierze i kiedy dokładnie dotrze. Był swoim własnym szefem i tachometrem. Dzisiaj dostawca ma zwierzchnika, który kontroluje każdy przejechany kilometr, każdą przerwę w podróży i podaje określoną godzinę, na którą należy dowieźć towar. Kontrola zabija w nas radość z pracy. Radość z życia.
Sonia nie mogła się z tym nie zgodzić. W jej przypadku chodziło głównie o nudę. O powtarzalność. O to, że życie przestało zaskakiwać, być spontaniczne. O to, że wtorek przypominał czwartek, a ten z kolei niczym nie różnił się od poniedziałku. Dni zlewały się w jedno, podobnie jak tygodnie i miesiące. Nawet pory roku były jakieś kompletnie popieprzone. Sonia nie pamiętała swoich trzydziestych urodzin, podobnie jak kolejnych. Zresztą, jakie to miało znaczenie? Kiedy w pracy postawili przed nią torcik zamówiony w pobliskiej cukierni, miała ochotę wskoczyć butami w sam jego środek albo wyrzucić go przez okno. Nie dlatego, że nie lubiła swoich kolegów czy też czekoladowego tortu. Powód był bardziej prozaiczny – chciała zaskoczyć siebie samą. Zrobić coś absurdalnego, co chociaż na moment wyrwałoby ją z marazmu.
Ale tylko zdmuchnęła świeczki.
– Myśli pani, że to można jakoś leczyć? – spytała psycholożki z nadzieją, że może dostanie jakąś magiczną tabletkę albo chociaż zwykły syrop. Cokolwiek.
Pani psycholog na moment zawiesiła na niej wzrok, a potem machnęła ręką, zupełnie jakby chciała dać Soni do zrozumienia, że jeszcze nie skończyła swojej wypowiedzi i bardzo prosi, aby jej wysłuchać do samego końca.
– Kiedy zaczynamy nową pracę, jesteśmy nią zafascynowani, zauroczeni, chcemy pokazać się od jak najlepszej strony… Etap ten nazywa się miesiącem miodowym. Po nim następuje etap przebudzenia. Wiemy już, że nasza praca nie jest idealna, ale mimo wszystko pielęgnujemy w sobie jak najlepsze wyobrażenie o wykonywanej profesji. Pracujemy nadal z chęcią, staramy się o jak najlepsze wyniki, chętnie przychodzimy do biura. Po etapie przebudzenia następuje tak zwany etap konfrontacji z rzeczywistością. Powoli wygasa w nas zapał do pracy, w którą trzeba wkładać coraz więcej wysiłku. Kontakty z kolegami i klientami sprawiają nam coraz więcej problemów. Do tego dochodzi stres, z którym jeśli nie będziemy umieli na bieżąco sobie radzić, doprowadzi do objawów somatycznych – bólów brzucha, migren, permanentnego przemęczenia. Kolejny etap to już wypalenie pełnoobjawowe. Na tym etapie mówimy o wyczerpaniu fizycznym i psychicznym. Wypalony pracownik nie ma entuzjazmu do pracy, towarzyszy mu uczucie pustki, samotności, brakuje mu asertywności. Może pojawić się też depresja.
Sonia chciała coś wtrącić, powiedzieć, że praca to tylko jakiś fragment jej życia i że naprawdę nie chodzi tylko o to, że ona nie lubi tych paczek, kartonów i taśm, na których one jeżdżą, zupełnie jakby były w wesołym miasteczku, ale pani psycholog uderzyła ręką w kolano, co oznaczało: „nie, jeszcze nie!”. Więc postanowiła na razie nic nie mówić, słuchać monologu tak długo, aż padnie ostatnie słowo, a w międzyczasie liczyć kolorowe długopisy, które tkwiły w kilku równie kolorowych pojemnikach.
Trzynaście.
Dwadzieścia osiem.
Trzydzieści jeden.
– Brak motywacji i sił powodują, że zaczynamy przypominać maszyny, które bezmyślnie wykonują zadane im polecenia. Nie wnosimy nic od siebie, rutynowo powtarzamy te same czynności, przestajemy być kreatywni. Chroniczny stres i permanentne niezadowolenie powodują, że tracimy harmonię w organizmie. Ciało zaczyna wysyłać nam sygnały – potrzebuję równowagi, bo inaczej nadmiar kortyzolu, hormonu stresu, złamie mnie ostatecznie. Nie zawsze udaje się nam zapobiec wypaleniu zawodowemu, ale możemy reagować na jego pierwsze symptomy.
Czterdzieści sześć.
Nieźle. Ciekawe, czy wszystkie jeszcze działają? Sonia kiedyś dostała w prezencie sto dwadzieścia pisaków, z czego sam tylko kolor różowy miał dziesięć różnych odcieni.
Czterdzieści osiem. Koniec.
Chwila ciszy była tak zaskakująca, że Sonia na moment zapomniała, co chciała powiedzieć.
– Ja się wypaliłam ogólnie. Tu naprawdę nie chodzi tylko o pracę – w końcu udało się jej coś wtrącić. Owszem, była wypalona zawodowo, ale chyba każdy po jakimś czasie ma dość pracy w magazynie, choćby nie wiem jak był wielki, logistyczny i jak dobre serwował obiady w kantynie pracowniczej. Nie potrzebowała do tego żadnej diagnozy.
– Nie? – rozczarowała się nieco pani psycholog. – Ale w dużej części również, prawda?
– Tak…
– Czyli jednak miałam rację. Wypalenie zawodowe. Proces zamiany człowieka w maszynę. Pani czynności życiowe powoli gasną, jak lampki na choince. Pani gaśnie również.
Sonia zrozumiała, że żadnego eliksiru szczęścia od niej nie dostanie. I że znika.
Czy ten, kto znika, ma jeszcze jakiś powód, by żyć?
Nie jestem zainteresowana
Mati był zbyt młody, by pamiętać przepisywanie tekstów przez fioletową kalkę, ale jego życie tak właśnie wyglądało. Poszczególne czynności i wydarzenia kopiowały się, a on sam odnosił wrażenie, że prześladuje go jakieś cholerne déjà vu. Że wszystko już było.
I że pojawi się znowu.
Jego związki z kobietami wyglądały niemal identycznie. Poznawał je zazwyczaj w klubach, bo tak było najłatwiej, następnie fundował jeden z siedemnastu tekstów podrywających, które opracował wspólnie z kumplami w firmie, a potem szli do niej albo do niego, choć wolał opcję numer jeden. Mógł wtedy ulotnić się następnego dnia rano, udając, że właśnie sobie o czymś przypomniał, kłamiąc, że zaraz przyniesie bułki lub po prostu wychodząc bez słowa, jeśli dziewczę jeszcze spało. Czasem scenariusz bywał inny – Mati zostawał na nieco dłużej i zaczynał tworzyć fundamenty związku, choć nigdy nie doszedł dalej niż tylko do etapu uzyskania pozwolenia na budowę.
– Czy ja jestem zakochany? – pytał sam siebie od czasu do czasu, zerkając w lustro i szukając w nim potwierdzenia.
Ale lustro milczało zgodnie, a czasem nawet patrzyło na niego z politowaniem.
Jakiś czas temu wydarzyło się jednak coś, co kazało Matiemu nieco inaczej spojrzeć na swoje życie. Zbiegło się to jakoś ze śmiercią pana Mariana i było kolejnym powodem do głębszej zadumy nad własnym losem.
Mati poznał Joannę.
Poznał ją w zwykłej kawiarni (Jaśmin i wanilia), a w nie w klubie, co już było ciekawą odmianą. Po pierwsze dlatego, że Joanna nie piła żadnego drinka i nie znajdowała się w stanie upojenia alkoholowego, tylko przeglądała gazetę o wystroju wnętrz, sączyła coś zielonego, co wyglądało na jarmuż i szpinak, oczywiście zmiksowane z czymś bardziej płynnym, i zapijała to kawą z dużą ilością pianki. Mati musiał przyznać, że już z daleka była bardzo ładna. Przede wszystkim jej twarz nie została ukryta pod toną makijażu, jej paznokcie nie były trzy razy grubsze od nałożonego żelu, jej włosy błyszczały naturalnie i nie były wymieszane ze sztucznymi doczepami, a na dodatek miała na sobie białą bluzę i zwykłe czarne spodnie. W zasadzie nie rzucała się w oczy i przez to właśnie się rzucała.
I dlatego Mati zwrócił na nią uwagę.
Początkowo nie bardzo wiedział, jak zagadać, brakowało mu głośnej muzyki, atmosfery klubowej, która ułatwia nawiązywanie kontaktów, pewności siebie wzmocnionej dwoma piwami oraz gotowego tekstu, który pasowałby do tych właśnie okoliczności.
– Smoothie? – zapytał w końcu, co było dość żenujące, ale naprawdę nic innego nie wpadło mu do głowy. Obniżył głos jeszcze bardziej niż zwykle i napiął mięśnie pod koszulką.
– Tak. – Dziewczyna skinęła głową i w zasadzie na tym zakończył się dialog.
Mati poczuł, że się poci i jednocześnie zaczyna odczuwać coś w rodzaju miłego dreszczyku. Nie ma nic bardziej fascynującego od dziewczyny, która nie nawiązuje kontaktu wzrokowego, najwyraźniej nie chce dalej rozmawiać i ogólnie jest zajęta sobą. Takie dziewczyny to rzadkość i Mati doskonale o tym wiedział.
– Smoothie? – zapytał więc ponownie, wychodząc z założenia, że powtórzenie tego pytania musi wywołać przynajmniej minimalne zainteresowanie.
– Nie.
Tym razem odpowiedź totalnie zbiła go z tropu, więc z wrażenia usiadł na krześle obok.
Dziewczyna podniosła wzrok.
– To nie wiem już teraz – przyznał w końcu.
– A musisz? Przecież zagadujesz w kompletnie innym celu niż chęć zdobycia wiedzy na temat tego, co piję.
Mati odrobinę się zaczerwienił.
– Dzisiaj nie wiadomo, co powiedzieć – oznajmił w końcu, przynajmniej szczerze. – I to pytanie jakoś tak automatycznie wpadło mi do głowy.
Dziewczyna pokiwała głową i wyciągnęła rękę.
– Joanna.
Ucieszył się jak małe dziecko na widok dmuchanych baloników. Istniała bowiem duża szansa, że właśnie stanie się szczęśliwym posiadaczem jednego z nich. Dziewczyna najwyraźniej połknęła haczyk, choć nadal przerzucała strony magazynu i nie zaszczycała Matiego dłuższym spojrzeniem.
Ale on już wiedział.
To taka gra.
Ene due rabe, bocian połknął żabę. A żaba Chińczyka Co z tego wynika?
– Nie jestem zainteresowana niczym więcej – usłyszał dwie minuty później, a potem Joanna dopiła kawę, wstała, sięgnęła po wielką czarną torbę i zostawiła na stole trochę drobnych.
Mati osłupiał.
Takiej gry nie znał. Owszem, podchody, przeciąganie liny, ale żeby tak wstać i wyjść?
Przełknął ślinę i wyszedł za Joanną.
– Hej – powiedział tylko.
Odwróciła się.
– Tak?
– Ale to już?
– Niby co?
– Myślałem, że skoro zdradziłaś mi swoje imię…
– To pójdziemy do łóżka? – przerwała mu. – Nie pójdziemy. Imię podałam ci, bo na to czekałeś. Poza tym z reguły jestem uprzejma. Ale to absolutnie nic nie znaczy i nawet nie pachnie ciągiem dalszym.
– Ale dlaczego? – Mati naprawdę chciał wiedzieć. Do tej pory nie spotkał się z odrzuceniem i to tak jawnym. Był przecież wysoki, przystojny, dobrze zbudowany, miał zdrową cerę i zęby oraz fajnie się ubierał. Prezentował się naprawdę nieźle w porównaniu z innymi facetami w jego wieku. Sam sobie dawał mocną dziewiątkę w skali od jeden do dziesięć. Dziesiątkę zostawiał na specjalne okazje, kiedy wkładał dużo pracy w swój wygląd.
– Bo nie jestem zainteresowana. Po prostu.
– I to nie jest żadna gra?
Joanna spojrzała na niego z politowaniem.
– Desperat – rzuciła tylko i wsiadła do nadjeżdżającego autobusu.
A Mati poczuł się kopnięty w jaja.
Po tygodniu doszedł jednak do wniosku, że nie wolno się poddawać. Przecież każdy facet ma gen myśliwego i lubi czasem pogoń za czymś, co ucieka niczym gazela przed gepardem. Joanna była taką gazelą. A on musiał ją tylko dogonić. Postanowił zatem, że będzie codziennie zaglądał w tych samych godzinach do kawiarni Jaśmin i wanilia, bo dziewczyny mają to do siebie, że lubią sprawdzone miejsca. I często do nich wracają.
Nie pomylił się.
W czwartek o godzinie osiemnastej, czyli tydzień i dwa dni po tym, jak zobaczył ją po raz pierwszy, Joanna znowu siedziała przy tym samym stoliku i piła zielone smoothie oraz tym razem herbatę. Ubrana była w błękitną koszulę i czarną rozkloszowaną spódnicę. Włosy miała niedbale upięte, a w uszach urocze kolczyki w kształcie czereśni.
No, śliczna była po prostu.
Początkowo Mati chciał ją znowu zapytać, czy pije smoothie, ale sam doszedł do wniosku, że to byłoby strasznie słabe. I że trzeba wymyślić coś zdecydowanie bardziej oryginalnego. Co oczywiście za żadne skarby nie chciało mu przyjść do głowy. Czuł się trochę jak podczas burzy mózgów – intensywne obroty, palące się zwoje i kompletna pustka w głowie. Usiadł więc dwa stoliki dalej, również zamówił smoothie, tylko bez jarmużu, bo go nie cierpiał, i nerwowo stukał palcami w blat stołu.
Jak ją zaczepić?
Jak zwrócić na siebie jej uwagę?
Jak w ogóle zwrócić uwagę, kiedy nie wypiło się żadnego drinka, nie jest się w klubie i nie ma żadnego punktu zaczepienia?
Wpatrywał się tylko intensywnie w jej plecy i z każdą kolejną minutą tracił wiarę w siebie. Ostatecznie Joanna wstała, tak jak poprzednio zostawiła drobne na stole i wyszła, nie oglądając się za siebie.
– Kurwa – powiedział głośno Mati i natychmiast przeprosił dwie starsze panie, które aż się zagotowały z oburzenia.
Mniej więcej dwa tygodnie później znowu miał to szczęście, że spotkał Joannę, oraz nieszczęście, że tym razem nie była sama. Towarzyszyła jej jakaś rozchichotana koleżanka, która opowiadała kretyńską historię o jednorożcu, śmiejąc się przy tym histerycznie.
– Leżał taki porzucony wśród traw. Dmuchany jednorożec, biały z tęczową grzywą i ogonem. Prawie wpadł do wody niesiony wiatrem mazurskim, więc się rzuciłam, żeby go ratować. A wtedy słyszę: „kulwa, kulwa to moje!!!”. Potworek miał jakieś cztery latka i nie wymawiał „r”. Dobrze, że nie było z nim ojca, bo pewnie by mnie oskarżył o kradzież. A ja chciałam tylko pomóc.
Joanna roześmiała się przyjemnie. Właśnie. Przyjemnie, a nie histerycznie i głośno, jak ta jej koleżanka. Mati był autentycznie wściekły. Co prawda nadal nie miał żadnego planu, ale nawet gdyby taki posiadał, to on na nic by się teraz nie przydał. Joanna była całkowicie pochłonięta rozmową z tym babskiem i nawet nie zamówiła żadnego smoothie, tylko zwykłą wodę i pączka. I wtedy Matiego olśniło.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki