Zanim zgaśnie światło - Miłosław Czarnecki - ebook + audiobook

Zanim zgaśnie światło ebook

Miłosław Czarnecki

3,0

Opis

Kiedy wydaje ci się, że złapałeś szczęście za nogi, ono okaże się jedynie złudzeniem.

Za czym można tęsknić, kiedy mieszka się na francuskiej Riwierze? Marc Martin ma czterdzieści lat, pracę marzeń i piękną kobietę u boku. Nigdzie się nie spieszy, każdego ranka pije kawę na patio swojej willi, a dla relaksu gra w pokera ze swoimi bogatymi znajomymi. Czas płynie leniwie, a Marc wiedzie na pozór idealne życie.

A jednak nie wszystko jest takie, jak się wydaje… Uwikłany w skomplikowaną sieć powiązań wywiadowczych, mężczyzna doskonale zdaje sobie sprawę, że nigdy nie powinien czuć się zbyt bezpiecznie. Jego zadaniem jest zdobycie informacji na temat agentów mających nakłonić firmy francuskie do przyłączenia się do współpracy przy budowaniu przez Rosję rurociągu gazowego NordStream. Kiedy jest już o krok od osiągnięcia celu, nieszczęśliwy wypadek krzyżuje jego plany i zmusza do zadania pytań o przyszłość i sens tego, co do tej pory było najważniejsze. Odpowiedzi, jeśli się pojawią, wcale nie będą mu się podobały…

– Na takich zdjęciach wszystko wygląda lepiej, ale przecież też mieli swoje problemy, troski, smutki i nie zawsze byli pogodni. Częściej chorowali i pracowali w gorszych warunkach niż dzisiaj. Każdy jest dzieckiem swojego czasu. Gdybyś mogła się tam cofnąć, to bardzo byś żałowała. To, co uważasz teraz za oczywiste, dla nich było nieznane.
– Masz rację, a jednak mi żal tamtych klimatów, czegoś mi brakuje, co oni wtedy mieli…
– Szybko byś stamtąd uciekła.
– Ciałem tak, ale dusza pewnie by pozostała.
– Rozmarzyłaś się. Niepotrzebnie oglądałaś „O północy w Paryżu”.
Roześmiała się. A potem nagle spoważniała, wpatrując się z uwagą w ekran.
– Wiesz, uświadomiłam sobie, że ci wszyscy ludzie na tych zdjęciach, nawet dzieci, już nie żyją, a za niewiele lat nikt już nie będzie nawet pamiętał, że istnieli. A przecież kochali i byli kochani, a czasem porzucani, śmiali się i płakali, pracowali, coś tworzyli i dawali innym. Nic po nich nie zostanie, no, może poza kilkorgiem, którzy pozostawili po sobie jakiś ślad.
Uśmiechnąłem się.
– Jak jesteśmy młodzi, to nie musimy się nigdzie spieszyć, bo i tak zdążymy. A później oglądamy się do tyłu i okazuje się, jak wiele czasu przez to straciliśmy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 308

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (5 ocen)
1
1
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ROZDZIAŁ I

Drzwi były bardzo stare, z litego, heblowanego, surowego drewna, w górnej części łukowato zaokrąglone i zaopatrzone w solidną klamkę z kutego metalu pomalowanego na czarno. Farba na niej była już miejscami wytarta od długiego używania. Nacisnąłem ją bez namysłu ciekawy, gdzie się teraz znajdę. Wszedłem do dużego pustego pomieszczenia o wysokim sklepieniu. Ze ścian poodpadały już całe płaty szarego tynku, odsłaniając stare czerwonawe cegły. Nic tu nie było. Właściwie nie wiedziałem, czemu tu jestem. Czegoś szukałem, czegoś ważnego, co zaginęło w mojej pamięci.

Przez chwilę bezradnie się rozglądałem, zanim dostrzegłem drzwi na przeciwległej ścianie. Były takie zwyczajne, proste, białe, zrobione z kilku warstw sklejki, jakie powszechnie stosuje się we współczesnym budownictwie. Ledwie dotknąłem klamki, otworzyły się bezszelestnie, wpuszczając mnie do wnętrza. Znowu było całkowicie puste, tym razem nieduże, ze ścianami pomalowanymi na biało. Zrobiłem kilka kroków do przodu i nagle zdałem sobie sprawę, że otacza mnie całkowita cisza, poza jednym – odgłosem obracających się zawiasów. Oglądając się dookoła, zauważyłem, że drzwi, przez które tu wszedłem, nie mają klamki umożliwiającej powrót.

Na wprost przede mną były natomiast kolejne, tym razem brązowe z głębokimi frezowanymi wzorami i złotawo błyszczącą mosiężną klamką. Wyglądały bardzo efektownie, szczególnie na tle otaczającej je pustki. Mimo to ogarnęło mnie pragnienie powrotu, z trudem hamowane świadomością braku takiej możliwości. Aby nie wpaść w panikę, znowu ruszyłem do przodu. Mosiężna klamka pomimo nerwowego szarpania nie poddawała się. Wreszcie gdy nacisnąłem ją całym ciężarem ciała, nagle ustąpiła i nieomal wpadłem do środka.

Następne pomieszczenie było bardzo obszerne, o ścianach z kamiennych bloków, dziwnie wilgotnych, jakby spoconych, choć nie zauważyłem żadnej spływającej po nich wody. W tym momencie uprzytomniłem sobie, że zarówno to, jak i wszystkie poprzednie miejsca były rzęsiście oświetlone, choć nie dostrzegłem żadnej lampy. Spojrzałem w stronę kolejnych drzwi i po raz pierwszy poczułem nieokreślony lęk. Usiłowałem odpowiedzieć sobie na pytanie, dokąd idę, ale w głowie kłębiły mi się różne odpowiedzi. Wypchnąłem je z siebie i energicznie ruszyłem dalej.

Sytuacja powtarzała się bez litości. Drzwi powrotne nie miały klamek, a ja byłem już bardzo zmęczony. Przy kolejnych usiadłem na posadzce, aby zebrać myśli i znaleźć jakieś rozwiązanie. Była jednak nieprzyjemnie, prawie lodowato zimna, więc długo nie wytrzymałem i szybko podniosłem się, aby ruszyć dalej.

Tym razem drzwi były całkowicie metalowe, pewnie stalowe, pomalowane ciemnoszarą farbą. I od razu dostrzegłem, że czegoś w nich brakuje. Nie miały klamki. Właściwie nawet się nie zdziwiłem, bo od pewnego czasu zacząłem się tego spodziewać. Wiedziałem teraz, że od ich otwarcia wszystko zależy, wszystko, czego pragnąłem, było za nimi. Musi być zatem jakieś rozwiązanie.

Zacząłem starannie obmacywać najpierw futrynę, a potem same drzwi, centymetr po centymetrze. Wszędzie napotykałem chłodny opór twardej stali. Nic z tego. Była jeszcze jedna szansa. Na wysokości twarzy znajdowała się okrągła metalowa klapka, przysłaniająca judasza. Odsunąłem ją i przyłożyłem oko do nieco wypukłej szklanej kulki. Niczego nie zobaczyłem. Wciąż jednak nie traciłem nadziei, że klucz gdzieś istnieje. Wiedziony impulsem, z całej siły nacisnąłem palcem na szkiełko, licząc, iż wypchnę je na drugą stronę.

1

Nieoczekiwanie drgnęły i ich krawędzie odsunęły się centymetr od futryny. Pociągnąłem je ku sobie, a one bezszelestnie się otworzyły, umożliwiając przejście. Nie wahałem się ani chwili.

Wewnątrz początkowo panowała zupełna ciemność. Oczy powoli się do niej przyzwyczajały i w końcu na ścianie dostrzegłem nieco jaśniejszy duży prostokąt, poprzecinany pionowymi i poziomymi liniami, jakby zarys okna.

Wracałem stamtąd powoli, stopniowo rozpoznając kontury mebli i sprzętów. Czułem relaksujące opadanie napięcia, choć serce nadal jeszcze waliło mocnym rytmem. Przeżyłem to już kolejny raz, a mimo to wciąż reagowałem tak samo, jakby pamięć była wtedy wyłączona. Powinienem zapytać o to jakiegoś lekarza, ale nie chciałem, aby zaraz mnie sondował, doszukując się przyczyn. Może kiedyś, gdy stanie się to już nie do zniesienia, poproszę o jakieś mocniejsze środki nasenne, choć w gruncie rzeczy zawsze się ich jakoś irracjonalnie bałem i nie wiem, czy zdołam ten lęk przezwyciężyć.

Zielone cyfry zegara wyświetlały drugą dwadzieścia jeden. Spojrzałem na pogrążoną we śnie Nathalie. Oddychała spokojnie, miała łagodny wyraz twarzy, może też coś śniła, a może tylko schowała się w czeluściach odprężającego nieprzytomnego wypoczynku. Po raz kolejny uświadomiłem sobie, że jej istnienie jest niezbędną częścią mojego życia. Czy odnalazłbym siebie, gdyby jej tu nie było? Co bym robił sam w tym pustym domu? Gadałbym do ścian czy do psa, powoli zamykając się w sobie i swoich wspomnieniach, aż w końcu przestałbym odróżniać je od teraźniejszości.

– Znowu te drzwi – szepnęła cicho, jakby przez sen.

Spojrzałem na nią. Oczy nadal miała zamknięte, a jednak czuła, że coś się działo.

– Chyba kiedyś stamtąd nie wyjdę – odpowiedziałem po chwili.

– Może być coraz trudniej, wtedy cię obudzę.

Gdybym jej nie spotkał, siedziałbym teraz na stałe gdzieś w kraju, szukając sensu życia, pewnie w jakimś niedużym mieście, może na Mazurach albo nad morzem.

Na szczęście los chciał inaczej i żyliśmy sobie spokojnie w niewielkim, jednopiętrowym domu z białych kamieni, z niedużym, ale pięknym ogrodem na peryferiach małej nadmorskiej miejscowości Juan les Pins, tuż obok Antibes na Lazurowym Wybrzeżu.

Latem pielęgnowaliśmy poranny rytuał picia kawy na patio. Było to niezwykłe, urokliwe miejsce wewnątrz zabudowy domu, coś jakby małe, zamknięte ze wszystkich stron podwórze o powierzchni prawie sześćdziesięciu metrów kwadratowych, a więc sporego niezadaszonego pokoju, na bokach którego pyszniły się rozrośnięte rododendrony i różnokolorowe kwiaty w wielkich donicach, a otaczające go ściany domu z licznymi oknami doświetlającymi wnętrze budynku pomalowane były na powszechną w tych stronach biel. Pośrodku, na czerwonych kamiennych płytach, nakrapianych nieregularnymi czarnymi plamami, stał nasz ulubiony okrągły rattanowy stolik, osłonięty przed słońcem ciemnozielonym parasolem w kształcie kwadratu i otoczony czterema fotelikami. Z zewnątrz było to oczywiście zupełnie niewidoczne, co pogłębiało zaciszny, prawie intymny charakter tego miejsca.

Również wieczorami lubiliśmy tam siadać, rozjaśniając wtedy wnętrze dwiema zawieszonymi na ścianach lampami naftowymi albo kilkoma solarnymi, ukrytymi wśród zieleni, których światło w tym otoczeniu stwarzało szczególny nastrój. Nasi goście uwielbiali te klimaty. Natomiast w chłodniejszych okresach celebrowaliśmy kawę w wysuniętej w głąb patio, przeszklonej części pokoju dziennego.

Potem ja jechałem na kilka godzin pracy do firmy, a ona biegała po okolicznych butikach, wypatrując czegoś niebanalnego i przy okazji robiąc codzienne zakupy przy straganach. W końcu spotykaliśmy się w bistro na lekkim lunchu i wracaliśmy do domu na krótką siestę, którą oboje uwielbialiśmy. Popołudniami wychodziliśmy na plażę, aby zażyć odświeżającej kąpieli, a czasami też popływać wzdłuż wybrzeża wynajętym niewielkim jachtem albo motorówką.

2

Późnym popołudniem, jeśli napotkaliśmy jakichś znajomych, jedliśmy razem obiad, popijając go winem i komentując wszystkie nowinki aż do wieczora. Zdarzało się też kończyć tam dzień kilkoma partiami pokera na niskie stawki. Któż mógłby żądać więcej?

Tak naprawdę nie wiedziałem, czy jestem bardziej Francuzem czy Polakiem.

Po ojcu nosiłem francuskie nazwisko i całe dzieciństwo aż do końca szkoły podstawowej spędziłem w tym naszym rodzinnym domu.

Rodzice dali mi na imię Marc, bo jego wymowa do złudzenia przypominała polskiego Marka. Ciepły, łagodny śródziemnomorski klimat Riwiery i bliskość morza sprawiały, że wspomnienia z tego okresu były radosne i kolorowe.

Potem na całe lata przenieśliśmy się do Polski, bo mama musiała zaopiekować się swoimi schorowanymi rodzicami. Ojciec w tym okresie krążył pomiędzy jednym i drugim domem, aby doglądać bieżących interesów jego francuskiej firmy Martin Software, obracającej oprogramowaniem komputerowym i systemami zabezpieczeń mienia, którą współrządził wraz ze swoim bratem. Po kilku latach w końcu zostawił jednak cały biznes w jego rękach, zadowalając się zyskami z posiadanych udziałów oraz prawem do domu, a rodzina wujka przeniosła się do efektownej rezydencji w pobliskim Antibes.

Teraz, po latach i stracie rodziców dochody z udziałów w zyskach naszej rodzinnej firmy oraz pensja członka jej zarządu zupełnie wystarczały mi na dostatnie, wygodne życie, jeśli nie wymagało się zbyt wiele. Nie musieliśmy się więc martwić o przyszłość, nawet jeśli zdarzały mi się czasem spore przegrane w okazjonalnie rozgrywanych partiach pokera z przyjaciółmi i znajomymi.

Ta gra była moją namiętnością od dzieciństwa, kiedy to podglądałem pasjonującego się tym hazardem ojca. Nauczyłem się od niego wtedy czegoś bardzo cennego – dystansu do emocji ponoszących zwykle graczy, spojrzenia na nich i na siebie jakby z boku oraz chłodnej, aczkolwiek nie wolnej od ryzyka kalkulacji.

Zacząłem grywać z kolegami, najpierw o punkty, a potem o wszystko, na czym mnie albo komukolwiek zależało, co miało jakąkolwiek wartość, tak aby tylko można było licytować, przebijać i sprawdzać. Nie przejmowałem się licznymi porażkami. Fascynowała mnie sama gra, jej przebieg. Liczyła się tylko psychologia, emocje uczestników, sztuka blefu.

Nie wiem, w którym momencie zacząłem to wszystko czytać i coraz częściej wygrywać. Zrozumiałem, że przegrane należy traktować jako niezbędny koszt sukcesu. Nie martwiły mnie, bo nie można mieć wszystkiego za darmo, to byłoby zbyt nudne.

Wiedziałem też, kiedy spasować i nie dać się całkowicie ograć. Zresztą gdybym tylko wygrywał, to nikt nie chciałby ze mną grać. To tak jak z alkoholem, trzeba wiedzieć, który łyk ma być ostatni. Nie grałem jednak nigdy zawodowo, a wygrane traktowałem jako pokrycie strat i miły dodatek do bieżących dochodów. To granie spowodowało też, że w kontaktach towarzyskich większą niż inni wagę przywiązywałem do dotrzymywania słów i niewymuszonych deklaracji, zgodnie z zasadą karta – stół.

Byłem już dorosły, gdy pojąłem, że pokerem można też zmanipulować ludzi, pośrednio wpływać na ich zachowania i decyzje. To było ciekawsze niż pieniądze, dawało jakąś namiastkę władzy, którą można było różnie wykorzystać. Nawet jeśli tego nie czyniłem, to wzmacniało moją pozycję tam, gdzie mi na tym zależało i stwarzało możliwości, budzące respekt nieznającego przyczyn otoczenia. Z czasem otworzyło mi to również dostęp do środowisk, w których funkcjonowało wiele wpływowych osób, zarówno ze sfer biznesowych, jak i kręgów polityki czy władzy. Czułem się wśród nich komfortowo, bo byłem materialnie i zawodowo niezależny, mogąc swobodnie realizować swoje cele, bez obaw o przyszłość.

Gdy po studiach wróciliśmy do Francji, zaangażowałem się w działalność naszej firmy i po jakimś czasie osiągnąłem pozycję dyrektora do spraw marketingu. Praktycznie jednak najważniejszą pracę w tym zakresie odwalał mój nominalny, dobrze wynagradzany zastępca.

3

Ja skupiałem się bardziej na promowaniu tego biznesu i reprezentowanych przez nas marek, obracając się w środowiskach osób, do których adresowana była nasza działalność. Bezpośrednie, osobiste kontakty spełniały tu bowiem bezcenną rolę i udawało mi się sukcesywnie pozyskiwać zainteresowanie wielu klientów. Oczywiście bardzo mi to odpowiadało, bo czas pracy był nienormowany, a miejsce zależne od bieżących potrzeb.

Praktycznie byłem więc wolnym strzelcem bez większych zobowiązań, za to z dyrektorskim tytułem, zapewniającym pewien niezbędny prestiż. Dodatkową gażę stanowiły też premie od zakupów, dokonywanych przez pozyskanych przeze mnie klientów.

Dwa lata temu, po drastycznie wyglądającym wypadku samochodowym oraz skomplikowanej operacji kolana i kręgosłupa, nie udało mi się odzyskać pełnej sprawności, co skutkowało faktyczną rezygnacją z możliwości biegania i wspinania się, a nawet większego zginania, choć spokojnym krokiem poruszałem się jeszcze dość sprawnie. Skorzystałem więc z możliwości przeniesienia na inne, mniej absorbujące stanowisko w zarządzie naszej firmy i łączącej się z tym zmiany trybu życia.

Wciąż czułem się związany z Polską, którą odwiedzaliśmy latem, gdy w Prowansji robiło się trochę za gorąco. To były takie nasze wakacje. Pomieszkiwaliśmy w domu po dziadkach, w którym żyła teraz ciotka ze swoją rodziną. Był dość obszerny i wciąż miałem w nim swój pokój – ten sam, co w czasach, kiedy byłem nastolatkiem. Podobnie urządzony, prawie bez zmian, wzbudzał masę wspomnień i nostalgii za tamtymi latami, emocjami, nadziejami i za rodzicami, których brak tam właśnie odczuwałem szczególnie dotkliwie.

Spacerując po okolicy i przyglądając się zmianom, jakie zaszły w moich ulubionych miejscach, wyraźniej niż gdzie indziej uświadamiałem sobie upływ czasu i dwudziestokilkuletni dystans, jaki przebyłem od tamtych chwil. Potem częściej niż zwykle spoglądałem w lustro, uświadamiając sobie, że moje wnętrze wciąż jest młodsze od wyglądu gościa, którego w nim widziałem, choć w sumie prezentowałem się jeszcze całkiem poprawnie, a Nathalie komplementowała mnie, twierdząc nawet, że przypominam jej Liama Neesona. Coś może było i na rzeczy, ale bez przesady.

W sumie wspaniale tam odpoczywałem, całkowicie wyrwany ze swojego codziennego środowiska, relacji towarzyskich i obyczajowych, otoczony ludźmi, z którymi odświeżałem sobie znajomość polskiego. Dużo też jeździłem i odwiedzałem starych znajomych, patrząc, jak się zmieniają – oni, ich życie i wszystko dookoła. Im dłużej tam byłem, tym bardziej czułem się Polakiem i nieraz marzyło mi się, aby tam pozostać.

Nathalie, która od ponad roku spędzała ze mną każdą chwilę i dobrze się bawiła, w pewnym momencie zaczynała jednak stopniowo tęsknić za łagodniejszym klimatem, cieplejszym morzem, naszym domem i ogrodem, winem i bagietkami, aż w końcu kapitulowałem i wracaliśmy do siebie, aby znów rano wypić kawę na patio i cieszyć się kolorami późnego lata.

Tymczasem niebo poszarzało i w pokoju zrobiło się już jaśniej. Na zmianę przysypiałem i budziłem się. Mimo włączonej klimatyzacji nad ranem zwykle robiło mi się nagle gorąco, więc cholernie się pociłem, marząc tylko o prysznicu. Potem jednak, gdy już byłem bliski wstania, znów zaczynała mnie ogarniać niemożliwa do opanowania senność, która wchłaniała w objęcia mroku na ostatnie pół godziny.

Wreszcie około ósmej miałem dość, usiadłem na skraju naszego obszernego łóżka, które ona nazywała lotniskiem, i powoli, przez kilka minut dochodziłem do siebie. Kiedy już pozbyłem się resztek sennego otumanienia, ruszyłem do łazienki na poranną toaletę. Robiłem ją nieomal półautomatycznie, zawsze w tej samej kolejności, zatopiony w rozmyślaniach o czymkolwiek, co mi akurat przychodziło do głowy, na przykład niesamowitym golu, strzelonym ostatnio przez Cavaniego, urodzie i zaletach nowego modelu Hondy czy absurdalnym pomyśle jakiegoś polityka.

4

Tym razem padło na urokliwe pejzaże i realia życia na Islandii, które wcale jednak mnie nie pociągały. Nie, tamto przenikliwe zimno było stanowczo nie do przyjęcia.

Cisza po wyjściu z łazienki sugerowała, że Nathalie jeszcze leży, więc wyszedłem z domu do pobliskiej boulangerie zaopatrzyć się w świeżą bagietkę i rogaliki na śniadanie.

Nasza wąska, niespełna czterometrowej szerokości, uliczka Chemin du Crouton była jak zwykle zalana porannym słońcem, które pomimo wczesnej pory nieźle już grzało. Z oddali dobiegał łagodny szum morza. Uwielbiałem ten spokój. Nie było tu jezdni i chodnika, a także ruchu samochodowego, poza rzadkimi dojazdami mieszkańców do swoich posesji. Praktycznie tylko oni się tu w ogóle poruszali, bo dla zwykłych przechodniów ulica ta prowadziła donikąd.

Mimo że mieszkałem tu większość życia, przez szereg lat gros czasu spędzałem na wyjazdach, w Paryżu lub gdzieś tam w Europie, więc każdy dzień pobytu w domu doceniałem szczególnie, jakby to były wakacje, nawet teraz, gdy podróżowałem już dużo mniej, a obowiązki mnie nie goniły i czas jakby zwolnił. Raj, uważałem, któż mógłby żądać więcej?

Gdy wróciłem po około dwudziestu minutach wypełnionych pogaduszkami z ekspedientką i sąsiadami z kolejki, Nat, jak ją zdrobniale czasem nazywałem, właśnie wyłoniła się z łazienki owinięta białym płaszczem kąpielowym.

– Bonjour, cheri, ca va– uśmiechnąłem się.

– Ca va bien.– Puściła oko.

Pieszczotliwie potargałem ją za ucho. Ruszyła do sypialni po jakiś poranny ciuch w stylu casual, który lubiła najbardziej. Ja włączyłem elektryczny czajnik i radio, po czym zabrałem się za szykowanie śniadania.

Rano jadaliśmy dość mało, po jednym croissancie i czasami kawałku bagietki, ale za to urozmaicaliśmy menu całą masą smakowitych dodatków – od różnych rodzajów sera, ryb czy owoców morza, zwykle z pomidorami, aż po ciekawsze odmiany wędlin. Moda na warzywa jakoś nas smakowo nie kręciła. Wymienialiśmy przy tym krótkie uwagi, refleksje i spostrzeżenia, słuchając głównie muzyki i wiadomości radiowych.

Jak zwykle cieszyłem się na wspólny relaks przy kawie. Przenieśliśmy się do patio, Nathalie usiadła w cieniu parasola, a ja w ekspresie zrobiłem dla niej cappuccino i dla siebie mochę. Same przygotowania – filiżanki, spodki, talerzyki, łyżeczki, śmietanka, kruche ciasteczka, sprawiały mi sporą przyjemność, a te wspólne chwile były zawsze takim naszym codziennym małym świętem, które inspirowało cały dzień. Jeżeli więc wyjątkowo zdarzyła się konieczność pilnego wczesnego wyjazdu, w ogóle z kawy rezygnowaliśmy, aby nie psuć nastroju natrętnym pośpiechem. A potem cały dzień nam jej brakowało i szukaliśmy kilkunastu minut oddechu, by gdzieś, gdziekolwiek, usiąść i wypić ją w spokoju.

Tym razem przez dłuższą chwilę milczeliśmy. Patrzyłem na Nat, jak smakuje drobnymi łyczkami i nagle uświadomiłem sobie, że gdyby jej tu ze mną nie było, to wszystko, co mnie teraz otacza i cieszy, nie miałoby sensu, patio byłoby puste, promienie słońca jakieś obojętne, życie jałowe, a kawa bez smaku. Podświadomie zawsze wiedziałem o tym i pragnąłem jej bliskości, ale traktowałem to jako oczywistość, nawet nie dopuszczając myśli, że mogłoby być inaczej. Teraz jednak dosłowne wyobrażenie sobie tego zmroziło mnie na chwilę, choć zaraz uznałem, że sama świadomość choćby teoretycznego istnienia takiej możliwości sprawia, że jeszcze bardziej będę doceniał i szanował czas, jaki spędzamy razem.

– W twoim spojrzeniu jest coś szczególnego. O czym myślisz? – spytała, spoglądając na mnie uważnie, jakby z lekką nutą niepokoju w głosie.

– O tym, jak ważne jest to, że jesteśmy razem, siedzimy tu i pijemy kawę.

Przyglądała mi się z zastanowieniem. Zaskoczyłem ją trochę.

5

– Masz rację, i jeszcze to, że jutro też będzie nasze. – Jej niepokój minął i czułem masę ciepła.

Uśmiechnęliśmy się do siebie. Dotknąłem lekko jej dłoni. Rozumieliśmy się bez słów.

Włączyłem leżący obok tablet i skierowałem ekran w jej stronę.

– Jacques przesłał mi wczoraj masę starych zdjęć Paryża z wczesnych lat dwudziestych, pooglądamy trochę.

Kliknąłem, otwierając folder i zagłębiliśmy się w świat sprzed prawie stu lat. Wiedziałem, że jest pasjonatką starych fotografii i rzeczywiście, oglądanie ich momentalnie tak ją pochłonęło, jakby duszą przeniosła się gdzieś w tamte czasy.

– Spójrz na tę parę, wyglądają na cholernie zakochanych.

– Faktycznie, ten jej uśmiech mówi wszystko – potwierdziłem.

Uwielbiała wynajdować takie detale.

– A te dzieciaki, w co one się bawią? – zastanawiała się. – Ile w nich ruchu i beztroski.

– Bo nie mają jeszcze komórek – dodałem z przekąsem.

– Wiesz, czasami tęsknię za tamtym życiem w innym rytmie, nastroju…

– Na takich zdjęciach wszystko wygląda lepiej, ale przecież też mieli swoje problemy, troski, smutki i nie zawsze byli pogodni. Częściej chorowali i pracowali w gorszych warunkach niż dzisiaj. Każdy jest dzieckiem swojego czasu. Gdybyś mogła się tam cofnąć, to bardzo byś żałowała. To, co uważasz teraz za oczywiste, dla nich było nieznane.

– Masz rację, a jednak mi żal tamtych klimatów, czegoś mi brakuje, co oni wtedy mieli…

– Szybko byś stamtąd uciekła.

– Ciałem tak, ale dusza pewnie by pozostała.

– Rozmarzyłaś się. Niepotrzebnie oglądałaś O północy w Paryżu.

Roześmiała się. A potem nagle spoważniała, wpatrując się z uwagą w ekran.

– Wiesz, uświadomiłam sobie, że ci wszyscy ludzie na tych zdjęciach, nawet dzieci, już nie żyją, a za niewiele lat nikt już nie będzie nawet pamiętał, że istnieli. A przecież kochali i byli kochani, a czasem porzucani, śmiali się i płakali, pracowali, coś tworzyli i dawali innym. Nic po nich nie zostanie, no, może poza kilkorgiem, którzy pozostawili po sobie jakiś ślad.

Uśmiechnąłem się.

– Jak jesteśmy młodzi, to nie musimy się nigdzie spieszyć, bo i tak zdążymy. A później oglądamy się do tyłu i okazuje się, jak wiele czasu przez to straciliśmy.

– Dosyć tego – kliknęła wyłącznikiem – słońce świeci i wszystko przed nami.

Uśmiechnąłem się do niej. W oczach miała jakąś mgiełkę.

– Wiesz – zmieniła temat – rozmawiałam ostatnio z Jeanem o jego wspomnieniach z Maroka, ale coraz bardziej irytuje mnie ten jego nachalny nacjonalizm, który tego miłego faceta nagle przemienia w jakiegoś porąbanego zwolennika Le Pen.

Jean Valles był naszym sąsiadem z tej samej ulicy i w kontaktach towarzyskich przeuroczym facetem. Nierzadko wpadał do nas, aby podyskutować przy butelce dobrego wina, ale gdy rozmowa schodziła na tematy polityczne, stawał się radykalny nie do zniesienia i całkowicie odporny na jakiekolwiek argumenty. Nie lubił się zastanawiać i szukać swojej własnej opinii. Bezkrytycznie kupował postprawdy i fejki, publikowane w Internecie oraz powielał schematy, w których za całe zło odpowiadały różne nacje – Żydzi, Niemcy, islamiści, imigranci, Rosjanie albo Amerykanie, a jeśli oni nie pasowali, to wynajdował dyżurne spiski służb specjalnych, koncernów, elit, lewaków albo ekologów i tym podobne. W sumie nie pozostawiał żadnego pola do dyskusji czy wymiany poglądów, a wszelkie zgłaszane wątpliwości traktował z podejrzliwością, że rozmówca został przez kogoś otumaniony bądź też nic ze współczesnego świata nie rozumie.

– Nie dziw się. Jego rodzice mieszkali kiedyś w Algierii i tam się wychował w środowisku, które miało zadawniony uraz na punkcie Arabusów. Czuli się pokrzywdzeni, że musieli tam zostawić rodzinny dom i wyjechać.

6

– On w tej atmosferze wyrastał i stąd ta potrzeba nacjonalizmu, schronienia się w grupie. A jeszcze teraz na dodatek tamci przyjeżdżają i osiedlają się tutaj, więc podświadomie czuje, jakby chcieli, aby znowu zrobił im miejsce. To go automatycznie zamyka światopoglądowo.

– Lecz poza tym facet jest na poziomie. To nie wypada.

– Może gdzieś tam drzemie w nim obawa przed klątwą Huariego Bumediena, który będąc później dyktatorem Algierii, powiedział do europejskich dziennikarzy: „Brzuchy naszych kobiet was pokonają”.

– Niezłe proroctwo.

– Szczególnie teraz. Za dwadzieścia, trzydzieści lat oni będą w niektórych krajach stanowić jedną piątą społeczeństwa. To poważna siła polityczna.

– Ale może przynajmniej część się zasymiluje.

– Może i by chcieli, lecz reszta na to nie pozwoli. Będą walczyć o jak największe wpływy.

– Czyli jakoś rozumiesz jego rozterki?

– Rozumiem, ale nacjonalizmu nie akceptuję. To za blisko nazizmu. Trzeba tym ludziom pokazać wspólną drogę i dać im szansę.

– Ładnie brzmi, ale to hasła, nie życie. Większość i tak pozostanie na aucie i to będzie podstawą ich oporu. Będą czuli, że są gorsi od Europejczyków, że mają mniej szans i będą chcieli je wywalczyć, zmuszając nas do uległości.

– Żeby tylko zegary nie zaczęły się nam cofać.

Sięgnąłem po ciastko i zacząłem chrupać je w chwilowym milczeniu. Nie byłem bezkrytycznym zwolennikiem żadnej ideologii. W niektórych kwestiach odpowiadały mi poglądy jednej strony, a w innych drugiej czy trzeciej. Budując swoje własne zdanie, najpierw bezlitośnie weryfikowałem różne głoszone hasła czy opinie, choćby pozornie najsłuszniejsze, by nie identyfikować się z tymi, które rozum odrzucał, i to bez względu na emocje czy sympatie, jakie we mnie budziły. Stąd potem w różnych dyskusjach ostrożnie wyrażałem swoje poglądy i zamiast mówić, co myślę, raczej zadawałem trudne nieraz pytania, które nierzadko wprawiały rozmówców w zakłopotanie, szczególnie tych, którzy bezkrytycznie przyjmowali za swoje jakieś zasłyszane opinie bądź kierowali się głównie czarno-białymi emocjami.

Z Nathalie zawsze mi się dobrze rozmawiało, bo była otwarta na wszelkie nowe myśli. Okazywała się przy tym bardzo wnikliwym obserwatorem, wykazującym z bezlitosnym racjonalizmem wszelkie słabe strony tego, co wielu ludzi automatycznie przyjmowało jako oczywiste. Nie cierpiała przy tym wszelkich uogólnień i argumentów emocjonalnych, które jej zdaniem zbyt często zastępowały myślenie.

To, co jeszcze bardziej zbliżało nas do siebie, to niechęć do łatwego szufladkowania ludzi i wyrażanych przez nich opinii oraz maksyma Dennisa Denneta: „Jeśli nigdy nie masz wątpliwości co do swoich poglądów, to nie można ci ufać”.

– Masz jakiś plan na dzisiaj? – zapytała, dopijając resztki.

– Morze takie spokojne, nie ma wiatru, może motorówka?

– Niezła myśl, czyli po lunchu, bo najpierw muszę się rozejrzeć i zrobić zakupy. – Przepadała buszować po sklepach.

– Jasne, zatem zdzwonimy się.

– A ty jak długo będziesz zajęty?

– Pojadę do firmy na prezentację możliwości nowego oprogramowania… zobaczymy.

Wyszliśmy z domu około dziesiątej. Ona ruszyła w kierunku pobliskiej galerii handlowej Geant, a ja do trafiki przy promenadzie po najnowszy egzemplarz „Le Monde”, po czym wsiadłem do samochodu i ruszyłem do Antibes.

ROZDZIAŁ II

7

Pamiętam, jak kiedyś, na początku lat dwutysięcznych, letnim wieczorem w Paryżu jechaliśmy wygodnym, miękko zawieszonym Renault Vel Satis do dzielnicy Defense, krzyczącej z oddali demonicznymi kolumnami wieżowców, żywo przypominających mi londyńskie Canary Wharf. Indywidualizował ją jednak monumentalny kształt Wielkiego Łuku, spoglądającego poprzez aleję de Grande’Armée, prosto w stronę swojego starszego brata na placu d’Etoile i dalej na Pola Elizejskie.

Byłem wtedy z mecenasem Serge’em Arnaudem, który zawsze kupował tylko francuskie samochody, wychodząc z założenia, że trzeba wspierać krajowy biznes, płacący podatki do kasy państwowej i tym samym wzmacniający siłę Francji. Sam zresztą był doradcą w wielu rodzimych koncernach, w związku z czym sieć jego osobistych kontaktów z różnymi zamożnymi i wpływowymi ludźmi wydawała się niezmierzona.

Przebywając często w jego towarzystwie, miałem wrażenie, że zna właściwie wszystkich i jeszcze wie o nich sporo za dużo, czego zapewne nawet nie podejrzewali. Cóż, plotki nie są tylko domeną kobiet. Mając czterdzieści kilka lat, był pewnym siebie, spokojnym, elegancko ubierającym się facetem, który nie narzucając rozmówcom swojego zdania, z łatwością jednak przekonywał ich do swoich racji. Czynił to na tyle zręcznie, iż niektórzy byli wręcz przekonani, że tak właśnie od początku uważali i dziwili się nawet potem swoim wcześniejszym opiniom.

Lekko szpakowate skronie i przenikliwe spojrzenie robiły też spore wrażenie na kobietach. Te chętnie poddawały się jego urokowi, niezauważalnie pozwalając wyciągać mu z siebie miliony zarówno plotek, jak też czasami niezmiernie wartościowych informacji, które zadziwiająco zapamiętywał i potem wykorzystywał, budząc respekt otoczenia. Cieszył się przy tym opinią człowieka, z którym warto się przyjaźnić i na którego można liczyć.

Mając świetne relacje z wieloma, faktycznie jednak przyjaźnił się z nielicznymi. Należeli do nich głównie ci, którzy w jakiś sposób bezinteresownie podali mu rękę w sytuacjach, kiedy takiego wsparcia potrzebował. Wiedział, że może na nich liczyć i gotów był im to odwzajemnić. Nie za bardzo ufał jednak z kolei ludziom, starającym się natychmiast jakoś materialnie zrewanżować się za okazane przez niego bezinteresowne wsparcie, odczytując to jako zbyt łatwy sposób na spłatę długu wdzięczności.

– Dobry uczynek można spłacić tylko dobrym uczynkiem, a nie prezentem – mawiał – bo to nie ma ceny.

Wielu tego nie mogło zrozumieć, bo nie chcieli mieć u kogokolwiek żadnego długu, tym bardziej niewymiernego, uważając, że to krępowałoby ich niezależność.

– W przyjaźni i miłości zupełna niezależność niszczy więzy i czyni ludzi obcymi – twierdził jednak – to kwestia wyboru, jedno albo drugie.

Do pokera natomiast podchodził zdecydowanie zbyt emocjonalnie, co niestety nie przekładało się na większe sukcesy, lecz trzeba przyznać, że umiał też w porę spasować, chroniąc się przed nadmiernymi stratami. Szybko dostrzegłem, iż może być dla mnie bardzo pożytecznym sojusznikiem i przewodnikiem w środowiskach, które mnie zawodowo interesowały, toteż prawie od początku znajomości starałem się utrzymywać z nim dobre relacje, z nadzieją na dalsze ich pogłębianie.

Kiedyś, po kilku ostrych partiach, zaprosiłem go do nocnego hotelowego baru, gdzie przy kolejnych lampkach Chivas Regal ponownie analizowaliśmy finałowe licytacje. Byłem trochę wygrany, co wzbudzało zresztą jego niekłamany podziw, więc skorzystałem z okazji, aby dyskretnie wtajemniczyć go w niektóre elementy mojej hazardowej strategii. Emocje jeszcze nie opadły i słuchał mnie z uważną ciekawością. W konsekwencji stopniowo przełożyło się to na nasze coraz częstsze kontakty i rozmowy nie tylko o kartach.

8

Szybko okazało się, że w wielu sprawach znajdowaliśmy wspólny język i mieliśmy zbliżony punkt widzenia w ocenach ludzi i interesujących nas sytuacji. Z czasem polubiliśmy się i zaczęła nas łączyć prawdziwie męska przyjaźń.

Nie od rzeczy były tu także obopólne sukcesy karciane, w których jednak dla niego większe znaczenie odgrywał prestiż niż wysokość wygranej. Ze swojej strony przyczyniał się, że częściej spływały do mnie zaproszenia na przyjęcia, rauty, eventy i inne uroczystości, na których poznawałem różne grube ryby z kręgów władzy, biznesu i mediów. Swobodnie więc mogłem pracować, rozwijając interesy swojej firmy, których byli przecież głównymi adresatami, szczególnie w zakresie programów ochrony danych i różnych zabezpieczeń.

A przy okazji zawsze znajdowało się kilku chętnych na odrobinę hazardu, wśród których czułem się jak ryba w wodzie i szybko przestawałem być dla nich anonimowym graczem, a stawałem się znaną postacią – tym panem Martin, cybermarszandem, jak mnie za plecami nazywano.

Spotykaliśmy się zwykle gdzieś na boku, w jakimś osobnym pokoju albo już po przyjęciu w czyimś mieszkaniu bądź pokoju hotelowym. Były emocje, ale byli to ludzie z klasą i na tyle zamożni, że nie przerażały ich nawet spore przegrane. Dla niepoznaki starałem się zresztą też nieraz popisowo stracić kupę kasy, aby nie zniechęcili się do mojego towarzystwa.

Jadąc, jakiś czas milczeliśmy, zasłuchani w unikatowym nagraniu piosenki La vie en rose, wykonywanej przez Andreę Bocellego w zmontowanym elektronicznie duecie z Edith Piaf.

– Niesamowite – Serge był pod wrażeniem, gdy skończyli – jak technika może wspierać sztukę.

– Super. Absolutny top – potwierdziłem. – Jakieś ważniaki będą na tej imprezie?

– Ciekawi ludzie. Głównie finansjera i nafciarze. Ale na pewno trafią się też znane twarze z mediów. Przyjdą choćby po to, aby się pokazać. Wiesz, żyją z fikcji, plotek i sensacji. Jak będzie okazja, to cię zapoznam z niektórymi, może załatwisz jakieś interesy. No i pogramy, bo będzie z kim.

– To stawki pójdą w górę.

– I o to chodzi, będzie adrenalina.

Czyli gra będzie ważniejsza od interesów, położą dużą kasę, a to emocjonuje i zacieśnia kontakty bardziej niż alkohol. I o to mi chodziło najbardziej, by potem swobodnie poruszać się w tym gronie. Na tym w końcu polegała też moja praca.

Wjechaliśmy do wielkiego podziemnego parkingu pod wieżowcem koncernu paliwowego Elf. Był już wieczór i sporo wolnych miejsc. Serge zaprowadził mnie do windy i po chwili byliśmy na dwudziestym czwartym piętrze. Przy drzwiach prowadzących do głównej sali przywitał nas maitre d’hotel, który od razu poznał Arnauda i podał numer naszego stolika. Potrawy czekały na ustawionych przy ścianie szwedzkich stołach. Część gości nałożyła już sobie wybrane dania na talerzyki i siedziała na wskazanych miejscach, inni dopiero wybierali ulubione frykasy, głównie zresztą owoce morza, a wielu z napełnionymi kieliszkami w ręku stało w grupkach i rozmawiało. Z boku na parkiecie kilka par tańczyło jakiś swingowy przebój, grany przez niewielką orkiestrę. Muzyka, choć wcale nie cicha, ledwo przebijała się przez dominujący gwar ożywionych rozmów. Nie mieliśmy ochoty na jedzenie, więc od razu wzięliśmy kielichy, które stojący obok kelner napełnił złocistym Veuve Cliqot. Zanim zdążył mi nalać, Serge’a zaczepiła jakaś para znajomych i zagadany odpłynął z nimi gdzieś daleko na koniec sali. Żeglując samotnie z szampanem w dłoni, zauważyłem Chantal Neuvel – znajomą redaktorkę z „Paris Match” i nie zważając na jej rozmówcę, podszedłem się przywitać. Odniosłem wrażenie, że przyjęła to z ulgą.

– Salut, Marc – uśmiechnęła się, gdy tylko skinąłem na powitanie głową – coraz częściej się widujemy.

9

– Salut, po prostu mam szczęście.

Jak zwykle wyglądała efektownie w tych ciekawie upiętych kasztanowych włosach, wiśniowej sukience z ciemną wzorzystą apaszką od Hermesa na szyi oraz czarną torebką od Louisa Vuittona. Dla wielu może trochę zbyt efektownie, aby próbować bliższej znajomości.

Widując ją przy różnych okazjach, od pewnego czasu miałem wrażenie, że ma ochotę mnie poderwać, ale czeka na jakiś sygnał zainteresowania z mojej strony. A może to była tylko taka iluzja i zwykłe zarozumialstwo? Zobaczymy. Była efektowną trzydziestokilkulatką i żaden facet by się nie zastanawiał, więc właściwie sam nie wiem, dlaczego się wahałem. Chyba odruchowo nie cierpiałem takich kobiet. Zero ciepła. A może to była kwestia jakiegoś instynktu, który mnie przed nią ostrzegał? Chyba nie. Raczej winna tu była moja mentalność, wzdragająca się przed zgodą na bycie obiektem polowania.

Chantal była znaną postacią dziennikarską, właściwie freelancerką, współpracującą z wieloma głośnymi tytułami, nie wyłączając słynnego „L`Egoiste”. Niezależna w poglądach politycznych i społecznych, często bezkompromisowo wypowiadała się w mediach na różne tematy, budząc irytację jednych i zachwyt drugich. Tak czy inaczej, liczyła się na tym rynku i niewątpliwie była podziwiana. Uwielbiała polować na tematy wrażliwe dla osób ważnych i liczących się, których ujawnienie mogło popsuć im szyki i narobić problemów, stąd nikt nie ośmielał się jej lekceważyć. Nieźle zarabiała, być może także za milczenie w sprawach, które mogła opisać. A przy tym była zbyt rozpoznawalna i popularna, aby ktokolwiek mógł próbować zmusić ją do zmiany decyzji.

– Poznaj pana Jeana Cassela, dyrektora wykonawczego koncernu Total. Właśnie namawia mnie do tańca, a ja jeszcze za mało wypiłam. To pan Marc Martin, jeden z szefów firmy Martin Software – przedstawiła nas wzajemnie.

Podaliśmy sobie ręce, ale z tymi tańcami to chyba coś blefowała. Facet był sporo starszy ode mnie i miał minę, jakbym przerwał im ważny temat. Jeżeli tak było, to Chantal z pewnością była mi wdzięczna.

– Zgadnij, czym pachnę. – Pochyliła lekko głowę, uśmiechając się do Cassela.

Wciągnąłem powietrze. Nie mogłem się mylić. Prowokatorka.

– Jo Malone Peonia – strzeliłem.

Uniosła brwi w wyrazie podziwu.

– Widzisz, Jean – znowu zerknęła w jego stronę – on rozpozna wszystko, nawet siki aligatora.

– To moja pasja – skwitowałem banałem – ale wiedziałem, że ty nie używasz byle czego, więc było łatwiej.

Widać było, że Cassel myślami jest jednak gdzie indziej, po chwili przeprosił nas i ruszył w stronę baru.

– Paskud – szepnęła do mnie – próbował mnie zastraszyć, abym nie ruszała pewnego wrażliwego tematu.

– Jak wrażliwy – uniosłem brwi w górę – to pewnie chodzi o duże pieniądze.

– Raczej o persony – mruknęła w zamyśleniu.

– Tym gorzej, bo wtedy jedno wiąże się z drugim i zaczyna być gorąco. Masz jakieś fakty czy dowody?

– Na razie za mało, ale jeśli mnie zaczepia, to znaczy, że rzeczywiście coś śmierdzi.

Zaczęło mnie to zaciekawiać, ale nie chciałem zdradzać żadnego zainteresowania. Przynajmniej do czasu, kiedy uznam to za konieczne.

Przez gwar rozmów przebił się wyrazisty dźwięk skrzypiec. Rozpoznałem Letni walc Salvatore Adamo. Zawsze mnie porywał.

– Zatańczmy – rzuciłem impulsywnie – przepadam za tym.

Chwyciłem ją za rękę i zanim zdążyła zaoponować, już zmierzaliśmy w stronę parkietu.

10

– Dawno nie tańczyłam walca – szepnęła, gdy stanęliśmy naprzeciw siebie.

– Nieważne. Poddaj się muzyce. – Objąłem ją i ruszyliśmy powoli, zgodnie z czarem melodii.

Od razu ją chwyciła. Tego nie trzeba było umieć. Muzyka sama nami rządziła. Widziałem, jak ulega jej urokowi coraz bardziej zasłuchana, jak pęka jej pewność siebie, staje się miękka, uległa, rozkołysana. Taką właśnie chciałem ją zobaczyć. Bez pancerza, którego jakby nigdy nie zdejmowała. Nagle przekroczyliśmy granicę gry, wyrachowania, ważenia słów, śmiało wkraczając w świat emocji i marzeń. Tego się już nie da zapomnieć. To będzie w nas zawsze.

Ta jej chwila słabości minęła wraz z ostatnimi taktami muzyki. Następny utwór już nas nie porywał, był tylko miłym, ale nieważnym tłem do dalszej rozgrywki, choć nie wiedziałem jeszcze, co będzie jej celem i do czego będę jej potrzebny. Nie byłem znaczącym graczem w tym towarzystwie, więc mogło chodzić tylko o jakiś mniej lub bardziej przelotny romans, ale coś w jej uśmiechu mnie ostrzegało. Przez chwilę myślałem o tym – było w nim za mało ciepła, a za dużo myśli. Nie wiedziałem, czy podjąć tę grę i czekać, aż się bardziej odsłoni, czy też utrzymywać bezpieczny dystans. Nie, w ten sposób niczego się nie dowiem. Pozwólmy jej grać. Fait vos jeux – mówi przecież krupier przy ruletce. Obstawię numer i poczekam, aż puści kulkę w ruch. Aż zawoła: „Rien ne va plus”.

Z nią też muszę na coś postawić. Na tym polega moja praca.

Tymczasem usiedliśmy przy okrągłym stole, otoczonym ośmioma krzesłami. Oprócz nas siedziały tam jeszcze trzy osoby, zatopione w przetykanej śmiechem pogawędce. Nie znałem ich. Nalałem do naszych kieliszków Chateau Margauxi i, przez chwilę rozkoszowaliśmy się nim w milczeniu.

– Jesteś tu z kimś umówiony? – zapytała nagle.

– Skądże, po prostu Serge namówił mnie na miłe spędzenie wieczoru.

– Może jesteś mu potrzebny?

– Wie, że poza przyjemnością traktuję takie imprezy biznesowo, bo tu się bawią moi potencjalni klienci. Poza tym jesteśmy kumplami i często bywamy gdzieś razem. – Zastanawiałem się, do czego ona zmierza.

– Nie mam jakoś do niego zaufania.

Ciekawe, ostrzega czy też chce nas jakoś poróżnić?

– A ja go lubię.

– To gracz pierwszej wody.

Ty też, dodałem w myślach.

– A ja? Jak mnie postrzegasz? – zapytałem przekornie.

– Jesteś dla mnie tajemnicą. Dużym znakiem zapytania. Niepokoisz. Właściwie pytając o niego, pytam o ciebie.

– Pozory. Po prostu jestem trochę mniej znany. Próbujesz mnie odczytać. Powoli się przekonasz. Albo i nie? Wtedy byłoby szkoda, bo wolałbym cię mieć po swojej stronie.

– Jest też w tobie coś ciepłego, co ujmuje. Ale nie wiem co.

– To o co chodzi?

– Nie wiem, czy to nie przysłania twojej twarzy.

– Czytasz za dużo Javiera Mariasa.

– Twoja twarz jutro – zaśmiała się – może coś w tym jest.

Delikatnie ująłem jej dłoń. Nie cofnęła jej, tylko spojrzała jakby uważniej.

– Jesteś pewien? – spytała.

– A ty nie?

– Dajmy sobie czas – była trochę zaskoczona.

Dlaczego właściwie to zrobiłem? To było instynktowne, nieprzemyślane, bez wyrachowania. Tak jak ten taniec. Intuicyjnie podjąłem z nią grę, którą jakoś sama zaczęła.

Zanim zgaśnie światło

Wydanie pierwsze, ISBN: 978-83-8219-243-8

 

© Miłosław Czarnecki i Wydawnictwo Novae Res 2021

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

 

REDAKCJA: Karolina Chrzanowska

KOREKTA: Magdalena Brzezowska-Borcz

OKŁADKA: Grzegorz Araszewski

FOTO: Drew Hayes / unsplash.com

Alexander Kagan / unsplash.com

KONWERSJA DO EPUB/MOBI:Inkpad.pl

 

WYDAWNICTWO NOVAE RES

ul. Świętojańska 9 /4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

 

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.