Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W najnowszej powieści z bestsellerowej serii New York Times detektyw z wydziału zabójstw Eve Dallas przeszukuje mroki przeszłości, aby znaleźć zabójcę.
Ciało pozostawiono w śmietniku jak śmieci, ofiarą była kobieta bez stałego adresu zamieszkania, znana z oferowania papierowych kwiatów w zamian za drobne i informowania gliniarzy o wszelkich wykroczeniach, których była świadkiem na ulicy. Ale nigdzie nie można znaleźć notatnika, w którym zapisywała informacje na temat bezdomnych i przestępców.
Eve zostaje wezwana na pobliski plac budowy, aby obejrzeć więcej szczątków — w tym przypadku sprzed dziesięcioleci, ozdobionych złotą biżuterią i eleganckimi ubraniami — odkrytych podczas niedawnych prac budowlanych. Nie jest szczęśliwa, gdy zdaje sobie sprawę, że miejsce zbrodni należy do jej męża, Roarke'a – nie powinno to jej dziwić, ponieważ irlandzki miliarder jest właścicielem sporej części Nowego Jorku. Teraz Eve musi wejść w złożony świat rozwoju nieruchomości, historii rodziny, podejrzanych transakcji i szokujących sekretów, aby stało się zadość sprawiedliwości, by pomścić zmarnowane życie dwóch kobiet.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 491
1
Dla gliniarza z wydziału zabójstw dzień często zaczyna się od wezwania na miejsce morderstwa. Dla białej kobiety, niechlujnie zawiniętej w plastikową płachtę i wrzuconej do kontenera na śmieci na placu budowy, morderstwo oznaczało kres tego dnia i wszystkich kolejnych.
Porucznik Eve Dallas przeszła pod policyjną taśmą, którą odgrodzono miejsce zbrodni, i ruszyła przez gruzowisko powstałe podczas prac rozbiórkowych. Była w drodze do komendy głównej, kiedy otrzymała wiadomość od dyspozytora, przez co musiała pojechać na jeden z placów budowy w Hudson Yards.
Poranek był łagodny, wiał ciepły wietrzyk, maj 2061 roku ustępował miejsca czerwcowi i upałom, które niewątpliwie się zbliżały. Robotnicy budowlani w kaskach i ciężkich roboczych butach zgromadzili się w pobliżu, popijając kawę, gadając o dupie Maryny i gapiąc się na kontener, obok którego stało dwoje mundurowych.
Eve wiedziała, że zwykli ludzie nie potrafią się powstrzymać od gapienia się na śmierć.
Słyszała wyraźny, przypominający grzechot karabinów maszynowych, odgłos pracującego w pobliżu podnośnika pneumatycznego. Wiedziała, że jest ich tu wiele.
Kontener na śmieci znajdował się po północnej stronie smukłego, siedemdziesięciopiętrowego wieżowca, obok którego przycupnęły trzy niższe budynki, wzniesione byle jak po wojnach miejskich. Brudne i zdewastowane, nosiły piętno wieloletnich zaniedbań.
Widziała okna z wybitymi szybami, kostropate ściany pokryte graffiti, kruszące się fasady, stare belki nośne, powyginane i poskręcane, a także potężne maszyny i górujące nad wszystkim ażurowe dźwigi oraz cały wachlarz drobniejszego sprzętu do uporania się z tym bałaganem.
Według niej przypominało to obszar, przez który przetoczyła się wojna. Ale jedyna ofiara, którą widziała, leżała w kontenerze na śmieci.
Bez względu na plany, harmonogramy, budżet wszystko zostanie teraz zastopowane.
Postronne osoby mogą się gapić na martwych, ale ona zawsze staje w ich obronie.
Dźwigając zestaw podręczny, podeszła do gliniarzy stojących obok kontenera, dotknęła swojej odznaki.
– Kto był pierwszy na miejscu zbrodni?
– My, pani porucznik. Funkcjonariusze Urly i Getz.
– Złóżcie raport – poleciła, wyjmując z zestawu puszkę substancji zabezpieczającej.
Przemówiła Urly, wysoka czarnoskóra policjantka po czterdziestce.
– Razem z Getzem otrzymaliśmy wezwanie o siódmej trzydzieści pięć. Potwierdziliśmy, że w kontenerze na śmieci są zwłoki, zabezpieczyliśmy miejsce przestępstwa. Niejaki Manuel Best, który zadzwonił pod dziewięćset jedenaście, poinformował, że znalazł denatkę wkrótce po tym, jak stawił się do pracy o siódmej trzydzieści.
– Może poszedł za krwawym tropem.
Urly usta drgnęły w uśmiechu.
– Tak jest. Best przyznał, że pomyślał, iż ktoś wrzucił tu martwe lub ranne zwierzę.
– Jest nieźle wstrząśnięty, pani porucznik. − Getz, biały krzepki trzydziestokilkulatek wskazał brodą na lewo. − To jeszcze dzieciak, student, który podjął pracę wakacyjną. Zaczął w tym tygodniu.
– Nie najlepszy sposób rozpoczęcia pracy zawodowej. Będę chciała z nim porozmawiać, gdy skończę oględziny zwłok.
Podeszła bliżej, omijając krople zaschniętej krwi, i zajrzała do kontenera.
Przez plastikową płachtę widziała głowę ofiary. Postrzępione włosy koloru pyłu posklejane krwią, która poplamiła również płachtę.
Kiedy zabójca wrzucał ofiarę do kontenera, z plastiku wysunęła się jej jedna ręka, pomyślała Eve. Spieszył się: zdzielił ją, cisnął do pojemnika, uciekł.
– Z prawej strony głowy ofiary widać poważny uraz spowodowany uderzeniem tępym narzędziem. Ślady krwi zaczynają się w odległości ponad metra od kontenera, obok ogrodzenia. Krew jest widoczna również na kontenerze, na plastikowej płachcie, w którą zawinięto ofiarę. Prawdopodobnie posłużono się płachtą, by przenieść ofiarę do pojemnika.
Opisała wnętrze kontenera, ułożenie ciała, po czym z sykiem wypuściła powietrze z płuc.
Pokryła dłonie substancją zabezpieczającą i podała swój zestaw podręczny Getzowi.
Wlazła do kontenera.
Odpady budowlane, nie zwykłe śmieci, czyli ma szczęście. Ale wśród odpadów budowlanych mogą być gwoździe, szkło, pogięte blachy i wszelkiego rodzaju ostro zakończone żelastwo.
– Ma nie więcej niż metr sześćdziesiąt wzrostu – oszacowała Eve, kiedy uniosła płachtę, odsłaniając ranę na głowie ofiary. − Krew, odłamki kości, tkanka mózgowa. Podaj mi zestaw podręczny. Wygląda mi to na…
Wzięła zestaw, wyjęła z niego mikrogogle. Nachyliła się nad martwą kobietą.
– Taa, narzędziem zbrodni pewnie był łom. Uderzono ją rozszczepionym końcem łomu.
Eve delikatnie odwróciła głowę ofiary.
– Dwa uderzenia, w prawą skroń i w tył czaszki. Prawdopodobnie już pierwsze spowodowało śmierć.
– O cholera. Pani porucznik, znam ją. Getz?
Stanął na palcach, zajrzał do środka.
– Tak. Kurde. To bezdomna, pani porucznik. Kręciła się w tych okolicach, żebrała bez licencji.
– Przymykaliśmy na to oko – dodała Urly. − Była nieszkodliwa. Robiła kwiatki lub zwierzęta z papieru, dawała je tym, którzy rzucili jej trochę drobnych.
– Znacie jej nazwisko?
– Nie, pani porucznik. Zimą albo podczas złej pogody korzystała ze schroniska Chelsea. Albo nocowała w jednym z tych przeznaczonych do rozbiórki budynków, jak wielu innych bezdomnych. Nie handlowała ani się nie awanturowała. Miała notesik, w którym zapisywała osoby naruszające przepisy.
– Jakiego rodzaju to były naruszenia przepisów? − spytała Eve, wyciągając urządzenie do identyfikacji.
– Nieprawidłowe przechodzenie przez jezdnię, śmiecenie. Była szczególnie cięta na śmiecących. Poza tym kradzieże sklepowe, pogwałcenie zakazu wstępu, nieposprzątanie po swoim psie. − Urly wzruszyła ramionami. − Sporządzała coś jakby rysopis sprawcy, notowała rodzaj wykroczenia, czas i miejsce. Dopadała jakiegoś gliniarza, odczytywała swoje zapiski. Prosiła o sporządzenie kopii.
– Na ogół robiliśmy to, dziękowaliśmy jej, dawaliśmy parę dolców – dodał Getz. − Nazywaliśmy ją Zet O – Zatroskana Obywatelka.
– Brak pełnych danych osobowych. Ale wiadomo, że nazywa się Alva Quirk, rasy białej, wiek czterdzieści sześć lat. Bez stałego miejsca zamieszkania, nigdzie nie zatrudniona. Nie podano żadnych krewnych. Sprawdzimy to.
– Alva – powtórzyła Urly. − Pani porucznik, jeśli się okaże, że nie ma żadnych krewnych, gliniarze z dziesiątego posterunku sfinansują jej kremację. Traktowaliśmy ją jak maskotkę.
– Dopilnuję, żeby was poinformowano. Czas zgonu – pierwsza dwadzieścia. Przyczyna zgonu – uraz czaszki w wyniku uderzenia tępym narzędziem, do potwierdzenia przez lekarza sądowego.
Eve usłyszała ciężkie stąpanie, rozpoznała różowe kowbojki.
– Peabody – powiedziała, nie podnosząc wzroku. − W samą porę. Niech wszyscy się zabezpieczą, wyciągniemy ją stąd. Dam radę ją unieść – powiedziała Eve, nim Getz wszedł do kontenera. − Podniosę ją i wam podam.
Był to cały proces, do tego niezbyt przyjemny. Eve wsunęła ręce pod plastikową płachtę, mocno ujęła zwłoki.
Ciało kobiety, nawet bezwładne, nie ważyło więcej niż czterdzieści pięć kilogramów.
Urly nachyliła się, podtrzymała zwłoki, a potem Getz i Peabody pomogli unieść nogi.
Położyli ciało, wciąż owinięte w plastikową płachtę, na ziemi obok kontenera.
Eve przykucnęła, żeby sprawdzić zawartość licznych kieszeni szarych, spłowiałych, luźnych spodni Alvy.
– Żadnego notesu, nic.
– Zwykle miała plecak, ale notes i ołówek trzymała w kieszeni.
– Teraz ich nie ma. − Zerknęła na kontener, zaklęła w duchu: kurde.
Spojrzała na swoją partnerkę. Wciąż zajmowało jej chwilę oswojenie się z czerwonymi końcówkami włosów i pasemkami na głowie Peabody. Prawdę mówiąc, Eve odniosła wrażenie, że dostrzega więcej pasemek niż poprzednio.
– Peabody, Getz zaprowadzi cię do świadka, który znalazł zwłoki. Spisz jego oświadczenie. Ten teren musi być jakoś strzeżony – zdobądź kopie nagrań kamer, odszukaj strażników. I poinformuj kierownika tego interesu, że teren jest zamknięty do odwołania.
– Rozumiem.
– Odwińmy tę płachtę do końca.
Kiedy razem z Urly odsłoniły dolną część ciała ofiary, Eve zobaczyła końcówkę ołówka w postrzępionym mankiecie spodni.
– Ogryzek ołówka utknął w mankiecie spodni – powiedziała do mikrofonu, wyjmując torebkę na dowody. − Upuściła go, kiedy oberwała w głowę, wpadł tam. Komuś bardzo zależało, by nie trafić do jej notesu. W kontenerze z pewnością nie ma notesu ani plecaka ofiary. Trzeba to sprawdzić, ale zabójca zabrał wszystko. Przegapił ołówek, bo bardzo się spieszył.
Na moment przysiadła na piętach, wyobrażając sobie tę scenę.
– Narzędzie zbrodni może być w kontenerze, chociaż jeśli zamierzali je zostawić, okazaliby się sprytniejsi, gdyby zawinęli je razem z ciałem. Znajdziemy miejsce, gdzie zabito kobietę. Uprzątnęli część śladów krwi, ale było ciemno – nawet przy świetle lamp nie usunęliby wszystkiego. I sprawca był niechlujny, nie zawinął jej porządnie, więc ciało wysunęło się z plastiku, trochę krwi skapnęło na ziemię.
– Może przyszła się tu przespać – snuła swoje rozważania Eve. − Budynki są zamknięte, ogrodzone na czas robót, ale zna to miejsce, więc przychodzi tu spać. Przyjemna noc, kto by chciał gnieździć się w schronisku w taką przyjemną noc? Coś usłyszała, coś zobaczyła. Nie może tego puścić płazem, musi to zapisać dla swoich kumpli z policji.
– O cholera, pani porucznik, rzeczywiście tak mogło być.
– Jakiś nielegalny handel, gwałt, bandycki napad – tym razem nie chodziło o śmiecenie ani psią kupę. Mógł jej zabrać notes, ale co by ją powstrzymało przed opowiedzeniem o tym komuś? Jest tylko jedno wyjście. Skąd wziął łom? Bo posłużył się łomem.
Eve przesuwała dłonie wzdłuż ciała ofiary, szukając innych obrażeń, ran obronnych.
– Tylko dwa uderzenia w głowę. W tył czaszki, kiedy się odwróciła, w prawą skroń, kiedy upadała. Żeby mieć pewność. Wziął notes, plecak, sprawdził kieszenie, zabrał wszystko, co w nich było. Przyniósł płachtę – musiał wiedzieć, gdzie ją znajdzie – zawinął zwłoki, zaniósł do kontenera na śmieci, wrzucił je do środka.
– Dlaczego nie zostawił jej tam, gdzie upadła?
– Ktoś mógłby tędy przechodzić, znalazłby ją. A trzeba było stąd uciec jak najszybciej, pozbyć się plecaka, zniszczyć notes, doprowadzić się do porządku. Bo miał ślady krwi na ubraniu. Miną godziny, nim ktoś ją znajdzie. Upłynęłoby ich więcej, gdyby sprawca nie był taki niechlujny.
– Powiedziała mi kiedyś, że musi dbać o Nowy Jork, ponieważ Nowy Jork dba o nią.
– I właśnie to zrobimy. Zadbamy o nią.
Eve się wyprostowała, zadzwoniła po techników i do kostnicy.
– Popilnuj zwłok – poleciła funkcjonariuszce Urly i znów wskoczyła do kontenera.
Urly ponownie rzuciła jej ten niby uśmiech.
– Ma pani naprawdę ładne botki.
– Cóż, raczej miałam. Proszę mi opisać ten notesik.
Nim Eve wygramoliła się z pustymi rękami z kontenera, jej partnerka już na nią czekała.
– Świadek dopiero co podjął pracę w Singer Family Developers na tym placu budowy – relacjonowała Peabody. − Jego wuj też jest tu zatrudniony, załatwił mu robotę na czas wakacji. Świadek zobaczył krew, pomyślał, że w kontenerze na śmieci jest jakiś zwierzak, może ranny, więc postanowił to sprawdzić. Zobaczył zwłoki i, cytując jego słowa, „wymiękł”.
– Dotykał czegoś?
– Mówi, że nie. Zbyt się wystraszył. Ale zadzwonił na policję, a potem do swojego wujka.
Peabody pilnowała się, żeby nie wdepnąć swoimi różowymi kowbojkami w zaschniętą krew.
– Świadek stawił się dziś w pracy jako jeden z pierwszych – stara się wywrzeć dobre wrażenie – a jego wujek właśnie przyjechał. Też rzucił okiem, a potem razem zaczekali na Urly i Getza. W tym czasie wuj, czyli Marvin Shellering, skontaktował się z brygadzistą, który z kolei skontaktował się z Singerem. A konkretnie z Boltonem Kincade’em Singerem, który jakieś siedem lat temu przejął firmę po swoim ojcu, Jamesie Boltonie Singerze. Singer okazuje policji daleko idącą pomoc. Mam nagrania z kamer, ale powiedziano mi, że nie obejmują całego terenu, tylko same budynki. Według Pauliego Geraldiego, brygadzisty, nie ma tu niczego do pilnowania.
Peabody spojrzała na brudne i zniszczone buty Eve.
– Wiesz, że technicy przeszukaliby kontener.
– Taa, przeszukają go powtórnie. Musiałam się przekonać, czy zabójca wrzucił razem ze zwłokami coś, co należało do zamordowanej. Albo narzędzie zbrodni. Czy placu budowy pilnują strażnicy?
– Tak, lecz nie tej części. Ogrodzono teren, zainstalowano kamery, ale na razie prowadzone są głównie prace rozbiórkowe. Kiedy zaczną zwozić materiały budowlane, wzmocnią system zabezpieczeń.
– Kiedy prowadzi się tego typu roboty, zwykle jest więcej kierowników.
– W tej chwili to głównie prace rozbiórkowe i nadzoruje je tylko Geraldi.
– No dobrze. − Eve wyjęła z zestawu podręcznego ściereczkę, żeby wytrzeć ręce. − Rozejdziemy się promieniście, znajdziemy miejsce zabójstwa. Ślad prowadzi w tę stronę, nim znika, a raczej gdzie krew zaczęła kapać na ziemię. Skłaniam się ku temu, że zamordowano ją po drugiej stronie ogrodzenia, tam, gdzie nie dociera światło lamp.
Zaczęła podążać wzdłuż śladu krwi.
– Musimy sprawdzić Singera, brygadzistę i wszystkich, którzy mają wstęp za ogrodzenie po godzinach pracy. Zaczniemy od tego i…
Urwała, kiedy jakaś kobieta – osiemnasto-, może dwudziestoletnia – zawołała ją po nazwisku, biegnąc przez gruzowisko.
T-shirt, stwierdziła Eve, dżinsy, botki, landrynkowo różowe włosy wysuwające się spod baseballówki.
Eve pomyślała, że to ktoś z załogi, ciekawa była, czy komuś udało się znaleźć miejsce popełnienia zabójstwa.
– Porucznik Dallas. − Miała świszczący oddech, pot spływał po jej ładnej buzi, niemal równie różowej jak włosy.
– Zgadza się.
– Rozpoznałam panią i panią, pani detektyw. Musicie przyjść. I to natychmiast.
– Gdzie i dlaczego?
Wskazała kierunek.
– Zwłoki. Znaleźliśmy zwłoki.
Eve pokazała za siebie.
– Te zwłoki?
– Nie, nie, inne. Manny… Znaczy się Manuel Best powiedział mi o zamordowanej kobiecie, dlatego wiedziałam, że pani tu jest. Zaproponowałam Mackiemu, że przybiegnę tu i sprowadzę panią.
– Mówi pani, że znalazła pani jeszcze jedne zwłoki?
– Nie ja, jeśli chodzi o ścisłość, tylko Mackie. Albo jeden z jego ludzi. Kazał wstrzymać prace, wezwać policję. Powiedziałam, że jest tu pani, więc polecił mi panią przyprowadzić. Musi pani przyjść.
– Urly i Getz! Popilnujcie zwłok do czasu przybycia ekipy z kostnicy. Zabezpieczcie miejsce, aż pojawią się technicy. Gdzie? − zwróciła się do kobiety.
– W sąsiednim kwartale.
– Czy to część tego samego placu budowy?
– Nie, nie, innego. Ten należy do Singer Family Developers. My jesteśmy na terenie osiedla Hudson Yards, gdzie są budynki mieszkalne i biurowce, centrum handlowe, tereny zielone.
Żeby było szybciej, Eve nie podjechała samochodem; jeden kwartał prędzej pokona na piechotę.
– Jak się pani nazywa?
– Och, przepraszam. Jestem Darlie Allen.
– Skąd pani zna mojego świadka?
– Pani… ach, ma pani na myśli Manny’ego. Niektórzy z nas chodzą po fajrancie na piwo albo coś zimnego. Parę razy wybraliśmy się razem, odkąd się tu zatrudniliśmy. Manny dopiero co zaczął pracować u Singera. I w ten weekend chcemy gdzieś razem wyskoczyć. Zadzwonił do mnie i powiedział mi o tej biedaczce. Był naprawdę roztrzęsiony. Ktoś mu powiedział, że pani kieruje śledztwem, więc kiedy znaleźliśmy zwłoki, postanowiłam panią odszukać.
– Jak znaleźliście zwłoki?
– Już rozebraliśmy główną część starego budynku. Mieściła się w nim restauracja. I wzięliśmy się do starego betonowego stropu, będącego zarazem dawnym peronem. Szef powiedział, że nie spełnia norm – spora jego część już zmurszała, więc trzeba usunąć wszystko. Obserwowałam to, bo chcę się nauczyć obsługiwać podnośnik. W pewnej chwili odłamał się duży fragment stropu. Przekonałam się na własne oczy, że mieli rację, mówiąc, że przed laty odwalili fuszerkę, bo zostawili dużo pustej przestrzeni, co jest niebezpieczne. Poniżej była piwnica, część stropu się zapadła. I właśnie tam je znaleźliśmy.
– Zwłoki pod betonowym stropem? Czyli chodzi o szczątki. Kości?
– Tak, ale to ludzkie kości, nie zwierzęce. Nie przyjrzałam im się dokładnie, bo to trochę straszne. Lecz widziałam pod peronem gruz, zmurszałe wsporniki, połamane belki nośne, a zwłoki… szczątki… znajdują się w pustej przestrzeni.
Dotarły do metalowych stopni, pilnowanych przez droida-strażnika. Na widok Darlie skinął głową.
– Może pani wejść, pani Allen. Porucznik Dallas, detektyw Peabody.
– To peron wzdłuż starych torów. Rewitalizujemy to, co powstało przed wojnami miejskimi. Później wszystko uległo zniszczeniu, a po wojnach odbudowali to byle jak, żeby tylko stało, no wie pani.
– Taa.
Ich kroki rozbrzmiewały na metalowych stopniach.
– Tym razem wszystko zostanie zrobione jak należy. Mackie mówi, że stworzymy prawdziwą perełkę, która przetrwa wiele dziesięcioleci.
Eve nie widziała żadnej perełki, tylko rozgardiasz budowlany. Część terenu odgrodzono liną, bardziej na północ był zalążek szkieletu, który, jak przypuszczała, kiedyś przemieni się w jeden z budynków mieszkalnych.
– Kto tym kieruje?
– Mackie. Zaraz po niego pójdę.
– Proszę to zrobić. A kto jest właścicielem? Kto stoi za całym projektem?
– Hm. Pani.
Eve spojrzała w duże, zielone, trochę zdziwione oczy Darlie. I zaklęła.
– Kurde.
Darlie pobiegła tam, gdzie grupka ludzi stała wokół odgrodzonego liną terenu.
– Mogę zadzwonić do Roarke’a – zaproponowała Peabody. − Będzie chciał o tym wiedzieć.
– Taa. − Jej mąż, właściciel niemal całego wszechświata, z pewnością będzie chciał o tym wiedzieć. − Najpierw przekonajmy się, co tu mamy. Kurde – znów zaklęła i ruszyła. Właśnie wtedy czarnoskóry mężczyzna, który wyglądał tak, jakby mógł zgnieść parę podnośników i nawet by się nie spocił, skierował się w ich stronę.
Oceniła, że ma ze czterdzieści lat, jest niesamowicie przystojny i zbudowany jak bóg. Miał na sobie robocze dżinsy, kamizelkę ochronną i kask.
– Jim Mackie, może być samo Mackie. Jestem szefem robót. Kazałem otoczyć liną teren, gdzie znaleźliśmy szczątki. Chyba kobiety.
– Kobiety?
– Tak, myślę, że to kobieta, bo właściwie są dwie ofiary. Wydaje mi się, że chodzi o kobietę. O ciężarną kobietę, bo oprócz jej szczątków są szczątki niemowlęcia albo płodu. Przykry widok.
Zdjął kask, otarł czoło ramieniem.
– Trochę mnie to ruszyło. Ten mały szkielecik.
– No dobrze. Może zabierze pan stąd swoich ludzi, a ja i moja partnerka przyjrzymy się temu.
– Jasne. Jeśli chce pani opuścić się do niej, muszę pani założyć uprzęż asekuracyjną. Stare schody zawaliły się, jeszcze zanim rozebraliśmy budynek. Nie ufam wspornikom, a budynek na poziomie ulicy jest w równie złym stanie – nie bez przyczyny przeznaczono go do rozbiórki. Zupełnie spartolili robotę. Proszę mi wybaczyć. To z nerwów.
– Mnie też denerwuje, jak ktoś spartoli robotę.
Te słowa wywołały uśmiech na jego twarzy.
– Słyszałem, że jest pani w porządku. Tak przypuszczałem, bo główny szef też jest w porządku. Nie ma mowy o żadnych fuszerkach, kiedy się pracuje u Roarke’a. Albo się pracuje jak należy, albo wylatuje się z roboty.
– Ona jest taka sama – zapewniła go Peabody, czym wywołała kolejny uśmiech na jego twarzy.
Odwrócił się.
– Odsunąć się, cofnąć się. Wracać do roboty.
Widząc reakcję ludzi, Eve nie miała cienia wątpliwości, że Mackie solidnie pracuje i wie, jak kierować załogą. Zbliżyła się do liny.
Niewiele wiedziała o budownictwie, o betonie, belkach nośnych i zbrojeniu, ale nawet ona się zorientowała, że w tej części konstrukcji więcej było wypełnienia bardziej przypominającego ziemię niż kamień. A jakieś dwa i pół metra niżej, między dwiema rozsypującymi się ścianami, widać było skulone szczątki osoby dorosłej i płodu.
Za małe, by uznać je za dziecko, pomyślała, też skulone, jakby w chwili śmierci znajdowało się w łonie.
– Wie pan, kiedy to zbudowano… wylano czy jak to się fachowo mówi?
– Tak. Nie co do dnia, ale mogę podać rok: 2024. O ile wierzyć naprawdę na odwal się prowadzonej dokumentacji, pod koniec lata, na początku jesieni tamtego roku. Jeśli istnieją bardziej rzetelne zapisy, Roarke będzie mógł pani podać dokładny dzień i godzinę.
Nie miała cienia wątpliwości, chociaż nie był właścicielem tego terenu późnym latem 2024 roku. Nawet go nie było jeszcze na świecie, pomyślała.
Ale będzie wiedział, kto był właścicielem. Kto był właścicielem, kto deweloperem. A jeśli czegoś nie będzie wiedział, dowie się tego.
– Zorganizuj tę uprząż, Mackie. Peabody, skontaktuj się z DeWinter, ściągnij ją tu.
Będą potrzebowali antropolog sądowej, ale na razie Eve musi bliżej się przyjrzeć szczątkom. Bez względu na to, do kogo należały, teraz w równym stopniu jak Alva Quirk należą do niej.
– Zadzwonię do Roarke’a.
Kiedy Mackie posłał po uprząż, Eve wyciągnęła telefon.
Odebrała Caro, asystentka Roarke’a.
– Dzień dobry, pani porucznik.
– Wybacz, Caro, musisz mnie z nim połączyć.
Zawsze kompetentna, Caro tylko skinęła głową.
– Jedną chwilkę.
Kiedy wyświetlacz zrobił się niebieski, Eve pomyślała, że otrzymałaby dokładnie taką samą odpowiedź, wypowiedzianą przez Caro dokładnie takim samym tonem, bez względu na to, czy Roarke siedziałby sam za swoim biurkiem, popijając kawę, czy prowadził spotkanie w sprawie zakupu Grenlandii.
Nie przypuszczała, by Roarke mógł kupić Grenlandię, ale gdyby było to możliwe, jeśli to planował, odpowiedź Caro brzmiałaby tak samo, grzeczne: „Jedną chwilkę”.
Eve obejrzała się, kiedy Mackie przyniósł uprząż asekuracyjną.
– Daj mi jeszcze minutkę.
Odeszła parę kroków, gdy wyświetlacz wypełniła twarz Roarke’a.
Nie uśmiechał się. Widziała, że nie jest poirytowany, tylko zaniepokojony. Utkwił w niej te swoje niesamowite niebieskie oczy. By się upewnić, że jestem cała i zdrowa, pomyślała Eve.
– Wybacz – powiedziała. − Mam nadzieję, że akurat nie kupowałeś Grenlandii.
– Tak się złożyło, że nie. − Irlandia mieniła się w jego głosie jak poranna mgła. − Coś się stało?
– W drodze do pracy otrzymałam zgłoszenie, że znaleziono zwłoki. Ale nie o nie chodzi. Tylko o te, które odkryto w sąsiednim kwartale. Czyli w – a może pod – projektowanym przez ciebie osiedlu Hudson Yards.
– W której części?
– Ach… − Obejrzała się na Mackiego. − Która to część projektowanego osiedla?
– Ma tu być Podniebny Ogród.
– Podniebny Ogród. W piwnicy jakiejś restauracji, którą kazałeś rozebrać. Usunęli betonowy peron wzdłuż dawnych torów i znaleźli szczątki, ludzkie szczątki. Dwóch osób. Kobiety i jej nienarodzonego dziecka. Ściągnę tu DeWinter, żeby je zbadała.
– Ciężarna kobieta pogrzebana pod peronem?
– Tak to wygląda z miejsca, gdzie stoję. Mogę jedynie potwierdzić obecność szczątków dwóch osób. A ponieważ według kierownika robót peron zbudowano i wylano prawie czterdzieści lat temu, spoczywały tu przez kilkadziesiąt lat. Ale zostawiam to DeWinter.
– Jasna cholera. − Przesunął ręką po zachwycających, czarnych włosach. − Najpóźniej za dziesięć minut ruszam do ciebie.
– W porządku. Zamierzam wstrzymać prace budowlane do czasu…
– Tak, tak, załatwimy to. Zaraz tam będę – powiedział i się rozłączył.
– Zapowiada się niezła zabawa – mruknęła. Spojrzała na Peabody, która skinęła głową, zakręciła palcem w powietrzu. Będzie jeszcze zabawniej, pomyślała Eve, kiedy pojawi się elegancka doktor DeWinter.
Wróciła do Mackiego, spojrzała na uprząż, a potem na dziurę w ziemi.
– No dobrze, pomóż mi to włożyć, bym mogła się upewnić, że to nie jakiś niesmaczny żart.
Nadzieja rozjaśniła jego twarz.
– Ej, znaczy się, że może to nie prawdziwe szczątki?
– Przekonam się za minutę.
Wiedziała, że ma złudną nadzieję, ale musiała to ustalić, nawet jeśli oznaczało to, że będzie wisiała na jakiejś cholernej linie nad pokruszonym betonem, sterczącymi prętami zbrojeniowymi, gruzowiskiem i Bóg jeden wie czym jeszcze.
– Wytrzyma dziesięciokrotny ciężar pani ciała – poinformował ją, kiedy wsunęła ramiona w szelki. − Ma grubą wyściółkę, więc liny nie będą się wrzynały w ciało, a to oznacza dodatkową ochronę.
Ściągnął paski, sprawdził klamry, karabińczyki.
– Korzystasz z tego czasem? − spytała go.
– Tak. Nie ważę dziesięć razy więcej od pani, ale założę się, że dwa razy tyle, i nigdy nie było żadnych problemów.
– Dobrze wiedzieć.
– DeWinter już tu jedzie. − Peabody, jak przed chwilą Eve, spojrzała w dół. − Chcesz, żebym opuściła się razem z tobą?
– Nie ma takiej potrzeby. Wszystko zarejestruję, potwierdzę, że to ludzkie szczątki, i przekonam się, co tam jeszcze jest. Będzie mi potrzebny zestaw podręczny.
– Zaczepię go o ten uchwyt – powiedział Mackie. − Lepiej mieć wolne ręce. − Podał jej rękawice robocze. − I chronić je. Czy zjeżdżała pani kiedyś na linie?
– Tylko, kiedy było to konieczne. − Gdy się roześmiał, wzruszyła ramionami. − Ale znam zasady. Peabody, sprawdź, co się dzieje na drugim placu budowy. Zorganizuj przesłuchania świadków. Musimy zebrać wszystkie dane o ofierze.
– Gotowe – oznajmił Mackie. − Będziemy panią wolno opuszczać. W dole jest dużo gruzu, a tam, gdzie spoczywają szczątki, między ścianami, nie zrobiono wylewki, więc całość nie jest stabilna.
– Tak, widzę. Peabody, DeWinter musi przynieść sprzęt do wydobywania szczątków.
– Wie o tym.
Jasne, że wie, pomyślała Eve, i przyznała, że zwleka ze zjazdem.
– No dobra. − Przeszła pod liną, jeszcze raz uważnie spojrzała w dół, starając się zapamiętać, jak powinna się opuszczać. Potem odwróciła się tyłem i włożyła rękawice.
Chwyciła linę asekuracyjną, naprężyła ją. Wychyliła się i zaczęła schodzić.
Przeszkody, pomyślała, sprawdzając, co ma za sobą z prawej i lewej strony, w miarę jak się zniżała, stopy prostopadle do ściany, wolne, ale miarowe tempo. Odbijała trochę w prawo lub w lewo, by omijać gruz, pręty zbrojeniowe i poskręcane belki nośne.
Kiedy pokonała blisko dwa metry, zawołała:
– Przesunę się z pół metra w lewo, żeby znaleźć się bliżej. Wiadomo, jak stabilne są te belki nośne?
– Jak na razie wytrzymują. Ubezpieczamy panią, pani porucznik. Nie poleci pani.
Jasne, że nie chciała spaść i zaliczyć twardego lądowania na rumowisku, ale prawdę mówiąc, bardziej martwiła się o szczątki.
Ostrożnie opuściła się do złamanej belki nośnej, sprawdziła, czy utrzyma jej ciężar.
– Wydaje się dość mocna.
Przykucnęła, ściągnęła robocze rękawice, zabezpieczyła dłonie.
I przyjrzała się z bliska drugiej i trzeciej ofierze tego ranka.
2
To nie jest głupi żart, pomyślała, wyjmując latarkę.
– Ludzkie szczątki. Kobiety. Mogę to potwierdzić bez DeWinter. Do ustalenia przez DeWinter przybliżony wiek, rasa, wzrost, waga. Drugie szczątki należą do płodu lub noworodka. Długość nie więcej niż czterdzieści pięć centymetrów.
Oświetliła latarką czaszkę kobiety.
– Drobne uszkodzenia, pęknięcia czaszki, złamana lewa ręka – przypuszczalnie w wyniku upadku. Wygląda mi to na lewy obojczyk – jeśli upadła tak, jak ją znaleźliśmy, to znaczy, że uderzyła o ziemię lewą stroną ciała. Jest tu coś…
– Złoty pierścionek, ślubna obrączka? Na trzecim palcu lewej dłoni. Nie zsunął się.
Wyjęła pincetę z zestawu podręcznego, posłużyła się nią, żeby zdjąć pierścionek z zagiętej kości palca.
– Brak grawerunku. Gładka obrączka z żółtego złota.
Umieściła ją w torebce na dowody.
– Widzę pęknięcie drugiego i trzeciego żebra z lewej strony.
Pochyliła się niżej.
– Strzały z broni palnej prosto w serce. Trzydzieści pięć, czterdzieści lat temu wiele osób posiadało broń palną, o ile wtedy poniosła śmierć. Kiedy już wydobędziemy szczątki, trzeba będzie odnaleźć łuski. Widzę coś.
Inaczej skierowała strumień światła, znów posłużyła się pincetą.
– Kolczyk. – Ostrożnie oczyściła go szczoteczką. – Na sztyft. Koło z żółtego złota z trójkątem ze srebra lub białego złota w środku. Jeśli to jeden z pary, nie mogę poszukać drugiego bez zmiany ułożenia szczątków. Kolejne zadanie dla ekipy, która będzie je wydobywać. Poza tym złoty naszyjnik, wciąż zapięty, więc go nie zabiorę. Złoty łańcuszek długości ze dwadzieścia pięć centymetrów, a na nim… Jak one się nazywają… Łabędzie, para łabędzi ze splecionymi szyjami, tworzącymi serce.
– Poza tym tradycyjny złoty zegarek. – Dziewczyński, pomyślała Eve. Drogi. – Jeden but. Damski pantofel, prawdopodobnie skórzany, bo częściowo się zachował. Nie dostrzegam telefonu ani dokumentów tożsamości. Ekipa wydobywająca szczątki musi dokładnie przeszukać miejsce. Może to ofiara bandyckiego napadu, ale czy napastnik nie zabrałby biżuterii? Czy kobieta ciężarna lub z małym dzieckiem nie zgodziłaby się dobrowolnie jej oddać? Nie sądzę. Zastrzelić ofiarę po tym, jak się jej zabierze cenne przedmioty, to zrozumiałe, ale przed tym? Bez sensu.
Eve zmieniła pozycję, skoncentrowała się na drugich szczątkach.
Takie małe, pomyślała, czując narastającą w niej litość. Do diabła, jej kot jest większy.
– Drugie szczątki najprawdopodobniej należą do nienarodzonego dziecka, uwzględniając ich położenie. To nie może być zbieg okoliczności. Nie potrafię określić płci. Prawdopodobnie nie udałoby mi się to, nawet gdyby szczątki nie były skulone. W górnej część czaszki… − Przypomniała sobie, jak Mavis mówiła jej o ciemieniu Belli. Że czaszka niemowlęcia pozostaje miękka jeszcze kilka tygodni po jego narodzinach.
– Widoczne ciemiączko – mruknęła do siebie. – Brak widocznych obrażeń.
Ponieważ umarło w niej, umarło w ciele matki, zanim po raz pierwszy zaczerpnęło powietrza w płuca.
Coś w rodzaju ściany zewnętrznej, stwierdziła. Z betonowych bloków. I równolegle do niej mur z cegły. Jakiś metr od ściany zewnętrznej.
Zamurowali cię, prawda? Popaprańcy.
– Dallas? Wszystko w porządku?
– Taa. – Podniosła rękę na potwierdzenie, po czym wolno, ostrożnie zeszła z belki nośnej i stanęła na gruzowisku.
Coś się poruszyło. Wstrzymała oddech.
Świat wokół niej się nie zawalił, więc oświetliła szczątki z bliższej odległości.
– Widzę tu łuski pocisków. Dwie. Nie mogę ich wydobyć bez naruszenia szczątków albo, no wiesz, pogrzebania nas tutaj.
– Powinnaś wrócić na górę – zawołała Peabody, w jej głosie wyraźnie dało się słyszeć podenerwowanie. – Dość już zarejestrowałaś.
– Przypuszczalny powód śmierci niezidentyfikowanej kobiety – dwa strzały w pierś z broni palnej. Przypuszczalna przyczyna śmierci drugiej ofiary… Chyba taka sama, prawda? Do potwierdzenia przez doktor DeWinter i lekarza sądowego.
Zabezpieczyła torebki z dowodami, włożyła rękawice.
– Wyciągnijcie mnie stąd.
Kiedy znów znalazła się na górze, odczepiła zestaw podręczny, podała go Peabody.
– Potrzebni są technicy, którzy opuszczą się tam po zabraniu szczątków. Zadzwoń gdzie trzeba, zorganizuj wszystko.
Zdjęła rękawice, a Mackie uwolnił ją z uprzęży.
– Powinnam wstrzymać prace, Mackie.
– Całkowicie? Nawet przy budynku numer jeden, który właśnie wznosimy? To pół kwartału od planowanego tutaj terenu zielonego.
– Planowany teren zielony jest miejscem przestępstwa. – Ale zastanowiła się. – Czy można jakoś zabezpieczyć ten obszar, zorganizować dostęp do tamtego budynku od innej strony?
– Jasne, już mamy do niego dostęp z dwóch innych stron. I mogę wznieść ogrodzenie w ciągu góra trzech godzin, żeby zabezpieczyć cały ten teren. Tutaj wszędzie będzie park. Otwarty dla wszystkich i w ogóle, a tam tereny zielone dla mieszkańców wieżowców. Przewidziane są też budynki użytkowe. Więcej lokali usługowych będzie się mieściło na poziomie ulicy.
– Dlaczego prowadzicie prace rozbiórkowe tylko na tym terenie?
– Sprawdziliśmy wszystkie perony i tylko pod tym jednym, właśnie na tym odcinku, okazało się, że jest pusta przestrzeń. No cóż, sama pani to widziała z bliska. Wszędzie, gdzie trzeba było, zmodernizowaliśmy i wzmocniliśmy konstrukcję, żeby odpowiadała nowemu projektowi. Wiele z tego, co wzniesiono dawno temu, uszkodziły bomby albo uległo zniszczeniu podczas wojen miejskich. A kiedy znów zaczęto tu budować, często robiono to pospiesznie albo nie przestrzegając norm.
Eve starała się przypomnieć sobie, co wiedziała o tamtych czasach.
– Były tutaj sklepy i restauracje. Nad West Side, prawda?
– Owszem, lecz zbudowano to byle jak, nigdy nie umieli zmobilizować ludzi, żeby pracowali jak należy. No i nigdy nie sfinalizowali robót, więc w końcu wszystko zarosło, rozsypało się. Szef kupił to dwa lata temu.
– Dwa lata temu.
– Jest wizjonerem. Ale sama pani najlepiej to wie, prawda? Trochę trwało zaprojektowanie wszystkiego tak, jak sobie to wymyślił – to poważne przedsięwzięcie.
– Widzę. Znacznie poważniejsze od tego, które realizuje Singer.
– O tak, ponad dwa razy większe. Więc minęło trochę czasu, nim powstał projekt, uzyskano wszelkie zgody i pozwolenia i…
Zauważyła, że Mackie zrobił wielkie oczy.
– Czy pracuje u was? Wygląda zbyt oryginalnie, żeby być gliną.
Eve się odwróciła i pomyślała, że mężczyzna ma trochę racji. Garnet DeWinter wyglądała zbyt oryginalnie, żeby być policjantką. Chociaż właściwie nią nie była.
– To antropolog sądowa. Specjalistka od kości – dodała Eve, a Mackie nie odrywał wzroku od zbliżającej się DeWinter.
W szpilkach, na rany Chrystusa, pomyślała Eve. W szkarłatnych szpilkach i opinającej figurę czerwonej sukience. Posągowa kobieta z ogromną torbą. Coś zrobiła z włosami, stwierdziła Eve. Nie tyle zmieniła fryzurę, bo jak zwykle upięła włosy w gładki kok nad karkiem, i przefarbowała kolor na miedziany. Eve musiała przyznać, że wyglądało to dobrze przy jej cerze barwy mokki.
Peabody dotknęła swoich włosów, wskazała włosy DeWinter.
– Bardzo mi się podobają.
DeWinter rzuciła jej uśmiech.
– Mnie też. I twoje również. – Ale kiedy spojrzała na Dallas, uśmiech zniknął z jej twarzy. – Dallas.
– DeWinter. To Mackie, kierownik robót.
DeWinter wyciągnęła do niego rękę, bez uśmiechu, ale bardzo kobieco zmierzyła go wzrokiem.
– Witam, panie Mackie.
– Och, wystarczy samo Mackie.
– Mackie. Ekipa wydobywająca szczątki już jest w drodze – zwróciła się do Eve. – Ale chciałabym je obejrzeć in situ.
– Zamierzasz się opuścić tam w tym stroju?
– Jeśli uznam, że powinnam obejrzeć szczątki na miejscu, mam przy sobie odpowiedni strój. To tam?
Razem z Eve podeszły do liny.
– Tu dawniej znajdował się peron kolejowy nad ulicą?
– Tak, proszę pani.
– I zgodnie z planem, kiedy wylano tu beton, miał tu powstać teren mieszkaniowo-usługowy?
– Tak, proszę pani.
Znów uśmiechnęła się do Mackiego.
– Okazało się, że trzeba rozebrać ten peron?
– Tak, proszę pani. Materiał – zbadaliśmy go – jest kiepskiej jakości. Nie powinien być wykorzystany w tym celu, znaleźliśmy też kilka pustych przestrzeni, podejrzewaliśmy, że nie wszystkie podpory spełniają normy – przynajmniej nie te obowiązujące obecnie. Więc zaczęliśmy to rozbierać i znaleźliśmy je.
– Jeden kwartał na południe stąd mamy jeszcze jedne zwłoki – poinformowała ją Eve. – A potem wezwano nas tutaj.
– Pracowity poranek.
– Mackie mówi, że zbudowano to w 2024 roku.
– To bardzo pomocna informacja. Będę mogła potwierdzić, czy szczątki spoczywają tu od tamtego czasu. Ciężarna kobieta. Opuszczę się tam i je zbadam.
– Już to zrobiłam. – Eve przypomniała sobie opuszczanie się i drogę powrotną na górę. Wprawdzie niezbyt się lubiły z DeWinter, ale postanowiła jej tego oszczędzić. – Wszystko zarejestrowałam. Trudno to stąd zobaczyć, patrząc pod tym kątem, ale kobieta została dwukrotnie postrzelona. Z lewej strony, na wysokości drugiego i trzeciego żebra. Widziałam dwie łuski. Nie mogłam do nich dotrzeć, ale widać je na nagraniu.
– Jesteś pewna, że przyczyną uszkodzeń kości są strzały z broni palnej?
– Na tyle pewna, na ile to możliwe na podstawie oględzin. Upadła najprawdopodobniej na lewy bok. Złamała lewą rękę, zwichnęła lewy obojczyk. Widoczne są też pewne uszkodzenia czaszki, ale nie wyglądają mi na powstałe w wyniku uderzenia tępym narzędziem. Przypuszczam, że są skutkiem upadku. Pif-paf i spadła tam.
– Zobaczymy.
– Z palca serdecznego lewej dłoni zdjęłam coś, co wygląda na ślubną obrączkę. Brak widocznych obrażeń drugich szczątków.
– Serce matki przestało bić, krew przestała krążyć, więc nie dostarczała tlenu. Płód nie mógł przeżyć. Podam ci przyczynę zgonu, rok śmierci, wiek ofiar i tak dalej. Wyodrębnię DNA, jeśli okaże się to możliwe, i o ile figuruje w bazie, poznasz jej nazwisko. Jeśli nie, stworzymy jej portret i hologram.
– Może pani to zrobić? – spytał Mackie. – Ustalić, jak wyglądała?
– Owszem. – DeWinter zatrzepotała rzęsami. – Mam w swoim wydziale doskonałą rysowniczkę.
– Ile czasu to zajmie?
Zniknęła kokietka, DeWinter znów spojrzała na Eve.
– Tyle, ile będzie trzeba. Kiedy to zrobimy, ustalenie, kto to zrobił i dlaczego, należy do ciebie.
– Rób, co należy do ciebie, ja zrobię to, co należy do mnie. – Dostrzegła Roarke’a, odwróciła się i podeszła do niego. – Zanim się urodziłeś – powiedziała.
– Rozumiem. – Spojrzał na DeWinter. – No i proszę, drugi raz spotykamy się we troje, prawda? Miejmy nadzieję, że nie stanie się to zwyczajem.
– Wiem, że chcesz to zobaczyć, ale najpierw powiedz mi, od kogo kupiłeś tę nieruchomość?
– Prawdę mówiąc, było dwóch sprzedawców, bo chciałem nabyć cały teren, a jego część sprzedano jakieś trzydzieści lat temu, może trochę wcześniej, a potem powtórnie około dwunastu lat temu. Nie miałem wtedy dość pieniędzy, żeby samemu to sfinansować. Część zachodnią kupiłem od firmy Nolan i Synowie, która – można powiedzieć − przeceniła swoje możliwości, szczególnie że przepłaciła za prawa do przestrzeni nad nieruchomością. A ten teren wytargowałem od Singer Family Developers dwa lata temu.
– Od Singerów? Dobrze mówię?
– Tak. Czy dobrze zapamiętałem, że pierwsze zgłoszenie dotyczyło ich nieruchomości?
– Dobrze zapamiętałeś. Nie widzę powiązania między zatłuczeniem bezdomnej dziś w nocy i zabójstwem ciężarnej prawie czterdzieści lat temu. Ale nigdy nic nie wiadomo.
– Ty to ustalisz. – Pocałował ją w czoło, nim zdążyła go powstrzymać.
– Jestem w pracy.
– Podobnie jak ja. – Podszedł do liny.
– Niezły pasztet, szefie.
– Racja. Chryste, do czego to ludzie są zdolni. Jak myślisz, Garnet, wpadła tam?
– Dallas znalazła coś, co według niej jest obrażeniami od postrzału z broni palnej na górnych żebrach z lewej strony, oraz łuski pocisków.
– Do czego to ludzie są zdolni – powtórzył. – No cóż, Mackie, policja nowojorska na jakiś czas każe nam wstrzymać tu roboty.
– Pani porucznik powiedziała, żeby ogrodzić ten teren i wstrzymać prace tutaj. Natomiast możemy zgodnie z planem kontynuować roboty przy budynku numer jeden.
– W takim razie przypilnuj tu wszystkiego, dobrze? I pamiętaj, żeby zamknięto schody prowadzące na górę. Ja dopilnuję, żeby gliniarze mieli kody dostępu, gdyby musieli tu wejść.
– Zaraz wydam odpowiednie polecenia. Jeśli będą panie czegoś potrzebowały, pani porucznik, pani detektyw, proszę pani, wystarczy, jak poślecie kogoś po Mackiego.
Kiedy Mackie się oddalił, Roarke zwrócił się do Eve.
– Czy potrzebujesz czegoś ode mnie?
– Mnóstwa informacji, wszelkich danych bądź planów, które masz lub do których uda ci się dotrzeć, z czasów, kiedy wznoszono ten budynek. Zamierzam porozmawiać z Singerem.
– Obecnie na czele firmy stoi Bolton Singer – powiedział jej Roarke. – Przedstawiciel czwartego pokolenia. To z nim ustalałem warunki zakupu drugiej nieruchomości.
– Potrzebna mi ich dokumentacja. Z pewnością mieli wtedy jakiegoś swojego Mackiego, może nadal u nich pracuje. Muszę wiedzieć, kto pracował bądź miał dostęp do tego miejsca w czasie, kiedy się tu znalazła. Nie można wykluczyć, że ktoś całkiem niedawno rozwalił ten beton, a potem wszystko znów zasypał.
– Według mnie nie można tego wykluczyć. Wtedy gdy poniosła śmierć, wznoszono tutaj kilka budynków.
– Czyli ktoś postanowił ją zabić, ma dostęp do budynku nad peronem, unosi strop, wrzuca zwłoki, pospiesznie wszystko znów zasypuje. Całkiem możliwe.
Ale wymaga sporego zachodu, pomyślała Eve.
– Bardziej prawdopodobne, że najpierw ją tam wrzucili, a potem wszystko zamurowali. Tak czy owak muszę wiedzieć, jaki budynek stał w tym miejscu i kto miał do niego dostęp.
– Do wieczora będę miał dla ciebie te informacje.
– Świetnie. DeWinter, poinformuj mnie, od jak dawna szczątki tutaj spoczywają. To istotne dla ustalenia, kto to zrobił.
– Nie dam rady ustalić tego do wieczora, ale otrzymasz tę informację. A oto moja ekipa.
– I technicy. Kolczyk, łuski pocisków – Eve przypomniała doktor DeWinter. – Wciąż ma naszyjnik i zegarek na rękę. Będą mi potrzebne, podobnie jak wszystko inne, co znajdą twoi ludzi albo technicy.
Spojrzała na swój zegarek.
– Muszę z Peabody wrócić na miejsce pierwszego przestępstwa.
– Chcesz, żeby wszystko, co znajdą, przesłano ci do komendy czy ma trafić prosto do laboratorium?
– Do laboratorium. Dziś albo jutro tam wstąpimy.
– Zostanę tu jeszcze jakiś czas – powiedział jej Roarke.
– Będziemy w kontakcie.
Eve razem z Peabody zeszły po metalowych stopniach.
– To dość naciągane – zauważyła Peabody – połączyć zabójstwo sprzed trzydziestu siedmiu lat z zabójstwem bezdomnej kobiety, popełnionym ostatniej nocy półtora kwartału stąd na południe.
– Teren, gdzie znajduje się miejsce pierwszego przestępstwa, należy do Singerów, którzy prowadzą tu prace budowalne. Do nich należała również druga działka w czasie, kiedy prawdopodobnie zamordowano niezidentyfikowaną na razie kobietę. Ale owszem, to dość naciągane. No i mieli wspólnika. Kiedy oglądałaś szczątki, trochę poszperałam. Singer współpracował z Bardov Construction przy inwestycji, która nosi nazwę River View Development.
– Bardov? – Znała to nazwisko. – Masz jakieś szczegóły?
– Jeszcze nie, ale mogę pokopać.
– Zrób to. Przyjrzymy się też firmie, z którą współpracowali, ponieważ należy ona do rosyjskiego gangstera.
– Serio?
– Wygląda to dość nieudolnie jak na robotę gangu – ciągnęła Eve – chociaż z drugiej strony okazało się skuteczne. Ofiara mogła być związana z jedną z firm, pracować w którejś z nich – jeśli mieli dostęp do tego miejsca, do tego budynku w czasie jego budowy. Musiał być powód, dla którego ukrywa się, właściwie grzebie zwłoki. Zamurowali ją tam, Peabody.
– Widziałam wewnętrzną ścianę z cegły. Nie ma innego wytłumaczenia, dlaczego ją wzniesiono. Mackie powiedział to samo.
– Ktoś chciał nie tylko jej śmierci, chciał, żeby zniknęła, chciał zerwać z nią wszelkie związki. Jak można to osiągnąć inaczej? Wrzucić do rzeki, do diabła, nawet do kontenera na śmieci.
– Miała ślubną obrączkę?
– Coś, co można uznać za obrączkę, na palcu serdecznym lewej ręki, więc to wielce prawdopodobne. I jeśli ustalimy jej tożsamość, w pierwszej kolejności przyjrzymy się małżonkowi.
– Trzeba to zrobić. Dziecko… Sądząc po wyglądzie szczątków, musiał to być płód w samej końcówce ciąży, Dallas, albo nawet noworodek.
– Ustali to DeWinter. – Ale była tego samego zdania. – Można z dużym prawdopodobieństwem założyć, że stało się to wkrótce po ustaniu wojen miejskich, kiedy te tereny poddawano rewitalizacji, odbudowie, przebudowie. Mało prawdopodobne, żeby do kogoś strzelono dwa razy na placu budowy w biały dzień. W takim razie co tu robiła po godzinach, kiedy zapadł zmrok?
– Ustalenie tego należy do nas.
– Owszem. Ustalimy, kiedy wzniesiono ten konkretny budynek i kiedy powstała ta winiarnia. Opierając się na rachunku prawdopodobieństwa – o ile z ustaleń DeWinter nie będzie wynikało coś innego – przeszukamy zgłoszenia z tego okresu o zaginionych kobietach. Ciężarnych kobietach. A dzięki DeWinter może poznamy przybliżony wiek ofiary, rasę, a nawet jej wygląd.
– Do tego czasu – ciągnęła Eve, kiedy wspinały się na miejsce pierwszego przestępstwa – zbierzemy jak najwięcej nazwisk. Kto miał dostęp, kto miał ciężarną żonę, siostrę, córkę, byłą, matkę i tak dalej. Kto spośród nich nadal żyje albo żył po ustalonym przez nas przedziale czasowym.
– Wszystko to trochę potrwa.
– Taa… No cóż, nie wydaje mi się, żeby się jej spieszyło.
Pokonała gruzowisko i wróciła na peron.
– A teraz Alva Quirk. Skądś pochodzi, miała kiedyś jakieś powiązania z kimś.
Eve dostrzegła główną technik kryminalistyki, wciąż w białym stroju ochronnym, i skierowała się w jej stronę.
– No i znów wracamy do pytania, kto miał dostęp. Kto miał powód, żeby tu przebywać ostatniej nocy? Witam, Yee.
– Porucznik Dallas, detektyw Peabody.
– Jakieś odciski albo ślady na kontenerze na śmieci lub na płachcie?
– Nie. – Yee, Azjatka mierząca niespełna metr sześćdziesiąt wzrostu, pokręciła głową. – Robotnicy wrzucający śmieci do kontenera noszą robocze rękawice, a ten, kto zawinął zwłoki, zabezpieczył dłonie albo wytarł kontener. Mamy na płachcie coś, co może być odciskiem buta lub botka, ale jest zbyt rozmazany, żeby cokolwiek nam powiedział. Krew, włosy, włókna po wewnętrznej stronie plastikowej płachty na podstawie badania na miejscu zdają się należeć do ofiary. Przekażemy to wszystko Harvo.
Eve wiedziała, że jeśli na płachcie jest choćby jeden włosek lub włókno nienależące do ofiary, Harvo to znajdzie.
– A jakieś dobre wiadomości?
– Znaleźliśmy miejsce, gdzie ją zabito.
– Tak przypuszczałam. Na południowy zachód stąd, w pobliżu ogrodzenia.
Yee się uśmiechnęła, skinęła głową.
– Widać, że jest pani wytrawnym oficerem śledczym.
– Tak mówią.
– Mnie też to mówią. – Yee odwróciła się, żeby je poprowadzić. – Ślady krwi zaczynają się tutaj, bo sprawca niestarannie zawinął zwłoki. Plastikowa płachta na tyle się poluzowała, że krew ofiary zaczęła kapać na ziemię, kiedy on, ona czy oni taszczyli ofiarę wzdłuż ogrodzenia, przez bramę i do kontenera. To prawie cztery metry.
W pobliżu południowo-zachodniego narożnika ogrodzenia, za bramą i poza zasięgiem kamer Eve przyjrzała się uważnie miejscu, gdzie Alva Quirk straciła życie.
Krew wsiąknęła w ziemię, spryskała ogrodzenie, miejsce, z którego technicy pobrali próbki rozbryźniętej krwi z obudowy dużej koparki.
– Trochę zarośli po tej stronie – zauważyła Eve. – Poza zasięgiem świateł lamp, kamer, mogła dość wygodnie ułożyć się do snu. Czy sprawdzono ten teren?
– Po tej stronie tak.
Eve podeszła do ogrodzenia, przykucnęła, rozejrzała się wkoło.
– Ładny stąd widok. Widziała miasto, zobaczyłaby każdego, kto by przechodził przez bramę. Nie widać stąd ulicy, ale jeśli ktokolwiek zmierzał w stronę bramy, zobaczyłaby go. Mało prawdopodobne, by zabójca pojawił się z rulonem plastiku albo łomem. Założę się, że jedno i drugie znaleziono w tamtej szopie na sprzęt. Peabody.
– Pójdę tam i sprawdzę.
– Założyłam, że już to sprawdziłyście. Skieruję tam techników.
Eve pokręciła głową, patrząc na Yee.
– Wezwano nas na miejsce drugiego przestępstwa na południe stąd. Również na placu budowy.
– Coś mi się obiło o uszy. Co stwierdziłyście?
– Ludzkie szczątki zamurowane w czymś, co służyło za skład wina restauracji zbudowanej po wojnach miejskich. DeWinter się nimi zajęła.
Na twarzy Yee pojawił się błysk zainteresowania.
– Chcesz, żebym razem ze swoimi ludźmi też to zbadała? Prawie tu skończyliśmy, mogę wysłać gońca, by dostarczył do laboratorium to, co znaleźliśmy.
Zaoszczędziłoby to im trochę czasu, poza tym Eve wiedziała, że Yee jest doskonałym fachowcem, a przy tym osobą bardzo drobiazgową.
– Dobrze, zadzwoń do swojego dyspozytora i uzyskaj jego zgodę. Trzeba się będzie opuścić na linie ze trzy metry, w miejscu, gdzie przebili się przez strop piwnicy. Zapytaj o Mackiego.
– Rozumiem. Daj mi chwilkę.
Yee odwróciła się, kiedy Peabody wróciła.
– Szopa to skład na narzędzia, drobny sprzęt. Wszystko porządnie pogrupowane – dodała Peabody. – Widziałam rolki plastikowych płacht. Łomy, młoty dwuręczne, kliny, łopaty, kilofy, kasety z gwoździami, nożyce do cięcia metalu.
– Yee zleci swoim ludziom, żeby to zbadali. Ofiara zobaczyła kogoś albo coś usłyszała – bądź jedno i drugie. Robił coś, czego nie powinien robić, mówił coś, czego nie powinien powiedzieć. Quirk wyciąga swój kajet. Musi zanotować informację o wykroczeniu albo przestępstwie, opisać sprawcę bądź sprawców. Niech wydział informatyki śledczej sprawdzi zabezpieczenia bramy, przekona się, czy ktoś przy nich majstrował. Jeśli nie, świadczy to, że sprawcy mieli wstęp na teren budowy. Zobaczyli Quirk albo sama ujawniła swoją obecność. „Przykro mi, ale muszę to zgłosić komu trzeba”.
Eve okrążyła miejsce, gdzie zabito kobietę.
– Co wtedy robisz? Może próbujesz nastraszyć, oczarować, grozić, może proponujesz łapówkę. Może, ale nie zmienia to faktu, że kobieta była świadkiem czegoś, czego nie powinna zobaczyć. Więc musisz wiedzieć, że w szopie są łomy i plastikowe płachty. Musisz mieć swobodny dostęp do bramy.
Eve zamknęła oczy i starała się zobaczyć to wszystko oczami wyobraźni.
– Musiało być ich dwóch. Przynajmniej dwóch. Jeden musiał ją czymś zająć, dopilnować, żeby się nie oddaliła, a drugi poszedł po narzędzie. Nie jest postawną kobietą, czemu po prostu nie zatłuc jej albo nie udusić? Może wymaga to więcej czasu. Ale we dwójkę uwinęli się z tym całkiem szybko. Odcięli kawałek plastiku z rolki, zawinęli ofiarę – ale musieli stąd zniknąć, więc się spieszyli. Wrzucili ją do kontenera. Może w ten sposób zyskają dzień lub dwa. Robotnicy wyrzucają tu różne rzeczy. Dlaczego mieliby zaglądać do środka? Minąłby jeszcze dzień albo dwa, nim zwłoki zaczęłyby śmierdzieć, no nie? A może wcześniej wywieźliby kontener do punktu recyklingu.
Eve znów uważnie przyjrzała się ziemi.
– Nie widać krwi, o ile nie spojrzy się z bliska. Nie widać jej z miejsca, gdzie prowadzone są wstępne roboty na ogrodzonym terenie, przed ściągnięciem tutaj ciężkiego sprzętu. Zabrali jej plecak, wszystko, co miała przy sobie, a przede wszystkim notes. Czy poświęcili czas na oczyszczenie narzędzia zbrodni i odłożenie go na miejsce? Lepiej zabrać je ze sobą, wsadzić do plecaka, pozbyć się wszystkiego gdzie indziej. Nie mamy tu do czynienia z wielkimi bystrzakami, ale być może z wystarczająco sprytnymi, by zrobić coś takiego.
– Sprawdzimy wszystkie narzędzia na obecność śladów krwi – zapewniła ją Yee. – Zostawię dwoje swoich ludzi, żeby dokończyli prace tutaj, a reszta uda się na miejsce drugiej zbrodni.
– Dziękuję. Będziecie mogli ustalić, z której rolki odcięli kawałek plastiku. Dziś rano nie przystąpiono jeszcze do żadnych robót, więc będzie to ta, z której korzystano ostatnio.
– Tak, możemy to ustalić, i wtedy zabierzemy tę rolkę do pełnej analizy.
– W takim razie zostawiam to twoim ludziom, Yee. Peabody, pójdziemy porozmawiać z kierownikiem robót.
– Pomyślnego polowania, Dallas – zawołała za nimi Yee.
– I nawzajem.
– Paulie Geraldi – powiedziała Peabody. – Funkcjonariuszka Urly zadzwoniła do mnie z informacją, że kiedy poleciłyśmy wstrzymanie robót, udał się do siedziby firmy, żeby porozmawiać z szefem.
– Dwóch na jednego. My też porozmawiamy z Boltonem Singerem.
– Jego biuro mieści się niedaleko stąd. Dwa kwartały na wschód, a potem dwa na północ. Można tam dotrzeć pieszo.
– Znów ci zależy na luźnych gatkach?
– Byłaby to dodatkowa korzyść. Mamy naprawdę ładny poranek.
Eve nie mogła i nie chciała zaprzeczyć, że Nowy Jork wiosną ma swój urok.
– Być może, ale potrzebny nam samochód. Po rozmowach – o ile nie doprowadzą one do natychmiastowych aresztowań albo dalszych przesłuchań – pojedziemy do kostnicy, przekonamy się, co ustalono w sprawie śmierci Quirk. Potem do komendy, zbierzemy wszystkie informacje o ofierze – no bo przecież skądś się tu wzięła. Jej dane osobowe są niepełne, musimy wypełnić luki.
Dotarła do schodów, zaczęła schodzić, a Peabody z głośnym tupotem podążyła za nią.
– Musimy też pokopać w rejestrach osób zaginionych, żeby dowiedzieć się czegoś o naszej drugiej ofierze – ciągnęła Eve. − Musimy dowiedzieć się więcej o współpracujących ze sobą firmach, o sprzedaży drugiej nieruchomości. Nie mamy czasu na przechadzki.
– Kiedy tak to przedstawiłaś…
Gdy dotarły do wozu Eve, Peabody wślizgnęła się do środka.
– Czy mogę prosić o dietetyczny napój gazowany? Zrobiło się ciepło.
– Częstuj się.
– Kawy?
Eve zamierzała powiedzieć „tak”, jeszcze zanim uruchomiła silnik, ponieważ nigdy nie odmawiała kawy. Ale rzeczywiście zrobiło się ciepło.
– Puszkę pepsi.
Kiedy Peabody programowała napoje w samochodowym autokucharzu, Eve zleciła wyświetlenie informacji o Geraldim. Komputer zaczął recytować:
Geraldi, Paul Thomas, lat sześćdziesiąt dwa. Mężczyzna rasy białej. Od czerwca 2032 roku żonaty z Theresą Angelą Basset, lat sześćdziesiąt. Troje dzieci. Syn Paul, lat dwadzieścia osiem; córka Carla, lat dwadzieścia sześć; syn Anthony, lat dwadzieścia pięć. Zatrudniony w Singer Developers od 2023 roku do chwili obecnej. Specjalista od prac rozbiórkowych, zajmuje kierownicze stanowisko.
Eve wysłuchała informacji o przebiegu kariery zawodowej, o finansach, wykształceniu, ewentualnych przestępstwach – Geraldiemu postawiono drobny zarzut, kiedy miał dwadzieścia kilka lat.
– Pracował w firmie w dwa tysiące dwudziestym czwartym roku – stwierdziła. – Czyli trafi na naszą listę, jeśli tamten przedział czasowy się potwierdzi. Dowiedzmy się czegoś o głównym szefie. Komputer, podaj informacje o Boltonie Kincadzie Singerze z Nowego Jorku.
Potwierdzam. Szukam. Singer, Bolton Kincade, lat pięćdziesiąt dziewięć. Mężczyzna rasy białej. Od grudnia 2033 roku żonaty z Lilith Anne Conroy, lat pięćdziesiąt pięć. Troje dzieci: córka Harmony, lat dwadzieścia siedem, córka Layla, lat dwadzieścia cztery, syn Kincade, lat dwadzieścia dwa. Prezes i dyrektor generalny Singer Family Developers, mieszczącej się w Nowym Jorku. Zatrudniony w Singer Family Developers od 2026 roku do chwili obecnej.
– Stop – poleciła Eve. – Gdzie Singer był zatrudniony i mieszkał przed dwa tysiące dwudziestym szóstym rokiem?
W latach 2020 – 2024 Singer uczęszczał do Konserwatorium Irvinga Allena, mieszkał w Savannah w stanie Georgia od sierpnia 2020 roku do lutego 2026 roku.
Żeby trochę zaoszczędzić na czasie, Eve zaparkowała w strefie rozładunku w połowie kwartału, w którym mieściła się siedziba główna Singera.
– Uzyskane stopnie naukowe i zatrudnienie w tym okresie.
Singer ukończył z wyróżnieniem wydziały kompozycji, gry na instrumentach i sztuki wokalnej. W tym czasie pracował na własny rachunek jako muzyk/wykonawca.
– Na razie wystarczy. Nietypowe wykształcenie jak na szefa firmy deweloperskiej.
– Według mnie miał inne plany na przyszłość. Chciał śpiewać.
Eve skinęła głową i uświadomiła sobie, że nie otworzyła puszki pepsi. Zostawiła ją i podświetliła napis „Na służbie”
– Też tak uważam. Przypuszczam, że rozmyślił się albo zabrakło mu pieniędzy.
– Ale przynajmniej spróbował – powiedziała Peabody, kiedy wysiadły z samochodu. – Tak czy owak to zmniejsza prawdopodobieństwo, że przebywał tutaj, gdy zamordowano naszą kobietę o nieustalonej tożsamości.
– Albo przyjechał tutaj podczas wakacji z nadzieją, że uda mu się podlizać bogatym rodzicom, by mu dali więcej forsy. Wspomogli go finansowo. Rok albo coś koło tego po ukończeniu uczelni postawili mu warunek. Jeśli nie osiągniesz sukcesu, pora stawić czoło rzeczywistości, zacząć zarabiać na swoje utrzymanie.
– Zajrzałam na stronę konserwatorium. Nie przyjmują wszystkich jak leci. Trzeba przystąpić do egzaminów pisemnych, potem jest przesłuchanie, potem komisja głosuje, czy przyjąć kandydata, czy nie. Czesne jest wysokie, to uczelnia tylko dla wybrańców.
– Poza tym mieściła się z dala od punktów zapalnych podczas wciąż trwających wojen miejskich. Założę się, że można było pociągnąć za sznurki, żeby umieścić tam swojego jedynaka.
– Gliniarze są cynikami, bo nawet ja o tym pomyślałam. – Peabody przystanęła przed wejściem do Singer Building, żeby mu się przyjrzeć.
– Imponujący – doszła do wniosku. – Ma w sobie coś z dawnego nowojorskiego dostojeństwa. Ale nie jest taki duży ani nie robi takiego wrażenia jak śródmiejska siedziba Roarke’a.
– Czy cokolwiek może się z nią równać?
Eve weszła do środka, przemierzyła wyłożony marmurem i, owszem, pełen dostojeństwa i posiadający urok starego Nowego Jorku hol i zatrzymała się przed recepcją.
Pokazała swoją odznakę.
– Paulie Geraldi i Bolton Singer.
– Czy spodziewają się pani, pani porucznik?
– Myślę, że nie będą zaskoczeni.
– Jedną chwileczkę. – Strażnik odwrócił się, żeby skonsultować się z kimś przez słuchawki.
Czekając, Eve rozejrzała się po holu. Jacyś ludzie wsiadali do wind lub z nich wysiadali. Żadnych sklepów ani barów, tylko duży ekran, na którym wyświetlano informacje o rozmaitych przedsięwzięciach Singerów – ukończonych, planowanych, w trakcie realizacji.
– Pan Geraldi jest obecnie w gabinecie pana Singera. Mają panie pozwolenie na wejście. Winda A, pięćdziesiąte piętro. Ktoś będzie tam na panie czekał. Proszę się wpisać.
Eve podpisała się palcem na ekranie i skierowała się do wind.
– Łatwo poszło – zauważyła Peabody.
– Przekonajmy się, czy dalej będzie równie łatwo.
Eve zaczekała, aż trzej mężczyźni w garniturach pospiesznie opuszczą windę, nim wsiadła do kabiny.
– Bolton Singer, pięćdziesiąte piętro.
Życzymy miłej wizyty w Singer Building – powitał ją komputer. – Singer Family Developers z pełnym poświęceniem buduje energetyczny i tętniący życiem Nowy Jork.
– Parę osób mogłoby się z tym nie zgodzić. – Eve wsunęła ręce do kieszeni, kiedy winda ruszyła.
3
Drzwi windy rozsunęły się na pięćdziesiątym piętrze, ukazując przestronną recepcję utrzymaną w kolorach granatowym i kremowym, z ciemną drewnianą stolarką na wysoki połysk. Pomieszczenie było równie dystyngowane jak hol na parterze. Dwie recepcjonistki obsługiwały stanowiska na obu końcach wysokiego kontuaru, za którym umieszczono logo firmy, sięgające od sufitu do podłogi.
Eve usłyszała, jak kobieta po prawej stronie zaszczebiotała radośnie do słuchawki telefonu stacjonarnego.
– Dzień dobry! Singer Family Developers! Słucham!
Kobieta, która czekała, żeby je powitać, nie wyglądała na kogoś, kto szczebioce: radośnie lub jakkolwiek.
Atramentowoczarne włosy miała gładko przylizane, a ich końce tworzyły ostre szpice. Chociaż rozsunęła usta w uprzejmym uśmiechu, spojrzenie jej oczu – złotawych, przywodzących Eve na myśl różne nieprzyjemne gady – pozostało równie ostre jak końcówki włosów.
Sięgająca do kolan kobaltowoniebieska sukienka okrywała atletyczną sylwetkę i kształtne ramiona.
– Porucznik Dallas. – Wyciągnęła do niej dłoń pozbawioną pierścionków i mocno uścisnęła rękę Eve. – Pani detektyw. Jestem Zelda Diller, asystentka pana Singera. Właśnie ma spotkanie z panem Geraldim. Zaprowadzę panie do niego.
– Dziękujemy.
Skierowała się do szerokiego przejścia na lewo od kontuaru. Za otwartymi drzwiami po obu stronach widać było pokoje, w których pilnie pracowały sekretarki i asystentki, a za zamkniętymi drzwiami dyrektorzy zajęci byli tym, czym – jak domyślała się Eve − zajmują się dyrektorzy.
– W związku z niefortunnymi okolicznościami − Zelda rzuciła Eve spojrzenie – wygospodarowałam dla pani pół godziny w napiętym grafiku pana Singera. Mam nadzieję, że tyle wystarczy.
– Niebawem się przekonamy, prawda?
Jak można się było spodziewać, do gabinetu głównego szefa prowadziły podwójne drzwi.
W sekretariacie też królowało dostojeństwo: wykładzina piaskowego koloru, ciemne drewno, fotele dla gości obite skórą barwy czekolady i centralnie umieszczone biurko, za którym pracował na komputerze mężczyzna w granatowym garniturze w prążki.
Przez otwarte drzwi po lewej stronie Eve zobaczyła mężczyznę bez marynarki, chodzącego po pokoju i rozmawiającego przez telefon. Na zamkniętych drzwiach po prawej stronie widniała mosiężna tabliczka z nazwiskiem asystentki.
Zelda skierowała się prosto do podwójnych drzwi za centralnie umieszczonym biurkiem.
Zapukała krótko, nim otworzyła jedno skrzydło.
– Porucznik Dallas i detektyw Peabody, panie dyrektorze.
– Dziękuję, Zeldo. Proszę niezwłocznie wpuścić obie panie.
Bolton, w szarym garniturze, pokonał sporą odległość od biurka do drzwi, a drugi mężczyzna, w roboczym ubraniu, wstał z fotela.
– Pani porucznik, pani detektyw. Bolton Singer i nasz kierownik robót, Paul Geraldi. To trudny dzień dla nas wszystkich. Zeldo, czy mogłabyś nam przynieść kawy?
– Zaraz zamówię.
Wyszła i zamknęła za sobą drzwi.
Eva gotowa była się założyć, że włączyła minutnik, ustawiony na pół godziny.
– Proszę usiąść. – Nie wskazał foteli, stojących przed biurkiem, ale dwuosobową kanapę, obitą identyczną skórą w kolorze czekolady jak fotele w sekretariacie, a Geraldiemu − jeden z zielonych foteli stojących naprzeciwko. Bolton zajął miejsce nie za biurkiem, by podkreślić swoją pozycję, tylko w drugim fotelu.
Eve uznała, że gabinet w pewnym stopniu świadczy o osobie, która w nim urzęduje. Mavis, jej najlepsza przyjaciółka, nazwałaby to fluidami.
Ten gabinet opisałaby jako sympatyczny – wygodne miejsca do siedzenia, bujna roślina w kolorowej donicy w rogu pokoju pod oknem. Jest zaangażowany, pomyślała na widok kilku zdjęć oprawionych w ramy, przedstawiających Boltona Singera w kasku na różnych placach budowy, jak również bardziej oficjalnych, na których wbija pierwszą łopatę albo przecina wstęgę.
Przypuszczalnie jest bardzo zajęty. Nie widziała ekranu jego komputera, ekran ścienny pulsował niebiesko, ale dostrzegła na biurku notes i kilka odręcznych notatek.
– Paulie właśnie mi zdawał relację – odezwał się Bolton – najlepiej, jak potrafił. Moje pierwsze pytanie brzmi: czy wiadomo, co się stało, i jak możemy pomóc?
– Dopiero rozpoczęliśmy śledztwo. Dziękujemy za dotychczasową pomoc, taka postawa niewątpliwie ułatwi nam prowadzenie dochodzenia.
– Może pani na nią liczyć – urwał, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Tym razem wszedł pracownik w granatowym garniturze w prążki, popychając przed sobą barek.
– Dziękuję, Terry. Muszę się przyznać, że przeczytałem pierwszą książkę Nadine Furst i już przystąpiłem do lektury drugiej, więc wiem, że dla porucznik Dallas czarna kawa, a dla detektyw Peabody – z cukrem i śmietanką.
Miał wyrazistą, gładko ogoloną, niemal przystojną twarz. Szczere, jasnoniebieskie oczy były ujmujące, a włosy koloru ciemnego miodu, falujące nad uszami i kołnierzykiem, dodawały mu uroku.
Na palcu nosił grubą, kanciastą obrączkę ślubną z białego złota, na przegubie ręki elegancki zegarek na czarnym pasku, a w lewym uchu – pojedynczy kolczyk.
Paul Geraldi wyglądał przy nim na ogorzałego i krzepkiego ze swoim wydatnym torsem, w czarnym podkoszulku, podniszczonych butach roboczych, z małą, zaniedbaną bródką i ostrzyżonymi na rekruta brązowymi włosami z pasmami siwizny.
Bolton zaczekał, aż Terry opuści pokój.
– Czy może nam pani coś powiedzieć o zamordowanej kobiecie? Czy jest coś, co moglibyśmy zrobić dla jej krewnych?
– Z tego, co ustaliliśmy do tej pory, wynika, że mieszkała na ulicy.
Skinął głową, utkwił wzrok w kawie.
– Jej pogrzeb lub kremacja pociągną za sobą pewne koszty. Jeśli nie ma żadnych krewnych, pokryję je.
– Była znana policjantom z dziesiątego posterunku i jeśli nie uda nam się odnaleźć jej bliskich, oni zajmą się pogrzebem.
– Wiadomo, kim była ta kobieta? – spytał Geraldi, a potem spojrzał na swojego szefa. – Wybacz mi, Bolt.
– Daj spokój, Paulie.
– Właściwie nie przyjrzałem się jej. Dopiero co przyszedłem do roboty, kiedy tamten chłopak ją znalazł. Pomyślałem, że nie powinniśmy niczego dotykać przed przybyciem policji.
– Bardzo słusznie. Udało nam się ustalić tożsamość ofiary. Nazywa się Alva Quirk.
– Pierwszy raz słyszę to nazwisko. – Geraldi znów spojrzał na swojego szefa. – Nie znam jej.
– Peabody.
Peabody wyświetliła zdjęcie Alvy – sprzed kilku lat – odwróciła palmtop tak, żeby obaj mężczyźni mogli się mu przyjrzeć.
Bolton pokręcił głową, ale Geraldi nachylił się bliżej.
– O, cholera. Przepraszam. A niech mnie. Znałem ją. Znaczy się nie tyle ją znałem, co widziałem ją kilka razy, nawet z nią rozmawiałem.
– Gdzie?
– Na placu budowy. Parę razy weszła na górę. Niektórzy to robią, chociaż zablokowaliśmy stare schody. Przedostają się bokiem. Robotnicy kręcą się na terenie, nie jest to trudne. W tej chwili po tamtej stronie ogrodzenia nic się nie dzieje, więc nie stanowi to wielkiego problemu, ale jak mogę, to ich przeganiam. Ta kobieta… Dała mi kwiat.
– Kwiat – powtórzył Bolton.
– Kwiat z papieru. Coś w rodzaju origami. Z kawałka jednej z tych przeklętych ulotek, które próbują wciskać na ulicy, chociaż nikt ich nie chce. Powiedziała, że mam szczęście, pracując w miejscu z takim ładnym widokiem, i że dobrze, że budujemy mieszkania dla ludzi. Wciąż tam wracała, musiałem w kółko jej powtarzać, że to teren zamknięty dla osób postronnych. Tylko się uśmiechała i dawała mi kwiat albo ptaka, albo coś tam innego.
Przesunął dłonią po twarzy.
– Doszło do tego, że spotkania z nią sprawiały mi przyjemność. Czasami koczowała na chodniku w pobliżu schodów. Nikomu nie robiła żadnej krzywdy. Powiedziała mi, że przykro jej, że musiała zgłosić na policję jednego z moich pracowników.
– Z jakiego powodu? – natychmiast zapytał Bolton. – Czy ktoś ją napastował?
– Nie. Stała obok ogrodzenia, zobaczyła, jak jeden z robotników wrzuca śmieci do kontenera. Coś mu upadło na ziemię. Powiedziała, że śmiecenie jest zabronione i pokazała mi, jak to wszystko zapisała w swoim notesie.
– Pokazała panu swój notes?
Geraldi skinął głową.
– Tak, miała notes, podobny do tych, w jakich małe dzieci lubią robić zapiski. Papierowy. Pokazała mi wpis dotyczący naszego pracownika. Opisała jego wygląd, w co był ubrany, jaka była pora dnia, co rzucił na ziemię. Powiedziała, że musimy utrzymywać miasto w czystości, a ja obiecałem, że dopilnuję, by nigdy więcej się to nie powtórzyło.
– Kiedy to było?
– O rany, chyba z miesiąc temu. Co najmniej trzy, cztery tygodnie temu. Podsunęło mi to pomysł, żeby poprosić ją, by zapisywała wchodzące na górę osoby, które nie są przez nas zatrudnione. Pomyślałem sobie, że to ją powstrzyma przed wchodzeniem na teren. Ale chyba jej nie powstrzymało.
– Kiedy widział ją pan po raz ostatni?
Geraldi podrapał się po brodzie.
– Ze dwa, trzy dni temu. Widzi pani, zawarłem z nią taką umowę. Co piątek zostawałem po pracy, żeby mogła mi zdać raport, rozumie pani? Dawałem jej kilka dolców na weekend. Traktowałem to jak swego rodzaju grę, bo nie chciałem, żeby ciągle kręciła się na placu budowy, czy nocowała albo przechodziła przez bramę i grzebała w jednym ze śmietników. Wyrzucamy tam potłuczone szkło, gwoździe, różne ostre przedmioty. Prowadzimy prace rozbiórkowe. Nie chciałem, żeby się pokaleczyła. Nie robiła nic złego.
– Jasna cholera, Bolt. Przykro mi – zwrócił się do swojego szefa.
– To nie twoja wina, Paulie. – Bolton wyciągnął rękę, krótko uścisnął ramię Geraldiego. – To nie twoja wina, mnie też jest przykro.
– Kto po godzinach pracy ma dostęp do tego terenu z kontenerami na śmieci, do ogrodzonego placu budowy, do budynku?
– Ja – odezwał się Bolton. – Oczywiście Paulie, nasz główny architekt i inżynier, główny elektryk, hydraulik – urwał, uniósł rękę. – Przekażę pani listę nazwisk tych osób i pełnionych przez nie funkcji.
– Bardzo nam to pomoże. Będziemy musiały porozmawiać z nimi wszystkimi.
– Poproszę Zeldę, żeby to zorganizowała. Czy nie jest bardziej prawdopodobne, że był to ktoś, kto wszedł po schodach po tamtej stronie ogrodzenia? Jakiś… oportunista?
– W tej chwili nie oceniamy, co jest bardziej, a co mniej prawdopodobne. Czy może nam pan powiedzieć, gdzie pan był wczoraj w nocy, panie Geraldi, między północą a drugą nad ranem?
Geraldi wypuścił powietrze z płuc.
– Przywodzi mi to na myśl przeszłość – mruknął. – W młodości górnej i durnej miałem parę zatargów z prawem. – Uśmiechnął się półgębkiem. – Nic poważnego. Mogę powiedzieć, że byłem w domu od wpół do szóstej lub coś koło tego. Zanim udałem się do domu, wychyliłem piwko albo dwa z kilkoma pracownikami. Dwa piwa, ponieważ moi teściowie przyjechali z wizytą ze Scottsdale.
Przewrócił oczami, patrząc na Boltona, który wybuchnął śmiechem.
– Jakoś to przetrzymasz, Paulie. Bądź silny.
– Od trzydziestu lat jestem żonaty – zwrócił się do Eve i Peabody. – Wychowaliśmy troje dobrych dzieciaków. Jak na razie mam dwoje słodkich wnuków. Dobrze zarabiam, mam odpowiedzialną pracę i cieszę się szacunkiem. Ale nigdy nie będę wystarczająco dobry dla ich córeczki. Teraz już nie powtarzają tego otwarcie zbyt często. Ale tak sobie myślą i nigdy się to nie zmieni.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki