Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Historia polskich starowierów rozpoczyna się w XVII wieku, gdy zbuntowali się przeciwko reformom religijnym i opuścili Rosję. Nieśli ze sobą po kilka tobołków i nadzieję na spokój. Podzielili się na wiele drobniejszych wspólnot: zamieszkali w Chinach, Australii, Stanach Zjednoczonych. Część z nich osiadła w okolicach Suwałk, Sejn i Augustowa. Wielu z nich do dziś kultywuje swoją tradycję.
Katarzyna Roman-Rawska w 7530 roku od stworzenia świata przystąpiła do wywoływania wspomnień i zbierania opowieści. Starowierkami były jej matka Olga, babcia Anisa, prababki Agafia oraz Warwara, która sprawowała posługę szamanki, a także praprababki: Agrypina, Warwara, Fiewronia, Anna. Opowiada o dumie i wstydzie ze swojego pochodzenia, o trudnej rosyjskiej polskości, a może polskiej rosyjskości. O zakamarkach starowierskich domów, w których wciąż kryją się ikony. O radości, jaka płynie z obrządków religijnych, ale też o pozostawaniu na marginesie wielkiej historii. I o zwyczajnym życiu, które może rozczarować tych, którzy starają się na siłę egzotyzować tę społeczność.
Zaśnięcie Anisy to intymna, nostalgiczna opowieść o jednej z najmniejszych mniejszości religijnych w Polsce. Roman-Rawska, łącząc perspektywę badaczki i starowierki, spisuje historię swojej matczyzny i dobrowolnej przynależności do niej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 305
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce © Mirka Gmaj
Wybór fotografii Katarzyna Roman-Rawska
Copyright © by Katarzyna Roman-Rawska, 2024
Opieka redakcyjna Przemysław Pełka
Redakcja Anna Mirkowska
Korekta Iwona Łaskawiec / d2d.pl, Jadwiga Makowiec / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-987-6
Pamięci matczyzny.
A szczególnie Tobie, mamo.
Latem 2020 roku z powierzchni ziemi zniknął cmentarz w Białogórach. Nie zagarnęły go natura, mech, pokrzywa, nawłoć, dziurawiec ani gabina. Przejęły go ludzkie ręce, niwelatory, koparki, spychacze, wywrotki oraz betoniarki. Ostatni pochówek miał tu miejsce w 1946 roku, teren więc dziczał od przeszło siedemdziesięciu lat. Działka kusząca, wyjątkowo atrakcyjny kawałek zarośniętego, starego, porzuconego cmentarza staroobrzędowców, nad samym Jeziorem Białym. Nikt podobno nie wiedział, że na wystawionej na sprzedaż parceli, zakwalifikowanej jako działka rekreacyjna, są pochowani członkowie jakiejś mniejszości. Urzędnicy nie zauważyli symbolicznych krzyżyków na planie tej działki ani informacji, że mogiłki w Białogórach były włączone do wojewódzkiej ewidencji zabytków od 1991 roku. Nabywcy nie dostrzegli tam śladów nagrobków, rudymentów ośmiokrańcowych krzyży ani nawet szczątków ludzkich kości, odsłoniętych przez maszyny. Przeoczyli. Przemilczeli. Przeorali. Poruszona opowiedziałam bliskim o tym cmentarzu, o staroobrzędowcach, o reformach patriarchy Nikona z XVII wieku, o ucieczce z Rosji i o babci Anisji. Parę razy zaklinałam: niech straszą ich duchy moich przodkiń i przodków; ktoś dopowiedział, że najlepiej w więzieniu, za zbezczeszczenie zwłok, za zniszczenie zabytku, za złamanie prawa. Mnie bolało także co innego. Zastanawiałam się głośno, kto osądzi tych wszystkich ludzi za nieczułość wobec mniejszości, za niedelikatność względem pamięci, za niewrażliwość na dobro wspólne. Pytałam, kto pozwolił im wyrwać z korzeniami te wszystkie krzaki i pokrzywy, które zarosły starą nekropolię, ślad dawnej obecności i bliskości staroobrzędowców.
Na rubieże Rzeczypospolitej Obojga Narodów, a dokładnie na kresy Wielkiego Księstwa Litewskiego, zawędrowali już pod koniec XVII wieku. Następnie w XVIII wieku stopniowo migrowali na zachód, aż w końcu na dzisiejszą Suwalszczyznę, a później także do Prus Wschodnich. Uchodzili przed krwiożerczym carstwem, które dyktowało im zmiany w obyczajowości, ingerując w praktykowany przez nich obrzęd religijny. Stąd „staroobrzędowcy”, a inaczej starowierzy lub starowiercy, ponieważ wystąpili przeciwko tyranii centralizacji zasad wiary, to oni chcieli wierzyć po staremu, a nie tak, jak kazał im car. To przywiązanie do starego było paradoksalnie oznaką nie dogmatycznej sztywności, ale troski o swoją lokalną odrębność, tym bardziej że ruch staroobrzędowy od początku nie był jednorodny. Jego członkowie nie dali się upaństwowić, a co za tym idzie nie ubrali się w uwierającą szowinistyczną tożsamość wielkoruską. Przez długi czas pozostawali na marginesach wielkiej historii, skrywali się przed imperium na grądach, uroczyskach czy w gęstych jak ich obrzęd lasach.
Likwidacja cmentarza z jednej strony wywołała wiele napięć, bo była bezdusznym aktem dewastacji, czyimś zaniechaniem wynikłym z obojętności i próbą zbudowania czegoś na odsłoniętych kościach, co oburzało i gniewało, ale z drugiej obudziła i skonsolidowała wspólnotę staroobrzędowców na nowo. W sprawie zabrało głos wiele środowisk dbających o widoczność mniejszości w tym wyczyszczonym z inności kraju, listy sprzeciwu i poparcia pisały instytuty, uniwersytety, fundacje, muzea. Słowa otuchy wypowiadały osoby publiczne: Krzysztof Zanussi, Krystyna Janda czy Olga Tokarczuk. Media zainteresowały się losem starowierów jak nigdy dotąd. Polska dowiedziała się o istnieniu jednej z najmniejszych mniejszości religijnych w kraju, a Naczelna Rada Staroobrzędowców rozpoczęła działania edukacyjno-aktywistyczne, których celem było przywrócenie cmentarza i uobecnienie dziedzictwa wyznawców starej wiary w Polsce. Wydarzenie miało nie tylko skutki publiczne, ale też prywatne. Ożywiona sprawą duchów z Białogór, przyniosłam z piwnicy parę książek i artykułów naukowych, kilka wycinków z gazet, dwie płyty z muzyką starowierskiego zespołu pieśni Riabina, zebrałam w jednym miejscu album ze zdjęciami Mirki Gmaj, przyjaciółki i wizualnej archiwistki wspólnoty, foldery z nielicznych wystaw, okolicznościowe skrawki. Zaczęłam przyglądać się im i sobie.
Jesienią 2021 roku umarła moja babcia Anisja, nazywana też Anisą, Aniską. Nie zabrała jej choroba, nie cierpiała. Zasnęła – łagodnie i spokojnie. Była gotowa od 2005 roku, kiedy po długich zmaganiach z rakiem zmarł dziadek Siemion. Od tamtej pory miała przygotowany sarafan, w którym została pochowana. Wyglądała w nim przepięknie, otulona dodatkowo białym zwiewnym ażurowym całunem, z zawiązaną na głowie kwiecistą chustką.
Nastawnik, baciuszka, powiedział o niej: „była dobrą, pobożną kobietą”. Babcia Anisja była dobrym człowiekiem. Taki tytuł nosi obraz Wiktora Popkowa z lat siedemdziesiątych XX wieku, który przedstawia jesienny pogrzeb. Dużo purpury, szkarłatu i czerwieni. Wspólnota, głównie starszych, ikonicznie namalowanych kobiet, opłakuje śmierć jednej z nich, Anisji. Zapach woskowych świec, transowo powtarzane modlitwy, śpiewane monodycznie, jak mantry, zamaszyste znaki krzyża, czynione dwoma placami wraz z głębokim, czasem pełnym, czołobitnym pokłonem. Przypomina to wszystko śpiew i taniec derwiszy. Pakoj duszy usoposzej rabyni twojeja, Anisi. Starocerkiewne słowa brzmiały jak tajemnica. Lament mojej mamy, jej sióstr i ich ciotek był teatralny i autentyczny jednocześnie.
Ceremonia miała swój porządek, zbiorowo odtwarzany w danym momencie; jeśli się o czymś zapominało, ktoś podpowiadał. Dostałam wiele kondolencji, swietłaja pamiać, ludzie przynosili świece, moc świec, symbol wspominania zmarłych. Trumnę wyniosły kobiety, tak nakazuje obrzęd. Położyłam na grobie babci bukiet kwiatów z ogrodu mamy, jak u Popkowa purpurowo-szkarłatno-czerwonych, i pomyślałam, że już nikt nigdy nie powie do mnie Kacia, Kacińka.
Odejście babci Anisji, choć smutne i bolesne, po czasie zdjęło ze mnie wszystkie napięcia i przyniosło oczyszczenie. Scaliło mnie w środku. Przypomniałam sobie jej charyzmę, czystą afektywność i egzaltację. Potrafiła się wzruszyć najmniejszym drobiazgiem, jak wtedy, gdy podarowałam jej kremowo-różaną chustę do molenny, taką na lato, ale też nachmurzyć, łajać i gromić, kiedy uznała, że trzeba. To, co piękne i niesamowite, zawsze było dla niej cudem, dlatego myślę o niej jako o cudnej babci. Album jej zdjęć po sprawie w Białogórach miałam już pod ręką. Dumna, wyprostowana, matka pięciu córek i syna. Mistrzyni ceremonii w bani, do której chodziłyśmy razem i wielopokoleniowo, kobiety, dziewczyny i dziewczynki, dzięki czemu nigdy nie bałam się własnego zmieniającego się ciała. Towarzyska, radosna, oddana; bała się burzy, chociaż temperamentem ją trochę przypominała. Kiedy grzmiało, truchlała, modliła się i odłączała sprzęty od prądu. Jeździła na rowerze jak błyskawica, nie miałam szans jej dogonić. Czasem wystarczyło, że przymknęłam na sekundę oczy, a ona była już w innym miejscu. Zbierała szczaw na zielonej łące, mrugnęłam, a ona już cerowała mi zimowe rękawiczki, zachwycając się, że takie piękne. Jej odejście przyniosło także skutek publiczny, bo dopiero wtedy zdecydowałam się opowiedzieć tę historię, spełniając testament babci, która wszystkim na pożegnanie zawsze mówiła: Pomni minia, milinkaja, milinkij. Pamiętaj mnie, miła, miły.
Pamiętam bardzo dobrze, kiedy po raz pierwszy poczułam wstyd z powodu rosyjskiego pochodzenia. To była czwarta lub piąta klasa podstawówki, druga połowa lat dziewięćdziesiątych, pani od polskiego, moja wychowawczyni, opowiedziała nam o tajnikach sporządzania drzewa genealogicznego i zadała pracę domową: narysować drzewo genealogiczne swojej rodziny. U ojca było łatwo: Marek, babcia Danuta, dziadek Ryszard, dalej ich rodzice, tata podpowiedział: Stanisław i Stanisława oraz Mirosław i Elżbieta.
– Mamo, a jak zapisać babcię Aniskę i dziadka Siomkę?
– Napisz Tomasz i Alicja, oni tak są po polsku.
Tak działała uwewnętrzniona przemoc. Rodzice mamy nie mogli mieć ruskich imion, bo wtedy jasne by było, że i ona jest trochę ruska. Trzeba było spolszczyć i spłaszczyć, choćby tak dziwacznie. Tak zapisałam. Tomasz i Alicja, czyli Siemion i Anisja. Imiona pradziadków i prababć mama też przetłumaczyła: Jan, Barbara, Mikołaj i Agata. Ludzie, których nigdy nie poznałam, ponieważ znałam Iwana, Warwarę, Nikołę i Agafię. Jako dziecko nie rozumiałam, że matka właśnie przekazuje mi swój stygmat inności i związany z nim wstyd. Chciała mnie uchronić przed tym, czego doświadczyła sama: poczuciem obcości, odrębności, niedopasowania. Była z tego pokolenia, które poczuło na własnej skórze, czym była polityka PRL-u wobec mniejszości z jednej strony i polityka podziemia, czyli anty-PRL-u, wobec nich, z drugiej. Przemoc symboliczna, zewnętrzna, kazała jej represjonować to, co wewnętrzne. Jej pokolenie zostało rozdwojone. Rosyjskie imiona jej sióstr nie mogły być zapisane w akcie urodzenia i dokumentach, urzędnik nie pozwolił, oficjalnie były więc Heleną i Urszulą, choć w domu Jeleną i Uljaną. Imię mamy, Olga, po polsku brzmi tak samo. Lata dziewięćdziesiąte nie sprzyjały ujawnianiu publicznie rosyjskiej proweniencji, a i z wcześniejszych czasów mama dobrze pamięta, jak dzieci w szkole podstawowej mówiły do niej „kacapka”. Imię miała może uniwersalne, ale nazwisko z końcówką -ow – typowo rosyjskie. Jak Czechow czy inny Michałkow. Mamy też w rodzinie nosicieli nazwisk z końcówką -in, jak Bachtin czy Puszkin.
Tym wyparciem mama kumulowała dwa długi pokoleniowych traum. Jeden to nieopowiedziana historia przeżyć jej rodziców i dziadków z II wojny światowej, druga – ten jej uraz po rozszczepieniu wnętrza i zewnętrza, kiedy poza domem trzeba było być przykładną Polką i tłumaczyć się ze swojego niepolskiego nazwiska, a w domu modlić się z pobożnym dziadkiem Iwanem przed jedzeniem i pomagać babci Warce zbierać zioła do mikstur. Zewsząd słyszała, że jest inna, tylko nie wiedziała, czy to powód do dumy, czy wstydu, bo nikt jej tego dobrze nie wyjaśnił. Mama odeszła stamtąd tak, jakby opuściła w pośpiechu starą chatę, zabiła ją deskami, ze wszystkim, co pozostało w środku. Nie zrobiła tego jednak dokładnie, migotliwe światło wpadało czasem do wnętrza, aż w końcu udało nam się razem tam wrócić i odkurzyć wspomnienia. W Warszawie próbowała mnie chronić przed doświadczeniem trudnej inności, w Gabowych Grądach celebrowała swoją odmienność i uczyła tego mnie. Od razu przechodziła na język starowierski, zaglądałyśmy razem do ikon, odwiedzałyśmy ciocię Marfę, z którą dyskutowały godzinami o wsi, chodziłyśmy na mogiłki, a tam wspominała swoje babki, czego nigdy nie robiła w Warszawie. Po drodze wszystkim się kłaniałyśmy i mówiłyśmy zdrastujci, dzień dobry. Czasem przystawałyśmy popodziwiać czyjeś kwiaty i porozmawiać, oczywiście po swojemu. To dzięki niej przecież naiwnie i szczerze kocham polne kwiaty i drzewa. To też ona starannie wytłumaczyła mi, skąd pochodzi nazwa jej rodzinnej miejscowości. Z nią przyglądałam się lasowi grądowemu, dotykałam, wąchałam i nasłuchiwałam go. Właśnie tu w 1867 roku powstała osada starowierska. W lesie najwięcej było grabów, dębów szypułkowych, lip drobnolistnych oraz gabiny, czyli wiązów, też szypułkowych. Od mamy wiem też, że kiedyś były to tereny podmokłe. Stąd drugi wariant etymologiczny, że może te grądy to jednak uroczyska, tereny wywyższone pośród bagien. A może jednak formacja leśna, a może jedno i drugie. Zastanawiałam się tylko, dlaczego wtedy, kiedy pytałam o dziadków, mama nazwała Siomkę Tomaszem, a nie Szymonem. Chyba tylko po to, żeby wywróżyć mi imię przyszłego męża, zawsze miała dryg do czarów, po babce Warwarze, szeptusze i zielarce. Innego wyjaśnienia nie znajduję.
Pamiętam bardzo dobrze, kiedy po raz pierwszy poczułam dumę z powodu swojego rosyjskiego pochodzenia. To był pierwszy rok studiów rusycystycznych, kiedy profesor literatury staroruskiej omawiał Żywot protopopa Awwakuma, przez niego samego nakreślony. Zachwycał się. Ten siedemnastowieczny zabytek piśmiennictwa ruskiego traktuje o początkach staroobrzędowców w Rosji i jest pisany przez Awwakuma Pietrowa, wysoko postawionego duchownego Cerkwi, który sprzeciwił się reformom liturgicznym patriarchy Nikona z lat pięćdziesiątych XVII wieku, przeprowadzanych przy aprobacie cara Aleksego I Romanowa w Carstwie Rosyjskim.
– Żywy język! Przekleństwa! Afekt! Słyszeli państwo o staroobrzędowcach?
– Słyszałam, rodzina od strony mojej mamy to polscy staroobrzędowcy, mieszkają w Gabowych Grądach.
Dużo o tym rozmawiałam z profesorem Wiktorem Skrundą, bardzo chciał, żebym napisała o nich doktorat, najlepiej pod jego opieką. Chciał, żebym odkryła swoje korzenie najpełniej, jak tylko potrafię, „ażeby nie poszło w zapomnienie dzieło Boże”. Coś próbowałam z tym robić naukowo, ale wtedy nie umiałam. Na studiach socjologicznych podjęłam drugą próbę, chciałam dowiedzieć się więcej o trudnej rosyjskiej polskości, a może polskiej rosyjskości moich przodków. Rosjanie mają status mniejszości narodowej w Polsce między innymi ze względu na historię długiego trwania staroobrzędowców na tych ziemiach; według spisów powszechnych sprzed II wojny światowej niemal wszyscy oni określali się właśnie jako Rosjanie.
Okazało się jednak, że trudno mi być rzetelną badaczką w sytuacji, gdy wszyscy moi respondenci i respondentki to bliżsi lub dalsi wujkowie i ciocie. Nawet jeśli nie było więzów pokrewieństwa, były więzy dobrowolnej wspólnoty, a zamiast odpowiadać na pytania o tożsamość, woleli karmić mnie świeżo upieczonymi skańcami, czyli drożdżówkami z twarogiem, poić sukawicą, czyli nieco kwaśnymsokiem z brzozy, i pytać, co tam w mieście, tej Warszawie. Z tamtych czasów wiem jednak, że bardziej niż o mniejszości religijnej warto mówić tu o mniejszości etnokonfesyjnej. Dostałam też wtedy przepis na najlepsze ziemniaczane pierogi z pieca, bulbieniszniki. Obie te sprawy są dla mnie równie ważne.
Z kolei wykłady profesora, szczególnie te poświęcone ikonie, pomogły mi rozstrzygnąć, że w krasnym kącie w domu rodzinnym mojej mamy stoi ikona świętego Nikoły. Krasny, czy też jasny lub święty kąt, to półeczka przeznaczona na krzyż, ikony oraz wiotkie i zawsze pachnące miodem świece, przesłonięta na co dzień krótką firanką na sznurku, którą można odsłonić na czas modlitwy, ale przede wszystkim zaciągnąć na czas niemodlitwy. Nikoła to dość popularny święty. Podobny, też mosiężny, nieduży, wytwarzany w starowierskiej tradycji szkoły ikony wędrownej, stoi na przykład u ciotki Marfy. U nas jest też podniszczała Hodegetriа, bardzo podobna do tichwińskiej ikony Matki Bożej, oraz ośmiokrańcowy krzyż, niewątpliwie taki z tradycji staroobrzędowców bezpopowców, tych wspólnot starowierskich, które nie mają hierarchii duchownej. W Polsce obecnie są tylko takie gminy. Staroobrzędowcy popowcy mają inny krzyż, a prawosławni jeszcze inny. Na samej górze krzyża bezpopowców jest mandylion, czyli obraz Zbawiciela nie ludzką ręką uczyniony, podczas gdy u popowców jest wizerunek boga Sabaotha, siedzącego na tronie starca z długą brodą, a pod nim Duch Święty pod postacią gołębia. To niuanse, ale diabeł tkwi w tych szczegółach. Według staroobrzędowców patriarcha Nikon był diabłem, który poprzez reformę chciał oddalić ludzi od prawdy, bo jak pisał Awwakum Pietrow, „wyrzec się samego siebie to odstąpić od prawdy, gdyż prawda jest w tym, co jest”.
Niemal każde lato od urodzenia do późnej nastoletniości spędzaliśmy razem z bratem w Gabowych Grądach. Wioska chowa się za ścianą lasu, gęstej i intensywnie szmaragdowej, malachitowej, butelkowozielonej Puszczy Augustowskiej, bogatej w jagody, poziomki, maliny, grzyby i drewno. Sąsiednia wieś – Bór – też jest niemal w całości starowierska, też cała z drewna. Wszyscy w domu mówili do nas jak między sobą. Na przykład: Kacia, priniesi wodu, a nie: „Kasiu, przynieś wodę”. Albo: Pawlusza, lag!, zamiast: „Pawełku, połóż się!”. A gdy jako dzieci za bardzo dokazywaliśmy z naszym rodzeństwem ciotecznym, babcia mówiła do nas ancichristy, antychrysty. Kiedy żył jeszcze pradziadek Iwan, mąż prababci Warwary, obserwowałam, jak wieczorami czyta wielkie księgi z dziwnymi czarno-czerwonymi zdobnymi znakami. W mojej pamięci zawsze był już siwym, niewysokim starcem, z długą srebrzystą, a kiedyś ponoć szpakowatą, a jeszcze dawniej ponoć czarną brodą, ubranym w rubachę z czerwonym haftem na piersi i przepasaną specjalnym sznurkiem. Iwan miał swój osobny czerwony czajnik w białe kropki ze smukłą gęsią szyjką, bez tego okropnego gwizdka dla zajętych ludzi, którzy muszą coś jednocześnie robić i nie dostrzegają, kiedy nad czajnikiem zaczyna kłębić się chmura pary. Cieszył się w domu wielką estymą, miał swoje miejsce na piecu, gdzie zasiadał z książką lub gazetą, a kiedy szedł grzać wodę w czerwonym czajniku, trzeba było zejść mu z drogi. Rzadko kiedy z kimś rozmawiał, głównie wędrował i czytał, przyjaźnił się z nastawnikiem Mironem, a co najważniejsze, jak twierdziła moja matka, był bardzo mądry i znał języki, czyli oczywiście rosyjski, ale też niemiecki. Dziadek Iwan na starość nie tylko przyjął rolę starca-mędrca, ale też znosił do obejścia dużo, potrzebnych, jego zdaniem, a naszym – zbędnych, przedmiotów, które miały się przydać w razie wojny. Jego lęk przed wojną był głęboki.
Barw miała ta wieś całą paletę. Była złota, gdy pałał łan zboża, rubinowa, gdy obradzał sad wiśniowy, biała, gdy napadało wszędzie śniegu, ale i czarna, a potem płomiennie czerwona, gdy całą społeczność w 1943 roku faszyści wywieźli na przymusowe roboty do Prus Wschodnich, na tereny dzisiejszego obwodu królewieckiego i części Mazur, a wieś, we współudziale z lokalną polską ludnością, rozgrabili i doszczętnie spalili, razem z molenną, czyli domem modlitw, i cmentarzem. To wtedy Iwan nauczył się trochę niemieckiego. Za odszkodowanie z Niemiec babcia Anisa wymieniła okna w domu. Wcześniej nie miała na to pieniędzy, państwo polskie nie zapewniło jej emerytury za wychowanie szóstki obywateli. Jej przydomowe gospodarstwo nie dawało możliwości rejestracji w KRUS-ie, babcia zajmowała się domem, wykonywała nieodpłatną pracę opiekuńczą, za to nie dostawało się wypłat ani emerytur. Po śmierci dziadka otrzymała lichą rentę wdowią, tyle co nic. Były więc także odcienie szarości.
Chociaż wieś za PRL-u nie była pegeerem, w związku z czym gospodarstwa radziły sobie, lub nie, indywidualnie, to po transformacji ucierpiała chyba jeszcze bardziej niż wsie popegeerowskie. Nie powstały duże przedsiębiorstwa rolne, ludzie nie zaczęli masowo zakładać ferm z tymi trzema krowami i pięcioma gęsiami. Las był nie tylko szmaragdowo-malachitowo-zielono piękny, ale i pożyteczny, żywił wiele gospodarstw: kobiety zbierały jagody, a mężczyźni kurki, które z rosyjska pięknie nazywali lisiczkami. Znudzona młodzież zbierała się pod sklepem albo na przystankach PKS. Teraz już nie ma sklepu, okazał się nierentowny, a autobusy przyjeżdżały tu coraz rzadziej, teraz kursują zaledwie raz dziennie i tylko w roku szkolnym. A może już nawet wcale.
Lato w Gabowych Grądach spędzali także często studenci, doktoranci oraz pracownicy naukowi Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika w Toruniu, ale wszystkich, poza profesorem Stefanem Grzybowskim, mieszkańcy nazywali zawsze studentami. To byli głównie językoznawcy, robili wywiady, zbierali opowieści, uważnie słuchali młodych, średnich i starych, ale też przychodzili czasem w sobotę do bani. Poznałam ich tam jako nastolatka, później widywaliśmy się na konferencjach naukowych. To w ich pracach przeczytałam o dwujęzyczności staroobrzędowców oraz o tym, że gwara, jaką między sobą rozmawiali moi domownicy, to fonetycznie i w mniejszym stopniu leksykalnie przekształcony język rosyjski, a dokładniej dialekt środkowowielkoruski, konkretnie z okolic Pskowa. Były w niej oczywiście wpływy polskie, ale też litewskie, białoruskie i po prostu regionalne, suwalsko-sejneńskie. Zachowały się też pewne rosyjskie archaizmy, których współcześnie praktycznie się nie używa. Babciny antychryst to relikt symbolicznie zakorzeniony w tutejszym języku potocznym od połowy XVII wieku. Nikon, ten diabeł, był Antychrystem, który zbyt dokazywał, chciał uczynić chaos w odwiecznym porządku. Car zresztą też. Na drugim roku studiów rusycystycznych przedmiotem obowiązkowym była gramatyka historyczna języka rosyjskiego, która szła mi niebywale dobrze, uczyliśmy się także podstaw języka SCS, czyli staro-cerkiewno-słowiańskiego. Zaliczyłam na piątkę z wykrzyknikiem, a to dzięki temu, że ćwiczyłam czytanie na brązowej księdze, odziedziczonej po pradziadku Iwanie. To był psałterz. Wiem też, co oznaczają inskrypcje na krzyżu nad jego grobem.
W książkach, artykułach i reportażach przeczytałam oraz zobaczyłam tyleż prawdy, co mitów. „Barwna mniejszość na skraju puszczy”, „szaleńcy boży wśród jezior”, „obrońcy starej wiary”. Wszyscy chcieliby widzieć staroobrzędowców z czasów, kiedy Melchior Wańkowicz pisał Na tropach Smętka i jeden z rozdziałów, Hospodi pomiłuj, poświęcił tym „brodatym podmongolizowanym mężczyznom” oraz „kobietom w chustkach, zawiązanych pod brodą na modłę rosyjską”, ortodoksom ortodoksów, raskolnikom, egzotycznym ptakom. Koloryzowanie jest zresztą bardzo proste. Kiedy na przełomie wieków Telewizja Polska kręciła serię krótkich filmów dokumentalnych Dzieci różnych bogów, moja siostra cioteczna, zapytana o to, ile razy dziennie modli się do swojego staroobrzędowego Boga, odpowiedziała szczerze, że ani razu. Ostatecznie w filmie mówi jednak, że trzy razy dziennie, reżyser poprosił o tę korektę. W końcu był to serial edukacyjny o dzieciach i Bogu, czyli pobożnych dzieciach. Dużo mówiłо się też o zjawisku poganoj krużki, czyli osobnych naczyniach dla innowierców.Jako nie do końca starowierka nigdy nie spotkałam się z przejawami wyłączania mnie z domowej obyczajowości, nie jadłam z osobnych talerzy, nie piłam z oddzielnych szklanek, nie czułam się poganką od „pogańskiego naczynia”, a w święta Wielkiej Nocy nawet dostawałam od wszystkich trzy pocałunki z radosnym pozdrowieniem Christos woskriesie.
W wędrówce, w którą ruszyłam, prawda oparta na micie była mi tak samo potrzebna, jak mit oparty na prawdzie. Odrzucałam jednak fałsz, bo to on zawsze był pożywką dla uprzedzeń, dyskryminacji i nietolerancji. Chciałam pokazać, że starowierzy sami opowiedzieli swoją historię najlepiej, wystarczy tylko wsłuchać się w ich opowieści, które pobrzmiewają z ust ludzi, z kart ksiąg, ich pamiętników, listów, wierszy, zakamarków ich domów z ikonami, pośród nieoczywistych krzyży, zwykłych drzew, polnych kwiatów i kamieni oraz w snach, uczuciach i wspomnieniach. Być może nawet mniej niż o bycie architektką ich wielkiej pamięci chodziło mi tu o pokazanie roli kameralnego pamiętania.
Gabowe Grądy powracają do mnie w wielu reminiscencjach, ale przede wszystkim w powtarzających się od lat snach, w których raz jestem drzewem wiśniowym, a w moim cieniu leży i marzy o czymś dziadek Siomka, raz ozdobną małą kurką, którą karmi i podziwia babcia Aniska, a kiedy indziej sobą, bawiącą się w dom i sklep małą dziewczynką. Niekiedy zjawiają się jako koszmar, w którym na miejscu łąki z żelbetonowym bunkrem pozostałym po wojnie, wokół którego pasły się zazwyczaj krowy, pojawia się autostrada, a wzdłuż powstają nowe, obce domy. Lub tam, gdzie rósł mały lasek, miejsce dziecięcych zabaw i przedsionek serca starej puszczy, ktoś buduje ośrodek wypoczynkowy z wysokim murem wokół. Gabowe Grądy miały zawsze szczególne miejsce w mojej podświadomości i wracały, ilekroć szukałam mocy, bałam się świata lub potrzebowałam głębokiego natchnienia. Książkę o polskich staroobrzędowcach pisałam z pobudek tak samo banalnych, jak doniosłych, chciałam, żeby pamięć o tej mniejszości przetrwała. Chciałam także spełnić prośbę babci, żeby i o niej świat pamiętał. W 7530 roku od stworzenia świata, według kalendarza starowierskiego i bizantyjskiego, przystąpiłam do wywoływania wspomnień i zbierania opowieści.
Babcia odeszła szybko i nikt jej śmierci nie widział. Inaczej niż dziadek, który chorował i umierał długo, a jego odchodzeniu przyglądaliśmy się wszyscy. Anisja była gotowa znacznie wcześniej, chciała do Boga i do dziadka, życie minęło jej zgodnie z rytem pisanym starowierce i kobiecie. Było w tym niemało dobrotliwości, wdzięku, ale i ciężaru. Siemion za nic nie chciał się pożegnać. Po prostu lubił doczesność bardziej niż wieczność, nie pamiętam, żeby specjalnie chętnie chodził do molenny. Tylko na pogrzeby, żegnać innych. Jego pożegnaliśmy w ciepłym wrześniu 2005 roku.
Kiedy zasnęła Anisja, wrzesień był chłodny. Miałam na sobie zbyt cienki płaszcz, przez co na pochoronach zmarzłam, a przecież ona zawsze dbała, żeby mi było ciepło w dłonie. Kiedyś zimą, gdy wróciłam z wędrówki po okolicy przemarznięta do szpiku kości, zaparzyła mi czaju, kazała usiąść na piecu, tam, gdzie kiedyś siadał pradziadek Iwan, na leżance, i rozcierała moje dłonie swoimi, aż ponownie nabrały kolorów i zrobiły się gorące jak nigdy przedtem.
Najpierw 15 września mama napisała do mnie „Kasiu, zadzwoń, to ważne” i w rozmowie zawiadomiła, że Aniska jest w szpitalu. Następnego dnia o 3:32 odebrałam wiadomość: „Babcia zmarła”, cztery godziny później „Kasiu, pogrzeb będzie w niedzielę”. Odpowiedziałam: „Będę, oczywiście”. Potem zdjęcie wschodniosłowiańskiego krzyża z drewna na trumnę, który przygotował tata, a na sam koniec rękopis jej wiersza:
Śpij, mamo
Kiedy już zamkną
nas w dębowej trumnie
i przysypie nas żółty piach,
położą cudne bukiety
i wieńce z zielonych łąk.
Kiedy nie obudzi nas
żaden śmiech i żadne łzy,
uśmierzy nasz ból
odległy wieczny, spokojny sen.
Wcześniej nie było żadnych znaków jej rychłego zaśnięcia. Żadna z córek nie śniła wieszczych snów, jak wtedy, gdy odchodził dziadek. Wtedy każda coś przeczuwała, antycypowała, że to już nadchodzi. Miał już kilka przerzutów do mózgu, wstrzymano chemię. Często go odwiedzaliśmy. Babcia Aniska do samego końca pielęgnowała go w ich domu.
Potem parę lat mieszkała z opiekunką w cudzym domu, była po dotkliwym udarze. Kiedy nagle zachorowała, lekarze nie dawali jej żadnych szans, ale ona wydobrzała. Z dnia na dzień, jakby wstała z martwych. Potem miała kłopoty z mówieniem, zapominała słów, dużo dopowiadała gestami, zawsze zresztą tak robiła. Jednych poznawała, innych nie. Na mój widok rozpromieniała się jak zawsze, zamieniała się w słońce. Na pożegnanie była chmurna, jak deszczowy obłok, zawsze płakała. Jestem pewna, że mnie rozpoznawała. Przyjeżdżałam do niej zbyt rzadko, kłaniam się na ten grzech, jak starowierzy podczas dorocznej spowiedzi powszechnej, tak, żeby wszyscy widzieli, że żałuję. Oddaliłam się wtedy. Po pogrzebie dziadka do Gabowych Grądów zaglądałam tylko od czasu do czasu, a w końcu prawie wcale. Wszyscy mieli mi to za złe, a ja właśnie zaczęłam studia i korzystałam z dorosłości, szłam ścieżkami przed siebie i do góry, a ci, co tam zostali, tkwili w miejscu, ewentualnie toczyli się w dół. Tak sobie żyliśmy. Osobno w swoich światach, tak jakby ich świat nie był moim światem.
Babcia osłabła znienacka, jak grom z jasnego nieba dotarła do mnie wiadomość i świadomość, że jej już nie ma. Dla niej była to prawdopodobnie dobra nowina, czekało ją życie w niebie, w które wierzyła i na które w pełni zasłużyła. Ja wpadłam wtedy w dół, czyli coś bliżej piekieł, czułam drętwotę, chciałam coś powiedzieć, a nie mogłam, chciałam płakać, a tylko usychałam. Z nią odchodził cały świat.
Żegnaliśmy ją jak lokalną świętą, tu się tak żegna wszystkich, którzy odeszli po bożemu. Po tych, którzy się zapili lub sami zabili pozostaje tylko gorycz, ich nie można żegnać w obrzędzie, ale ich dusz szkoda. Opłakuje się ich i pamięta tak samo mocno. Od zawsze, ale wtedy szczególnie, ta starowiercza bliskość z Bogiem, namacalność transcendencji zachwycała mnie i przestraszała jednocześnie. Tak łatwo można było się tam stać osobą świętą, a ta świętość, bliska i zwykła, nie była ciężarem, nie musiała być okupiona cierpieniem. Wystarczyła przynależność. Moja myśl krążyła wokół powracającej i spójnej sprzeczności wpisanej w istnienie staroobrzędowców.
Pogrzeb babci był najbardziej zachwycającym wydarzeniem, w jakim brałam udział od dawna, choć jednocześnie smutnym i ostatecznym. Intuicyjnie czułam to, o czym pisali Aleksandra Popow i Janusz Jewdokimow w przewodniku wydanym w 2020 roku przez Biuro Rzecznika Praw Obywatelskich, w rozdziale poświęconym staroobrzędowcom: „Spotkanie z Panem jest traktowane jako wyczekiwane i nieuniknione. Życie pośmiertne jest nagrodą za życie skromne i zgodne z zasadami wiary […]. Zgodnie ze swoim stylem życia wspólnoty staroobrzędowców potępiają bezczynność i nadmierną zabawę. Dlatego nie ma żałoby jako takiej. Ważne jest, aby pamiętać o rocznicy śmierci swoich bliskich i w tym dniu modlić się za nich, czynić tzw. pominanije”1. Wspominanie, zapamiętanie, pamiętanie. Tylko tyle i aż tyle. Nie czułam rozpaczy, czułam wdzięczność, że mogłam być jej wnuczką, oraz pustkę i brak. Parę dni wcześniej obserwowałam w warszawskim parku Traugutta, jak niezwykłej urody mieniące się chrząszcze, bodaj kałdunice zielone, wyjadają żywe jeszcze blaszki liści dzikiego rabarbaru, zostawiając tylko gołe nerwy rośliny, ażurowy wachlarz na łodydze. Taka była ta pustka, byłam jak ten podjadany przez żuki rabarbar. To była moja antycypacja odejścia babci. Kilka dni później pojechaliśmy z mężem na pogrzeb.
Dom mamy – w okolice Gabowych Grądów wróciła na stałe w 2018 roku – zapełniał się ludźmi i przedmiotami, rozpoczęła się logistyka, kogo gdzie położyć. Takie samo zamieszanie, jak kiedyś każdego lata w domu babci, kiedy zjeżdżaliśmy się na wakacje. W tych chwilach mało było wspominania, więcej organizowania. Firma pogrzebowa została dokładnie poinstruowana, jak przygotować ciało zmarłej. Nie chodziło o pogrzeb katolicki, podobny do tych, które przeważnie obsługiwali, ale na szczęście byli taktowni. Miała mieć zaplecione dwa warkocze, jako mężatka, a później wdowa za życia. Ubrana w białą płócienną koszulę, pończochy, na to niebieski sarafan, materiałowe, szyte buty oraz obowiązkowa jasna chustka, atrybut starowierek. Zestaw do trumny miała przygotowany od dawna. Skądinąd to ona szyła takie komplety innym, umiała szyć, była tutejszą krawcową, szwaczką i projektantką wielu strojów. Maszynę miała pomalowaną w kwiaty.
Dziadek zasnął w domu, więc babcia zadbała o tradycyjny rytuał przygotowania go do bycia lokalnym świętym, według Kanonu na odejście duszy, czasem nazywanego Kanonem na rozłąkę duszy od ciała. Ciemne spodnie i rubacha z naturalnych materiałów, bez węzłów i zdobień, wisiały w dębowej przepastnej szafie od dawna.
Na pogrzebie w czasie śpiewów za jego duszę dowiedziałam się, że na chrzcie dostał imię Samuił, a nazywano go Siemionem, Siomką. Ich pokolenie jako ostatnie tak powszechnie chrzczono imionami świętych, w których wspomnienie, zgodnie z kalendarzem, się urodzili. Oboje z babcią nosili imiona swoich dziennych patronów, ale ich dzieci już nie.
Kilku mężczyzn obmyło i ubrało Samuiła w domu. Od prawej do lewej. Wodę wylali w miejsce niedostępne, nieuczęszczane. Pamiętam śpiew i modlitwy, zapach słodkiego miodu i gorzkich ziół na spirytusie, to zapewne babcia koiła nerwy, wcierając amol w skronie, oraz zasłonięte lustra. Do domu przychodzili ludzie żegnać jego i się. Nie leżał tam jednak trzech przeznaczonych na to dni, miast tego został w kondukcie przeniesiony do domu parafialnego nieopodal molenny. Tam gęsto, przez trzy dni i noce, czytano modlitwy nad jego ciałem. Odprowadzała go cała wieś.
Babcia również leżała w tej izbie. Było inaczej niż po śmierci dziadka, bo te szesnaście lat później zwyczajnie brakowało już tych, którzy mogliby stać dzień i noc na miejscu, to wyczerpujące dla starszych osób, a więc trzydobowe nieustanne modlitwy za jej duszę czytały i śpiewały kobiety w swoich domach, tak też można. Babcia nie miała orszaku pogrzebowego, przywieziono ją na miejsce ze szpitala w Augustowie. Nie znaczy to, że była żegnana źle czy gorzej. Oznacza to tylko, że obrzęd raz na jakiś czas naturalnie się u starowierców bezpopowców zmienia i przekształca, zgodnie z rytmem lokalności, czasów i okoliczności. Prawdą jest, że w ostatnich latach, szczególnie po II wojnie, te zmiany zachodzą w polskiej wspólnocie szybko, ale sami jej członkowie są wobec nich spokojni i pokorni, to raczej ludzie z zewnątrz martwią się, że ich tradycja nie kostnieje, bo tego oczekiwałoby się od wyznawców starej wiary. Są więc tacy, którzy tropią wciąż Smętka, jak Wańkowicz, ale dla nich najważniejsze jest samo trwanie, kluczowe, żeby nikt żadnych zmian nie wymuszał, jak Nikon z Aleksym.
Protopop Awwakum, niejako prototyp staroobrzędowca, w swojej autohagiografii opisywał własną śmierć i zmartwychwstanie. Raz uduszony przez wrogów przed cerkwią ożył z Bożego rozkazu. To zresztą świadomość tego, że umrze, uczyniła go szczerze wierzącym, jak pisał, jeszcze kiedy był dzieckiem: „gdym pewnego razu ujrzał u sąsiada martwe zwierzę, powstałem z łoża tejże nocy i wielem nad ołtarzem płakał nad duszą swoją, rozmyślając o śmierci, że oto i mnie przyjdzie umrzeć; i od tego momentu przywykłem modlić się co nocy”2. Ożywiał też półmartwych ludzi i zmarłe zwierzęta. Szczególnie zapamiętałam fragment, który zawsze kojarzył mi się z Aniską, o wymodlonych przez niego kurkach, spośród których jedna, czarna, przez długie lata była karmicielką całej rodziny na zesłaniu: „Cud to był, nie kurka! Przez cały rok dwa jajeczka dziennie dawała; sto rubli wobec niej to tyle, co splunąć, żelastwo! Ten ptaszek w duszę wyposażony, stworzenie boże, karmił nas, a sam razem z nami kaszkę sosnową z kotła dziobał”3. Chciałam cofnąć czas do wtedy, kiedy babcia z dumą pokazywała mi rodzinę swoich miniaturowych ozdobnych kurek. Dziś wiem, że to były karzełki polskie. Ich pisklęta przypominały kłębuszki z puchu topoli, jakby je za chwilę miał zwiać najlżejszy podmuch wiatru, lub wierzbowe bazie, które nosili do molenny w wierbną, wierzbową niedzielę przed Paschą. Chciałam, żeby babcia wstała z trumny, jej obecność była tak intensywnie odczuwalna. Leżała pośrodku molenny otulona białym zwiewnym ażurowym całunem z lestowką w dłoniach. Na piersiach położono jej metaloplastyczny krzyż, charakterystyczny dla starowierskiej tradycji. Na czole pod chustką miała wstęgę z fragmentem trisagionu, hymnu pochwalnego na cześć Trójcy, tak często po trzykroć powtarzanego w czasie nabożeństw: Swiatyj Boże, Swiatyj Kriepkij, Swiatyj Biezsmiertnyj, pomiłuj nas. Głowa po stronie zachodniej, tak, żeby twarz skierowana była na wschód, na wszelki wypadek, bo jakby jednak usiadła, widziałaby krzyż, ikony i kryłus z księgami. Widziałaby też, że wszyscy przyszli ją pożegnać.
Świece paliły się przy każdej ikonie, o to, by nie gasły, dbał wujek Misza, jej brat, pomocnik nastawnika. W molennie zebrało się już dużo ludzi po porannym nabożeństwie, ale wciąż było wcześnie, kiedy zaczął się pogrzeb. Kolejne osoby wchodziły i mówiły swietłaja pamiać, po chwili słyszałam już szeptane ustalenia, która to córka czyjej córki. O mnie mówiono: A eta Kasia, Olina doczka, Aniskina wnuczka. Żywiot w Warszawie. Z prawnuczek była Daria, córka Doroty, córki Marii, najstarszej córki Aniski. Daria była uważna i smutna. Potem opowiedziałam jej o babcinych kurkach, pytała też o molennę i tę inną wiarę. Jej już nikt o niej nie opowiadał, nie spędzała tu każdego lata. Mężczyźni zgromadzili się z prawej, kobiety z lewej. Kilka z nich, starszych, stało na samym kryłusie, one nadawały ton śpiewom, wiedziały, jaka modlitwa na jaki głas.
Naraz rozpoczęła się mantra, wszyscy łagodnie weszli w trans. To było poddanie się zbiorowej mądrości śpiewu monodycznego, w którym rzeczywiście wyczuwalna jest wpisana w niego jedność słów i melodii. Wszystkie głosy miały śpiewać to samo, tak samo i w tym samym czasie. Mimo to były różnice, każdy głos jest przecież inny. Chodziło o to, aby uświęcić ten moment, pożegnać babcię, odprawić ją uroczyście do Boga, zarzekając się, że była jego posłuszną służebnicą i duszy jej trzeba spokoju. Była i trzeba jej. To powtarzali setki razy wokalnie, ruchem dłoni znamiennie ułożonej w gest dwóch palców na górze i trzech złączonych na dole oraz ukłonem w pas lub pełnym, czołem do ziemi. Ich ciała pamiętały ruchy, gesty, to była głęboka pamięć przeszłości i religii, która przede wszystkim przetrwała w ich ciałach. W księgach też, ale mniej, bo one były mniej pewne, co jakiś czas płonęły, bo ktoś uznawał je za nieprawowierne, ginęły podczas kolejnych wędrówek, ucieczek, wygnań, niszczały w opustoszałych domach, znikały w kradzieżach, przepadały bez śladu. Bywały z nimi i prawdziwe cuda. Jeden z nich przytrafił się badaczowi Danielowi Sawickiemu, który podczas poszukiwań materiałów do analiz staroruskiego śpiewu liturgicznego trafił na stronę rosyjskiego antykwariatu oferującego dziewiętnastowieczną starowierską redakcję traktatu mnicha Aleksandra Miezienieca, krok po kroku wyjaśniającego siedemnastowieczną reformę śpiewu. Nie wszyscy jednak byli zobowiązani znać te pisma, ich szczera wiara i czucie tej wiary znaczyły więcej niż jej racjonalne wyjaśnianie. Ciała mimo wszystko transmitowały lokalną wiedzę i konfesję pewniej, ciała odtwarzały porządek, zbliżały, czuły trud wymodlonych godzin, ale i przyjemność wspólnych praktyk.
W dźwięcznej i rozmodlonej molennie wielość głosów przechodziła w jedność, czułam się ukołysana, ukojona, spokojna. Miodowy zapach wosku pomagał, upajał i uśmierzał ból. W izbie modlitw z każdą minutą robiło się coraz cieplej, energia się uwalniała i mieszała. W interpretacji mędrców Cerkwi staroruski śpiew liturgiczny wywodzi się wprost od chórów anielskich i nie tylko wspiera treści liturgiczne, ale też je współtworzy. Bardzo sprzyja kontemplacji. Osoby, które zupełnie nie znały staro-cerkiewno-słowiańskiego ani nawet rosyjskiego, mimo wszystko doznawały podobnych wrażeń, zarówno cielesnych, jak i myślowych. Znamienne, że ten ich znamienny śpiew kiedyś inicjowali głównie mężczyźni, a z czasem to kobiety przejęły ich rolę. To kolejna naturalna zmiana.
Przynajmniej część modlitw i psalmów śpiewana i czytana była nie tylko za Aniskę, ale też w jej imieniu, jakby przez nią samą. Pomiłuj mię, Boże. To potwierdzało jej obecność. Wspólnota użyczała jej głosu, bo ona zasnęła. Usłyszałam kilkukrotne wiecznaja pamiać, tego właśnie chciała, by o niej pamiętano. W momentach, kiedy moja świadomość wracała z wędrówki w ślad za kryształową duszą Aniski, słyszałam fragmenty śpiewów i czytań, które dotyczyły właśnie zapewnienia jej spokojnej pielgrzymki do Boga, tak żeby dusza się zbyt nie męczyła. Było przepraszanie za grzechy i przyznawanie się do nich, proszenie o łaskę i miłość Pana powtarzane czterdzieści razy z rzędu słowami Gospodzi pomiłuj. Były psalmy, także dziewięćdziesiąty, w którym proszono o wstawiennictwo Boga w chwilach największej trwogi. Dla mnie taką było zaśnięcie Anisji. Były też stałe modlitwy chrześcijańskie, starocerkiewne, starowierskie. Wszystko kończyło się gojącym rany troparionem, deklaracją, że taki właśnie był plan Boży, że tak miało być, że Aniska zaśnie, a jej dusza krok po kroku będzie odłączać się od ciała, stanie przed Sądem Ostatecznym, w czym pomogą jej rodzina, przyjaciele i cała wspólnota w trzecim, dziewiątym oraz czterdziestym dniu po śmierci, kiedy modląc się i zjadając na koniec po łyżce słodkiej miodowo-pszenicznej kutii, będą pewni, że Aniska jest spokojna z dziadkiem Siomką i blisko Boga.
Liturgia trwała długo, ale dla mnie zbyt krótko. Dusza Aniski została przygotowana do drogi, można więc było pożegnać ciało. Wierni szykowali się, żegnając się i kłaniając oraz prosząc babcię o modlitwę za nich, o błogosławieństwo i wstawiennictwo, obiecując wzajemność. W końcu zaczęła się wspólna, ale jednocześnie indywidualna procesja wokół trumny, przejmujący moment ostatniego pożegnania, kiedy wszyscy po kolei pochylali się nad okadzoną i omodloną babcią, całując trzymany przez nią krzyż i jej czoło, czasem płacząc nad nią, lamentując, jak jej siostry, szczególnie ciotka Marfa, i odchodzili na bok. Kiedy przyszła moja kolej, wystraszyłam się, że poczuję to, co podczas całowania dziadka, czyli zapach marniejącego, zapadającego się ciała i przeszywający ból w sercu, że jego, a teraz jej już tu naprawdę nie będzie. Tym razem było inaczej. Czułam zapach jej ukochanego amolu wcieranego w skronie; drewna, którym paliła w piecu; wonnego mydła w kostce i łagodnego szamponu Familijnego, których używała w łaźni; piołunu i dziurawca, którymi starała się leczyć wszystkie moje dolegliwości; moich wtedy ulubionych frezjowych perfum Pleasures, którymi obficie zraszała się przed wyjściem do molenny; ciepłego mleka, od świeżo wydojonej przez nią krowy; Puszczy Augustowskiej, po której mogłaby być przewodniczką. Czułam, że miałam szczęście, że mogłam być jej wnuczką i dostać od niej tyle żywiołowej czułości i najszczerszej troski. Ucałowałam ją w czoło i wtedy same przyszły pierwsze ciche łzy. Ukrywałam je, ale przytulali mnie chyba wszyscy. Babcia oddała krzyż, okryto jej głowę całunem-welonem, wtedy można już było gasić świece.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
1Godność nie umiera. Jak zachowywać się na cmentarzach różnych wyznań i tradycji, red. A. Jędrzejczyk, A. Kosz, Warszawa 2020, s. 26.
2 Awwakum Pietrow, Żywot protopopa Awwakuma przez niego samego nakreślony, przeł. W. Jakubowski, Wrocław 1972, s. 169.
3 Tamże, s. 173.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
tel. +48 22 621 10 48
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2024
Wydanie I