Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Druga część wciągającej, pełnej intryg i miłości dylogii „Wojna Crier” Niny Vareli.
Automatony już zbyt długo rządziły światem ludzi za pomocą głodu i terroru. Bunt i zamieszki wybuchają w całym Rabu. Sercem rewolucji staje się Aya. Dziewczyna uciekła z pałacu Hesoda po nieudanym zamachu na jego córkę – automatonkę, którą miała zabić, a którą pokochała. Dołącza do królowej Junn. Doradcą władczyni jest dawno zaginiony brat Ayi, Storme.
Tymczasem Crier wcale nie czuje się bezpieczniejsza w pałacu. Wkrótce ma zostać żoną scyre Kinoka, który nie kryje się już ze swoimi zamiarami. Pragnie władzy, zagłady ludzkości i całkowitego podporządkowania sobie automatonów. Nieważne, w jakiej kolejności. Crier zdaje sobie sprawę, że sama go nie powstrzyma. Musi uciec, odnaleźć ukochaną Ayę i pokrzyżować plany Kinoka. To trudne, bo droga wiedzie przez tereny pełne rebeliantów, niewypowiedziane słowa, skrywane tajemnice i prawdę tak brutalną, że może zniszczyć przyszłość.
Dla fanów klimatów science-fiction, dystopii i queerowych romansów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 417
Tytuł oryginału: Iron Heart
Projekt okładki: © 2020 by HarperCollins Publishers
Redakcja: Dorota Kielczyk
Redaktorka prowadząca: Agata Then
Redakcja techniczna: Robert Fritzkowski
Korekta: Barbara Milanowska (Lingventa), Monika Kociuba
© 2020 by Glasstown Entertainment, LLC
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2024
© for the Polish translation by Kinga Markiewicz
Drogi Czytelniku/Droga Czytelniczko!
Ta książka porusza tematy i opisuje zachowania, które mogą urazić odbiorców bądź wywołać niepokój, dlatego zalecamy ostrożność podczas czytania.
Wszystkie wydarzenia i postaci przedstawione w książce są fikcyjne.
Ostrzeżenie dotyczące treści: przemoc, śmierć, żałoba.
ISBN 978-83-287-3090-8
You&YA
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2024
–fragment–
Wszystkim, którzy potrzebują odrobiny nadziei
Ayla już dwa razy zdążyła uniknąć śmierci, choć jeszcze nie nastało południe.
Może to zbyt dramatyczne określenie. Należałoby raczej powiedzieć, że omal nie została schwytana przez dwóch różnych członków królewskiej straży – z drugiej strony: rezultat byłby ten sam, prawda? Ayla była pasażerem na gapę oraz człowiekiem. Każdą z tych zbrodni często karano śmiercią.
Thalen, stolica Varn – migotliwe białe miasto, otoczone wysokimi białymi murami – mieściło się nad brzegiem morza Steorran, podobnie jak pałac suwerena Hesoda w Rabu, ojczystym kraju Ayli. Z tym wyjątkiem, że Thalen znajdowało się dobre czterysta osiemdziesiąt kilometrów na południe od pałacu, a tutejsze morze nie było mroczną, zimną otchłanią ani nie było tu klifów z czarnych, śliskich od lodu, ostrych skał, które tylko czekały, aż ktoś zrobi nieostrożny krok, ześlizgnie się z krawędzi i wpadnie do lodowatej wody. Tutaj morze miało zieloną barwę kamieni szlachetnych i było prawie ciepłe. W miejscu klifów ciągnęła się plaża z żółtego gruboziarnistego piasku, usłanego stertami wyrzuconych na brzeg wodorostów. Jeszcze dalej widniały niewielkie, pochyłe urwiska z szarych skał, poprzecinane kępami zielonego mchu i traw. Oplatały łukiem port, do którego Ayla i jej najlepszy przyjaciel Benjy zdołali się przedrzeć po tym, jak uciekli z pałacu suwerena. Opuścili Rabu – jedyny dom, jaki kiedykolwiek znali – w ładowni statku towarowego, ukryci między skrzyniami zboża. Podróż odbyła się w koszmarnych warunkach: Benjy cały czas cierpiał na chorobę morską, natomiast Ayla, która z początku czuła się dobrze, zaniemogła okropnie, gdy zboże wymieniono na beczki z gnijącymi sardynkami. Te półtora tygodnia utkwiło jej w pamięci w postaci krótkich przebłysków, kiedy była cała spocona, miała mdłości, kręciło się jej w głowie, a żołądek bez przerwy podchodził do gardła.
Mimo to udało im się.
Ten port był największy na wybrzeżu Varn. Po olbrzymich dokach wysuniętych w morze kręciło się mnóstwo żeglarzy, rybaków, sprzedawców i wszelkiej maści marynarzy. Wszyscy byli ludźmi, ponieważ ciężką, brudną pracę w porcie automatony uważały za coś poniżej ich godności. Cumowały tu setki statków. Część była pływającymi oberżami i tawernami. Wiele nosiło królewskie barwy, czyli zieleń i biel. Herb królowej Junn widziało się dosłownie wszędzie: wspaniały zielony feniks, dzierżący w jednej szponiastej łapie miecz, w drugiej kilof. Varn to górniczy rejon. Kraj falujących wzgórz i kopalni żelaza, węgla, metali szlachetnych i klejnotów ukrytych głęboko pod powierzchnią ziemi.
Powietrze pachniało solą, rybami i potem. Słońce lśniło o wiele jaśniej niż na skutej zimnem północy. Ayli od dawna nie było tak ciepło. A konkretnie od…
Od…
Północ. Blask księżyca. Miękkie łóżko, jeszcze bardziej miękka pościel. Ciemne włosy rozsypane na poduszce. Ciało leżące obok jej ciała, oddech zbyt wolny, aby mógł należeć do człowieka.
Ayla postanowiła dłużej nie myśleć teraz o tym… o niej.
Wychynęła z wąskiego zaułka, w którym się ukrywała, i wróciła na środek portu, zadowolona z faktu, że udało jej się zmylić drugiego strażnika. Nie dała im żadnego powodu, aby ją ścigali – w końcu zapłaciła za paszteciki z mięsem, które teraz miała w plecaku. Mimo wszystko w mieście krzepkich, postawnych robotników portowych drobna dziewczyna o rozbieganym spojrzeniu mocno się wyróżniała, wzbudzając podejrzenia zarówno ludzi, jak i automatonów.
Miasteczko portowe samo w sobie stanowiło zbieraninę zajazdów i gospód uczepionych brzegu niczym pąkle, a co trzeci budynek był ozdobiony herbem przedsiębiorstwa żeglugowego lub jakiegoś ważnego kupca. Na wodzie, tuż przy brzegu, kołysała się chmara łodzi mieszkalnych oraz domów na palach, które unosiły się nad powierzchnią niczym insekty o długich odnóżach – tu mieszkali dokerzy. I to tyle. Wszystkie najważniejsze interesy załatwiano w centrum stolicy. Obojętnie, w którym miejscu w porcie lub w miasteczku by się stanęło, można było dostrzec olbrzymie białe mury Thalen, wyrastające ponad brzegiem; wyglądały obco, niczym nazbyt idealne klify. Ayla nie lubiła przyglądać im się zbyt długo. Robiła się nerwowa na widok trudno dostępnej stolicy, celowo ukrytej wysoko. Mury były tak potężne, że człowiek ciągle się zastanawiał: czy nie wpuszczano tam nikogo, czy wręcz przeciwnie: nie chciano czegoś wypuścić?
Benjy czekał na nią przed „Czarną Mewą”, karczmą, która tętniła życiem chyba o każdej porze dnia i nocy. Doskonałe miejsce spotkań, gdy ktoś nie chciał być zauważony. Ayla przycupnęła obok niego, chowając się w cieniu spadzistego dachu. Utrzymywali bezpieczną odległość i patrzyli przed siebie, rozmawiając wyłącznie szeptem. Benjy palił fajkę, prawdopodobnie po to, aby wyglądał, jakby miał dobry powód, by stać przed karczmą, zamiast wejść do środka. Ayli to jego palenie wydawało się przezabawne: krzywił się niemiłosiernie za każdym razem, gdy wciągał dym, wyraźnie pokazując po sobie, jakie to ohydne.
– Spóźniłaś się – mruknął, wydychając niebieskawy obłoczek.
– Byłam śledzona dwa razy. – Zmarszczyła brwi. – Musiałam podsunąć pijawkom fałszywy trop. Cholera, czułam się jak lis. Im szybciej uda nam się dostać do miasta, tym lepiej. Wmieszamy się w tłum.
– Na pewno ich zgubiłaś?
– Tak. Mam też kilka pasztecików z mięsem, na wypadek gdybyś był głodny.
Spojrzał na nią z ukosa, a ona nie mogła się powstrzymać i też na niego zerknęła. Trwało to ułamek sekundy, jednak wystarczająco długo, żeby dostrzec fragment jego twarzy, śniadą skórę, wielkie oczy oraz piegi na nosie widoczne nawet w półmroku.
– Dobrze wiesz, że zawsze jestem głodny.
– Niby jak mogłabym zapomnieć o twoim żołądku bez dna – odparła cierpkim tonem. – No dobrze, w takim razie chodźmy. Możemy zjeść w drodze do Thalen.
Plan był taki, żeby odszukać brata Ayli, Storme’ego. Okropny plan, ponieważ wymagał, aby potajemnie dostać się do najniebezpieczniejszego i najpilniej strzeżonego miejsca w całym Varn: do pałacu Szalonej Królowej. Najbardziej optymistyczny scenariusz zakładał, że Ayla i Benjy jakimś cudem dotrą do Storme’ego i przekażą mu wszystko, co wiedzą o scyre Kinoku. Opowiedzą o tym, jak wielkie podjęli ryzyko, żeby zakraść się tamtej nocy do pałacu suwerena Hesoda. Tamtej nocy, kiedy Ayla stała nad łóżkiem lady Crier z nożem w dłoni i nie zrobiła jedynej rzeczy, o której od lat fantazjowała, a potem uciekła z Benjym i przetrwała tylko dlatego, że oboje znali zdradzieckie klify lepiej niż królewscy strażnicy.
Kinok był Strażnikiem Żelaznego Serca, członkiem elitarnego bractwa automatonów, które poświęcało swoje życie ochronie Żelaznego Serca. Automatony nie potrzebowały pożywienia tak jak ludzie – ich ciała odżywiał sercokamień, czerwony klejnot nasycony alchemicznymi właściwościami. Żelazne Serce to kopalnia, gdzie ten drogocenny kruszec wydobywano. Było to jedyne źródło mocy automatonów, a zarazem ich największa słabość, a dokładne położenie kopalni – gdzieś w szerokim, ciągnącym się przez prawie pięć tysięcy kilometrów łańcuchu gór Aderos – znali wyłącznie strażnicy. Tylko jednemu z nich zdarzyło się kiedykolwiek opuścić swoje stanowisko. Kinokowi. W ciągu kilku ostatnich tygodni spędzonych w pałacu Ayla usiłowała wykraść specjalny kompas znajdujący się w posiadaniu scyre. Uważała, że igła urządzenia wskazuje drogę do samej kopalni. Głównie dlatego ona, Benjy i reszta upozorowali atak na pałac suwerena: aby móc włamać się do gabinetu Kinoka i ukraść sejf z cenną zawartością. Okazało się jednak, że w środku jest jedynie mały skrawek papieru z wypisanymi na nim trzema słowami: Leo, Siena, turmalin.
Musiała powiedzieć Storme’emu to wszystko i wiele więcej. O rozpaczliwych próbach odnalezienia turmalinu przez Kinoka, potencjalnie nowym źródle życia dla automatonów. O pokrzyku, tajemniczym czarnym proszku, który scyre rozdawał swoim zwolennikom, aby pożywiali się nim zamiast sercokamieniem, choć jedyne, co robił, to niszczył im ciała i doprowadzał ich do obłędu.
W najlepszym przypadku Storme przekaże informacje królowej Junn, a potem… Ayla nie miała pojęcia. Królowa podejmie odpowiednie kroki w celu uśmiercenia Kinoka? A Storme da jej w końcu odpowiedź, której szukała – na pytanie, które wracało do niej z każdym uderzeniem serca od momentu, gdy spotkali się ponownie kilka dni temu: „Dlaczego zostawiłeś mnie samą po nalocie na naszą wioskę? Dlaczego pozwoliłeś mi sądzić, że zginąłeś z rodzicami? Myślałam, że nie żyjesz. Opłakiwałam cię, nigdy nie przestałam opłakiwać, jak mogłeś mnie tak zostawić?”. A Storme udzieli jej całkowicie uzasadnionej, rozsądnej odpowiedzi, a wtedy wszystko nabierze sensu, będzie mogła mu wybaczyć i padną sobie w objęcia jak brat i siostra. Później ona i Benjy przez resztę swych dni będę pławić się w luksusach na dworze królowej. W najlepszym przypadku.
W najgorszym – poniosą krwawą, brutalną śmierć, jeszcze zanim zdołają się dostać za mury zamku. W ten sposób zabiorą do grobu sekrety Kinoka. W najgorszym przypadku Ayla już nigdy nie zobaczy się ze Storme’em, a on nigdy się nie dowie, że była tak blisko niego, tak blisko. Jej ciało wyląduje na dnie morza, w porcie, tuż przed progiem drzwi brata. Będzie wchodził na pokład statków nad jej głową i pływał nad jej grobem, nigdy nie poznawszy prawdy. W najgorszym przypadku królowa dowie się o pokrzyku, gdy zrobi się już za późno.
Oczywiście, istniała jeszcze jedna osoba, która mogłaby powiedzieć królowej, każdemu, o planach Kinoka. Umysł Ayli nie pozwalał jej o tym zapomnieć. W głowie dziewczyny stale przewijała się ta myśl, domagając się uwagi: „Ona wie. Nadal może coś zrobić”.
„Crier wie”. I nagle do Ayli dotarło z całą mocą – tak jak kilka razy wcześniej od ubiegłego poranka, gdy po raz pierwszy usłyszała plotki krążące po dokach, na maleńkim rynku, za drzwiami „Czarnej Mewy”. Dokądkolwiek poszła, uderzało to ją niczym seria mocarnych ciosów prosto w brzuch, jeden po drugim, wyciskając powietrze z płuc…
Data ślubu między scyre Kinokiem a córką władcy Rabu została przesunięta. „Z nieznanych powodów”, szeptali między sobą ludzie. „Słyszałem coś o próbie zamachu stanu”, wymamrotał ktoś, a inny odparł: „Nie, nie, to nieprawda. Podobno jakaś służąca postradała zmysły i próbowała spalić pałac. Nie, nie, to też nieprawda. Czy ty naprawdę wierzysz we wszystko, co gadają?”.
Crier wychodziła za mąż.
Dzisiaj.
Ceremonia pewnie już się zaczęła. Nie żeby Ayla o tym jakoś szczególnie myślała. Nie żeby ją to obchodziło. Nie żeby wracała ciągle pamięcią do tego, w jaki sposób Crier patrzyła na Kinoka: w najlepszym przypadku nieufnie, w najgorszym – z przerażeniem. Albo jak przysuwała się do niej, Ayli, za każdym razem, gdy scyre pojawiał się w tym samym pomieszczeniu.
Ayla szła ze spuszczoną głową, trzymając się dobre dziesięć kroków z dala od Benjy’ego, gdy podążali jedną z wąskich dróżek, która splatała się z szerszą drogą, łączącą portowe miasteczko z bramami miasta. Rozmyślała wyłącznie o Storme’em i królowej Junn. Zamieniła jeden cel na drugi. Jedna misja zakończyła się porażką. Czy naprawdę minęły dopiero dwa tygodnie, odkąd widziała Crier po raz ostatni? Odkąd ich spojrzenia spotkały się na jedną przerażającą sekundę, zanim Ayla upuściła nóż i uciekła? To nie miało żadnego znaczenia. Teraz wypełniała nową misję. Zamierzała powstrzymać Kinoka, zapobiec temu, aby wzrósł w jeszcze większą potęgę, tak by nie mógł wzmocnić swojej władzy nad Rabu. Zrobi wszystko, co tylko konieczne.
Aby tego dokonać, musiała odnaleźć brata, a dziś w nocy miała na to największą szansę. W Varn odbywało się święto Wielkiego Stwórcy, coroczne obchody upamiętniające Thomasa Wrena oraz pozostałych pierwszych kreatorów, stworzycieli automatonów. W całym Thalen zapanował chaos, gdy wszyscy wpadli w szał przygotowań. Bramy miasta zostały szeroko otwarte dla napływającego strumienia podróżnych, kupców, sprzedawców oraz uczestników fety z różnych zakątków Varn. Ayla i Benjy nawet nie musieli się nigdzie zakradać. Gdy słońce zaczęło zachodzić, a tłum zgęstniał jeszcze bardziej, zwyczajnie przeszli przez bramę z pozostałymi.
Na ulicach Thalen rozwieszono sznury lampionów, płonąca blaskiem ścieżka wiodła w ciemnościach od bramy do miejsca w samym sercu miasta, gdzie odbywało się święto. Porwała ich lawina uczestników zabawy, pojawiło się morze zielonych i białych wstążek, białych róż oraz białych masek – część z nich przypominała długie, białe dzioby. Wszędzie fruwały zielone pióra: wplecione w pasma włosów, wetknięte w barwne korony o kształcie pióropuszy oraz w połyskliwe, opalizujące peleryny. Ayla odnosiła wrażenie, jakby wkroczyła w sam środek królewskiej menażerii, do siedziby wspaniałych ptaków. Co chwila widywała w tłumie automatony, nienaturalnie piękne, z lśniącymi włosami, opadającymi kaskadą na plecy lub zaplecionymi w korony z warkoczy. Za każdym razem serce stawało jej w piersi, aż w końcu zorientowała się, że tutaj to normalne: ludzie i pijawki wspólnie się bawili i świętowali. Ludzie brali udział w tym wydarzeniu, ale nie jako służący, tylko goście. Nie byli im równi, nigdy nie byli im równi, nigdy nie mogli czuć się w pełni bezpiecznie, ale mieli tu większą namiastkę bezpieczeństwa niż kiedykolwiek w Rabu. I to pomimo zachowywania przez suwerena Hesoda pozorów szacunku i całej tej gadce o tradycjonalizmie. Ayla w ogóle tego nie rozumiała. Nie potrafiła objąć umysłem. Nie wiedziała, czy bardziej szokuje ją widok automatonów chcących integrować się z ludźmi, czy ludzi, którzy… po prostu im na to pozwalali.
„Naprawdę nie wiecie, co oni nam robią?”, miała ochotę wykrzyczeć im w twarz. „Nie wiecie, do czego są zdolni? Nie rozumiecie, że tylko czekają na jakąkolwiek wymówkę, aby nas skrzywdzić? Naprawdę nie widzicie, że niektórzy z nich wcale nie potrzebują wymówek?”
Przeszły ją ciarki. Pociła się, nawet pomimo chłodu zimy. To wcale nie była menażeria, tylko gniazdo węży.
Pałac królowej Junn znajdował się w najbardziej wysuniętym na północ punkcie miasta. Usłyszała go, jeszcze zanim zobaczyła: ryk tysięcy świętujących, wszystkie żywe strumienie zbiegające się w tym samym miejscu, roześmianych, rozśpiewanych i rozradowanych istot oraz szalone, rytmiczne odgłosy czegoś, co brzmiało jak setka fletów, bębnów i trąbek. Im bliżej pałacu, tym mniej było budynków po obu stronach ulicy. Spichlerze, zakłady szewskie i kamieniarskie, a także sklepiki i czynszówki ustąpiły miejsca rezydencjom. Znacznie większe budynki miały bogate zdobienia. Tutaj dominowały automatony. Latarnie nadal jednak wskazywały dalszą drogę. Nie było to zakazane terytorium. W niczym nie przypominało Yanny, stolicy Rabu, gdzie poza bogatymi rejonami miasta ludzie słaniali się z głodu w biały dzień.
Ayla i Benjy przeszli kawałek dalej, aż w końcu nawet rezydencje zniknęły im z oczu. Ulica wyrzuciła rozradowany tłum na rozległy plac – dziedziniec z białego kamienia, który z łatwością mógł pomieścić wszystkie sady ze słonecznymi jabłkami suwerena Hesoda. Dziedziniec był zatłoczony po same brzegi. Lampiony i ogniska oświetlały morze głów migotliwym, pomarańczowym blaskiem. W górze powiewały sztandary ozdobione feniksem królowej i insygniami Thomasa Wrena – alchemicznymi symbolami soli, rtęci oraz siarki, odnoszącymi się do ciała, umysłu i ducha. Kłęby dymu wzbijały się w nocne niebo, przesłaniając gwiazdy. Ayla wzięła głęboki wdech. Jej płuca wypełnił zapach smażonej ryby i smażonych kawałków ciasta, czegoś mdląco słodkiego oraz wina, cydru. Wychwyciła też metaliczną nutę płynnego sercokamienia i dymny aromat pieczonej świni. Ponad tym wszystkim unosił się delikatny zapach białych róż. Zobaczyła ludzi krążących w tłumie i rozdających korony z kwiatów. Stojąc w dalekim krańcu dziedzińca, ledwo dostrzegała zarys pałacu pośród dymu i sztandarów. I białe mury – mniejszą wersję tych, które okalały miasto. I bramę.
Ktoś wpadł na nią od tyłu i wtedy uświadomiła sobie, że stoi jak słup. Ale nie mogła się ruszyć. Nigdy wcześniej nie widziała takiego… nie, nie „luksusu”, nie chodziło również o przepych. To nie było zgromadzenie automatonów ani kontrolowany splendor towarzyszący przyjęciu zaręczynowemu Crier. Patrzyła na wystawną, piękną celebrację, pełną wykwintnego jedzenia, barw i świateł pomimo późnej pory, w dodatku typowo ludzką. Chaotyczną, nieskrępowaną. To kojarzyło się ze świętem Księżyca Żniwiarza, które służący suwerena urządzali co roku w przybrzeżnych jaskiniach, tyle że było sto razy większe.
Ayla zamrugała gwałtownie i odszukała wzrokiem Benjy’ego; stał kilka kroków obok, tak samo porażony niezwykłym widokiem. Podeszła do niego i wyciągnęła dłoń, aby położyć ją na jego ramieniu, ale się zawahała. Za każdym razem, kiedy go dotykała, przypominała sobie tamtą noc, kiedy zakradli się do pałacu. Tuż zanim się rozdzielili – on poszedł do gabinetu Kinoka, a ona do sypialni Crier – Benjy odciągnął ją na bok – i pocałował. Szybko, mocno. Nie rozmawiali o tym zdarzeniu. Właściwie o niczym nie rozmawiali, ani tamtej nocy, ani później. Ayla nadal nie miała pojęcia, czy ten pocałunek coś dla niego znaczył, czy był tylko wybrykiem przerażonego chłopaka, który mógł zginąć w ciągu następnej godziny, więc chciał doświadczyć czegoś po raz pierwszy i ostatni.
Nie wiedziała, którą odpowiedź woli.
Albo tylko okłamywała samą siebie.
– Benjy – odezwała się na tyle cicho, aby nikt jej nie usłyszał, lecz wystarczająco donośnie, żeby jej głos przebił się ponad dźwięki muzyki i ryk miasta zanurzonego w zabawie. – Bramy pałacu. Chodź.
Przytaknął. Z pochylonymi głowami przeszli przez środek dziedzińca, gdzie rozbrzmiewała najgłośniejsza muzyka, a dym kłębił się najgęstszy. Łatwiej byłoby trzymać się skraju wielkiego placu – lecz to właśnie tam stali królewscy strażnicy, obserwujący wszystko zza białych masek. Dlatego Ayla i Benjy przedzierali się przez zwartą masę, pomiędzy setkami spoconych, pijanych, roześmianych ludzi i automatonów. Dym szczypał Aylę w oczy. Nawet po zjedzeniu pasztecika czuła ściskanie w żołądku na widok tak ogromnej ilości jedzenia: stoły uginały się pod ciężarem kilkunastu rodzajów ryb, półmisków z serami i owocami, połyskliwych, czarnych węgorzy, placków z owocami, koszy z pomarańczami, bochenkami ciemnego, słodkawego chleba, miodu, oliwy, masła, grzanego wina, ciasta miodowego, z bakaliami oraz imbirowego. Wokół stołów uwijało się kilku ludzi ubranych w coś, co wyglądało jak zielone szaty służących; dokładali jedzenie na półmiski i nalewali wino.
Niemal umierała z głodu, a przez ostatnie trzy dni jadła wyłącznie skradziony chleb i paszteciki z mięsem, które kupiła. Przedtem przez półtora tygodnia spędzone w ładowni statku, chora i majacząca, nie była w stanie utrzymać w żołądku nic więcej prócz wody. Burczało jej w pustym brzuchu, który dosłownie przyrastał do krzyża. Zacisnęła zęby i zmusiła się, aby odwrócić wzrok od stert jedzenia. Nie miała czasu zajmować się posiłkiem. Musiała wejść przez bramę i dostać się do pałacu…
Główna część celebracji odbywała się na dziedzińcu oraz ulicach miasta, natomiast za pałacowymi murami urządzono mniejszą, bardziej ekskluzywną uroczystość. Ayla dostrzegła więcej lampionów i sztandarów, więcej dymu oraz drugą grupę świętujących. Bramy były otwarte, choć nadal pilnie strzeżone. Delikatnie stuknęła Benjy’ego w nadgarstek, gdy się do nich zbliżyli. Kiwnęła głową w kierunku grona przypominającego trupę aktorów lub tancerzy. Nawet mimo masek łatwo dało się stwierdzić, kto z nich jest człowiekiem. Automatony poruszały się mniej po ludzku, a bardziej jak posągi, które od czasu do czasu zmieniają pozycję. Wysokie istoty, z mocno zarysowanymi żuchwami, gładką skórą, pozbawioną porów. Ruchy miały przemyślane i wyważone. Ich włosy zawsze były gładkie i lśniące: ciemne w Rabu, jasne w Varn. Ludzkie ciała różniły się od siebie znacznie bardziej: to setki odmiennych kształtów i rozmiarów, skóra pokryta piegami, bliznami lub śladami po ospie, włosy o przeróżnej długości i teksturze. Ayla zawsze uważała, że na tym polega największy paradoks automatonów. Zostały stworzone do bycia idealnymi i nieludzko pięknymi, lecz cel okazał się odwrotny do zamierzonego, bo patrzyło się na nie z dużo mniejszym zainteresowaniem.
No chyba że któryś z nich siedział pochylony nad książką, a kosmyk luźnych włosów opadał mu na kark. Albo zanurzał się w wody basenu pływowego w srebrzystym blasku Księżyca Żniwiarza. Albo był… nią.
„Przestań”, skarciła się w duchu.
Stojący obok Benjy prychnął pod nosem.
– Nie chcę zakładać peruki. Ani zdejmować koszuli.
Wszyscy aktorzy byli ludźmi. Podobnie jak reszta nosili maski, ale nie białe – pomalowane na jaskrawe, żywe kolory, z zielonymi piórami na brzegach. Mieli na sobie kostiumy, lecz Ayla nie rozpoznała żadnej z postaci. Tę grupkę tworzyło kilka osób: kobieta w niebieskiej włóczkowej peruce, kolejna w lśniącej, srebrnej koronie, trzech mężczyzn bez koszul, z nagimi torsami pomalowanymi w czerwono-pomarańczowe płomienie. Najwyraźniej przedstawiali jakąś varneńską bajkę ludową.
– Spokojnie – powiedziała Ayla. – Zobacz, ci z tyłu są ubrani bardziej zwyczajnie. Niczym się od nas nie różnią. Możemy wmieszać się w tłum razem z nimi. – Ruszyła przed siebie, ale Benjy w mgnieniu oka chwycił ją za ramię.
– Poczekaj – syknął. – Spójrz na ich nadgarstki.
Odwróciła się i zobaczyła, że aktorzy – oraz wszyscy, którzy czekali w kolejce przed pałacową bramą – mają zawiązane na nadgarstkach zielone wstążki. Z każdej z nich zwisało coś błyszczącego. Zmrużyła oczy, mruganiem odpędzając łzy napływające z powodu dymu, i dotarło do niej, że te małe, lśniące elementy przypominają… dzwoneczki? Nie, to złote monety. Strażnicy dokładnie oglądali każdy nadgarstek, skrupulatnie sprawdzali złote monety i podnosili je do światła bijącego od płomieni. Wykluczone, żeby Ayla i Benjy dostali się za bramę bez zielonych wstążek, chyba że przeskoczyliby mur. Ayla nawet rozważała przez chwilę ten pomysł, ale wreszcie sobie odpuściła. Mury były wysokie na sześć metrów, a powierzchnia białego kamienia sprawiała wrażenie całkiem gładkiej; poza tym okolicę patrolowało mnóstwo strażników. Czyli zero szans.
– No dobra, nowy plan – mruknęła. – Wszyscy są ubrani na zielono, więc znalezienie dwóch wstążek nie powinno być takie trudne.
– Dwóch złotych monet też? – spytał Benjy. – Przecież nie możemy krążyć wśród tłumu i dobierać się wszystkim do kieszeni. Zresztą one nie wyglądają jak żadna z królewskich monet. Nie są okrągłe. Zobacz, strażnik podnosi ją do oczu… Widzisz? Są kanciaste. To pewnie jakiś specjalny żeton.
Ayla westchnęła ciężko.
– Może… odcięlibyśmy wstążkę z czyjegoś nadgarstka? Tak, żeby nie zauważył? Albo, albo…
Rozejrzała się wśród oczekujących na wpuszczenie za bramę. Aktorzy w kostiumach, kilku ludzi ubranych tak, że od razu widać – są tu po to, aby zapewniać rozrywkę, oraz duża grupa automatonów. Prawdopodobnie arystokratów. Wyglądali jak pijawki, które przybyły ze wszystkich zakątków Zulli, aby wziąć udział w przyjęciu zaręczynowym lady Crier. Ich szyje i nadgarstki obwieszone były biżuterią, we włosach mieli wplecione srebrne i złote nici, a stroje zostały uszyte z najlepszego aksamitu i jedwabnego brokatu. Ayla wyłowiła wzrokiem kobietę w jedwabnych spodniach koloru morskiej zieleni i haftowanym złotem kaftanie. Nieznajoma miała odsłonięte ramiona, a włosy zaplecione w gruby warkocz, który sięgał jej niemal do lędźwi. W odróżnieniu od większości nie założyła maski. Gdy zerknęła w stronę tłumu, Ayla dostrzegła, że usta kobiety są pomalowane na złoto.
– Ayla? – zagadnął Benjy. – Jesteś tu?
Odchrząknęła.
– Mam pewien pomysł.
Nie czekając na jego reakcję, wmieszała się w najgęstszy tłum i skierowała w stronę stołów z jedzeniem. Chwyciła stojący najbliżej półmisek – wielkie, srebrne naczynie z ciastkami krabowymi – i wyrzuciła całą zawartość do kosza z pomarańczami, po czym uciekła, zanim ktokolwiek zdążył coś zauważyć. Z półmiskiem w dłoni wróciła do Benjy’ego, który uniósł pytająco brwi.
– No więc… co to za plan?
– Idź za mną – poleciła. – I na litość boską, zachowuj się z szacunkiem.
– Że co…?
Pochyliła głowę i przygarbiła ramiona, przez co sprawiała wrażenie jeszcze drobniejszej. Zajmującej tak mało miejsca, jak to tylko możliwe. Następnie, ignorując kolejkę do pałacu, ruszyła w kierunku strażników. Bramy miasta pilnowało sześciu: jedna trójka sprawdzała bransoletki, a druga obserwowała tłum. Trzymając półmisek przed sobą niczym ofiarę, Ayla przyspieszyła kroku. Podbiegła do jednego ze strażników i złożyła głęboki ukłon. Usłyszała za plecami Benjy’ego; miała nadzieję, że on też się ukłoni.
– Sir – odezwała się do lśniących czarnych butów strażnika. – Otrzymaliśmy polecenie, aby przynieść więcej ciastek krabowych i sercokamienia.
– Więcej sercokamienia? – zdziwił się strażnik. – Wieczór dopiero się zaczął.
– Wszyscy są w wyśmienitym nastroju, sir.
– W tym tempie opróżnią zapasy królowej jeszcze przed północą. Dlaczego nie jesteście w uniformie?
Ayla prychnęła.
– Jakiś pijany drań wylał na nas pół butelki wina, sir. Chyba próbował odgrywać scenę z Żeglarza i węża morskiego. – Zrobiła pauzę. – To taka stara baśń o…
– Wyjaśnienia są zbędne – odparł mężczyzna. Ayla zaryzykowała i zerknęła w górę. Jego zamaskowana twarz znów była zwrócona w kierunku tłumu. – Przynieście wszystko, tylko szybko – ciągnął lekceważącym tonem. – I załóżcie swoje stroje. Jesteście sługami królowej i tak macie wyglądać.
– Oczywiście, sir – powiedziała Ayla, a Benjy powtórzył zza jej pleców. Strażnik odsunął się, pozwalając im przejść przez bramę.
Weszli do środka.
Pałacowy dziedziniec był o połowę mniejszy od tego zewnętrznego. Każdy od razu by się zorientował, że tej części obchodów nie zorganizowali zwykli mieszkańcy, tylko królowa. Dziedziniec otaczała płytka fosa. Powierzchnię wody zdobiły płatki białych róż i pływające lampiony. Aby dołączyć do celebracji, należało przejść po kamiennym mostku w kształcie łuku. Ayla słyszała dochodzący skądś cichy plusk fontanny, a na skraju dziedzińca zauważyła grupę muzykantów – automatonów, nie ludzi, co trochę ją zaskoczyło. Grana przez nich melodia była o wiele wolniejsza i łagodniejsza od hałaśliwej muzyki w głównej części wydarzenia. Pasowała idealnie do prowadzenia rozmów, nie do tańca. Na ziemi leżało jeszcze więcej białych płatków, tak ślicznych, że Ayla niemal czuła się podle przez to, że rozgniata je podeszwami butów. Były tu też… Zmarszczyła brwi, próbując zrozumieć, co widzi. Wyglądało na to, że nad tłumem lata chmara insektów rozświetlających niebo – wielkich owadów, a może maleńkich ptaszków… Ale to nie było to. Sposób, w jaki ich skrzydełka migotały w świetle lampionów…
Zostały stworzone. Złociste motyle o skrzydłach cienkich jak pajęczyna, wielkie jak cała jej dłoń. Fruwały dokoła, unosząc się w nocnym powietrzu niczym iskry. Sztucznie stworzone organizmy z własnym rozumem. Ayla wróciła myślami do stworzonych przedmiotów, które przekazywano sobie w tajemnicy na targowisku w Kalla-den: zegarków kieszonkowych śledzących ruchy gwiazd i planet, sztyletów składanych do ich miniaturowych wersji czy kawałków różowej soli, która rzekomo zapewniała umiejętność spoglądania w przyszłość, pod warunkiem że wrzuci się ją do pieca i będzie wdychało dym. Połowa z tych cudów była fałszywa, a druga połowa działała bez zarzutu tylko przez jakiś czas.
Rzecz jasna, Ayla wiedziała o istnieniu pewnego stworzonego przedmiotu, który jest zupełnie prawdziwy. W końcu należał do niej.
Po raz tysięczny, odkąd uciekła z pałacu suwerena, poczuła chęć dotknięcia się na wysokości mostka, gdzie powinien wisieć jej ciężki, złoty medalion. Należał przedtem do jej dziadka Leo, potem do matki, aż wreszcie do niej. Do niedawna dziewczyna uważała, że najwspanialszą rzeczą w medalionie jest jego maleńkie, nieorganiczne serce. Dopiero Crier odkryła, że Leo ukrył w nim własne wspomnienia. Wystarczyła kropla krwi, aby móc je zobaczyć, przejść przez nie niczym milczący, niewidzialny obserwator.
Ściskając półmisek w obu dłoniach, Ayla oderwała wzrok od stworzonego motyla i zaprowadziła Benjy’ego przez kamienny mostek na obrzeża zbiorowiska.
– Powinniśmy się rozdzielić – szepnęła.
A niech to, aż skóra jej cierpła, bo wszędzie roiło się od pijawek. Miała wrażenie, że serce bije jej niewiarygodnie, niebezpiecznie głośno, choć doskonale wiedziała, że są tu inni ludzie, że nie przybyła sama, że Varn różni się od Rabu. Jednak co innego wiedzieć, że tak jest, a co innego w to uwierzyć.
– Rozdzielić się? – spytał Benjy. – Po co?
– Nie ma tu zbyt wielu ludzi. Możemy wzbudzać podejrzenia. – Umilkła, udając, że sprawdza ilość delikatnych ciast i ciasteczek. Obok nich stała czarka z ciemnoczerwonym, płynnym sercokamieniem dla automatonów. – Spotkajmy się za kilka minut po drugiej stronie, na schodach przed pałacem. Nie zapomnij zakryć nadgarstków. I nie daj się złapać.
– Zrobię, co w mojej mocy – rzucił cierpkim tonem.
Nie ruszyła się z miejsca, dopóki nie zniknął w tłumie, a następnie poszła w przeciwnym kierunku, wzdłuż wschodniej krawędzi dziedzińca. Była wdzięczna losowi za swoją niepozorną sylwetkę. Wyróżniała się w portowym miasteczku, ale tutaj nikt nie poświęciłby nawet chwili uwagi drobnej ludzkiej dziewczynie, niosącej pusty półmisek przez rozmigotany tłum uczestników celebracji. Strażnicy pomyślą: ot, kolejna zwykła służąca wraca do kuchni. Ayla próbowała nie martwić się o Benjy’ego. Zamiast tego skupiła się na tym, aby przemknąć niczym cień. Benjy’emu nic nie będzie. Potrafi o siebie zadbać. Musieli jedynie przejść przez plac i dostać się do pałacowych schodów. Nic trudnego.
Powinna zachować większe skupienie, zamiast pozwalać myślom błądzić bez celu.
Była już blisko – miała schody w zasięgu wzroku, a na ich końcu wznosił się pałac. Przypominał gigantyczną koronę z kości. Najwyższa wieża była równie wysoka, jak mury miasta, najeżona strzelistymi wieżyczkami i basztami – ich spiczaste dachy przywodziły na myśl ostro zakończone miecze. Sam pałac wyglądał niczym paszcza z wyszczerzonymi kłami, pasował idealnie do zasiadającej na tronie królowej. Wąskie okna z pionowymi otworami strzelniczymi płonęły żółtym, chybotliwym światłem świec. Ayla przez chwilę nie mogła oddychać. Gdzieś za tymi murami znajdował się jej brat. Tak blisko, zaledwie kilkaset kroków od pałacowych schodów. Możliwe, że spotkają się ponownie, zanim nastanie świt.
Ruszyła przed siebie, potem przystanęła z wahaniem. Poczuła na głowie dziwny ciężar. Coś jej się wplątało we włosy. Uniosła rękę, palce dotknęły czegoś delikatnego, metalowego, łopoczącego… żywego. Wylądował na niej jeden ze stworzonych motyli. Stłumiła dreszcz. Wiedziała, że nie jest to prawdziwy insekt, lecz dotyk jego cienkich, wrzecionowatych nóg wzbudzał w niej jakiś głęboki niepokój. Potrząsnęła mocno głową, motyl odleciał; kołysał się w nocnym powietrzu przesiąkniętym dymem. Dziewczyna patrzyła w ślad za nim, marszcząc brwi. W odróżnieniu od innych motyli ten… płonął blaskiem. Pulsował żółtym światłem, przypominając bardziej świetlika niż motyla.
Zaraz, zaraz…
Wokół jej nadgarstka zacisnęła się dłoń w rękawiczce.
– Nie powinno cię tu być.
Wciągnęła gwałtownie powietrze. Stał nad nią królewski strażnik, a jego oczy połyskiwały spod białej maski. Szarpnięciem przyciągnął ją bliżej siebie. Półmisek wypadł jej z rąk i uderzył o kamienne płyty z głośnym brzdękiem.
– Kto cię wpuścił? – spytał ostrym tonem strażnik.
– Jestem służącą – odparła. – Musiałam zgubić gdzieś wstążkę. Przepraszam za kłopot, zaraz sobie pójdę.
– Nic z tego. Idziesz ze mną.
Oczy Ayli rozszerzyły się ze zdumienia.
– Nie. – Zaczęła się szarpać w jego uścisku. Ale nawet gdyby nie była na wpół zagłodzona, nie zdołałaby dorównać siłą pijawce. – Nie, puść mnie. Już znikam. Chciałam tylko zobaczyć przyjęcie, nie miałam złych zamiarów…
– Zamknij jadaczkę, bo obetnę ci język…
Ayla miała potworny mętlik w głowie, więc dała za wygraną i pozwoliła, aby strażnik pociągnął ją za sobą. Gdzie Benjy? Widział to? Będzie wiedział, że została schwytana? Mężczyzna powlókł ją przez drugi kamienny mostek i fosę, aż do bocznego wejścia przy pałacowych schodach, gdzie znajdowały się łukowate drzwi, przeznaczone wyłącznie dla strażników i służby. Dziewczyna mogła mieć jedynie nadzieję, że jej kompan jest bezpieczny – i że jeśli widział to całe zajście, nie okaże się na tyle głupi, żeby ją ratować.
Ciężkie drewniane drzwi zamknęły się za nimi z hukiem, a oczy Ayli potrzebowały chwili, żeby przyzwyczaić się do panującej w środku ciemności. Stała w wąskim, zatęchłym korytarzu, oświetlonym jedynie pochodniami rozstawionymi co jakieś dwadzieścia kroków. Zamrugała mocno i próbowała nie potknąć się po drodze, gdy strażnik pociągnął ją naprzód. Mocny chwyt niemal miażdżył jej kości nadgarstka.
Na końcu korytarza znajdowały się drugie drewniane drzwi, za którymi mieścił się szerszy korytarz z wysokim, sklepionym sufitem. W odróżnieniu od pałacu suwerena, gdzie wszystkie sufity były udekorowane złoconymi malowidłami i marmurowymi płaskorzeźbami, tutaj ozdobiono je mozaikami z barwionego szkła ułożonymi w geometryczne wzory. Ayla zdziwiła się, że tak bardzo błyszczą, dopóki nie uświadomiła sobie, że to wcale nie kawałki szkła, tylko tysiące kamieni szlachetnych. Strach zagnieżdżony w jej brzuchu wymieszał się z obrzydzeniem. Metr kwadratowy tego sufitu zdołałby wykarmić jedną rodzinę przez dziesięć lat. Cztery metry kwadratowe mogłyby zapewnić jedzenie całej wiosce.
Korytarze przypominały zawiły labirynt. Ayla próbowała zapamiętać zakręty, lecz szybko stało się to niemożliwe, zwłaszcza że strażnik najwyraźniej celowo zawracał co jakiś czas. Mijali po drodze korytarze wychodzące na patia z ogrodami i fontannami, dziedzińce z rzędami metalowych posągów, wielkie sale bankietowe, bawialnie, mniejsze korytarze, rozchodzące się na skrzydła dla gości i kwatery strażników. Niekiedy oczom Ayli ukazywał się jakiś służący lub dworzanin, ale ogólnie korytarze były puste. Wszyscy świętowali na zewnątrz.
Ayla założyła, że strażnik zaprowadzi ją do lochów. Czekała, aż otworzy drzwi, za którymi kryją się schody prowadzące głęboko w dół, w przepastne trzewia pałacu. On jednak ciągle chodził z nią w kółko. Wreszcie skręcił w najszerszy, najokazalszy korytarz ze wszystkich, gdzie podłoga z kamiennych płyt była wyłożona zielonym aksamitem. Na drugim końcu stali strażnicy w białych maskach. Gdy tam podeszli, strażnik, który ją schwytał, ściągnął swoje nakrycie twarzy. Dopiero wtedy pozostali rozstąpili się, pozwalając im iść dalej.
– Dokąd mnie prowadzisz? – spytała przez zaciśnięte zęby, choć wcale nie spodziewała się odpowiedzi.
Dotarli do łukowatych drzwi, pokrytych litym złotem. Pilnowało ich czterech strażników, lecz nie wyglądali tak jak pozostali. Wśród nich były wyłącznie kobiety, bez masek, ubrane nie w białe uniformy, tylko w szmaragdowozielone. Ayla przypomniała sobie, że widziała takie strażniczki w orszaku królowej, gdy ta kilka tygodni temu zawitała z wizytą dyplomatyczną do pałacu suwerena. Zawsze znajdowały się najbliżej królowej, jako jej osobista straż.
– Przepuśćcie mnie – polecił eskortujący Aylę strażnik. Chwycił Aylę za włosy i siłą odchylił jej głowę. – Spójrzcie tylko, kogo udało mi się złapać w trakcie obchodów Święta Stworzyciela, a konkretnie na królewskim dziedzińcu. Udawała służącą z pałacu.
Żadna ze strażniczek nie ruszyła się z miejsca.
– Dlaczego myślisz, że to zainteresuje królową? – spytała jedna z nich.
– Jej Wysokość nakazała nam wypatrywać szpiegów z Rabu – odparł z uporem mężczyzna. – Powiedziała, że wśród nich może być dziewczyna wyglądająca jak dziecko, niewiele starsza od naszej pani. Ta ludzka dziewczyna jest w podobnym wieku.
„Dziewczyna wyglądająca jak dziecko”. Ayla przygryzła język tak mocno, że poczuła w ustach posmak krwi. Czy to możliwe, że Królowa Junn spodziewała się jej przybycia? Czy to sprawka Storme’ego? Może wyznał Junn prawdę – że Ayla nie była jedynie osobistą służącą, lecz jego dawno zaginioną siostrą bliźniaczką. A jeśli Królowa Junn wiedziała, że to Ayla stoi za próbą zabójstwa lady Crier… Czyżby przewidziała jej następny ruch?
Strażniczki badawczo przyglądały się twarzy Ayli.
– Zostaw ją – odezwała się jedna z nich. – Same dostarczymy tę dziewczynę królowej.
– Nie – zaprotestował mężczyzna. – To ja ją schwytałem. Jeśli jest szpiegiem z Rabu…
– Zostaw ją – powtórzyła z naciskiem strażniczka. Głos miała zimny, nieznoszący sprzeciwu. – Jeśli jest szpiegiem, zadbam o to, aby królowa dowiedziała się, kto zasłużył na nagrodę. Właśnie o to się martwisz, prawda? O swoją nagrodę? Idź już.
Po chwili ciszy przepełnionej wściekłością Ayla poleciała w przód, gdy strażnik w końcu puścił jej włosy. Uderzyła kolanami w podłogę. Aksamitny dywan nie zamortyzował zderzenia z kamiennymi płytami pod spodem. Wstała, krzywiąc się z bólu, by w następnej sekundzie poczuć, że ktoś przykłada miecz do jej gardła.
Dwie z czterech strażniczek stanęły po obydwu jej stronach i poprowadziły ją przez ciężkie złote drzwi do wysokiej komnaty. Ściany były wyłożone tu zielonym aksamitem. Przez środek pomieszczenia biegł długi, wąski basen z zieloną wodą, na której unosiły się płatki białych róż, takie same jak w fosie. Przy ścianie stało kilkanaście strażniczek bez masek. Spojrzenie Ayli powędrowało wzdłuż basenu, do monumentalnego wzniesienia. Jej obawy się potwierdziły. To mógł być wyłącznie tron królowej: podest oraz wysokie siedzisko wykute z gigantycznego bloku białego kamienia. Ulżyło jej, gdy zobaczyła, że tron jest pusty – lecz już w następnej sekundzie jej oczom ukazała się stojąca obok niego postać, zwrócona plecami do pomieszczenia. Nawet z tej odległości Ayla ją rozpoznała. Królową Junn. Szaloną Królową, Pożeraczkę Kości.
– Wasza Wysokość – odezwała się strażniczka z eskorty. Obie skłoniły się z szacunkiem tuż po wejściu, a teraz podniosły głowy. – Najmocniej przepraszam, ale…
– Nie teraz – rzuciła królowa bez odwracania się. Nie mówiła głośno, mimo to jej głos rozniósł się echem w całej komnacie. – Nie obchodzi mnie, co to za sprawa, nie będę się teraz tym zajmować. Jeśli to jakiś zabójca, przygotujcie dla niego półmisek najlepszych mięs i najbardziej dojrzałych owoców, a także najsłodsze wino, pozwólcie mu poucztować w lochach. Jeśli grozi nam wojna, wezwijcie stratega. Walka może zaczekać do rana. Jeśli chodzi o coś innego, natychmiast opuśćcie komnatę.
Plecy królowej były obnażone. Dwie służące sznurowały na niej suknię – wspaniałą, ozdobioną piórami. Ayla starała się nie myśleć o znajomych ruchach dłoni, sznurowaniu tasiemek i muskaniu kłykciami palców miękkiej, ciepłej skóry…
– Tak, Wasza Wysokość, rozkaz przyjęty – odparła jedna strażniczka stojąca obok Ayli, a następnie zwróciła się do drugiej: – Zaprowadź ją do lochów.
„Nie”.
Jeśli tam trafi, możliwe, że już nigdy stamtąd nie wyjdzie.
Chwyciły ją za ramiona, gotowe wywlec z komnaty. Ciało Ayli zrobiło się bezwładne. Udała utratę przytomności, uginając się pod własnym ciężarem. Zaskoczyło to strażniczki na ułamek sekundy i sprawiło, że rozluźniły uchwyt, wtedy wymknęła się z ich rąk. Wyrwała naprzód, nie bardzo wiedząc, co właściwie próbowała tym osiągnąć. Za żadne skarby jednak nie mogła trafić do lochów. A nuż Storme jest gdzieś w pobliżu. W trakcie pobytu w pałacu suwerena nigdy nie opuszczał królowej Junn. Zawsze trzymał się blisko. Ledwie zdołała zrobić dziesięć kroków, gdy strażniczki zdążyły ją dopaść. Poczuła czubek miecza na plecach, a czyjaś dłoń szarpnęła ją za kołnierz koszuli, przyduszając.
– Storme! – wrzasnęła; jej głos odbił się głośnym echem od ścian. – Storme! Szukam Storme’ego!
– Już po tobie – syknęła strażniczka i mocniej zacisnęła rękę na kołnierzu. Ayla szarpała się, walcząc o oddech. Nagle zobaczyła, że królowa się odwraca.
– Eya, Deidra, przyprowadźcie ją bliżej – powiedziała władczyni.
– Wasza Wysokość…
– To był rozkaz, Eya.
Posłuchały. Uwięziona między nimi, z głową przytrzymywaną w dół, podeszła bliżej. Upuściły ją na podłogę przed obliczem królowej, tak jakby była workiem ziemniaków. Po raz drugi w ciągu niecałych dziesięciu minut dziewczyna uderzyła mocno kolanami o kamienne płyty podłogowe. Na pewno zostaną jej po tym siniaki.
– Pokaż mi swoją twarz – rozległ się nad nią grzmiący głos.
Podniosła głowę.
Wyraz malujący się na twarzy królowej Junn – równie pięknej i zimnej, jak Ayla zapamiętała, z ostro zakończonym nosem, wysokimi kośćmi policzkowymi i czerwonymi ustami – nie zmienił się ani trochę. W oczach nie rozbłysła żadna iskra świadcząca o tym, że Junn ją rozpoznała.
− Witaj ponownie, służąca – powiedziała tylko.
– Nie jestem szpiegiem – rzuciła z rozpaczą Ayla. – Nie wiem, co słyszałaś, ale przysięgam: nie jestem szpiegiem. Nie działam z niczyjego rozkazu ani nie mam wobec ciebie żadnych złych zamiarów. Ja tylko chcę zobaczyć się ze Storme’em.
Ile wiedziała królowa Junn? Ona i Storme pozostawali dziwnie zżyci jak na królową i doradcę, ale może nie wspomniał jej słowem o tym, że Ayla jest jego od dawna zaginioną siostrą bliźniaczką. A zatem… istniało zerowe prawdopodobieństwo, aby Junn wiedziała o ataku na pałac i całej reszcie, więc w jej mniemaniu dziewczyna pewnie była tylko zdradliwą służącą, która próbowała zamordować lady Crier. Ayla bezskutecznie próbowała wymyślić sposób, aby udowodnić swoją wiarygodność, aż w końcu coś jej zaświtało. Pałacowe kuchnie. Malwin, inna służąca. „Otrzymałam rozkaz od doradcy królowej Junn. Dał mi coś, co mam ci przekazać”. A potem przypomniała sobie zajazd w Elderell i oczy Crier szeroko otwarte ze zdumienia. „Nic nie widziałaś, rozumiemy się?”
Ona i Ayla miały dokładnie tę samą tajemnicę.
– Zielone pióro – powiedziała. – Storme dał mi zielone pióro. Wiem, że to ma dla ciebie jakieś znaczenie.
Królowa milczała. Wcale nie potrzebowała maski, bo nie dało się odczytać jej emocji.
– Będziesz rozczarowana – odezwała się w końcu. – Mojego doradcy nie ma w Thalen. Dwa dni temu wyruszył na północną granicę i wróci dopiero za dwa tygodnie.
Ayla się zachwiała. Dwa tygodnie.
Nie spuszczając wzroku z jej twarzy, królowa zawołała:
– Rupa.
Jedna z osobistych służących – wysoka, dobrze zbudowana ludzka dziewczyna – wystąpiła naprzód.
– Tak, Wasza Wysokość?
– Zaprowadź ją do skrzydła dla gości – nakazała władczyni. – Zapewnij jej komnatę i daj takie jedzenie oraz stroje, jakich tylko zapragnie. Jeśli będzie chciała towarzystwa, przyprowadź jej kochanka. – Uśmiechnęła się wąskimi czerwonymi ustami na widok zszokowanej miny Ayli. – Tak okazujemy gościnność w moim kraju, służąca Aylo. Witamy w Varn.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
You&YA
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz