Złodzieje. Co okrada nas z uwagi - Johann Hari - ebook

Złodzieje. Co okrada nas z uwagi ebook

Johann Hari

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Przeczytaj tę książkę, aby ocalić swój umysł”.

– Susan Cain, autorka Ciszej, proszę

Oto kolejna przełomowa książka Johanna Hariego, autora Jak odzyskać siebie i utracone więzi. Tym razem eksploruje on temat postępującego zdekoncentrowania mieszkańców zachodniego świata. Czy tego chcemy, czy nie, nasza umiejętność skupienia uwagi zanika. Ciągłe dążenie do wielozadaniowości, zwiększone tempo życia i przełączanie się z jednego urządzenia elektronicznego na drugie szkodzą nie tylko naszej koncentracji, ale i psychice. Czujemy to, ale nie umiemy sobie pomóc.

By znaleźć rozwiązanie tego problemu, Hari wyruszył w epicką podróż, podczas której spotykał się ze światowymi ekspertami w dziedzinie koncentracji uwagi. Rozmawiał z ludźmi, którzy uciekli z Doliny Krzemowej, i z weterynarzami diagnozującymi ADHD u psów. Odwiedził fawele w Rio de Janeiro oraz nowozelandzką firmę, która wpadła na niecodzienny pomysł przywracania produktywności pracowników. Dzięki tym spotkaniom odkrył, że nasze przekonania na temat problemów ze skupieniem uwagi są błędne. Sądzimy, że trudności te wynikają z niedostatków siły woli i stanowią naszą osobistą porażkę. Prawda jest jednak znacznie bardziej nieoczywista i niepokojąca. Zdaniem Hariego u podstaw zbiorowej dekoncentracji leży dwanaście przyczyn, z których każda na swój sposób kradnie naszą uwagę i niszczy nasz dobrostan. Autor pokazuje, jak możemy je odzyskać – jako jednostki i jako społeczeństwo – jeśli zdołamy o to zawalczyć.

Nie znam nikogo, kto myślałby głębiej i bardziej kompleksowo o kryzysie naszej zbiorowej uwagi niż Johann Hari.

Ta książka jest nam niezbędna do życia. Proszę, skup się na niej.

-Naomi Klein

Johann Hari na swój wyjątkowy sposób stawia czoła zagrożeniom, jakie stwarza przed ludzkością technologia informacyjna, i mówi nam, co wszyscy musimy zrobić, aby chronić siebie, nasze dzieci i nasze demokracje.

—Hillary Clinton

Wizjonerski, kompleksowy, rewolucyjny i praktyczny przewodnik tworzenia nowego świata. . . Johann Hari przyciągnął moją uwagę dzięki swoim niestrudzonym badaniom i genialnej wnikliwości. Jego książka zmieni twoje życie.

—Eve Ensler

Niezbędna książka, cudownie klarowna i głęboka! Donośne, gruntownie udokumentowane ostrzeżenie, po którym następuje prawdziwie inspirujące wezwanie do działania. . . Przeczytaj i zapłacz, a potem otrzyj oczy i zacznij działać.

—Emma Thompson

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 458

Oceny
4,5 (52 oceny)
31
17
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
piotrsze

Dobrze spędzony czas

Ciekawa rozprawa na temat rozpraszaczy jakie nas otaczają. Nie jest to jednak książka - jak sam autor określa - motywacyjna. Próżno szukać tam wskazówek typu: "3 rzeczy, aby poprawić swoje skupienie", autor sam też nie podaje żadnych gotowych rozwiązań, zabiera nas jednak w podróż intelektualną. Możemy poznać kulisy mediów i social mediów, zrozumieć skąd to powszechne uczucie "przyspieszania świata", dowiedzieć się jakie skutki dla naszego skupienia ma brak snu czy niewłaściwe odżywianie. Końcowe wnioski (i ew. działania) jednak każdy musi wyciągnąc sam. Jest to dobra książka "do zastanowienia się" i zachęta do przemyślenia własnych zachowań.
10
kroliczamama

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam, szybko się czyta. Do tego pozwala uświadomić sobie parę rzeczy, które każdy kiedyś pomyślał, ale być może myslal że tak już musi być i tyle.
10
EdwardeF

Nie oderwiesz się od lektury

przystępnie się czyta, przyjemna, daje do myślenia
00
Lucy1993

Dobrze spędzony czas

Dużo wiedzy, ciekawe spojrzenie na kwestie uwagi. Polecam
00
robroy7171

Nie oderwiesz się od lektury

Warto poświecić uwagę tej książce aby nie tracić swojej uwagi w życiu.
00

Popularność




Wprowadzenie

Wpro­wa­dze­nie

Prze­chadzka po Mem­phis

Mając dzie­więć lat, mój chrze­śniak naba­wił się krót­ko­trwa­łej, ale zara­zem nader inten­syw­nej obse­sji na punk­cie Elvisa Pre­sleya. Śpie­wał na cały głos Jail­ho­use Rock, nie zapo­mi­na­jąc przy tym o zawo­dze­niu niskim gło­sem i krę­ce­niu mied­nicą jak sam Król. Nie­świa­domy, że ten styl stał się obcia­chowy, pre­zen­to­wał go z ujmu­jącą auten­tycz­no­ścią przed­na­sto­latka prze­ko­na­nego, że jest super. Pod­czas krót­kich przerw pomię­dzy powtór­kami tego występu dowo­dził, że chce o Elvi­sie wie­dzieć wszystko („Wszystko! Wszystko!”), nakre­śli­łem mu więc z grub­sza zarys tej inspi­ru­ją­cej, smut­nej i głu­piej histo­rii.

Elvis uro­dził się w jed­nym z naj­bied­niej­szych miast Mis­si­sipi, bar­dzo, bar­dzo daleko – powie­dzia­łem mu. Na świat przy­szedł wraz z bra­tem bliź­nia­kiem, który kilka minut póź­niej zmarł. Gdy tro­chę dorósł, matka powie­działa mu, że jeśli co wie­czór będzie śpie­wał do księ­życa, brat usły­szy jego głos, toteż śpie­wał i śpie­wał. Początki jego publicz­nych wystę­pów przy­pa­dły na czas, gdy star­to­wała rów­nież tele­wi­zja – bły­ska­wicz­nie więc zdo­był więk­szą sławę niż kto­kol­wiek przed­tem. Wszę­dzie, gdzie przy­jeż­dżał Elvis, pod­no­sił się taki wrzask, że jego świat z cza­sem stał się jed­nym wiel­kim krzy­kiem. Chro­nił się wtedy w stwo­rzo­nym przez sie­bie koko­nie, w któ­rym żyjąc, szczy­cił się tym, co oku­pił utratą wol­no­ści. Matce spre­zen­to­wał pałac i nazwał go Gra­ce­land.

Pobież­nie potrak­to­wa­łem resztę życio­rysu – wpa­da­nie w nałóg, męczące i wyczer­pu­jące oku­po­wa­nie estrad Vegas i zgon w wieku czter­dzie­stu dwóch lat. Ile­kroć chrze­śniak, któ­rego będę nazy­wał Ada­mem – zmie­ni­łem bowiem kilka szcze­gó­łów, by zapo­biec jego ziden­ty­fi­ko­wa­niu – zada­wał pyta­nia o zakoń­cze­nie tej histo­rii, zamiast odpo­wia­dać, wcią­ga­łem go we wspólne wyko­ny­wa­nie Blue Moon. You saw me stan­ding alone – śpie­wał swoim gło­si­kiem – without a dream in my heart. Without a love of my own.

Pew­nego dnia Adam popa­trzył na mnie bar­dzo poważ­nie i zapy­tał:

– Johann, zabie­rzesz mnie kie­dyś do Gra­ce­land?

Bez więk­szego namy­słu zgo­dzi­łem się.

– Obie­cu­jesz? Naprawdę?

Potwier­dzi­łem. I wię­cej już o tym nie myśla­łem, dopóki wszystko nie poszło na opak.

Dzie­sięć lat póź­niej Adam się pogu­bił. W wieku pięt­na­stu lat rzu­cił szkołę i nie­mal całe dnie spę­dzał w domu, prze­no­sząc obo­jętne spoj­rze­nie z ekranu na ekran – z tele­fonu, gdzie w nie­skoń­czo­ność prze­wi­jał wia­do­mo­ści na What­sAp­pie i Face­bo­oku, na iPada, na któ­rym oglą­dał youtube’ową sieczkę oraz porno. Chwi­lami roz­po­zna­wa­łem w nim jesz­cze tam­tego rado­snego malca, który śpie­wał Viva Las Vegas, ale wyglą­dało to tak, jakby tamta osoba roz­pa­dała się na mniej­sze, nie­po­wią­zane ze sobą kawa­łeczki. Męczyło go pro­wa­dze­nie roz­mowy dłu­żej niż kilka minut bez ner­wo­wego powrotu do ekranu lub zmiany jej tematu. Wyda­wał się wibro­wać z pręd­ko­ścią Snap­chata gdzieś, gdzie nie mogło dotrzeć do niego nic sta­łego ani poważ­nego. Był inte­li­gentny, porządny i dobry, ale jego umy­słu nic się nie trzy­mało.

W deka­dzie, w któ­rej Adam wyra­stał na męż­czy­znę, takie samo roz­drob­nie­nie wyda­wało się powszechne wśród wielu z nas. W świa­do­mość życia w począt­kach dwu­dzie­stego pierw­szego wieku wpi­suje się poczu­cie, że nasza umie­jęt­ność utrzy­my­wa­nia uwagi – sku­pie­nia – pęka i pry­ska. Poczu­łem to na sobie, kiedy to po zaku­pie sto­sów ksią­żek zer­ka­łem na nie z poczu­ciem winy, by zabrać się za wysła­nie jesz­cze tylko jed­nego, jak zapew­nia­łem sie­bie, twe­eta. Na­dal dużo czy­tam, ale z każ­dym upły­wa­ją­cym rokiem coraz bar­dziej przy­po­mina to zbie­ga­nie po rucho­mych scho­dach. Dopiero co stuk­nęła mi czter­dziestka, a gdzie­kol­wiek spo­ty­kamy się w gro­nie rówie­śni­ków, opła­ku­jemy utra­coną zdol­ność kon­cen­tra­cji jak przy­ja­ciółkę, która pew­nego dnia wypły­nęła w morze i słuch o niej zagi­nął.

Któ­re­goś wie­czoru, gdy obaj z Ada­mem wyle­gi­wa­li­śmy się na ogrom­nej sofie, wpa­trzeni w swoje nie­ustan­nie wywrza­sku­jące coś ekrany, spoj­rza­łem na niego i ogar­nął mnie lekki strach. Tak się nie da żyć, powie­dzia­łem sobie.

– Adam – rzu­ci­łem cicho. – Jedźmy do Gra­ce­land.

– Co?

Przy­po­mnia­łem mu zło­żoną lata temu obiet­nicę. Wpraw­dzie już nie pamię­tał ani tam­tych cza­sów spod znaku Blue Moon, ani też mojego zobo­wią­za­nia wobec niego, ale zoba­czy­łem, że myśl o wyrwa­niu się z ogłu­pia­ją­cej rutyny coś w nim roz­pa­liła. Popa­trzył na mnie i spy­tał, czy mówię poważ­nie.

– Ow­szem – potwier­dzi­łem – ale pod jed­nym warun­kiem. Opłacę te sześć tysięcy kilo­me­trów podróży. Odwie­dzimy Mem­phis i Nowy Orlean, zje­dziemy całe Połu­dnie, dotrzemy, gdzie tylko zechcesz. Nic z tego jed­nak nie wyj­dzie, nawet gdy już tam będziemy, jeżeli przez cały czas będziesz wga­piał się w tele­fon. Musisz obie­cać, że będzie wyłą­czony, może poza nocami. Czas na powrót do rze­czy­wi­sto­ści. Musimy odzy­skać łącz­ność z czymś, co się dla nas liczy.

Dał słowo, że tak będzie, a kilka tygo­dni póź­niej wyle­cie­li­śmy z lon­dyń­skiego Heath­row ku ojczyź­nie blu­esa Delty.

Sta­jąc u bram Gra­ce­land, nie uświad­czy się już osoby mogą­cej opro­wa­dzić przy­by­łego. Dosta­jesz iPada, w uszy wty­kasz sobie maleń­kie słu­chawki i to ten iPad mówi ci, co masz robić – skręć w lewo, skręć w prawo, idź pro­sto. W każ­dym pomiesz­cze­niu to urzą­dze­nie infor­muje cię gło­sem jakie­goś zapo­mnia­nego aktora, gdzie obec­nie prze­by­wasz, a na ekra­nie poja­wia się odpo­wied­nie zdję­cie. Cho­dzi­li­śmy więc po Gra­ce­land samo­pas, wpa­trzeni w iPada. Ota­czali nas Kana­dyj­czycy, Kore­ań­czycy i prak­tycz­nie cały prze­krój naro­dowy ludzi o twa­rzach bez wyrazu, ze spusz­czo­nym wzro­kiem, nie­wi­dzą­cych tego, co wokół nich. Nikt nie poświę­cał uwagi niczemu poza ekra­nami. Zwie­dza­jąc, obser­wo­wa­łem ich w nara­sta­ją­cym napię­ciu. Spo­ra­dycz­nie ktoś odry­wał wzrok od iPada, a ja dostrze­ga­łem w tym iskierkę nadziei i usi­ło­wa­łem nawią­zać kon­takt wzro­kowy z tą osobą, wzru­szyć ramio­nami, zasy­gna­li­zo­wać: „Hej, tylko my się tu roz­glą­damy, jedyni, któ­rzy po prze­by­ciu tysięcy kilo­me­trów posta­no­wili fak­tycz­nie dostrzec to, co przed nimi”. Ale ile­kroć miało to miej­sce, docie­rało do mnie, że ci ludzie odkle­jają się od iPa­dów tylko po to, żeby wyjąć tele­fon i strze­lić sel­fie.

Kiedy weszli­śmy do pokoju dżun­gli – ulu­bio­nego miej­sca Elvisa w tej rezy­den­cji – traj­ko­ta­nie iPada przy­ci­chło, bo idący obok mnie męż­czy­zna w śred­nim wieku odwró­cił się, żeby powie­dzieć coś żonie. Przed nami widzia­łem ogromne donice ze sztucz­nymi rośli­nami, które Elvis kupił, żeby zamie­nić to pomiesz­cze­nie w uda­wany tro­pi­kalny gąszcz. Te pseu­do­ro­śliny na­dal tu były, smęt­nie gnąc się pod wła­snym cię­ża­rem.

– Kocha­nie – powie­dział męż­czy­zna. – To nie­sa­mo­wite. Popatrz. – Mach­nął w stronę kobiety iPa­dem, po czym zaczął wodzić pal­cem po ekra­niku. – Jeśli prze­je­dziesz w lewo, zoba­czysz lewą stronę pokoju dżun­gli, a jeśli w prawo, to prawą. – Żona popa­trzyła, uśmiech­nęła się i zaczęła wędro­wać pal­cem po swoim iPa­dzie.

Obser­wo­wa­łem ich. Wodzili pal­cami w tę i we w tę, oglą­da­jąc salę z róż­nych per­spek­tyw. Nachy­li­łem się do nich.

– Pro­szę pana – napo­mkną­łem. – Można też sko­rzy­stać ze sta­ro­mod­nego spo­sobu zwie­dza­nia. Nazywa się go obra­ca­niem głowy. Jeste­śmy bowiem wła­śnie tu. To w pokoju dżun­gli się znaj­du­jemy. Nie musi­cie oglą­dać go na wyświe­tla­czu. Da się zoba­czyć bez­po­śred­nio. Tutaj. Pro­szę spoj­rzeć. – Omio­tłem pomiesz­cze­nie ręką, aż sztuczne zie­lone liście zasze­le­ściły.

Oboje nieco się ode mnie odsu­nęli.

– Patrz­cie! – doda­łem gło­śniej, niż zamie­rza­łem. – Nie widać? Prze­by­wamy w nim. Dokład­nie w tym miej­scu. Nie ma potrzeby gapić się na wyświe­tla­cze. Pokój dżun­gli jest wokół nas. – Pospiesz­nie wyszli, oglą­da­jąc się na mnie jak na wariata, a ja czu­łem, że serce wali mi jak mło­tem. Odwró­ci­łem się do Adama, gotów par­sk­nąć śmie­chem. Chcia­łem zwró­cić uwagę na ten absurd, wyła­do­wać wzbu­rze­nie, ale on, scho­wany w kącie, pod połą kurtki prze­glą­dał Snap­chata.

Daną mi obiet­nicę łamał na każ­dym eta­pie podróży. Dwa tygo­dnie wcze­śniej, gdy tylko samo­lot dotknął nowo­or­le­ań­skiej ziemi i zanim jesz­cze wsta­li­śmy z miejsc, już wyjął tele­fon.

– Dałeś słowo, że nie będziesz z niego korzy­stał – przy­po­mnia­łem mu.

– Mia­łem na myśli, że nie będę dzwo­nił – odpo­wie­dział. – Nie da się zro­bić tak, żebym nie uży­wał Snap­chata i nie pisał. – Powie­dział to z tak szcze­rym zdu­mie­niem, jak­bym zażą­dał od niego wstrzy­ma­nia odde­chu na dzie­sięć dni. W mil­cze­niu więc patrzy­łem, jak w pokoju dżun­gli prze­wija wia­do­mo­ści w tele­fo­nie. Koło niego prze­pły­wała rzeka ludzi tak samo wpa­trzo­nych w wyświe­tla­cze. Poczu­łem się tak samotny, jak­bym stał na pustym polu gdzieś w sta­nie Iowa, o kilo­me­try od innych istot ludz­kich. Czym prę­dzej pod­sze­dłem do Adama i wyrwa­łem mu tele­fon.

– Tak się nie da żyć! – zapro­te­sto­wa­łem. – Nie wiesz, co to zna­czy być obec­nym! Umyka ci życie! Boisz się, że coś prze­ga­pisz, stąd to bez­u­stanne spraw­dza­nie ekra­nika! Ale robiąc to, sam sie­bie wyklu­czasz! Ucieka ci twoje jedyne i nie­po­wta­rzalne życie! Nie widzisz tego, co masz tuż przed nosem i o czym marzy­łeś jesz­cze jako dzie­ciak! Nikt tutaj tego nie dostrzega! Sam zobacz!

Mówi­łem gło­śno, ale więk­szość ota­cza­ją­cych nas osób w swoim iPhone’owym wyizo­lo­wa­niu nawet tego nie zauwa­żyła. Adam ode­brał mi swój tele­fon, oznaj­mił (nie bez racji), że zacho­wuję się jak świr, i wyszedł w głąb poran­nego Mem­phis, mija­jąc grób Elvisa.

Godzi­nami błą­ka­łem się ospale mię­dzy roz­ma­itymi rolls-royce’ami Pre­sleya, eks­po­no­wa­nymi w sąsied­nim muzeum. Adama zna­la­złem po zapad­nię­ciu zmroku, po prze­ciw­nej stro­nie ulicy, w Heart­break Hotel, w któ­rym się zatrzy­ma­li­śmy. Sie­dział koło basenu w kształ­cie olbrzy­miej gitary, gdzie na okrą­gło śpie­wał mu Elvis, i wyglą­dał na przy­gnę­bio­nego. Uświa­do­mi­łem sobie, że cały ten wybuch zło­ści, gniewu na niego – kipią­cego od początku tej wyprawy – był w rze­czy­wi­sto­ści wyra­zem wzbu­rze­nia mną samym. Jego nie­umie­jęt­ność ogni­sko­wa­nia uwagi, cią­głe roz­pra­sza­nie się, nie­zdol­ność przy­by­łych do Gra­ce­land do oglą­da­nia miej­sca, które przy­je­chali zoba­czyć – wszystko to nara­stało i we mnie. Roz­drab­nia­łem się tak samo jak oni. Ja rów­nież gubi­łem zdol­ność do bycia obec­nym. I bar­dzo mi się to nie podo­bało.

– Wiem, że coś nie gra – przy­znał cicho Adam, kur­czowo trzy­ma­jąc tele­fon. – Ale nie mam poję­cia, jak temu zara­dzić. – Potem wró­cił do pisa­nia wia­do­mo­ści.

Wywio­złem Adama tutaj, żeby­śmy ucie­kli od nie­moż­no­ści sku­pie­nia się, a zamiast tego odkry­łem, że uciec się nie da, bo ten pro­blem jest wszech­obecny. Zbie­ra­jąc mate­riały do tej książki, zje­cha­łem cały świat i pra­wie ni­gdzie nie dało się od niego ode­tchnąć. Nawet kiedy robi­łem sobie wolne, jadąc odwie­dzić naj­słyn­niej­sze oazy spo­koju i wyci­sze­nia, odkry­wa­łem, że i tam na mnie cze­kał.

Pew­nego popo­łu­dnia sie­dzia­łem w islandz­kiej Błę­kit­nej Lagu­nie, roz­le­głym i bez­gra­nicz­nie nie­wzru­szo­nym jezio­rze geo­ter­mal­nym, w wodzie osią­ga­ją­cej tem­pe­ra­turę gorą­cych kąpieli, cho­ciaż wszę­dzie koło mnie padał śnieg. Przy­glą­da­jąc się temu, jak jego płatki łagod­nie top­nieją w uno­szą­cej się nad wodą parze, uświa­do­mi­łem sobie, że ota­cza­jący mnie ludzie machają kij­kami do sel­fie. Swoje tele­fony powkła­dali do wodosz­czel­nych etui i teraz gorącz­kowo a to pozo­wali, a to wrzu­cali zro­bione zdję­cia do sieci. Kil­koro nada­wało na żywo na Insta­gra­mie. Zasta­no­wiło mnie, czy mot­tem naszej epoki nie powinno być: „Usi­ło­wa­łem żyć, lecz stale mnie coś roz­pra­szało”. Roz­my­śla­nia prze­rwał mi wyglą­da­jący na influ­en­cera napruty Nie­miec, który ryczał do kamerki swo­jego tele­fonu:

– Oto tu, w Błę­kit­nej Lagu­nie, prze­ży­wam naj­lep­sze chwile swego życia!

Gdy innym razem poje­cha­łem do Paryża zoba­czyć Monę Lisę, prze­ko­na­łem się jedy­nie, że teraz per­ma­nent­nie skrywa ją coś na kształt młyna rug­bi­stów, zło­żo­nego z ludzi z całego świata, prze­py­cha­ją­cych się do przodu tylko po to, by momen­tal­nie odwró­cić się ple­cami do niej, strze­lić sel­fie i prze­drzeć się z powro­tem. Będąc tam, obser­wo­wa­łem ten tłum z boku prze­szło godzinę. Nikt – ani jedna osoba – nie przy­glą­dał się Monie Lisie dłu­żej niż kilka sekund. Jej uśmiech prze­staje już chyba sta­no­wić zagadkę. Wydaje się, że dama spo­gląda na nas ze swego wyso­kiego krze­sła w szes­na­sto­wiecz­nych Wło­szech i pyta: „Dla­czego już nie patrzy­cie na mnie tak jak daw­niej?”.

Wpa­so­wy­wało się to jakoś w moje dużo głęb­sze odczu­cie, nara­sta­jące we mnie od kilku lat, dalece wykra­cza­jące poza kwe­stię złych nawy­ków tury­stów. Zdaje się, że naszą cywi­li­za­cję zasy­pał swę­dzący pro­szek, przez który nasze umy­sły trwo­nią czas, wier­cąc się i krę­cąc, nie­zdolne do zwy­kłego poświę­ce­nia uwagi rze­czom istot­nym. Czyn­no­ści wyma­ga­jące dłuż­szego sku­pie­nia – choćby czy­ta­nie ksią­żek – od lat zali­czają rów­nię pochyłą. Po mojej wypra­wie z Ada­mem prze­czy­ta­łem pracę czo­ło­wego świa­to­wego eks­perta od nauko­wego zgłę­bia­nia siły woli, pro­fe­sora Roya Bau­me­istera, rezy­du­ją­cego na austra­lij­skim Uni­ver­sity of Queen­sland, a potem poje­cha­łem prze­pro­wa­dzić z nim wywiad. Teo­rią siły woli i samo­dy­scy­pliny nauko­wiec ten zaj­muje się od prze­szło trzy­dzie­stu lat, odpo­wiada też za sze­reg naj­sław­niej­szych eks­pe­ry­men­tów z dzie­dziny nauk spo­łecz­nych. Usiadł­szy naprze­ciw tego sześć­dzie­się­cio­latka, wyja­śni­łem, że cho­dzi mi po gło­wie napi­sa­nie książki o tym, dla­czego zatra­ci­li­śmy umie­jęt­ność sku­pie­nia się i jak temu zara­dzić. Spoj­rza­łem na niego z nadzieją.

Stwier­dził, że to cie­kawe, że z tym tema­tem zwra­cam się wła­śnie do niego.

– Odno­szę wra­że­nie, że moja kon­trola nad uwagą słab­nie – oznaj­mił. Przed­tem zwykł czy­tać i pisać godzi­nami, teraz „wycho­dzi na to, że umysł o wiele czę­ściej ska­cze gdzie popad­nie”. Jak wyja­śnił, ostat­nio zła­pał się na czymś takim: – Gdy coś mi nie leży, gram w gierkę na tele­fo­nie, żeby zro­biło się faj­nie. – Wyobra­zi­łem go sobie, jak odwraca się od ogromu swo­ich doko­nań nauko­wych, żeby pograć w Candy Crush Saga.

Powie­dział:

– Widzę, że chyba nie wycho­dzi mi utrzy­my­wa­nie kon­cen­tra­cji w takim stop­niu jak daw­niej. – I dodał: – Na swój spo­sób ule­gam i zaczy­nam źle się z tym czuć.

Roy Bau­me­ister nie tylko jest auto­rem książki Siła woli1, ale i zba­dał ten temat głę­biej niż kto­kol­wiek inny spo­śród żyją­cych. Pomy­śla­łem: „Jeżeli nawet on traci w jakiejś mie­rze zdol­ność sku­pia­nia się, to komu udaje się tego unik­nąć?”.

Przez długi czas uspo­ka­ja­łem sie­bie wma­wia­niem, że ten kry­zys to tylko złu­dze­nie. Wcze­śniej­sze poko­le­nia rów­nież czuły, że ich uwaga i kon­cen­tra­cja ule­gają pogor­sze­niu – nawet u śre­dnio­wiecz­nych mni­chów sprzed nie­mal tysiąca lat można prze­czy­tać, że uskar­żają się na pro­blemy z utrzy­my­wa­niem uwagi. Im czło­wiek star­szy, tym trud­niej mu się sku­pić, nabiera za to prze­ko­na­nia, że jest to pro­blem nie tyle jego słab­ną­cego umy­słu, co świata i następ­nego poko­le­nia.

Naj­lep­szym spo­so­bem byłoby pod­ję­cie przez naukow­ców, lata temu, cał­kiem pro­stych dzia­łań. Wystar­czy­łoby, żeby losowo wybra­nych człon­ków bada­nej spo­łecz­no­ści pod­dali testom uwagi i pona­wiali je w kolej­nych latach i deka­dach, tro­piąc zacho­dzące zmiany. Nikt jed­nak tego nie robił. Nie gro­ma­dzono dłu­go­ter­mi­no­wych infor­ma­cji. Ist­nieje wszakże, jak sądzę, inna droga dotar­cia do sen­sow­nych wnio­sków w tej mate­rii. Gro­ma­dząc mate­riały do tej książki, dowie­dzia­łem się o ist­nie­niu róż­no­ra­kich czyn­ni­ków, co do któ­rych naukowo dowie­dziono, że redu­kują ludzką umie­jęt­ność utrzy­my­wa­nia uwagi. Wiele moc­nych dowo­dów wska­zuje na to, że liczne spo­śród nich zaist­niały dopiero w ostat­nich deka­dach – cza­sem na dra­ma­tyczną skalę. Dla odmiany udało mi się doszu­kać tylko jed­nego trendu mogą­cego nasze sku­pie­nie uspraw­nić. Oto dla­czego nabra­łem prze­ko­na­nia, że kry­zys ten jest rze­czy­wi­sty i jest to zara­zem coraz bar­dziej palący pro­blem.

Dowie­dzia­łem się też, że dowód na to, dokąd wiodą nas te trendy, jest do bólu jed­no­znaczny. Przy­kła­dowo, przed­mio­tem jed­nego z pomniej­szych badań było to, jak długo prze­ciętny ame­ry­kań­ski stu­dent poświęca cze­muś uwagę2. W tym celu zain­sta­lo­wano w kom­pu­te­rach bada­nych opro­gra­mo­wa­nie śle­dzące, moni­to­ru­jące to, co użyt­kow­nicy robią na co dzień. Bada­cze odkryli, że stu­dent na kolejne zagad­nie­nie prze­łą­cza się prze­cięt­nie co sześć­dzie­siąt pięć sekund. Średni czas, przez jaki sku­piał się na jed­nej kwe­stii, wyno­sił zatem zale­d­wie dzie­więt­na­ście sekund. Jeżeli jesteś osobą doj­rzałą i wynik ten łechta twoje poczu­cie wyż­szo­ści, zbyt­nio się nie ciesz. Inne bada­nie, autor­stwa Glo­rii Mark, pro­fe­sor infor­ma­tyki z Uni­ver­sity of Cali­for­nia w Irvine – z którą prze­pro­wa­dzi­łem wywiad – wyka­zało, ile czasu prze­cięt­nie poświęca jed­nej kwe­stii doro­sły pra­cow­nik biu­rowy3. Wyszło na to, że rap­tem trzy minuty.

Dla­tego wyru­szy­łem w liczącą czter­dzie­ści pięć tysięcy kilo­me­trów podróż w poszu­ki­wa­niu wie­dzy o tym, jak możemy odzy­skać zdol­ność sku­pie­nia i utrzy­my­wa­nia uwagi. W Danii roz­ma­wia­łem z pierw­szym naukow­cem, który wraz ze swoim zespo­łem wyka­zał, że nasza zbio­rowa umie­jęt­ność utrzy­my­wa­nia uwagi rze­czy­wi­ście rap­tow­nie maleje. Potem spo­ty­ka­łem się z bada­czami z całego świata, odkry­wa­ją­cymi przy­czyny tego stanu rze­czy. W sumie prze­pro­wa­dzi­łem wywiady z prze­szło dwu­stu pięć­dzie­się­cioma eks­per­tami – od Miami po Moskwę, od Mont­re­alu po Mel­bo­urne. W poszu­ki­wa­niu odpo­wie­dzi dotar­łem do sza­le­nie róż­no­rod­nych miejsc, od faweli w Rio de Jane­iro, gdzie kon­cen­tra­cja nisz­czeje szcze­gól­nie kata­stro­fal­nie, po odle­głe nowo­ze­landz­kie biuro, w któ­rym zna­le­ziono spo­sób na rady­kalne przy­wró­ce­nie sku­pie­nia.

Dosze­dłem do prze­ko­na­nia, że cał­ko­wi­cie błęd­nie poj­mu­jemy to, co kon­kret­nie dzieje się z naszą uwagą. Przez lata, ile­kroć nie mogłem się sku­pić, ze zło­ścią obwi­nia­łem o to sie­bie. Mówi­łem: „Jesteś leniwy, nie­zdy­scy­pli­no­wany, musisz wziąć się w garść”. Winą obar­cza­łem też swój tele­fon i wście­ka­łem się na niego, żału­jąc, że ktoś go kie­dyś wyna­lazł. Więk­szość zna­nych mi osób reago­wała tak samo. Prze­ko­na­łem się jed­nak, że cho­dzi tu o znacz­nie wię­cej niż o indy­wi­du­alną nie­do­sko­na­łość lub jakiś nowy wyna­la­zek.

Prze­bły­ski tego zaczęły do mnie docie­rać, kiedy uda­łem się do Por­t­land w Ore­go­nie na wywiad z pro­fe­so­rem Joelem Nig­giem, jed­nym z wio­dą­cych świa­to­wych eks­per­tów w dzie­dzi­nie dzie­cię­cych pro­ble­mów z utrzy­my­wa­niem uwagi. Stwier­dził on, że w uchwy­ce­niu tego, co się dzieje, pomo­głoby mi porów­na­nie naszych nara­sta­ją­cych pro­ble­mów z uwagą do przy­ro­stu wystę­po­wa­nia oty­ło­ści. Pięć­dzie­siąt lat temu mało kto był otyły, a dzi­siaj w zachod­nim świe­cie to coś powszech­nego. I wcale nie dla­tego, że nagle spo­tę­go­wały się w nas łak­nie­nie czy chęć doga­dza­nia sobie.

– Oty­łość nie jest epi­de­mią medyczną, lecz epi­de­mią spo­łeczną – zauwa­żył. – Na przy­kład źle się odży­wiamy i przez to tyjemy.

Nigg pod­kre­ślił, że nasz spo­sób życia uległ dra­ma­tycz­nej zmia­nie – zmie­nił się model zaopa­try­wa­nia w żyw­ność, budu­jemy mia­sta, w któ­rych trudno poru­szać się pie­szo bądź rowe­rem, a te zmiany w naszym śro­do­wi­sku dopro­wa­dziły do zmian naszych ciał. Coś podob­nego, jak stwier­dził, może doty­czyć umie­jęt­no­ści utrzy­my­wa­nia przez nas uwagi i sku­pie­nia.

Pro­fe­sor Nigg powie­dział mi, że po deka­dach bada­nia tego tematu jest prze­ko­nany, iż musimy zadać sobie pyta­nie, czy roz­wi­jamy teraz „kul­turę uważ­no­ściowo-pato­genną” – śro­do­wi­sko, w któ­rym utrzy­ma­nie i pogłę­bie­nie sku­pie­nia wymaga od wszyst­kich nas eks­tre­mal­nego wysiłku i pły­nię­cia pod prąd. Pod­kre­ślił, że wiele czyn­ni­ków powo­du­ją­cych osła­bie­nie uwagi zna­la­zło naukowe potwier­dze­nie, a w przy­padku czę­ści ludzi przy­czyna leży w ich bio­lo­gii. Powie­dział jed­nak też, że być może należy się zasta­no­wić nad odpo­wie­dzią na pyta­nie: „Czy nasze spo­łe­czeń­stwo tak czę­sto dopro­wa­dza się do takiego stanu z tego powodu, że mamy epi­de­mię wywo­łaną przez okre­ślone rze­czy dla niego dys­funk­cyjne?”.

Póź­niej zapy­ta­łem go:

– Gdy­bym powie­rzył ci świat, a ty byś zapra­gnął pozba­wić ludzi zdol­no­ści zwra­ca­nia uwagi na cokol­wiek, co kazał­byś im robić?

Po chwili zasta­no­wie­nia odpo­wie­dział:

– Zapewne mniej wię­cej to, co ludz­kość teraz i tak robi.

Zdo­by­łem mocne dowody na to, że zanik umie­jęt­no­ści zwra­ca­nia uwagi nie wynika głów­nie z czy­ichś oso­bi­stych uchy­bień – ani moich, ani two­ich, ani też two­jego dziecka. Dotyka to nas wszyst­kich. Doko­nują tego bar­dzo potężne siły, do któ­rych zali­czają się giganci branży tech­no­lo­gicz­nej, ale na nich się by­naj­mniej nie koń­czy. To pro­blem sys­te­mowy. Prawda jest taka, że żyjemy w sys­te­mie, który dzień w dzień zra­sza tę naszą zdol­ność kwa­sem, a potem każe, byśmy obwi­niali o to sie­bie i maj­stro­wali przy swo­ich nawy­kach, cho­ciaż ten pożar jest na skalę świata. Zgłę­bia­jąc tę kwe­stię, uświa­do­mi­łem sobie, że we wszyst­kich książ­kach na temat dosko­na­le­nia sku­pie­nia, jakie czy­ta­łem, jest luka. I to olbrzy­mia. Prze­waż­nie bowiem nie mówi się w nich o rze­czy­wi­stych przy­czy­nach naszego kry­zysu uwagi, spro­wa­dza­ją­cych się głów­nie do wspo­mnia­nych potęż­nych sił. Na pod­sta­wie tej wie­dzy dosze­dłem do wnio­sku, że za osła­bie­nie naszej uwagi odpo­wiada dwa­na­ście uta­jo­nych sił. Jestem prze­ko­nany, że aby roz­wią­zać ten pro­blem w per­spek­ty­wie dłu­go­ter­mi­no­wej, musimy je zro­zu­mieć, a potem wspól­nie zro­bić wszystko, aby nam dalej nie szko­dziły.

Okre­ślone kroki w kie­runku ogra­ni­cze­nia tego pro­blemu może­cie pod­jąć sami, we wła­snym zakre­sie, a z tej książki dowie­cie się, jak tego doko­nać. Zde­cy­do­wa­nie jestem za tym, byście w ten spo­sób przy­jęli na sie­bie odpo­wie­dzial­ność. Muszę jed­nak być z wami szczery bar­dziej niż, jak się oba­wiam, miało to miej­sce we wcze­śniej­szych książ­kach poświę­co­nych temu zagad­nie­niu. Te zmiany poskut­kują tylko w pew­nym stop­niu. Roz­wiążą cząstkę pro­blemu. Są jed­nak war­to­ściowe. Sam też je wpro­wa­dzam. Tyle że jeśli nie dopi­sze wam szczę­ście, nie pozwolą unik­nąć kry­zysu uwagi. Pro­blemy sys­te­mowe wyma­gają roz­wią­zań sys­te­mo­wych. Oczy­wi­ście za upo­ra­nie się ze wspo­mnia­nymi uta­jo­nymi czyn­ni­kami pono­simy też odpo­wie­dzial­ność indy­wi­du­alną, ale jed­no­cze­śnie musimy wziąć na sie­bie i tę zbio­rową. Ist­nieje realne roz­wią­za­nie – takie, które rze­czy­wi­ście umoż­liwi nam przy­stą­pie­nie do uzdra­wia­nia naszej uwagi. Wymaga to od nas rady­kal­nego prze­for­mu­ło­wa­nia pro­blemu, a potem pod­ję­cia dzia­ła­nia. Jak sądzę, dobrze wiem, od czego mogli­by­śmy zacząć.

Ist­nieją, jak myślę, trzy klu­czowe przy­czyny, dla któ­rych warto wyru­szyć ze mną w tę podróż. Pierw­sza jest taka, że życie prze­peł­nione roz­pra­sza­niem uwagi jest, w skali jed­nostki, zubo­żone. Nie mogąc poświę­cać nale­ży­tej uwagi, nie osią­gasz tego, czego pra­gniesz. Chcesz poczy­tać książkę, a tu odcią­gają cię róż­nej maści pobrzę­ki­wa­nia i para­noje mediów spo­łecz­no­ścio­wych. Pra­gniesz spę­dzić kilka niczym nie­za­kłó­co­nych godzin z dziec­kiem, a co rusz spraw­dzasz pocztę elek­tro­niczną w oba­wie, czy szef o czymś cię nie powia­da­mia. Zamie­rzasz zająć się jakimś biz­ne­sem, a zamiast tego życie roz­mywa ci się we mgle face­bo­oko­wych postów, budzą­cych jedy­nie zazdrość albo nie­po­kój. Nie ze swo­jej winy wyda­jesz się nie mieć chwili na oddech – dość spo­koj­nej, swo­bod­nej prze­strzeni – na to, by się zatrzy­mać i pomy­śleć. Bada­nie prze­pro­wa­dzone przez pro­fe­sora Micha­ela Posnera z Uni­ver­sity of Ore­gon wyka­zało, że jeśli coś prze­rywa nam kon­cen­tra­cję, powrót do tego samego jej poziomu wymaga śred­nio dwu­dzie­stu trzech minut4. Inne bada­nie, prze­pro­wa­dzone wśród pra­cow­ni­ków biu­ro­wych z USA, dowio­dło, że więk­szość z nich na co dzień nie pra­cuje nie­prze­rwa­nie nawet przez godzinę5. Jeżeli cią­gnie się to mie­sią­cami czy całymi latami, zabu­rza nam to zdol­ność okre­śle­nia, kim jeste­śmy i czego chcemy. Gubimy się we wła­snym życiu.

Poje­cha­łem do Moskwy, by prze­pro­wa­dzić wywiad z naj­waż­niej­szym dzi­siaj filo­zo­fem uwagi, dok­to­rem Jame­sem Wil­liam­sem, zaj­mu­ją­cym się filo­zo­fią i etyką tech­no­lo­gii na Oxford Uni­ver­sity. Nauko­wiec ten powie­dział mi:

– Jeżeli chcemy doko­nać w jakiejś dzie­dzi­nie, w jakim­kol­wiek aspek­cie życia, cze­goś zna­czą­cego, musimy móc zauwa­żać to, co istotne… Jeśli nie możemy tego zro­bić, naprawdę trudno będzie cokol­wiek osią­gnąć.

Dodał, że w zro­zu­mie­niu sytu­acji, w jakiej się w takim momen­cie znaj­du­jemy, pomoże wizu­ali­za­cja. Wyobraź sobie, że jedziesz samo­cho­dem, a tu ktoś zalewa ci całą przed­nią szybę wia­drem błota. Mie­rzysz się przez to z masą pro­ble­mów – nara­żasz się na utrą­ce­nie lusterka wstecz­nego, zabłą­dze­nie czy też opóź­nione dotar­cie do celu. Pierw­szą rze­czą jed­nak, którą musisz zro­bić – zanim zaczniesz się przej­mo­wać wymie­nio­nymi tu pro­ble­mami – jest oczysz­cze­nie szyby. Dopóki tego nie zro­bisz, być może nawet nie będziesz wie­dział, gdzie jesteś. Zanim spró­bu­jemy osią­gnąć inny z zało­żo­nych celów, musimy upo­rać się z zabu­rze­niami uwagi.

Dru­gim powo­dem, dla któ­rego powin­ni­śmy myśleć o tej kwe­stii, jest to, że takie roz­drab­nia­nie uwagi pro­wa­dzi nie tylko do naszych jed­nost­ko­wych pro­ble­mów – bywa też przy­czyną kry­zy­sów w skali całego naszego spo­łe­czeń­stwa. Jako gatu­nek mie­rzymy się z mnó­stwem czy­ha­ją­cych na nas bez­pre­ce­den­so­wych puła­pek i potrza­sków – takich jak kry­zys kli­ma­tyczny – i w odróż­nie­niu od wcze­śniej­szych poko­leń prze­waż­nie nie zdo­by­wamy się na sta­wia­nie czoła naszym naj­więk­szym wyzwa­niom. Dla­czego? Czę­ściowo dla­tego, jak sądzę, że gdy się roz­pra­szamy, roz­pra­sza się też nasza umie­jęt­ność roz­wią­zy­wa­nia pro­ble­mów. Do upo­ra­nia się z wiel­kimi wyzwa­niami konieczna jest nie­prze­rwana i wie­lo­let­nia kon­cen­tra­cja na tym wielu ludzi. Demo­kra­cja wymaga od całej popu­la­cji umie­jęt­no­ści sku­pia­nia uwagi na tyle długo, by można było ziden­ty­fi­ko­wać praw­dziwe pro­blemy, oddzie­lić je od uro­jo­nych, zna­leźć roz­wią­za­nia i roz­li­czyć z tego przy­wód­ców, jeżeli zawiodą. Jeśli bowiem prze­gramy, utra­cimy zdol­ność funk­cjo­no­wa­nia jako w pełni sprawne spo­łe­czeń­stwo. Nie jest dla mnie przy­pad­kiem, że ten kry­zys utrzy­my­wa­nia uwagi zbiega się w cza­sie z naj­więk­szym zała­ma­niem demo­kra­cji od lat trzy­dzie­stych. Ludzi nie­po­tra­fią­cych się sku­pić pocią­gać będą nazbyt uprosz­czone, auto­ry­tarne roz­wią­za­nia – mało praw­do­po­dobne też, że zro­zu­mieją, dla­czego pono­szą klę­skę. Świat pełen osób ogra­bio­nych z umie­jęt­no­ści utrzy­my­wa­nia uwagi, oscy­lu­ją­cych mię­dzy Twit­te­rem a Snap­cha­tem, będzie świa­tem pię­trzą­cych się kry­zy­sów, z któ­rych żad­nemu nie zdo­łamy spro­stać.

Trzeci powód, dla któ­rego powin­ni­śmy się głę­boko zasta­no­wić nad kwe­stią sku­pie­nia, nie­sie według mnie naj­wię­cej nadziei. Zro­zu­miaw­szy, co się dzieje, możemy zacząć to zmie­niać. James Bal­dwin – moim zda­niem naj­więk­szy pisarz dwu­dzie­stego wieku – powie­dział: „Nie wszystko, z czym się mie­rzymy, da się zmie­nić, niczego jed­nak nie­po­dobna zmie­nić, póki się z tym nie zmie­rzymy”6. Ten kry­zys spo­wo­do­wał czło­wiek i to my możemy go zli­kwi­do­wać.

Chcę powie­dzieć już na początku, jak gro­ma­dzi­łem dowody, które przed­sta­wiam w tej książce, i dla­czego doko­na­łem takiego, a nie innego wyboru. W ramach zgłę­bia­nia tematu prze­czy­ta­łem całe mnó­stwo prac nauko­wych, a potem wzią­łem się do prze­pro­wa­dza­nia roz­mów z tymi naukow­cami, któ­rzy według mnie dostar­czyli naj­waż­niej­szych świa­dectw. Kwe­stię uwagi i sku­pie­nia zgłę­biało kilka róż­nych krę­gów bada­czy. Jedną z tych grup sta­no­wią neu­ro­nau­kowcy, a zatem dowiesz się, co mają do powie­dze­nia. Ludźmi, któ­rzy w zro­zu­mie­nie tego, dla­czego nastę­pują takie zmiany, wnie­śli naj­więk­szy wkład, są jed­nak socjo­lo­go­wie, ana­li­zu­jący wpływ owych zmian na nasz spo­sób życia zarówno jako jed­no­stek, jak i grup. Stu­dio­wa­łem nauki poli­tyczne i spo­łeczne na Cam­bridge Uni­ver­sity, gdzie grun­tow­nie przy­go­to­wano mnie do odczy­ty­wa­nia wyni­ków badań publi­ko­wa­nych przez takich naukow­ców, oce­nia­nia przed­sta­wia­nych przez nich dowo­dów i – mam nadzieję – son­do­wa­nia ich za pomocą pytań.

Bada­cze ci czę­sto spie­rają się o to, co i dla­czego się dzieje. Nie z uwagi na nie­do­sko­na­łość tych nauk, a dla­tego że ludzie są isto­tami nad wyraz skom­pli­ko­wa­nymi i nader trudno jest oce­nić coś tak zło­żo­nego jak to, co wpływa na naszą zdol­ność utrzy­my­wa­nia sku­pie­nia. To oczy­wi­ście i dla mnie było nie­małe wyzwa­nie przy pisa­niu tej książki. Ocze­ku­jąc ide­al­nego dowodu, cze­ka­li­by­śmy wiecz­nie. Musia­łem, na miarę swo­ich moż­li­wo­ści, bazo­wać na infor­ma­cjach naj­pew­niej­szych spo­śród posia­da­nych przez nas, stale uwzględ­nia­jąc to, że ta nauka jest ułomna i kru­cha i wymaga ostroż­nego podej­ścia.

Dla­tego na każ­dym eta­pie tej książki będę usi­ło­wał uświa­da­miać ci, jak kon­tro­wer­syjny dowód ofe­ruję. Pewne tematy badały setki naukow­ców, osią­ga­jąc powszechny con­sen­sus w kwe­stiach, które zamie­rzam tu wyło­żyć. To oczy­wi­ście ideał i ile­kroć było to moż­liwe, szu­ka­łem bada­czy repre­zen­tu­ją­cych zgodny pogląd w ich dzie­dzi­nie, a swoje kon­klu­zje opie­ra­łem na solid­nym fun­da­men­cie ich wie­dzy. Bywają też jed­nak obszary, gdzie zagad­nie­nia, które pra­gną­łem zro­zu­mieć, bada jedy­nie garstka naukow­ców, stąd wysnu­wane przeze mnie wnio­ski są wątlej­sze. Jest też kilka innych zagad­nień, co do któ­rych różni reno­mo­wani bada­cze pozo­stają w gorą­cym spo­rze. Zamie­rzam mówić o tym jed­no­znacz­nie i pró­bo­wać przed­sta­wić całe spek­trum poglą­dów na te kwe­stie. Na każ­dym eta­pie wysnu­wane przeze mnie wnio­ski sta­ra­łem się budo­wać na naj­moc­niej­szych dowo­dach, jakie udało mi się zna­leźć.

Do tego pro­cesu usi­ło­wa­łem zawsze pod­cho­dzić z pokorą. W żad­nej z poru­sza­nych kwe­stii nie jestem eks­per­tem. Jestem dzien­ni­ka­rzem zwra­ca­ją­cym się do eks­per­tów, testu­ją­cym ich wie­dzę i obja­śnia­ją­cym ją naj­le­piej, jak potra­fię. Jeżeli zapra­gniesz bar­dziej szcze­gó­łowo przyj­rzeć się tym deba­tom, to musisz wie­dzieć, że wni­kli­wiej zagłę­biam się w te dowody w prze­szło czte­ry­stu przy­pi­sach zamiesz­czo­nych na stro­nie inter­ne­to­wej tej książki i odno­szą­cych się do ponad dwóch tysięcy pię­ciu­set prac nauko­wych w niej przy­wo­ła­nych. Żeby lepiej wytłu­ma­czyć, czego się dowie­dzia­łem, nie­kiedy nawią­zuję także do swo­ich doświad­czeń. Moje wspo­minki nie mają cha­rak­teru dowo­dów nauko­wych. Prze­ka­zują coś znacz­nie prost­szego: dla­czego tak bar­dzo chcia­łem poznać odpo­wie­dzi na te pyta­nia.

Po powro­cie z wyprawy z Ada­mem do Mem­phis byłem sobą prze­ra­żony. Któ­re­goś dnia prze­czy­ta­nie kilku począt­ko­wych stron powie­ści zabrało mi trzy godziny, raz po raz bowiem zatra­ca­łem się w roz­pra­sza­ją­cych mnie myślach, nie­mal tak jak­bym był napruty, uzna­łem więc, że tak dalej być nie może. Czy­ta­nie bele­try­styki od zawsze nale­żało do moich naj­przy­jem­niej­szych roz­ry­wek i pozba­wie­nie sie­bie tego byłoby jak ampu­ta­cja koń­czyny. Dla­tego zapo­wie­dzia­łem moim przy­ja­cio­łom, że ucieknę się do dra­stycz­nych roz­wią­zań.

Myśla­łem, że coś takiego spo­tkało mnie z tego powodu, że byłem za mało zdy­scy­pli­no­wany, a na doda­tek zanadto pochła­niał mnie mój tele­fon. Sądzi­łem, że lekar­stwo na to jest oczy­wi­ste: trzeba narzu­cić sobie więk­szą dys­cy­plinę i zapo­mnieć o tele­fonie. Wsze­dłem do inter­netu i zare­zer­wo­wa­łem sobie pokoik tuż przy plaży, w Pro­vin­ce­town, na koniuszku Cape Cod. „Wyjeż­dżam tam na trzy mie­siące – ogło­si­łem trium­fal­nie wszyst­kim – bez smart­fona i kom­pu­tera umoż­li­wia­ją­cego połą­cze­nie z inter­ne­tem. Skoń­czy­łem z tym, rzu­ci­łem to. Po raz pierw­szy od dwu­dzie­stu lat będę offline”. Wyja­śni­łem przy­ja­cio­łom podwójne zna­cze­nie słowa wired. Poję­cie to opi­suje zarówno czło­wieka pod­mi­no­wa­nego, mak­sy­mal­nie pobu­dzo­nego psy­chicz­nie, jak i kogoś pod­łą­czo­nego do inter­netu. W moim odczu­ciu te dwie defi­ni­cje jakoś się łączą. Byłem zmę­czony tym sta­nem rze­czy i musia­łem się z tego wszyst­kiego otrzą­snąć. Zde­cy­do­wa­łem się więc na wyjazd. Jako auto­re­spon­der usta­wi­łem wia­do­mość, że przez naj­bliż­sze trzy mie­siące będę nie­osią­galny. I tak oto porzu­ci­łem wibra­cje, buzu­jące we mnie od dwu­dzie­stu lat.

W ten eks­tre­malny cyfrowy detoks sta­ra­łem się wejść bez żad­nych złu­dzeń. Wie­dzia­łem, że takie cał­ko­wite odcię­cie się od inter­netu nie może być dla mnie roz­wią­za­niem na dłuż­szą metę – nie zamie­rza­łem dołą­czyć do ami­szów i na zawsze poże­gnać się z tech­niką. Mało tego, wie­dzia­łem, że u więk­szo­ści ludzi nie spraw­dzi­łoby się to nawet jako roz­wią­za­nie krót­ko­ter­mi­nowe. Wywo­dzę się z klasy pra­cu­ją­cej – bab­cia, która mnie wycho­wała, sprzą­tała w toa­le­tach; ojciec był kie­rowcą auto­busu. Gdyby ktoś im powie­dział, że receptą na pro­blemy ze sku­pie­niem uwagi jest porzu­ce­nie pracy i zaszy­cie się w chatce nad morzem, ode­bra­liby to jako haniebną obe­lgę; po pro­stu nie mogliby tego zro­bić.

Ja tak postą­pi­łem, uzna­łem bowiem, że jeśli tego nie zro­bię, mogę utra­cić jakieś klu­czowe aspekty umie­jęt­no­ści głę­bo­kiego myśle­nia. Kie­ro­wała mną despe­ra­cja. Postą­pi­łem tak też dla­tego, że czu­łem, iż odzie­ra­jąc się na jakiś czas ze wszyst­kiego, mógł­bym zacząć dostrze­gać zmiany, które nam wszyst­kim uda­łoby się wpro­wa­dzać znacz­nie trwa­lej. Ten dra­styczny detoks nauczył mnie wielu waż­nych rze­czy – jak się prze­ko­nasz, także i na temat ogra­ni­czeń cyfro­wych detok­sów.

Zaczął się w pewien majowy ranek, kiedy to wyje­cha­łem do Pro­vin­ce­town, nękany poświatą wyświe­tla­czy z Gra­ce­land. Sądząc, że pro­blem leży w skłon­no­ści mojej natury do roz­pra­sza­nia uwagi i w naszej tech­nice, zamie­rza­łem dać sobie spo­kój z takimi urzą­dze­niami – w imię wol­no­ści, upra­gnio­nej wol­no­ści! – na długi, długi czas.

1. Przyczyna pierwsza: Zwiększenie tempa, przełączanie się i filtrowanie

1

Przy­czyna pierw­sza: Zwięk­sze­nie tempa, prze­łą­cza­nie się i fil­tro­wa­nie

Nie rozu­miem, czego pan jesz­cze chce – powta­rzał sprze­dawca w bostoń­skim Tar­ge­cie. – To naj­tań­sze tele­fony, jakie mamy. Inter­net mają mega­wolny. A o to prze­cież panu cho­dzi, tak?

– Nie – odpo­wie­dzia­łem. – Potrze­buję tele­fonu cał­ko­wi­cie pozba­wio­nego dostępu do inter­netu.

Prze­stu­dio­wał tył opa­ko­wa­nia, wyraź­nie skon­ster­no­wany.

– Te byłyby naprawdę wolne. Maila może by pan ode­brał, ale już nie…

– Mail to na­dal inter­net – ucią­łem. – Wyje­chać na trzy mie­siące zamie­rzam prze­cież po to, żeby być total­nie offline.

Mój przy­ja­ciel Imtiaz dał mi już swo­jego sta­rego, zde­ze­lo­wa­nego lap­topa, który dawno temu poże­gnał się z szansą na jaką­kol­wiek łącz­ność z inter­ne­tem. Wyglą­dał jak pozo­sta­łość po sce­no­gra­fii pierw­szego Star Treka, skra­wek porzu­co­nej wizji przy­szło­ści. Zamie­rza­łem zro­bić z niego uży­tek. Posta­no­wi­łem wresz­cie napi­sać powieść, z którą nosi­łem się od lat. Teraz potrzebny był mi jesz­cze tele­fon, żeby w spra­wach nie­cier­pią­cych zwłoki mogło dzwo­nić sześć osób, któ­rym dam numer. Dostępu do inter­netu nie mógł mieć żad­nego, żebym obu­dziw­szy się o trze­ciej w nocy, zde­cy­do­wany na zła­ma­nie danej sobie obiet­nicy i próbę wej­ścia do sieci, nie mógł tego zro­bić mimo usil­nych sta­rań.

Tłu­ma­cząc innym, co pla­nuję zro­bić, spo­ty­ka­łem się z trzema typami reak­cji. Pierw­sza była taka jak u sprze­dawcy w Tar­ge­cie: nie docie­rał do nich sens moich słów. Sądzili, że zależy mi na ogra­ni­cze­niu dostępu do inter­netu. Myśl o cał­ko­wi­tym odcię­ciu się od sieci wyda­wała im się tak dzi­waczna, że musia­łem im to w kółko wyja­śniać.

– A więc chce pan tele­fonu, z któ­rego w ogóle nie da się wejść do sieci? – skon­sta­to­wał. – Ale po co?

Dru­gim rodza­jem reak­cji, zapre­zen­to­wa­nym tuż potem przez tego czło­wieka, było umiar­ko­wane prze­ra­że­nie moim wybo­rem.

– Co pan zrobi w razie nagłej koniecz­no­ści? – spy­tał. – Bo nie wydaje się to roz­sądne.

Ja zada­łem inne pyta­nia:

– Jaka nagła koniecz­ność mia­łaby na mnie wymóc połą­cze­nie z inter­ne­tem? Co takiego musia­łoby się stać? Nie jestem prze­cież pre­zy­den­tem USA, nie musiał­bym wyda­wać roz­ka­zów w razie najazdu Rosji na Ukra­inę.

– Ale zawsze coś się może zda­rzyć – zauwa­żył.

Tłu­ma­czy­łem więc ludziom w moim wieku, a mia­łem wów­czas trzy­dzie­ści dzie­więć lat, że skoro pół życia spę­dzi­li­śmy bez tele­fo­nów komór­ko­wych, nie powinno spra­wiać nam trud­no­ści wyobra­że­nie sobie powrotu do tego, jak żyli­śmy przez tak długi czas. Nikogo jed­nak chyba to nie prze­ko­nało.

Trze­cim typem reak­cji była zazdrość. Ludzie zaczy­nali fan­ta­zjo­wać, co zro­bi­liby z całym tym cza­sem, jaki pochła­niały im tele­fony, gdyby nagle ich uwol­niono od tego brze­mie­nia. Poda­wali, korzy­sta­jąc z opcji Screen Time, ile godzin spę­dzają dzien­nie z tele­fo­nem. Prze­cięt­nemu Ame­ry­ka­ni­nowi zaj­muje to trzy godziny i pięt­na­ście minut7. W ciągu każ­dych dwu­dzie­stu czte­rech godzin doty­kamy naszych tele­fo­nów dwa tysiące sześć­set sie­dem­na­ście razy8. Cza­sem też tęsk­nie napo­my­kali o czymś, co uwiel­biali, a zarzu­cili – jak choćby o grze na pia­ni­nie – wpa­tru­jąc się przy tym w dal.

Tar­get nic dla mnie nie miał. Jak na iro­nię, musia­łem wejść do inter­netu, żeby zamó­wić coś, co wyda­wało się ostat­nim w USA tele­fo­nem komór­ko­wym bez dostępu do sieci. Nazywa się toto jit­ter­bug i zostało zapro­jek­to­wane dla ludzi w mocno pode­szłym wieku, a działa przy tym jako medyczne urzą­dze­nie alar­mowe. Po roz­pa­ko­wa­niu apa­ratu uśmiech­ną­łem się na widok dużych kla­wi­szy i powie­dzia­łem sobie, że jest war­tość dodana: gdy się prze­wrócę, to coś auto­ma­tycz­nie połą­czy mnie z naj­bliż­szym szpi­ta­lem.

Wyło­ży­łem na hote­lowe łóżko to, co ze sobą zabra­łem. Prze­ko­pa­łem się przez wszystko, do czego ruty­nowo uży­wam iPhone’a, i kupi­łem rze­czy, które miały mi te udo­god­nie­nia zastą­pić. I tak, po raz pierw­szy od nasto­let­nich cza­sów naby­łem zega­rek na rękę. Spra­wi­łem też sobie budzik. Wygrze­ba­łem swo­jego sta­rego iPoda, nała­do­wa­łem go audio­bo­okami oraz pod­ca­stami. Gdy prze­je­cha­łem pal­cem po ekra­nie, pomy­śla­łem o tym, jak futu­ry­styczny wydał mi się ten gadżet, kiedy go kupo­wa­łem dwa­na­ście lat temu; teraz wyglą­dał jak coś, z czym Noe mógł zaokrę­to­wać się na arce. Mia­łem zde­ze­lo­wany lap­top Imtiaza – wypo­sa­żony obec­nie, z powo­dze­niem, w edy­tor tek­stu w stylu lat dzie­więć­dzie­sią­tych – a obok niego stos powie­ścio­wej kla­syki, któ­rej prze­czytanie pla­no­wa­łem od dekad, zwień­czony Wojną i poko­jem.

Zamó­wi­łem ubera, żeby móc zosta­wić iPhone’a i mac­bo­oka kole­żance miesz­ka­ją­cej w Bosto­nie. Przed odło­że­niem ich na stół u niej w domu prze­ży­łem chwilę waha­nia. Czym prę­dzej jed­nak wci­sną­łem na tele­fo­nie kla­wisz przy­wo­łu­jący samo­chód, który miał mnie zabrać na ter­mi­nal pro­mowy, wyłą­czy­łem to urzą­dze­nie i wysze­dłem tak szybko, jakby miało za mną pogo­nić. Poczu­łem ukłu­cie paniki. „Nie jestem na to gotów” – pomy­śla­łem. Potem z jakichś zaka­mar­ków pamięci przy­wo­ła­łem coś, co powie­dział hisz­pań­ski ese­ista José Ortega y Gas­set: „Nie da się żyć ad Kalen­das Gra­ecas… Życie zostało nam rzu­cone pro­sto w twarz”9. Upo­mnia­łem sie­bie: „Jeżeli nie postą­pisz tak teraz, nie zdo­bę­dziesz się na to już ni­gdy i na łożu śmierci będziesz spraw­dzał, ile polu­bień masz na Insta­gra­mie”. Zapa­ko­wa­łem się do samo­chodu, nie pozwa­la­jąc sobie spoj­rzeć za sie­bie.

Lata wcze­śniej nauczy­łem się od przed­sta­wi­cieli nauk spo­łecz­nych, że w walce z jakim­kol­wiek zgub­nym nawy­kiem jed­nym z naj­sku­tecz­niej­szych narzę­dzi jest „samo­ogra­ni­cza­nie”. Mowa o nim już w jed­nej z naj­star­szych zacho­wa­nych ludz­kich opo­wie­ści, Ody­sei Homera. Homer opo­wiada nam, że ist­niała nie­gdyś połać mórz, na któ­rej żegla­rze nie­zmien­nie ginęli, i to ze szcze­gól­nego powodu: otóż żyły w tam­tych wodach dwie syreny – nader gorące hybrydy kobiety i ryby – które śpie­wem prze­ko­ny­wały pły­ną­cych do dołą­cze­nia do nich w wod­nych odmę­tach. Ci, odda­jąc się tak ponęt­nym rybim igrasz­kom, tonęli. Wresz­cie jed­nak pew­nego dnia boha­ter tej opo­wie­ści – Ody­se­usz – wymy­ślił, jak oprzeć się owym kusi­ciel­kom. Zanim jego okręt wpły­nął na syreni obszar, naka­zał zało­dze, żeby solid­nie przy­wią­zała go do masztu, krę­pu­jąc mu ręce i nogi, by nie mógł się ruszyć. Dla­tego Ody­se­usz, choć sły­szał śpiew syren i usil­nie pra­gnął rzu­cić się do wody, nie mógł tego zro­bić.

Posłu­ży­łem się już tą metodą, kiedy sta­ra­łem się schud­nąć. Zwy­kłem kupo­wać góry węglo­wo­da­nów i wma­wiać sobie, że jestem na tyle silny, by spo­ży­wać je powoli i z umia­rem, a potem, o dru­giej w nocy, rzu­ca­łem się na nie. Dla­tego prze­sta­łem się w nie zaopa­try­wać. Nie pocią­gało mnie kur­so­wa­nie do noc­nego sklepu po jakieś prin­glesy. Twoje ja, funk­cjo­nu­jące w teraź­niej­szo­ści – dokład­nie teraz – pra­gnie podą­żać za szczyt­niej­szymi celami, byś sta­wał się lep­szym czło­wie­kiem. Zda­jesz sobie jed­nak sprawę, że jesteś ułomny i skory do ule­ga­nia poku­som. Dla­tego tę przy­szłą wer­sję sie­bie krę­pu­jesz, zawę­żasz pole wyboru, przy­wią­zu­jesz się do masztu wzo­rem Ody­se­usza.

Eks­pe­ry­men­tów nauko­wych spraw­dza­ją­cych, czy to naprawdę działa, cho­ciażby w krót­kiej per­spek­ty­wie, prze­pro­wa­dzono nie­wiele. Przy­kła­dowo, w 2013 roku Molly Croc­kett – pro­fe­sor psy­cho­lo­gii, z którą prze­pro­wa­dzi­łem wywiad w Yale – spro­wa­dziła do labo­ra­to­rium męż­czyzn i podzie­liła ich na dwie grupy. Człon­ko­wie obu grup mieli sta­nąć w obli­czu wyzwa­nia. Powie­dziano im, że jeśli tego chcą, to zaraz zoba­czą z lekka sek­sowny widok, ale jeśli pocze­kają, nic przez jakiś czas nie robiąc, ujrzą widok supersek­sowny. Pierw­sza grupa usły­szała, że ma się wyka­zać siłą woli i na ten czas wziąć się w karby. Oso­bom z dru­giej nato­miast, przed wej­ściem do labo­ra­to­rium, dano szansę na „samo­ogra­ni­cze­nie” – na roz­strzy­gnię­cie na głos, czy zamie­rzają zatrzy­mać się na tro­chę i zacze­kać na tę sek­sow­niej­szą pro­po­zy­cję. Oto co bada­cze chcieli wie­dzieć – czy męż­czyźni, któ­rzy doko­nali takiego samo­ogra­ni­cze­nia, wytrzy­mują czę­ściej i dłu­żej niż ci, któ­rzy tego nie zro­bili? Oka­zało się, że samo­ogra­ni­cza­nie było ude­rza­jąco sku­teczne – jed­no­znaczne posta­no­wie­nie zro­bie­nia cze­goś i oświad­cze­nie, że będzie się tego trzy­mać, spra­wiało, że ci ludzie znacz­nie lepiej zno­sili ocze­ki­wa­nie10. W póź­niej­szych latach taki sam rezul­tat przy­nio­sło wiele róż­no­rod­nych eks­pe­ry­men­tów11.

Mój wyjazd do Pro­vin­ce­town sta­no­wił skrajną formę samo­ogra­ni­cze­nia i tak jak triumf Ody­se­usza swój począ­tek miał też na pokła­dzie statku. Kiedy prom do tej miej­sco­wo­ści odbił od brzegu, odwró­ci­łem się ku Zatoce Bostoń­skiej, w któ­rej wodach odbi­jało się majowe słońce. Sta­ną­łem twa­rzą do rufy, obok wil­got­nego powie­wa­ją­cego gwiaź­dzi­stego sztan­daru i patrzy­łem, jak roz­bry­zguje się za nami mor­ska piana. Mniej wię­cej po czter­dzie­stu minu­tach, gdy w polu widze­nia poja­wiła się wąska wie­życa pomnika Piel­grzyma, na hory­zon­cie z wolna zaczęło uka­zy­wać się Pro­vin­ce­town.

To mia­sto leży na dłu­gim pasie pia­sku i buj­nej zie­leni, tam, gdzie USA na dobre ustę­puje miej­sca Oce­anowi Atlan­tyc­kiemu. To ostatni ame­ry­kań­ski przy­sta­nek na tej tra­sie, koniec drogi. Sto­jąc tam, można, jak powie­dział pisarz Henry David Tho­reau, czuć, że ma się za sobą całe Stany Zjed­no­czone. Zakrę­ciło mi się w gło­wie z eufo­rii, a kiedy zoba­czy­łem wyła­nia­jącą się z mor­skiej piany plażę, zaczą­łem się śmiać, samemu nie wie­dząc dla­czego. Z wyczer­pa­nia czu­łem się nie­mal jak pijany. Mia­łem trzy­dzie­ści dzie­więć lat i odkąd ukoń­czy­łem ich dwa­dzie­ścia jeden, bez ustanku pra­co­wa­łem. Nie mia­łem pra­wie żad­nych urlo­pów. Całymi dniami obra­sta­łem w infor­ma­cje mające mnie uczy­nić jesz­cze bar­dziej pro­duk­tyw­nym pisa­rzem i zaczy­na­łem już myśleć, że mój spo­sób życia odro­binę przy­po­mina ten, w ramach któ­rego na far­mach prze­my­sło­wych tuczy się na siłę gęsi hodow­lane, żeby prze­ro­bić ich wątroby na pasz­tet foie gras. W ciągu minio­nych pię­ciu lat prze­by­łem ponad sto dwa­dzie­ścia tysięcy kilo­me­trów, zbie­ra­jąc mate­riały, pisząc i roz­ma­wia­jąc z myślą o dwóch książ­kach. Dzień w dzień przez cały czas sta­ra­łem się chło­nąć coraz wię­cej infor­ma­cji, inda­go­wać coraz to nowych roz­mów­ców, coraz wię­cej wie­dzieć i mówić. A teraz mania­kal­nie prze­ska­ki­wa­łem z jed­nego tematu na drugi niczym płyta winy­lowa zary­so­wana od nazbyt inten­syw­nego uży­wa­nia i łapa­łem się na tym, że trudno mi było cokol­wiek zacho­wać w pamięci. Odczu­wa­łem zmę­cze­nie od tak dawna, że wie­dzia­łem tylko, jak je prze­zwy­cię­żać.

Kiedy ludzie zaczęli wysia­dać, skądś z promu dole­ciał do mnie sygnał przy­cho­dzą­cego ese­mesa i natych­miast odru­chowo się­gną­łem do kie­szeni. Prze­ży­łem moment paniki – gdzie mój tele­fon? – a potem przy­po­mnia­łem sobie wszystko i się roze­śmia­łem.

W tam­tej chwili pomy­śla­łem o swoim pierw­szym zetknię­ciu z tele­fo­nem komór­ko­wym. Mia­łem około czter­na­stu lub pięt­na­stu lat – zatem był to 1993 lub 1994 rok – i znaj­do­wa­łem się na gór­nym pokła­dzie lon­dyń­skiego auto­busu, wra­ca­jąc do domu ze szkoły. Jakiś czło­wiek w gar­ni­tu­rze mówił coś gło­śno do przed­miotu, jak pod­po­wiada mi pamięć, roz­mia­rów małej krowy. Wszy­scy z gór­nego pokładu odwra­ca­li­śmy się, by na niego spoj­rzeć. On zaś, spra­wia­jąc wra­że­nie zado­wo­lo­nego, że jest w cen­trum uwagi, gadał jesz­cze gło­śniej. Trwało to, dopóki inny pasa­żer go nie zagad­nął:

– Kolego?

– Tak?

– Jesteś debil.

I wszy­scy w tym auto­bu­sie zła­mali naczelną zasadę lon­dyń­skiej komu­ni­ka­cji publicz­nej. Popa­trzy­li­śmy po sobie i uśmiech­nę­li­śmy się. Takie drobne prze­jawy buntu, jak sobie przy­po­mi­nam, miały miej­sce u zara­nia tele­fo­nów komór­ko­wych w całym Lon­dy­nie. Postrze­ga­li­śmy te urzą­dze­nia jako absur­dalną inwa­zję.

Pierw­szy swój e-mail wysła­łem pięć lat póź­niej, po dosta­niu się na uni­wer­sy­tet. Mia­łem wtedy dzie­więt­na­ście lat. Napi­sa­łem kilka zdań, klik­ną­łem Wyślij i cze­ka­łem, czy coś w sobie poczuję. Żad­nego przy­pływu eks­cy­ta­cji jed­nak nie dozna­łem. Dzi­wiło mnie, skąd wokół tej nowinki, poczty elek­tro­nicz­nej, taki szum. Gdy­by­ście powie­dzieli mi wtedy, że w ciągu dwu­dzie­stu lat połą­cze­nie tych dwóch tech­no­lo­gii – począt­kowo odczu­wa­nych jako odpy­cha­jące bądź nudziar­skie – zdo­mi­nuje moje życie do tego stop­nia, że zapa­kuję się na prom i od nich ucieknę, uznał­bym, że do reszty wam odbiło.

Zabra­łem się z tego promu ze swoją torbą i wydo­by­łem z niej mapkę, którą ścią­gną­łem sobie z inter­netu. Od lat nie oby­wa­łem się bez nawi­ga­cji Google Maps, ale Pro­vin­ce­town, na szczę­ście, skła­dało się z jed­nej dłu­giej ulicy, toteż do wyboru mia­łem wyłącz­nie dwa kie­runki – mogłem iść w lewo albo w prawo. Ja musia­łem pójść w prawo, do biura agenta nie­ru­cho­mo­ści, od któ­rego wyna­ją­łem swój kącik przy plaży. Com­mer­cial Street bie­gnie przez sam śro­dek Pro­vin­ce­town, mija­łem więc schludne sklepy w stylu New England, ofe­ru­jące homary i gadżety ero­tyczne (oczy­wi­ście nie pod jed­nym adre­sem – od takich nisz nawet Pro­vin­ce­town trzyma się z dala). Pamię­tam, że wybra­łem to mia­sto z kilku powo­dów. Rok wcze­śniej przy­je­cha­łem tu z Bostonu na jeden dzień, by odwie­dzić mojego kolegę, Andrew, spę­dza­ją­cego w tej mie­ści­nie każde lato. Pro­vin­ce­town to jakby skrzy­żo­wa­nie uro­czego mia­steczka z Cape Cod, urzą­dzo­nego w sta­rym stylu, typo­wym dla Nowej Anglii, z lochem do zabaw sek­su­al­nych. Przez długi czas była to wio­ska rybacka, zamiesz­kana przez imi­gran­tów z Por­tu­ga­lii i ich potom­stwo. Potem, gdy zaczęli zjeż­dżać tam arty­ści, stało się enklawą cyga­ne­rii. Jesz­cze póź­niej oka­zało się mekką gejów. Dzi­siaj jest to miej­sco­wość, w któ­rej żyjący w sta­rych rybac­kich cha­tach męż­czyźni potra­fią się utrzy­my­wać wyłącz­nie z tego, że ubrani niczym zło­wroga Urszula z Małej syrenki wyśpie­wują pio­senki o sek­sie oral­nym tury­stom, latem tłum­nie najeż­dża­ją­cym te oko­lice.

Wybra­łem Pro­vin­ce­town, bo uzna­łem je za miej­sce wdzięczne, a zara­zem nie­skom­pli­ko­wane – wie­rząc (z lekka aro­gancko), że na roz­po­zna­nie rzą­dzą­cej nim dyna­miki wystar­czyła mi jedna spę­dzona tu doba. Byłem zde­cy­do­wany wyje­chać gdzieś, gdzie nic zbyt­nio nie wzbu­dzi mojej dzien­ni­kar­skiej docie­kli­wo­ści. Gdy­bym posta­wił (powiedzmy) na Bali, wiem, że rychło zaczął­bym docie­kać reguł, jakimi kie­ruje się tam­tej­sza spo­łecz­ność, wziął­bym się do robie­nia wywia­dów z Balij­czy­kami i w nie­dłu­gim cza­sie wró­cił­bym do mania­kal­nego chło­nię­cia infor­ma­cji. A ja pra­gną­łem uro­kli­wego czyśćca, który umoż­liwi mi dekom­pre­sję, i niczego wię­cej.

Agent nie­ru­cho­mo­ści, Pat, zawiózł mnie do mojego domu przy plaży. Znaj­do­wał się on nie­mal nad oce­anem, o czter­dzie­ści minut spa­ce­rem od cen­trum Pro­vin­ce­town – pra­wie na tere­nie sąsied­niego mia­steczka, Truro. Był to zwy­kły drew­niany dom, podzie­lony na cztery odrębne miesz­ka­nia. Moje zna­la­złem na par­te­rze, po lewej. Popro­si­łem Pata o zabra­nie modemu – na wypa­dek gdy­bym w przy­pły­wie obłędu poje­chał kupić jakieś urzą­dze­nie z dostę­pem do inter­netu – i odłą­cze­nie wszyst­kich pakie­tów tele­wi­zji kablo­wej. Mia­łem dwa pokoje. Za domem była krótka żwi­rowa dróżka, a na jej końcu cze­kał na mnie ocean, bez­kre­sny i cie­pły. Pat życzył mi powo­dze­nia i zosta­łem sam.

Wypa­ko­wa­łem książki i zaczą­łem je kart­ko­wać. Żadna z tych, do któ­rych się wzią­łem, jakoś mnie nie pocią­gała. Odło­ży­łem to na póź­niej i prze­sze­dłem się nad ocean. Dla Pro­vin­ce­town były to dopiero początki sezonu tury­stycz­nego i w zasięgu kilku kilo­me­trów nali­czy­łem jedy­nie około sze­ściu innych osób. Ogar­nęła mnie nagła pew­ność – jakiej doświad­cza się w życiu tylko kil­ku­krot­nie – że postą­pi­łem abso­lut­nie wła­ści­wie. Za długo nie spusz­cza­łem z oczu spraw pło­chych i nader ulot­nych, takich jak prze­kazy z Twit­tera. Sku­pia­jąc wzrok na takim mignię­ciu, zaprzą­tasz nim myśli, nakrę­casz się, czu­jesz, że prze­pad­niesz, jeśli się nie ruszysz, nie zama­chasz, nie wydasz głosu. Teraz mia­łem poczu­cie, że wpa­truję się w coś pra­sta­rego i nie­wzru­szo­nego. „Ten ocean ist­niał tu na długo przed tobą – pomy­śla­łem – i będzie ist­nieć długo po tym, jak twoje błahe zgry­zoty odejdą w nie­pa­mięć”. Z powodu Twit­tera odno­sisz wra­że­nie, że cały świat jest owład­nięty obse­sją na punk­cie twoim i two­jego malut­kiego ego – uwiel­bia cię, nie­na­wi­dzi, wła­śnie teraz o tobie gada. W obli­czu oce­anu czu­jesz, że świat wita cię wil­go­cią życz­li­wej obo­jęt­no­ści. Nie zacznie się z tobą spie­rać, choć­byś wrzesz­czał wnie­bo­głosy.

Sta­łem tam długi czas. Szo­kiem było dla mnie, że tkwię w takim bez­ru­chu – niczego nie prze­wi­ja­jąc, a tylko będąc. Spró­bo­wa­łem przy­po­mnieć sobie, kiedy poprzed­nio tak się czu­łem. W pod­wi­nię­tych dżin­sach ruszy­łem oce­anem w stronę Pro­vin­ce­town. Woda była cie­pła, a stopy lekko grzę­zły mi w pia­sku. Koło moich nóg bia­łych jak mąka i mię­dzy nimi prze­pły­wały maleń­kie rybki. Obser­wo­wa­łem kraby zagrze­bu­jące się w pia­chu przede mną. Mniej wię­cej pięt­na­ście minut póź­niej zoba­czy­łem coś tak dziw­nego, że się na to zaga­pi­łem, a im dłu­żej się wpa­try­wa­łem, tym mniej to rozu­mia­łem. Oto na wodzie, na powierzchni oce­anu, stał czło­wiek. Nie miał pod sto­pami łódki ani żad­nego widocz­nego ustroj­stwa do pły­wa­nia. I choć był wysu­nięty daleko w głąb oce­anu, stał pro­sto i pew­nie. Zasta­na­wia­łem się, czy to z prze­mę­cze­nia zaczy­nają roić mi się takie zwidy. Zama­cha­łem do niego; odma­chał, a potem odwró­cił się i dalej stał wpa­trzony w wodę, z dłońmi unie­sio­nymi do góry. Przez długi czas pozo­sta­wał bez ruchu, a ja tak samo, obser­wu­jąc go. Potem zaczął iść ku mnie, jak się zda­wało, po oce­anie.

Doj­rzał moją zdu­mioną minę i wyja­śnił mi, że kiedy w Pro­vin­ce­town nastę­puje przy­pływ, zakrywa plażę i nie widać wów­czas tego, że pod wodą pia­sek jest nie­równy. Pod jej powierzch­nią są bowiem mie­li­zny i pia­skowe górki, a gdy się po nich idzie, ktoś patrzący z zewnątrz może odnieść szcze­gólne wra­że­nie, że stąpa się tu po wodzie. W ciągu następ­nych tygo­dni i mie­sięcy jesz­cze czę­sto widy­wa­łem tego czło­wieka sto­ją­cego pośród wód Atlan­tyku, z wycią­gnię­tymi przed sie­bie dłońmi, trwa­ją­cego tam godzi­nami bez ruchu. Myśla­łem sobie wtedy, że wła­śnie to jest prze­ci­wień­stwo Face­bo­oka – stać abso­lut­nie nie­ru­chomo, wpa­tru­jąc się z roz­ło­żo­nymi rękoma w ocean.

W końcu dosze­dłem do domu mojego kolegi Andrew. Na powi­ta­nie wybiegł jeden z jego psów. Wybra­li­śmy się we dwóch na kola­cję. Andrew rok wcze­śniej zali­czył tu dłu­gie ciche odosob­nie­nie – zero tele­fo­nów, zero roz­mów – i radził mi, by roz­ko­szo­wać się tym bło­go­sta­nem, bo nie potrwa on długo.

– Dopiero kiedy odsu­wasz na bok to, co cię roz­pra­sza, zaczy­nasz dostrze­gać, od czego sie­bie odcią­ga­łeś – obja­śnił mi.

– Oj, Andrew, dra­ma­ty­zu­jesz – odpar­łem, po czym par­sk­nę­li­śmy śmie­chem.

Póź­niej sze­dłem Com­mer­cial Street, mija­jąc biblio­tekę, ratusz, pomnik ofiar AIDS, cukier­nię z babecz­kami i drag queen roz­da­jące reklamy swo­ich wie­czor­nych wystę­pów, aż wresz­cie usły­sza­łem śpiewy. To w pubie Crown and Anchor pod­śpie­wy­wali sobie ludzie sku­pieni wokół pia­nina. Wsze­dłem tam. Wspól­nie z tymi nie­zna­jo­mymi prze­ro­bi­łem więk­szość par­tii wokal­nych z Evity i Rent. Ude­rzyła mnie ogromna róż­nica mię­dzy prze­by­wa­niem w gru­pie nie­zna­nych mi ludzi i śpie­wa­niem z nimi a kon­tak­to­wa­niem się z gru­pami rów­nież obcych mi ludzi, z tym że za pośred­nic­twem ekra­nów. To pierw­sze roz­ta­pia poczu­cie ego, dru­gie w nie godzi i je drę­czy. Ostat­nią pio­senką, którą odśpie­wa­li­śmy, była A Whole New World.

Do domu przy plaży wra­ca­łem samot­nie o dru­giej w nocy. Roz­my­śla­łem o tym, czym różni się błę­kit­nawa poświata, w którą wpa­try­wa­łem się przez taki kawał życia, co stale wyma­gało czuj­no­ści, od natu­ral­nego oświe­tle­nia, które wszę­dzie wokół mnie przy­ga­sało, mówiąc nie­jako: „Dzień się już skoń­czył, pora spać”. Dom przy plaży był pusty. Nie cze­kały na mnie żadne wia­do­mo­ści tek­stowe ani gło­sowe, żadne e-maile – a jeśli nawet, to dowie­dzieć się o tym mia­łem za trzy mie­siące. Wpa­ko­wa­łem się do łóżka i zapa­dłem w naj­głęb­szy sen, jaki pamię­tam. Obu­dzi­łem się dopiero pięt­na­ście godzin póź­niej.

Tak oszo­ło­miony dekom­pre­sją, odu­rzony mie­szanką zmę­cze­nia i bez­ru­chu, prze­ży­łem nie­mal tydzień. Prze­sia­dy­wa­łem w kawiar­niach i gawę­dzi­łem z nie­zna­jo­mymi. Odwie­dzi­łem biblio­tekę w Pro­vin­ce­town i trzy tam­tej­sze księ­gar­nie, wybie­ra­jąc kolejne książki do prze­czy­ta­nia. Zja­dłem tyle homa­rów, że jeśli w tym gatunku zwie­rzę­cia wyewo­lu­uje kie­dyś świa­do­mość, zostanę zapa­mię­tany jako ich Sta­lin, eks­ter­mi­nu­jący je na skalę prze­my­słową. Uda­łem się pie­szo w miej­sce, w któ­rym Ojco­wie Piel­grzymi przed czte­ry­stu laty po raz pierw­szy zstą­pili na ame­ry­kań­ską zie­mię (by tro­chę się powłó­czyć, nie­wiele zna­leźć i poże­glo­wać dalej, żeby wresz­cie wylą­do­wać na Ply­mo­uth Rock).

Moja świa­do­mość zaczęła kipieć od dziw­nych tre­ści. Na okrą­gło sły­sza­łem w gło­wie pierw­sze frazy pio­se­nek z lat osiem­dzie­sią­tych i dzie­więć­dzie­sią­tych, czyli z cza­sów dzie­ciń­stwa, i od lat nie­sły­sza­nych – Cat Among the Pige­ons zespołu Bros czy też The Day We Cau­ght the Train grupy Ocean Colour Scene. Bez Spo­tify nie mia­łem moż­li­wo­ści wysłu­chać tych utwo­rów, dla­tego pod­śpie­wy­wa­łem je sobie, cho­dząc po plaży. Co kilka godzin czu­łem, jak wzbiera we mnie obce mi uczu­cie, i zada­wa­łem sobie pyta­nie: „Co to takiego?”. „No tak. Spo­kój. A wszystko tylko dla­tego, że zosta­wi­łem gdzieś dwa kawałki metalu? Skąd to poczu­cie zmiany?”. Czu­łem się bowiem tak, jak­bym spę­dził lata na trzy­ma­niu dwóch roz­wrzesz­cza­nych boba­sów, któ­rych nękały kolki, a teraz te nie­mow­laki prze­szły w ręce niani, ich krzyki i wymioty zaś prze­stały mnie drę­czyć.

Wszystko tu działo się w wol­niej­szym tem­pie. Nor­mal­nie mniej wię­cej co godzinę śle­dzę ser­wisy infor­ma­cyjne, apli­ku­jąc sobie nie­usta­jące doła­do­wa­nie nie­po­ko­ją­cych fak­tów i sta­ra­jąc się zmik­so­wać je w coś sen­sow­nego. W Pro­vin­ce­town nie musia­łem już tego robić. Co rano kupo­wa­łem trzy gazety i sia­da­łem, żeby je prze­czy­tać, a potem aż do następ­nego dnia nie wie­dzia­łem, co się wyda­rza. Zamiast zma­gać się z bez­u­stan­nym dopły­wem infor­ma­cji przez całe swoje świa­dome życie, raz na dobę doko­ny­wa­łem dogłęb­nego prze­glądu tego, co się działo, a dzięki temu uwagę mogłem też kie­ro­wać na inne rze­czy. Któ­re­goś dnia, nie­długo po moim przy­jeź­dzie, do pew­nej redak­cji w Mary­land wtar­gnął uzbro­jony męż­czy­zna i zastrze­lił pię­cioro dzien­ni­ka­rzy. Jako ich kolega po fachu mocno się tym prze­ją­łem. W nor­mal­nym życiu zaraz po tym zda­rze­niu otrzy­mał­bym pierw­sze wia­do­mo­ści od zna­jo­mych, a potem godzi­nami śle­dził­bym media spo­łecz­no­ściowe, chło­nąc nie­ści­słe rela­cje, z któ­rych stop­niowo wykształ­całby się pełen obraz tego, co się stało. W Pro­vin­ce­town, dzień po tej masa­krze, w ciągu dzie­się­ciu minut pozna­łem czarno na bia­łym przej­rzy­ście podane i tra­giczne szcze­góły tego zda­rze­nia – wszystko, o czym powi­nie­nem wie­dzieć. Papie­rowe gazety – te same, które ten mor­derca wziął na cel – wydały mi się nagle nad­zwy­czaj nowo­cze­snym wyna­laz­kiem, i to takim, jakiego potrze­bu­jemy wszy­scy. Mój nor­malny tryb przy­swa­ja­nia infor­ma­cji, jak sobie uświa­do­mi­łem, gene­ro­wał strach, nato­miast ten nowy styl pozwa­lał dostrzec per­spek­tywę.

Czu­łem się tak, jakby to, co wyda­rzyło się w tam­tym pierw­szym tygo­dniu, powoli otwie­rało moje recep­tory – na bacz­niej­sze zwra­ca­nie uwagi, na odczu­wa­nie więk­szej więzi. A co to było? To, dla­czego pobyt w Pro­vin­ce­town tak wła­śnie odbie­ra­łem, zaczą­łem rozu­mieć póź­niej, kiedy poje­cha­łem do Kopen­hagi.

Syno­wie Sunego Leh­manna wsko­czyli mu do łóżka, a on już wie­dział – czuł w trze­wiach – że coś jest nie tak. Co rano obaj jego chłopcy rzu­cali się na niego i jego żonę, pokrzy­ku­jąc z pod­eks­cy­to­wa­niem, uszczę­śli­wieni tym, że zaczyna się dla nich nowy dzień. O tego rodzaju sce­nach czło­wiek marzy, wyobra­ża­jąc sobie, jakim będzie ojcem, a Sune uwiel­biał swo­ich synów. Miał świa­do­mość, że powi­nien dzie­lić ich radość z tego, że się obu­dzili, i to pełni zapału – ale każ­dego ranka, jak tylko się poja­wiali, odru­chowo wycią­gał rękę nie do nich, a po coś chłod­niej­szego.

– Się­ga­łem po tele­fon, żeby spraw­dzić pocztę – powie­dział mi – cho­ciaż te nie­sa­mo­wite, cudowne i słod­kie stwo­rze­nia buszo­wały po moim łóżku.

Ile­kroć o tym myślał, było mu wstyd. Sune z wykształ­ce­nia był fizy­kiem, po jakimś cza­sie jed­nak zde­cy­do­wał, że będzie badać – na Tech­ni­cal Uni­ver­sity of Den­mark, gdzie jest pro­fe­so­rem na Wydziale Mate­ma­tyki Sto­so­wa­nej i Infor­ma­tyki – co dzieje się nie tylko w fizyce, ale i w nim samym.

– Dosta­wa­łem obse­sji na punk­cie tego, jak tracę zdol­ność sku­pia­nia się – przy­znał. – Docie­rało do mnie, że jakoś nie potra­fię kon­tro­lo­wać tego, jak korzy­stam z inter­netu.

Łapał się na tym, że bez­myśl­nie godzi­nami śle­dził w mediach spo­łecz­no­ścio­wych naj­drob­niej­sze wzmianki o takich wyda­rze­niach jak wybory pre­zy­denc­kie w USA, nic tym nie osią­ga­jąc. Odbi­jało się to nie tylko na nim jako na rodzicu, ale też na jego pracy nauko­wej. Opo­wiada:

– Zda­łem sobie sprawę z tego, że moja praca ponie­kąd polega na tym, że myślę ina­czej niż wszy­scy. Prze­by­wa­łem jed­nak w śro­do­wi­sku, w któ­rym otrzy­my­wa­łem te same infor­ma­cje co każdy i myśla­łem o tych samych rze­czach co inni.

Miał poczu­cie, że pogor­sze­nie kon­cen­tra­cji, któ­rego doświad­czał, dotyka też wiele osób w jego oto­cze­niu. Wie­dział jed­nak także, że na róż­nych eta­pach dzie­jów ludzie byli prze­ko­nani, że są świad­kami jakie­goś kata­stro­fal­nego schyłku na skalę całych spo­łe­czeństw. To zawsze kuszące mylić swój oso­bi­sty regres z regre­sem całego rodzaju ludz­kiego. Sune – będący wów­czas dobrze po trzy­dzie­stce – pytał sie­bie: „Czy to ja robię się sta­rym zrzędą, czy rze­czy­wi­ście świat się zmie­nia?”. To pchnęło go do zaini­cjo­wa­nia, wspól­nie z naukow­cami z całej Europy, naj­więk­szych badań mają­cych przy­nieść odpo­wiedź na klu­czowe pyta­nie: czy nasza zbio­rowa zdol­ność kon­cen­tra­cji naprawdę się zmniej­sza12?

W ramach pierw­szego kroku spo­rzą­dzili listę źró­deł infor­ma­cji, jakie mogliby prze­ana­li­zo­wać. Pierw­szym i naj­bar­dziej oczy­wi­stym był Twit­ter. Ser­wis ten wystar­to­wał w 2006 roku, a Sune swoje bada­nia roz­po­czął w 2014 roku – do wyko­rzy­sta­nia były więc dane z ośmiu lat. Na Twit­terze można śle­dzić, na jakie tematy ludzie roz­ma­wiają i jak długo trwają te dys­ku­sje. Zespół wziął się więc za sze­roko zakro­joną ana­lizę tych danych. Jak długo oma­wia się na Twit­terze jakiś temat? Czy dłu­gość czasu, przez jaki odbiorcy sku­piają się razem na jed­nej rze­czy, ule­gła zmia­nie? Czy na roz­mowy o kwe­stiach, na któ­rych punk­cie mają obse­sję – o mod­nych hasz­ta­gach – ludzie poświę­cają mniej czy wię­cej czasu, jeśli porów­nać to z wcze­śniej­szym okre­sem? Bada­cze doszli do tego, że w 2013 roku temat pozo­sta­wał w gro­nie pięć­dzie­się­ciu naj­bar­dziej oma­wianych przez 17,5 godziny. Do 2016 roku czas ten skró­cił się do 11,9 godziny. Suge­ro­wało to, że łącz­nie w tym ser­wi­sie użyt­kow­nicy sku­piają się na jed­nej rze­czy coraz kró­cej.

„Okej – pomy­śleli bada­cze – to daje do myśle­nia, ale może jest to jakaś spe­cy­fika Twit­tera”. Zaczęli więc przy­glą­dać się róż­nym innym zbio­rom danych. Spraw­dzili, czego ludzie szu­kają w Google i jak ma się do tego współ­czyn­nik odpływu użyt­kow­ni­ków. Prze­ana­li­zo­wali sprze­daż bile­tów kino­wych – jak długo cho­dzi się na filmy od czasu okrzyk­nię­cia ich hitami? Prze­ba­dali ser­wis inter­ne­towy Red­dit, by spraw­dzić, ile czasu utrzy­mują się tam tematy. Wszyst­kie dane suge­ro­wały, że coraz mniej kon­cen­tru­jemy się na jakim­kol­wiek poje­dyn­czym zagad­nie­niu (wyją­tek, co intry­gu­jące, sta­no­wiła Wiki­pe­dia, gdzie uwaga poświę­cana tema­towi utrzy­my­wała się na sta­bil­nym pozio­mie). W nie­mal wszyst­kich zbio­rach danych, z jakimi mieli do czy­nie­nia, sche­mat był ten sam. Sune wyja­śnił:

– Przyj­rze­li­śmy się wielu róż­nym sys­te­mom i w każ­dym z nich dostrze­gli­śmy, że ten trend przy­spie­sza. Nastę­puje szyb­sze osią­gnię­cie szczytu popu­lar­no­ści, a potem rów­nież szyb­szy spa­dek.

Naukowcy posta­no­wili spraw­dzić, od jak dawna tak się dzieje – i oto doko­nali prze­ło­mo­wego odkry­cia. Zajęli się Google Books, zbio­rem zawie­ra­ją­cym skany milio­nów ksią­żek. Sune i jego zespół posta­no­wili prze­ana­li­zo­wać książki napi­sane od lat osiem­dzie­sią­tych dzie­więt­na­stego wieku po czasy współ­cze­sne. Wyko­rzy­stali do tego pewną metodę mate­ma­tyczną, znaną w nauce jako wykry­wa­nie n-gra­mów, pozwa­la­jącą okre­ślić zwięk­sze­nie i spa­dek wyko­rzy­sty­wa­nia nowych fraz i tema­tów w tek­ście. Kom­pu­tery wykry­wały poja­wia­jące się nowe okre­śle­nia – choćby „rene­sans har­lem­ski” czy „bez­wa­run­kowy bre­xit” – oni zaś mogli się prze­ko­nać, jak długo o nich dys­ku­to­wano i na ile szybko dez­ak­tu­ali­zo­wały się jako tematy takich debat. Był to też spo­sób na odkry­cie, jak długo w poprzed­nich latach oma­wiano nowe zagad­nie­nia. Ile tygo­dni bądź mie­sięcy musiało minąć, zanim użyt­kow­nicy się nimi znu­żyli i prze­szli do innych tema­tów? Ana­li­zu­jąc te dane, bada­cze zauwa­żyli, że powstały wykres zaska­ku­jąco przy­po­mina ten pocho­dzący z Twit­tera. Z każdą dekadą, od prze­szło stu trzy­dzie­stu lat, tematy coraz szyb­ciej zarówno się poja­wiały, jak i zni­kały.

Widząc te wyniki, Sune pomy­ślał: „Jasny gwint, to rze­czy­wi­ście prawda… Coś się zmie­nia. Już nie jest po sta­remu”.

Był to pierw­szy na świe­cie dowód na to, że nasza zbio­rowa zdol­ność utrzy­my­wa­nia uwagi maleje. Co klu­czowe, dzieje się tak nie od powsta­nia sieci, a przez całe życie moje, moich rodzi­ców i dziad­ków. Inter­net, ow­szem, gwał­tow­nie przy­spie­szył tę ten­den­cję, ale – co istotne – wspo­mniany zespół bada­czy odkrył, że nie to było przy­czyną.

Sune i jego współ­pra­cow­nicy, chcąc zro­zu­mieć, co napę­dza tę zmianę, opra­co­wali zło­żony model mate­ma­tyczny. Odro­binę przy­po­mina on układy kon­stru­owane przez mete­oro­lo­gów, żeby z powo­dze­niem prze­wi­dy­wać zmiany pogody (wszel­kie szcze­góły tech­niczne tego doko­na­nia, jeśli jeste­ście zain­te­re­so­wani, znaj­dzie­cie w publi­ka­cji wyni­ków ich badań). Model ten został zapro­jek­to­wany tak, żeby poka­zać, jak można spra­wić, by przy­ro­sty i spadki danych nabie­rały coraz szyb­szego tempa, przy­po­minającego odno­to­wy­wane przez nich osła­bie­nie zbio­ro­wej zdol­no­ści utrzy­my­wa­nia uwagi. Stwier­dzili, że powo­dem, iż dzieje się tak za każ­dym razem, może być tylko jeden mecha­nizm. Sys­tem musi być zale­wany coraz więk­szą ilo­ścią infor­ma­cji. Im wię­cej ich się w niego pom­puje, tym mniej czasu mają ludzie na sku­pie­nie się na poje­dyn­czej infor­ma­cji.

– To fascy­nu­jące wyja­śnie­nie przy­czyny tego przy­spie­sze­nia – powie­dział mi Sune. – Dzi­siaj bowiem w sys­te­mie jest po pro­stu wię­cej infor­ma­cji. Jeżeli się­gnąć myślą sto lat wstecz, to oka­zuje się, że wędrówka infor­ma­cji dosłow­nie wyma­gała czasu. Jeżeli w któ­rymś z nor­we­skich fior­dów doszło do jakiejś kata­strofy znacz­nych roz­mia­rów, to żeby ktoś mógł ją opi­sać, trzeba było dotrzeć stam­tąd do Oslo.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. R.F. Bau­me­ister, J. Tier­ney, Siła woli. Odkryjmy na nowo to, co w czło­wieku naj­po­tęż­niej­sze, tłum. P. Bud­kie­wicz, Poznań, Media Rodzina, 2013. [wróć]

2. J.M. Twenge, iGen: Why Today’s Super-Con­nec­ted Kids Are Gro­wing Up Less Rebel­lious, More Tole­rant, Less Happy – and Com­ple­tely Unpre­pa­red for Adul­thood – and What That Means for the Rest of Us, New York, Atria Books, 2017, s. 64, za: L. Yey­ke­lis, J.J. Cum­mings, B. Reeves, Mul­ti­ta­sking on a Sin­gle Device: Aro­usal and the Fre­qu­ency, Anti­ci­pa­tion, and Pre­dic­tion of Swit­ching Between Media Con­tent on a Com­pu­ter, „Jour­nal of Com­mu­ni­ca­tions” 2014, vol. 64, issue 1, s. 167–192.\ Zob. też: A. Gaz­za­ley, H.D. Rosen, The Distrac­ted Mind: Ancient Bra­ins in a High-Tech World, Cam­bridge, MIT Press, 2017, s. 165–167. [wróć]

3. V.M. González, G. Mark, Con­stant, Con­stant, Multi-tasking Cra­zi­ness. Mana­ging Mul­ti­ple Wor­king Sphe­res, „CHI’04: Pro­ce­edings of the SIG­CHI Con­fe­rence on Human Fac­tors in Com­pu­ting Sys­tems” 2004 (kwie­cień), vol. 6, no. 1, Vienna, Austria, s. 113–120. Pro­fe­sor Mark opi­suje to sze­rzej w tym wywia­dzie, a dal­sze obja­śnie­nia są dostępne w wywia­dzie, który z nią prze­pro­wa­dzi­łem. Too Many Inter­rup­tions At Work?, „Busi­ness Jour­nal” 2006, 8 czerwca, https://news.gal­lup.com/busi­nessjo­ur­nal/23146/too-many­in­ter­rup­tions-work.aspx.\ Zob. też: C. Marci, A (bio­me­tric) day in the life: Enga­ging across media, refe­rat przed­sta­wiony na kon­fe­ren­cji „Re: Think 2012”, New York, NY, 28 marca 2012.\ Bada­nie, w któ­rym uzy­skano podobne (choć nie iden­tyczne) rezul­taty, zob.: L.D. Rosen i in., Face­book and texting made me do it: Media-indu­ced task­swit­ching while stu­dy­ing, „Com­pu­ters in Human Beha­viour” 2013, vol., no. 3, s. 948–958. [wróć]

4. G. Mark, S. Iqbal, M. Czer­win­ski, P. Johns, Focu­sed, Aro­used, but so Distrac­ti­ble: A Tem­po­ral Per­spec­tive on Mul­ti­ta­sking and Com­mu­ni­ca­tions, „CSCW’15: Pro­ce­edings of the 18th ACM Con­fe­rence on Com­pu­ter Sup­por­ted Coope­ra­tive Work & Social Com­pu­ting” 2015 (sty­czeń), s. 903–916; J. Wil­liams, Stand Out Of Our Light: Fre­edom and Resi­stance in the Atten­tion Eco­nomy, Cam­bridge, Cam­bridge Uni­ver­sity Press, 2018, s. 51.\ Zob. też: L. Dab­bish, G. Mark, V. Gon­za­lez, Why do I keep inter­rup­ting myself? Envi­ron­ment, habit and self-inter­rup­tion, „CHI’11: Pro­ce­edings of the SIG­CHI Con­fe­rence on Human Fac­tors in Com­pu­ting Sys­tems” 2011 (maj), s. 3127–3130.\ Zob. też: K. Pat­ti­son, Wor­ker, Inter­rup­ted: The Cost of Task- Swit­ching, „Fast Com­pany” 2008, 28 lipca, https://www.fast­com­pany.com/944128/wor­ker-inter­rup­ted-cost-task-swit­ching. [wróć]

5. J. Mac­Kay, The Myth of Mul­ti­ta­sking: The ulti­mate guide to get­ting more done by doing less, Rescu­eTime (blog), 17 stycz­nia 2019, https://blog.rescu­etime.com/mul­ti­ta­sking/; J. Mac­Kay, Com­mu­ni­ca­tion over­load: our rese­arch shows most wor­kers can’t go 6 minu­tes without chec­king email or IM, Rescu­eTime (blog), 11 lipca 2018, https://blog.rescu­etime.com/com­mu­ni­ca­tion-mul­ti­ta­sking-swit­ches/. [wróć]

6. D. Char­les Wil­liam, Fore­ver a Father, Always a Son, New York, Vic­tor Books, 1991, s. 112. [wróć]

7. J. Mac­Kay, Screen time stats 2019: Here’s how much you use your phone during the work day, Rescu­eTime (blog), 21 marca 2019, https://blog.rescu­etime.com/screen-time-stats-2018/. [wróć]

8. J. Naf­tu­lin, Here’s how many times we touch our pho­nes every day, „Insi­der” 2016, 13 lipca, https://www.busi­nessin­si­der.com/dscout-rese­arch-people-touch-cell-pho­nes-2617-times-a-day-2016-7?r=US&IR=T. [wróć]

9. W ory­gi­nale – „La vida no puede espe­rar a que las cien­cias expli­quen científicamente el Uni­verso. No se puede vivir ad kalen­das gra­ecas. El atri­buto más esen­cial de la exi­sten­cia es su peren­to­rie­dad: la vida es siem­pre urgente. Se vive aquí y ahora sin posi­ble demora ni tra­spaso. La vida nos es dispa­rada a quemar­ropa. Ya la cul­tura, que no es sino su inter­pre­ta­ción, no puede tam­poco espe­rar”, J. Ortega y Gas­set, Misja uni­wer­sy­tetu, tłum. H. Woź­nia­kow­ski, „Znak” 1978 (czer­wiec), s. 725. [wróć]

10. M.J. Croc­kett i in., Restric­ting Temp­ta­tions: Neu­ral Mecha­ni­sms of Pre­com­mit­ment, „Neu­ron” 2013, vol. 79, no. 2, s. 391.\ Arty­kuł z 2012 roku, będący dobrym pod­su­mo­wa­niem tej kwe­stii i aktu­al­nego stanu wie­dzy: Z. Kurth-Nel­son, A.D. Redish, Don’t let me do that! – models of pre­com­mit­ment, „Fron­tiers in Neu­ro­science” 2012, vol. 6, s. 138. [wróć]

11. T. Dubo­witz i in., Using a Gro­cery List Is Asso­cia­ted With a Heal­thier Diet and Lower BMI Among Very High-Risk Adults, „Jour­nal of Nutri­tion, Edu­ca­tion and Beha­vior” 2015, vol. 47, no. 3, s. 259–264; J. Schwartz i in., Heal­thier by Pre­com­mit­ment, „Psy­cho­lo­gi­cal Science” 2015, vol. 25, no. 2, s. 538–546; R. Lado­uceur, A. Blasz­czyn­ski, D.R. Lalande, Pre-com­mit­ment in gam­bling: a review of the empi­ri­cal evi­dence, „Inter­na­tio­nal Gam­bling Stu­dies” 2012, vol. 12, no. 2, s. 215–230. [wróć]

12. P. Lorenz-Spreen, B. Mørch Mønsted, P. Hövel, S. Leh­mann, Acce­le­ra­ting dyna­mics of col­lec­tive atten­tion, „Nature Com­mu­ni­ca­tions” 2019, vol. 10, no. 1. [wróć]