Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Przeczytaj tę książkę, aby ocalić swój umysł”.
– Susan Cain, autorka Ciszej, proszę
Oto kolejna przełomowa książka Johanna Hariego, autora Jak odzyskać siebie i utracone więzi. Tym razem eksploruje on temat postępującego zdekoncentrowania mieszkańców zachodniego świata. Czy tego chcemy, czy nie, nasza umiejętność skupienia uwagi zanika. Ciągłe dążenie do wielozadaniowości, zwiększone tempo życia i przełączanie się z jednego urządzenia elektronicznego na drugie szkodzą nie tylko naszej koncentracji, ale i psychice. Czujemy to, ale nie umiemy sobie pomóc.
By znaleźć rozwiązanie tego problemu, Hari wyruszył w epicką podróż, podczas której spotykał się ze światowymi ekspertami w dziedzinie koncentracji uwagi. Rozmawiał z ludźmi, którzy uciekli z Doliny Krzemowej, i z weterynarzami diagnozującymi ADHD u psów. Odwiedził fawele w Rio de Janeiro oraz nowozelandzką firmę, która wpadła na niecodzienny pomysł przywracania produktywności pracowników. Dzięki tym spotkaniom odkrył, że nasze przekonania na temat problemów ze skupieniem uwagi są błędne. Sądzimy, że trudności te wynikają z niedostatków siły woli i stanowią naszą osobistą porażkę. Prawda jest jednak znacznie bardziej nieoczywista i niepokojąca. Zdaniem Hariego u podstaw zbiorowej dekoncentracji leży dwanaście przyczyn, z których każda na swój sposób kradnie naszą uwagę i niszczy nasz dobrostan. Autor pokazuje, jak możemy je odzyskać – jako jednostki i jako społeczeństwo – jeśli zdołamy o to zawalczyć.
Nie znam nikogo, kto myślałby głębiej i bardziej kompleksowo o kryzysie naszej zbiorowej uwagi niż Johann Hari.
Ta książka jest nam niezbędna do życia. Proszę, skup się na niej.
-Naomi Klein
Johann Hari na swój wyjątkowy sposób stawia czoła zagrożeniom, jakie stwarza przed ludzkością technologia informacyjna, i mówi nam, co wszyscy musimy zrobić, aby chronić siebie, nasze dzieci i nasze demokracje.
—Hillary Clinton
Wizjonerski, kompleksowy, rewolucyjny i praktyczny przewodnik tworzenia nowego świata. . . Johann Hari przyciągnął moją uwagę dzięki swoim niestrudzonym badaniom i genialnej wnikliwości. Jego książka zmieni twoje życie.
—Eve Ensler
Niezbędna książka, cudownie klarowna i głęboka! Donośne, gruntownie udokumentowane ostrzeżenie, po którym następuje prawdziwie inspirujące wezwanie do działania. . . Przeczytaj i zapłacz, a potem otrzyj oczy i zacznij działać.
—Emma Thompson
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 458
Wprowadzenie
Przechadzka po Memphis
Mając dziewięć lat, mój chrześniak nabawił się krótkotrwałej, ale zarazem nader intensywnej obsesji na punkcie Elvisa Presleya. Śpiewał na cały głos Jailhouse Rock, nie zapominając przy tym o zawodzeniu niskim głosem i kręceniu miednicą jak sam Król. Nieświadomy, że ten styl stał się obciachowy, prezentował go z ujmującą autentycznością przednastolatka przekonanego, że jest super. Podczas krótkich przerw pomiędzy powtórkami tego występu dowodził, że chce o Elvisie wiedzieć wszystko („Wszystko! Wszystko!”), nakreśliłem mu więc z grubsza zarys tej inspirującej, smutnej i głupiej historii.
Elvis urodził się w jednym z najbiedniejszych miast Missisipi, bardzo, bardzo daleko – powiedziałem mu. Na świat przyszedł wraz z bratem bliźniakiem, który kilka minut później zmarł. Gdy trochę dorósł, matka powiedziała mu, że jeśli co wieczór będzie śpiewał do księżyca, brat usłyszy jego głos, toteż śpiewał i śpiewał. Początki jego publicznych występów przypadły na czas, gdy startowała również telewizja – błyskawicznie więc zdobył większą sławę niż ktokolwiek przedtem. Wszędzie, gdzie przyjeżdżał Elvis, podnosił się taki wrzask, że jego świat z czasem stał się jednym wielkim krzykiem. Chronił się wtedy w stworzonym przez siebie kokonie, w którym żyjąc, szczycił się tym, co okupił utratą wolności. Matce sprezentował pałac i nazwał go Graceland.
Pobieżnie potraktowałem resztę życiorysu – wpadanie w nałóg, męczące i wyczerpujące okupowanie estrad Vegas i zgon w wieku czterdziestu dwóch lat. Ilekroć chrześniak, którego będę nazywał Adamem – zmieniłem bowiem kilka szczegółów, by zapobiec jego zidentyfikowaniu – zadawał pytania o zakończenie tej historii, zamiast odpowiadać, wciągałem go we wspólne wykonywanie Blue Moon. You saw me standing alone – śpiewał swoim głosikiem – without a dream in my heart. Without a love of my own.
Pewnego dnia Adam popatrzył na mnie bardzo poważnie i zapytał:
– Johann, zabierzesz mnie kiedyś do Graceland?
Bez większego namysłu zgodziłem się.
– Obiecujesz? Naprawdę?
Potwierdziłem. I więcej już o tym nie myślałem, dopóki wszystko nie poszło na opak.
Dziesięć lat później Adam się pogubił. W wieku piętnastu lat rzucił szkołę i niemal całe dnie spędzał w domu, przenosząc obojętne spojrzenie z ekranu na ekran – z telefonu, gdzie w nieskończoność przewijał wiadomości na WhatsAppie i Facebooku, na iPada, na którym oglądał youtube’ową sieczkę oraz porno. Chwilami rozpoznawałem w nim jeszcze tamtego radosnego malca, który śpiewał Viva Las Vegas, ale wyglądało to tak, jakby tamta osoba rozpadała się na mniejsze, niepowiązane ze sobą kawałeczki. Męczyło go prowadzenie rozmowy dłużej niż kilka minut bez nerwowego powrotu do ekranu lub zmiany jej tematu. Wydawał się wibrować z prędkością Snapchata gdzieś, gdzie nie mogło dotrzeć do niego nic stałego ani poważnego. Był inteligentny, porządny i dobry, ale jego umysłu nic się nie trzymało.
W dekadzie, w której Adam wyrastał na mężczyznę, takie samo rozdrobnienie wydawało się powszechne wśród wielu z nas. W świadomość życia w początkach dwudziestego pierwszego wieku wpisuje się poczucie, że nasza umiejętność utrzymywania uwagi – skupienia – pęka i pryska. Poczułem to na sobie, kiedy to po zakupie stosów książek zerkałem na nie z poczuciem winy, by zabrać się za wysłanie jeszcze tylko jednego, jak zapewniałem siebie, tweeta. Nadal dużo czytam, ale z każdym upływającym rokiem coraz bardziej przypomina to zbieganie po ruchomych schodach. Dopiero co stuknęła mi czterdziestka, a gdziekolwiek spotykamy się w gronie rówieśników, opłakujemy utraconą zdolność koncentracji jak przyjaciółkę, która pewnego dnia wypłynęła w morze i słuch o niej zaginął.
Któregoś wieczoru, gdy obaj z Adamem wylegiwaliśmy się na ogromnej sofie, wpatrzeni w swoje nieustannie wywrzaskujące coś ekrany, spojrzałem na niego i ogarnął mnie lekki strach. Tak się nie da żyć, powiedziałem sobie.
– Adam – rzuciłem cicho. – Jedźmy do Graceland.
– Co?
Przypomniałem mu złożoną lata temu obietnicę. Wprawdzie już nie pamiętał ani tamtych czasów spod znaku Blue Moon, ani też mojego zobowiązania wobec niego, ale zobaczyłem, że myśl o wyrwaniu się z ogłupiającej rutyny coś w nim rozpaliła. Popatrzył na mnie i spytał, czy mówię poważnie.
– Owszem – potwierdziłem – ale pod jednym warunkiem. Opłacę te sześć tysięcy kilometrów podróży. Odwiedzimy Memphis i Nowy Orlean, zjedziemy całe Południe, dotrzemy, gdzie tylko zechcesz. Nic z tego jednak nie wyjdzie, nawet gdy już tam będziemy, jeżeli przez cały czas będziesz wgapiał się w telefon. Musisz obiecać, że będzie wyłączony, może poza nocami. Czas na powrót do rzeczywistości. Musimy odzyskać łączność z czymś, co się dla nas liczy.
Dał słowo, że tak będzie, a kilka tygodni później wylecieliśmy z londyńskiego Heathrow ku ojczyźnie bluesa Delty.
Stając u bram Graceland, nie uświadczy się już osoby mogącej oprowadzić przybyłego. Dostajesz iPada, w uszy wtykasz sobie maleńkie słuchawki i to ten iPad mówi ci, co masz robić – skręć w lewo, skręć w prawo, idź prosto. W każdym pomieszczeniu to urządzenie informuje cię głosem jakiegoś zapomnianego aktora, gdzie obecnie przebywasz, a na ekranie pojawia się odpowiednie zdjęcie. Chodziliśmy więc po Graceland samopas, wpatrzeni w iPada. Otaczali nas Kanadyjczycy, Koreańczycy i praktycznie cały przekrój narodowy ludzi o twarzach bez wyrazu, ze spuszczonym wzrokiem, niewidzących tego, co wokół nich. Nikt nie poświęcał uwagi niczemu poza ekranami. Zwiedzając, obserwowałem ich w narastającym napięciu. Sporadycznie ktoś odrywał wzrok od iPada, a ja dostrzegałem w tym iskierkę nadziei i usiłowałem nawiązać kontakt wzrokowy z tą osobą, wzruszyć ramionami, zasygnalizować: „Hej, tylko my się tu rozglądamy, jedyni, którzy po przebyciu tysięcy kilometrów postanowili faktycznie dostrzec to, co przed nimi”. Ale ilekroć miało to miejsce, docierało do mnie, że ci ludzie odklejają się od iPadów tylko po to, żeby wyjąć telefon i strzelić selfie.
Kiedy weszliśmy do pokoju dżungli – ulubionego miejsca Elvisa w tej rezydencji – trajkotanie iPada przycichło, bo idący obok mnie mężczyzna w średnim wieku odwrócił się, żeby powiedzieć coś żonie. Przed nami widziałem ogromne donice ze sztucznymi roślinami, które Elvis kupił, żeby zamienić to pomieszczenie w udawany tropikalny gąszcz. Te pseudorośliny nadal tu były, smętnie gnąc się pod własnym ciężarem.
– Kochanie – powiedział mężczyzna. – To niesamowite. Popatrz. – Machnął w stronę kobiety iPadem, po czym zaczął wodzić palcem po ekraniku. – Jeśli przejedziesz w lewo, zobaczysz lewą stronę pokoju dżungli, a jeśli w prawo, to prawą. – Żona popatrzyła, uśmiechnęła się i zaczęła wędrować palcem po swoim iPadzie.
Obserwowałem ich. Wodzili palcami w tę i we w tę, oglądając salę z różnych perspektyw. Nachyliłem się do nich.
– Proszę pana – napomknąłem. – Można też skorzystać ze staromodnego sposobu zwiedzania. Nazywa się go obracaniem głowy. Jesteśmy bowiem właśnie tu. To w pokoju dżungli się znajdujemy. Nie musicie oglądać go na wyświetlaczu. Da się zobaczyć bezpośrednio. Tutaj. Proszę spojrzeć. – Omiotłem pomieszczenie ręką, aż sztuczne zielone liście zaszeleściły.
Oboje nieco się ode mnie odsunęli.
– Patrzcie! – dodałem głośniej, niż zamierzałem. – Nie widać? Przebywamy w nim. Dokładnie w tym miejscu. Nie ma potrzeby gapić się na wyświetlacze. Pokój dżungli jest wokół nas. – Pospiesznie wyszli, oglądając się na mnie jak na wariata, a ja czułem, że serce wali mi jak młotem. Odwróciłem się do Adama, gotów parsknąć śmiechem. Chciałem zwrócić uwagę na ten absurd, wyładować wzburzenie, ale on, schowany w kącie, pod połą kurtki przeglądał Snapchata.
Daną mi obietnicę łamał na każdym etapie podróży. Dwa tygodnie wcześniej, gdy tylko samolot dotknął nowoorleańskiej ziemi i zanim jeszcze wstaliśmy z miejsc, już wyjął telefon.
– Dałeś słowo, że nie będziesz z niego korzystał – przypomniałem mu.
– Miałem na myśli, że nie będę dzwonił – odpowiedział. – Nie da się zrobić tak, żebym nie używał Snapchata i nie pisał. – Powiedział to z tak szczerym zdumieniem, jakbym zażądał od niego wstrzymania oddechu na dziesięć dni. W milczeniu więc patrzyłem, jak w pokoju dżungli przewija wiadomości w telefonie. Koło niego przepływała rzeka ludzi tak samo wpatrzonych w wyświetlacze. Poczułem się tak samotny, jakbym stał na pustym polu gdzieś w stanie Iowa, o kilometry od innych istot ludzkich. Czym prędzej podszedłem do Adama i wyrwałem mu telefon.
– Tak się nie da żyć! – zaprotestowałem. – Nie wiesz, co to znaczy być obecnym! Umyka ci życie! Boisz się, że coś przegapisz, stąd to bezustanne sprawdzanie ekranika! Ale robiąc to, sam siebie wykluczasz! Ucieka ci twoje jedyne i niepowtarzalne życie! Nie widzisz tego, co masz tuż przed nosem i o czym marzyłeś jeszcze jako dzieciak! Nikt tutaj tego nie dostrzega! Sam zobacz!
Mówiłem głośno, ale większość otaczających nas osób w swoim iPhone’owym wyizolowaniu nawet tego nie zauważyła. Adam odebrał mi swój telefon, oznajmił (nie bez racji), że zachowuję się jak świr, i wyszedł w głąb porannego Memphis, mijając grób Elvisa.
Godzinami błąkałem się ospale między rozmaitymi rolls-royce’ami Presleya, eksponowanymi w sąsiednim muzeum. Adama znalazłem po zapadnięciu zmroku, po przeciwnej stronie ulicy, w Heartbreak Hotel, w którym się zatrzymaliśmy. Siedział koło basenu w kształcie olbrzymiej gitary, gdzie na okrągło śpiewał mu Elvis, i wyglądał na przygnębionego. Uświadomiłem sobie, że cały ten wybuch złości, gniewu na niego – kipiącego od początku tej wyprawy – był w rzeczywistości wyrazem wzburzenia mną samym. Jego nieumiejętność ogniskowania uwagi, ciągłe rozpraszanie się, niezdolność przybyłych do Graceland do oglądania miejsca, które przyjechali zobaczyć – wszystko to narastało i we mnie. Rozdrabniałem się tak samo jak oni. Ja również gubiłem zdolność do bycia obecnym. I bardzo mi się to nie podobało.
– Wiem, że coś nie gra – przyznał cicho Adam, kurczowo trzymając telefon. – Ale nie mam pojęcia, jak temu zaradzić. – Potem wrócił do pisania wiadomości.
Wywiozłem Adama tutaj, żebyśmy uciekli od niemożności skupienia się, a zamiast tego odkryłem, że uciec się nie da, bo ten problem jest wszechobecny. Zbierając materiały do tej książki, zjechałem cały świat i prawie nigdzie nie dało się od niego odetchnąć. Nawet kiedy robiłem sobie wolne, jadąc odwiedzić najsłynniejsze oazy spokoju i wyciszenia, odkrywałem, że i tam na mnie czekał.
Pewnego popołudnia siedziałem w islandzkiej Błękitnej Lagunie, rozległym i bezgranicznie niewzruszonym jeziorze geotermalnym, w wodzie osiągającej temperaturę gorących kąpieli, chociaż wszędzie koło mnie padał śnieg. Przyglądając się temu, jak jego płatki łagodnie topnieją w unoszącej się nad wodą parze, uświadomiłem sobie, że otaczający mnie ludzie machają kijkami do selfie. Swoje telefony powkładali do wodoszczelnych etui i teraz gorączkowo a to pozowali, a to wrzucali zrobione zdjęcia do sieci. Kilkoro nadawało na żywo na Instagramie. Zastanowiło mnie, czy mottem naszej epoki nie powinno być: „Usiłowałem żyć, lecz stale mnie coś rozpraszało”. Rozmyślania przerwał mi wyglądający na influencera napruty Niemiec, który ryczał do kamerki swojego telefonu:
– Oto tu, w Błękitnej Lagunie, przeżywam najlepsze chwile swego życia!
Gdy innym razem pojechałem do Paryża zobaczyć Monę Lisę, przekonałem się jedynie, że teraz permanentnie skrywa ją coś na kształt młyna rugbistów, złożonego z ludzi z całego świata, przepychających się do przodu tylko po to, by momentalnie odwrócić się plecami do niej, strzelić selfie i przedrzeć się z powrotem. Będąc tam, obserwowałem ten tłum z boku przeszło godzinę. Nikt – ani jedna osoba – nie przyglądał się Monie Lisie dłużej niż kilka sekund. Jej uśmiech przestaje już chyba stanowić zagadkę. Wydaje się, że dama spogląda na nas ze swego wysokiego krzesła w szesnastowiecznych Włoszech i pyta: „Dlaczego już nie patrzycie na mnie tak jak dawniej?”.
Wpasowywało się to jakoś w moje dużo głębsze odczucie, narastające we mnie od kilku lat, dalece wykraczające poza kwestię złych nawyków turystów. Zdaje się, że naszą cywilizację zasypał swędzący proszek, przez który nasze umysły trwonią czas, wiercąc się i kręcąc, niezdolne do zwykłego poświęcenia uwagi rzeczom istotnym. Czynności wymagające dłuższego skupienia – choćby czytanie książek – od lat zaliczają równię pochyłą. Po mojej wyprawie z Adamem przeczytałem pracę czołowego światowego eksperta od naukowego zgłębiania siły woli, profesora Roya Baumeistera, rezydującego na australijskim University of Queensland, a potem pojechałem przeprowadzić z nim wywiad. Teorią siły woli i samodyscypliny naukowiec ten zajmuje się od przeszło trzydziestu lat, odpowiada też za szereg najsławniejszych eksperymentów z dziedziny nauk społecznych. Usiadłszy naprzeciw tego sześćdziesięciolatka, wyjaśniłem, że chodzi mi po głowie napisanie książki o tym, dlaczego zatraciliśmy umiejętność skupienia się i jak temu zaradzić. Spojrzałem na niego z nadzieją.
Stwierdził, że to ciekawe, że z tym tematem zwracam się właśnie do niego.
– Odnoszę wrażenie, że moja kontrola nad uwagą słabnie – oznajmił. Przedtem zwykł czytać i pisać godzinami, teraz „wychodzi na to, że umysł o wiele częściej skacze gdzie popadnie”. Jak wyjaśnił, ostatnio złapał się na czymś takim: – Gdy coś mi nie leży, gram w gierkę na telefonie, żeby zrobiło się fajnie. – Wyobraziłem go sobie, jak odwraca się od ogromu swoich dokonań naukowych, żeby pograć w Candy Crush Saga.
Powiedział:
– Widzę, że chyba nie wychodzi mi utrzymywanie koncentracji w takim stopniu jak dawniej. – I dodał: – Na swój sposób ulegam i zaczynam źle się z tym czuć.
Roy Baumeister nie tylko jest autorem książki Siła woli1, ale i zbadał ten temat głębiej niż ktokolwiek inny spośród żyjących. Pomyślałem: „Jeżeli nawet on traci w jakiejś mierze zdolność skupiania się, to komu udaje się tego uniknąć?”.
Przez długi czas uspokajałem siebie wmawianiem, że ten kryzys to tylko złudzenie. Wcześniejsze pokolenia również czuły, że ich uwaga i koncentracja ulegają pogorszeniu – nawet u średniowiecznych mnichów sprzed niemal tysiąca lat można przeczytać, że uskarżają się na problemy z utrzymywaniem uwagi. Im człowiek starszy, tym trudniej mu się skupić, nabiera za to przekonania, że jest to problem nie tyle jego słabnącego umysłu, co świata i następnego pokolenia.
Najlepszym sposobem byłoby podjęcie przez naukowców, lata temu, całkiem prostych działań. Wystarczyłoby, żeby losowo wybranych członków badanej społeczności poddali testom uwagi i ponawiali je w kolejnych latach i dekadach, tropiąc zachodzące zmiany. Nikt jednak tego nie robił. Nie gromadzono długoterminowych informacji. Istnieje wszakże, jak sądzę, inna droga dotarcia do sensownych wniosków w tej materii. Gromadząc materiały do tej książki, dowiedziałem się o istnieniu różnorakich czynników, co do których naukowo dowiedziono, że redukują ludzką umiejętność utrzymywania uwagi. Wiele mocnych dowodów wskazuje na to, że liczne spośród nich zaistniały dopiero w ostatnich dekadach – czasem na dramatyczną skalę. Dla odmiany udało mi się doszukać tylko jednego trendu mogącego nasze skupienie usprawnić. Oto dlaczego nabrałem przekonania, że kryzys ten jest rzeczywisty i jest to zarazem coraz bardziej palący problem.
Dowiedziałem się też, że dowód na to, dokąd wiodą nas te trendy, jest do bólu jednoznaczny. Przykładowo, przedmiotem jednego z pomniejszych badań było to, jak długo przeciętny amerykański student poświęca czemuś uwagę2. W tym celu zainstalowano w komputerach badanych oprogramowanie śledzące, monitorujące to, co użytkownicy robią na co dzień. Badacze odkryli, że student na kolejne zagadnienie przełącza się przeciętnie co sześćdziesiąt pięć sekund. Średni czas, przez jaki skupiał się na jednej kwestii, wynosił zatem zaledwie dziewiętnaście sekund. Jeżeli jesteś osobą dojrzałą i wynik ten łechta twoje poczucie wyższości, zbytnio się nie ciesz. Inne badanie, autorstwa Glorii Mark, profesor informatyki z University of California w Irvine – z którą przeprowadziłem wywiad – wykazało, ile czasu przeciętnie poświęca jednej kwestii dorosły pracownik biurowy3. Wyszło na to, że raptem trzy minuty.
Dlatego wyruszyłem w liczącą czterdzieści pięć tysięcy kilometrów podróż w poszukiwaniu wiedzy o tym, jak możemy odzyskać zdolność skupienia i utrzymywania uwagi. W Danii rozmawiałem z pierwszym naukowcem, który wraz ze swoim zespołem wykazał, że nasza zbiorowa umiejętność utrzymywania uwagi rzeczywiście raptownie maleje. Potem spotykałem się z badaczami z całego świata, odkrywającymi przyczyny tego stanu rzeczy. W sumie przeprowadziłem wywiady z przeszło dwustu pięćdziesięcioma ekspertami – od Miami po Moskwę, od Montrealu po Melbourne. W poszukiwaniu odpowiedzi dotarłem do szalenie różnorodnych miejsc, od faweli w Rio de Janeiro, gdzie koncentracja niszczeje szczególnie katastrofalnie, po odległe nowozelandzkie biuro, w którym znaleziono sposób na radykalne przywrócenie skupienia.
Doszedłem do przekonania, że całkowicie błędnie pojmujemy to, co konkretnie dzieje się z naszą uwagą. Przez lata, ilekroć nie mogłem się skupić, ze złością obwiniałem o to siebie. Mówiłem: „Jesteś leniwy, niezdyscyplinowany, musisz wziąć się w garść”. Winą obarczałem też swój telefon i wściekałem się na niego, żałując, że ktoś go kiedyś wynalazł. Większość znanych mi osób reagowała tak samo. Przekonałem się jednak, że chodzi tu o znacznie więcej niż o indywidualną niedoskonałość lub jakiś nowy wynalazek.
Przebłyski tego zaczęły do mnie docierać, kiedy udałem się do Portland w Oregonie na wywiad z profesorem Joelem Niggiem, jednym z wiodących światowych ekspertów w dziedzinie dziecięcych problemów z utrzymywaniem uwagi. Stwierdził on, że w uchwyceniu tego, co się dzieje, pomogłoby mi porównanie naszych narastających problemów z uwagą do przyrostu występowania otyłości. Pięćdziesiąt lat temu mało kto był otyły, a dzisiaj w zachodnim świecie to coś powszechnego. I wcale nie dlatego, że nagle spotęgowały się w nas łaknienie czy chęć dogadzania sobie.
– Otyłość nie jest epidemią medyczną, lecz epidemią społeczną – zauważył. – Na przykład źle się odżywiamy i przez to tyjemy.
Nigg podkreślił, że nasz sposób życia uległ dramatycznej zmianie – zmienił się model zaopatrywania w żywność, budujemy miasta, w których trudno poruszać się pieszo bądź rowerem, a te zmiany w naszym środowisku doprowadziły do zmian naszych ciał. Coś podobnego, jak stwierdził, może dotyczyć umiejętności utrzymywania przez nas uwagi i skupienia.
Profesor Nigg powiedział mi, że po dekadach badania tego tematu jest przekonany, iż musimy zadać sobie pytanie, czy rozwijamy teraz „kulturę uważnościowo-patogenną” – środowisko, w którym utrzymanie i pogłębienie skupienia wymaga od wszystkich nas ekstremalnego wysiłku i płynięcia pod prąd. Podkreślił, że wiele czynników powodujących osłabienie uwagi znalazło naukowe potwierdzenie, a w przypadku części ludzi przyczyna leży w ich biologii. Powiedział jednak też, że być może należy się zastanowić nad odpowiedzią na pytanie: „Czy nasze społeczeństwo tak często doprowadza się do takiego stanu z tego powodu, że mamy epidemię wywołaną przez określone rzeczy dla niego dysfunkcyjne?”.
Później zapytałem go:
– Gdybym powierzył ci świat, a ty byś zapragnął pozbawić ludzi zdolności zwracania uwagi na cokolwiek, co kazałbyś im robić?
Po chwili zastanowienia odpowiedział:
– Zapewne mniej więcej to, co ludzkość teraz i tak robi.
Zdobyłem mocne dowody na to, że zanik umiejętności zwracania uwagi nie wynika głównie z czyichś osobistych uchybień – ani moich, ani twoich, ani też twojego dziecka. Dotyka to nas wszystkich. Dokonują tego bardzo potężne siły, do których zaliczają się giganci branży technologicznej, ale na nich się bynajmniej nie kończy. To problem systemowy. Prawda jest taka, że żyjemy w systemie, który dzień w dzień zrasza tę naszą zdolność kwasem, a potem każe, byśmy obwiniali o to siebie i majstrowali przy swoich nawykach, chociaż ten pożar jest na skalę świata. Zgłębiając tę kwestię, uświadomiłem sobie, że we wszystkich książkach na temat doskonalenia skupienia, jakie czytałem, jest luka. I to olbrzymia. Przeważnie bowiem nie mówi się w nich o rzeczywistych przyczynach naszego kryzysu uwagi, sprowadzających się głównie do wspomnianych potężnych sił. Na podstawie tej wiedzy doszedłem do wniosku, że za osłabienie naszej uwagi odpowiada dwanaście utajonych sił. Jestem przekonany, że aby rozwiązać ten problem w perspektywie długoterminowej, musimy je zrozumieć, a potem wspólnie zrobić wszystko, aby nam dalej nie szkodziły.
Określone kroki w kierunku ograniczenia tego problemu możecie podjąć sami, we własnym zakresie, a z tej książki dowiecie się, jak tego dokonać. Zdecydowanie jestem za tym, byście w ten sposób przyjęli na siebie odpowiedzialność. Muszę jednak być z wami szczery bardziej niż, jak się obawiam, miało to miejsce we wcześniejszych książkach poświęconych temu zagadnieniu. Te zmiany poskutkują tylko w pewnym stopniu. Rozwiążą cząstkę problemu. Są jednak wartościowe. Sam też je wprowadzam. Tyle że jeśli nie dopisze wam szczęście, nie pozwolą uniknąć kryzysu uwagi. Problemy systemowe wymagają rozwiązań systemowych. Oczywiście za uporanie się ze wspomnianymi utajonymi czynnikami ponosimy też odpowiedzialność indywidualną, ale jednocześnie musimy wziąć na siebie i tę zbiorową. Istnieje realne rozwiązanie – takie, które rzeczywiście umożliwi nam przystąpienie do uzdrawiania naszej uwagi. Wymaga to od nas radykalnego przeformułowania problemu, a potem podjęcia działania. Jak sądzę, dobrze wiem, od czego moglibyśmy zacząć.
Istnieją, jak myślę, trzy kluczowe przyczyny, dla których warto wyruszyć ze mną w tę podróż. Pierwsza jest taka, że życie przepełnione rozpraszaniem uwagi jest, w skali jednostki, zubożone. Nie mogąc poświęcać należytej uwagi, nie osiągasz tego, czego pragniesz. Chcesz poczytać książkę, a tu odciągają cię różnej maści pobrzękiwania i paranoje mediów społecznościowych. Pragniesz spędzić kilka niczym niezakłóconych godzin z dzieckiem, a co rusz sprawdzasz pocztę elektroniczną w obawie, czy szef o czymś cię nie powiadamia. Zamierzasz zająć się jakimś biznesem, a zamiast tego życie rozmywa ci się we mgle facebookowych postów, budzących jedynie zazdrość albo niepokój. Nie ze swojej winy wydajesz się nie mieć chwili na oddech – dość spokojnej, swobodnej przestrzeni – na to, by się zatrzymać i pomyśleć. Badanie przeprowadzone przez profesora Michaela Posnera z University of Oregon wykazało, że jeśli coś przerywa nam koncentrację, powrót do tego samego jej poziomu wymaga średnio dwudziestu trzech minut4. Inne badanie, przeprowadzone wśród pracowników biurowych z USA, dowiodło, że większość z nich na co dzień nie pracuje nieprzerwanie nawet przez godzinę5. Jeżeli ciągnie się to miesiącami czy całymi latami, zaburza nam to zdolność określenia, kim jesteśmy i czego chcemy. Gubimy się we własnym życiu.
Pojechałem do Moskwy, by przeprowadzić wywiad z najważniejszym dzisiaj filozofem uwagi, doktorem Jamesem Williamsem, zajmującym się filozofią i etyką technologii na Oxford University. Naukowiec ten powiedział mi:
– Jeżeli chcemy dokonać w jakiejś dziedzinie, w jakimkolwiek aspekcie życia, czegoś znaczącego, musimy móc zauważać to, co istotne… Jeśli nie możemy tego zrobić, naprawdę trudno będzie cokolwiek osiągnąć.
Dodał, że w zrozumieniu sytuacji, w jakiej się w takim momencie znajdujemy, pomoże wizualizacja. Wyobraź sobie, że jedziesz samochodem, a tu ktoś zalewa ci całą przednią szybę wiadrem błota. Mierzysz się przez to z masą problemów – narażasz się na utrącenie lusterka wstecznego, zabłądzenie czy też opóźnione dotarcie do celu. Pierwszą rzeczą jednak, którą musisz zrobić – zanim zaczniesz się przejmować wymienionymi tu problemami – jest oczyszczenie szyby. Dopóki tego nie zrobisz, być może nawet nie będziesz wiedział, gdzie jesteś. Zanim spróbujemy osiągnąć inny z założonych celów, musimy uporać się z zaburzeniami uwagi.
Drugim powodem, dla którego powinniśmy myśleć o tej kwestii, jest to, że takie rozdrabnianie uwagi prowadzi nie tylko do naszych jednostkowych problemów – bywa też przyczyną kryzysów w skali całego naszego społeczeństwa. Jako gatunek mierzymy się z mnóstwem czyhających na nas bezprecedensowych pułapek i potrzasków – takich jak kryzys klimatyczny – i w odróżnieniu od wcześniejszych pokoleń przeważnie nie zdobywamy się na stawianie czoła naszym największym wyzwaniom. Dlaczego? Częściowo dlatego, jak sądzę, że gdy się rozpraszamy, rozprasza się też nasza umiejętność rozwiązywania problemów. Do uporania się z wielkimi wyzwaniami konieczna jest nieprzerwana i wieloletnia koncentracja na tym wielu ludzi. Demokracja wymaga od całej populacji umiejętności skupiania uwagi na tyle długo, by można było zidentyfikować prawdziwe problemy, oddzielić je od urojonych, znaleźć rozwiązania i rozliczyć z tego przywódców, jeżeli zawiodą. Jeśli bowiem przegramy, utracimy zdolność funkcjonowania jako w pełni sprawne społeczeństwo. Nie jest dla mnie przypadkiem, że ten kryzys utrzymywania uwagi zbiega się w czasie z największym załamaniem demokracji od lat trzydziestych. Ludzi niepotrafiących się skupić pociągać będą nazbyt uproszczone, autorytarne rozwiązania – mało prawdopodobne też, że zrozumieją, dlaczego ponoszą klęskę. Świat pełen osób ograbionych z umiejętności utrzymywania uwagi, oscylujących między Twitterem a Snapchatem, będzie światem piętrzących się kryzysów, z których żadnemu nie zdołamy sprostać.
Trzeci powód, dla którego powinniśmy się głęboko zastanowić nad kwestią skupienia, niesie według mnie najwięcej nadziei. Zrozumiawszy, co się dzieje, możemy zacząć to zmieniać. James Baldwin – moim zdaniem największy pisarz dwudziestego wieku – powiedział: „Nie wszystko, z czym się mierzymy, da się zmienić, niczego jednak niepodobna zmienić, póki się z tym nie zmierzymy”6. Ten kryzys spowodował człowiek i to my możemy go zlikwidować.
Chcę powiedzieć już na początku, jak gromadziłem dowody, które przedstawiam w tej książce, i dlaczego dokonałem takiego, a nie innego wyboru. W ramach zgłębiania tematu przeczytałem całe mnóstwo prac naukowych, a potem wziąłem się do przeprowadzania rozmów z tymi naukowcami, którzy według mnie dostarczyli najważniejszych świadectw. Kwestię uwagi i skupienia zgłębiało kilka różnych kręgów badaczy. Jedną z tych grup stanowią neuronaukowcy, a zatem dowiesz się, co mają do powiedzenia. Ludźmi, którzy w zrozumienie tego, dlaczego następują takie zmiany, wnieśli największy wkład, są jednak socjologowie, analizujący wpływ owych zmian na nasz sposób życia zarówno jako jednostek, jak i grup. Studiowałem nauki polityczne i społeczne na Cambridge University, gdzie gruntownie przygotowano mnie do odczytywania wyników badań publikowanych przez takich naukowców, oceniania przedstawianych przez nich dowodów i – mam nadzieję – sondowania ich za pomocą pytań.
Badacze ci często spierają się o to, co i dlaczego się dzieje. Nie z uwagi na niedoskonałość tych nauk, a dlatego że ludzie są istotami nad wyraz skomplikowanymi i nader trudno jest ocenić coś tak złożonego jak to, co wpływa na naszą zdolność utrzymywania skupienia. To oczywiście i dla mnie było niemałe wyzwanie przy pisaniu tej książki. Oczekując idealnego dowodu, czekalibyśmy wiecznie. Musiałem, na miarę swoich możliwości, bazować na informacjach najpewniejszych spośród posiadanych przez nas, stale uwzględniając to, że ta nauka jest ułomna i krucha i wymaga ostrożnego podejścia.
Dlatego na każdym etapie tej książki będę usiłował uświadamiać ci, jak kontrowersyjny dowód oferuję. Pewne tematy badały setki naukowców, osiągając powszechny consensus w kwestiach, które zamierzam tu wyłożyć. To oczywiście ideał i ilekroć było to możliwe, szukałem badaczy reprezentujących zgodny pogląd w ich dziedzinie, a swoje konkluzje opierałem na solidnym fundamencie ich wiedzy. Bywają też jednak obszary, gdzie zagadnienia, które pragnąłem zrozumieć, bada jedynie garstka naukowców, stąd wysnuwane przeze mnie wnioski są wątlejsze. Jest też kilka innych zagadnień, co do których różni renomowani badacze pozostają w gorącym sporze. Zamierzam mówić o tym jednoznacznie i próbować przedstawić całe spektrum poglądów na te kwestie. Na każdym etapie wysnuwane przeze mnie wnioski starałem się budować na najmocniejszych dowodach, jakie udało mi się znaleźć.
Do tego procesu usiłowałem zawsze podchodzić z pokorą. W żadnej z poruszanych kwestii nie jestem ekspertem. Jestem dziennikarzem zwracającym się do ekspertów, testującym ich wiedzę i objaśniającym ją najlepiej, jak potrafię. Jeżeli zapragniesz bardziej szczegółowo przyjrzeć się tym debatom, to musisz wiedzieć, że wnikliwiej zagłębiam się w te dowody w przeszło czterystu przypisach zamieszczonych na stronie internetowej tej książki i odnoszących się do ponad dwóch tysięcy pięciuset prac naukowych w niej przywołanych. Żeby lepiej wytłumaczyć, czego się dowiedziałem, niekiedy nawiązuję także do swoich doświadczeń. Moje wspominki nie mają charakteru dowodów naukowych. Przekazują coś znacznie prostszego: dlaczego tak bardzo chciałem poznać odpowiedzi na te pytania.
Po powrocie z wyprawy z Adamem do Memphis byłem sobą przerażony. Któregoś dnia przeczytanie kilku początkowych stron powieści zabrało mi trzy godziny, raz po raz bowiem zatracałem się w rozpraszających mnie myślach, niemal tak jakbym był napruty, uznałem więc, że tak dalej być nie może. Czytanie beletrystyki od zawsze należało do moich najprzyjemniejszych rozrywek i pozbawienie siebie tego byłoby jak amputacja kończyny. Dlatego zapowiedziałem moim przyjaciołom, że ucieknę się do drastycznych rozwiązań.
Myślałem, że coś takiego spotkało mnie z tego powodu, że byłem za mało zdyscyplinowany, a na dodatek zanadto pochłaniał mnie mój telefon. Sądziłem, że lekarstwo na to jest oczywiste: trzeba narzucić sobie większą dyscyplinę i zapomnieć o telefonie. Wszedłem do internetu i zarezerwowałem sobie pokoik tuż przy plaży, w Provincetown, na koniuszku Cape Cod. „Wyjeżdżam tam na trzy miesiące – ogłosiłem triumfalnie wszystkim – bez smartfona i komputera umożliwiającego połączenie z internetem. Skończyłem z tym, rzuciłem to. Po raz pierwszy od dwudziestu lat będę offline”. Wyjaśniłem przyjaciołom podwójne znaczenie słowa wired. Pojęcie to opisuje zarówno człowieka podminowanego, maksymalnie pobudzonego psychicznie, jak i kogoś podłączonego do internetu. W moim odczuciu te dwie definicje jakoś się łączą. Byłem zmęczony tym stanem rzeczy i musiałem się z tego wszystkiego otrząsnąć. Zdecydowałem się więc na wyjazd. Jako autoresponder ustawiłem wiadomość, że przez najbliższe trzy miesiące będę nieosiągalny. I tak oto porzuciłem wibracje, buzujące we mnie od dwudziestu lat.
W ten ekstremalny cyfrowy detoks starałem się wejść bez żadnych złudzeń. Wiedziałem, że takie całkowite odcięcie się od internetu nie może być dla mnie rozwiązaniem na dłuższą metę – nie zamierzałem dołączyć do amiszów i na zawsze pożegnać się z techniką. Mało tego, wiedziałem, że u większości ludzi nie sprawdziłoby się to nawet jako rozwiązanie krótkoterminowe. Wywodzę się z klasy pracującej – babcia, która mnie wychowała, sprzątała w toaletach; ojciec był kierowcą autobusu. Gdyby ktoś im powiedział, że receptą na problemy ze skupieniem uwagi jest porzucenie pracy i zaszycie się w chatce nad morzem, odebraliby to jako haniebną obelgę; po prostu nie mogliby tego zrobić.
Ja tak postąpiłem, uznałem bowiem, że jeśli tego nie zrobię, mogę utracić jakieś kluczowe aspekty umiejętności głębokiego myślenia. Kierowała mną desperacja. Postąpiłem tak też dlatego, że czułem, iż odzierając się na jakiś czas ze wszystkiego, mógłbym zacząć dostrzegać zmiany, które nam wszystkim udałoby się wprowadzać znacznie trwalej. Ten drastyczny detoks nauczył mnie wielu ważnych rzeczy – jak się przekonasz, także i na temat ograniczeń cyfrowych detoksów.
Zaczął się w pewien majowy ranek, kiedy to wyjechałem do Provincetown, nękany poświatą wyświetlaczy z Graceland. Sądząc, że problem leży w skłonności mojej natury do rozpraszania uwagi i w naszej technice, zamierzałem dać sobie spokój z takimi urządzeniami – w imię wolności, upragnionej wolności! – na długi, długi czas.
1
Przyczyna pierwsza: Zwiększenie tempa, przełączanie się i filtrowanie
Nie rozumiem, czego pan jeszcze chce – powtarzał sprzedawca w bostońskim Targecie. – To najtańsze telefony, jakie mamy. Internet mają megawolny. A o to przecież panu chodzi, tak?
– Nie – odpowiedziałem. – Potrzebuję telefonu całkowicie pozbawionego dostępu do internetu.
Przestudiował tył opakowania, wyraźnie skonsternowany.
– Te byłyby naprawdę wolne. Maila może by pan odebrał, ale już nie…
– Mail to nadal internet – uciąłem. – Wyjechać na trzy miesiące zamierzam przecież po to, żeby być totalnie offline.
Mój przyjaciel Imtiaz dał mi już swojego starego, zdezelowanego laptopa, który dawno temu pożegnał się z szansą na jakąkolwiek łączność z internetem. Wyglądał jak pozostałość po scenografii pierwszego Star Treka, skrawek porzuconej wizji przyszłości. Zamierzałem zrobić z niego użytek. Postanowiłem wreszcie napisać powieść, z którą nosiłem się od lat. Teraz potrzebny był mi jeszcze telefon, żeby w sprawach niecierpiących zwłoki mogło dzwonić sześć osób, którym dam numer. Dostępu do internetu nie mógł mieć żadnego, żebym obudziwszy się o trzeciej w nocy, zdecydowany na złamanie danej sobie obietnicy i próbę wejścia do sieci, nie mógł tego zrobić mimo usilnych starań.
Tłumacząc innym, co planuję zrobić, spotykałem się z trzema typami reakcji. Pierwsza była taka jak u sprzedawcy w Targecie: nie docierał do nich sens moich słów. Sądzili, że zależy mi na ograniczeniu dostępu do internetu. Myśl o całkowitym odcięciu się od sieci wydawała im się tak dziwaczna, że musiałem im to w kółko wyjaśniać.
– A więc chce pan telefonu, z którego w ogóle nie da się wejść do sieci? – skonstatował. – Ale po co?
Drugim rodzajem reakcji, zaprezentowanym tuż potem przez tego człowieka, było umiarkowane przerażenie moim wyborem.
– Co pan zrobi w razie nagłej konieczności? – spytał. – Bo nie wydaje się to rozsądne.
Ja zadałem inne pytania:
– Jaka nagła konieczność miałaby na mnie wymóc połączenie z internetem? Co takiego musiałoby się stać? Nie jestem przecież prezydentem USA, nie musiałbym wydawać rozkazów w razie najazdu Rosji na Ukrainę.
– Ale zawsze coś się może zdarzyć – zauważył.
Tłumaczyłem więc ludziom w moim wieku, a miałem wówczas trzydzieści dziewięć lat, że skoro pół życia spędziliśmy bez telefonów komórkowych, nie powinno sprawiać nam trudności wyobrażenie sobie powrotu do tego, jak żyliśmy przez tak długi czas. Nikogo jednak chyba to nie przekonało.
Trzecim typem reakcji była zazdrość. Ludzie zaczynali fantazjować, co zrobiliby z całym tym czasem, jaki pochłaniały im telefony, gdyby nagle ich uwolniono od tego brzemienia. Podawali, korzystając z opcji Screen Time, ile godzin spędzają dziennie z telefonem. Przeciętnemu Amerykaninowi zajmuje to trzy godziny i piętnaście minut7. W ciągu każdych dwudziestu czterech godzin dotykamy naszych telefonów dwa tysiące sześćset siedemnaście razy8. Czasem też tęsknie napomykali o czymś, co uwielbiali, a zarzucili – jak choćby o grze na pianinie – wpatrując się przy tym w dal.
Target nic dla mnie nie miał. Jak na ironię, musiałem wejść do internetu, żeby zamówić coś, co wydawało się ostatnim w USA telefonem komórkowym bez dostępu do sieci. Nazywa się toto jitterbug i zostało zaprojektowane dla ludzi w mocno podeszłym wieku, a działa przy tym jako medyczne urządzenie alarmowe. Po rozpakowaniu aparatu uśmiechnąłem się na widok dużych klawiszy i powiedziałem sobie, że jest wartość dodana: gdy się przewrócę, to coś automatycznie połączy mnie z najbliższym szpitalem.
Wyłożyłem na hotelowe łóżko to, co ze sobą zabrałem. Przekopałem się przez wszystko, do czego rutynowo używam iPhone’a, i kupiłem rzeczy, które miały mi te udogodnienia zastąpić. I tak, po raz pierwszy od nastoletnich czasów nabyłem zegarek na rękę. Sprawiłem też sobie budzik. Wygrzebałem swojego starego iPoda, naładowałem go audiobookami oraz podcastami. Gdy przejechałem palcem po ekranie, pomyślałem o tym, jak futurystyczny wydał mi się ten gadżet, kiedy go kupowałem dwanaście lat temu; teraz wyglądał jak coś, z czym Noe mógł zaokrętować się na arce. Miałem zdezelowany laptop Imtiaza – wyposażony obecnie, z powodzeniem, w edytor tekstu w stylu lat dziewięćdziesiątych – a obok niego stos powieściowej klasyki, której przeczytanie planowałem od dekad, zwieńczony Wojną i pokojem.
Zamówiłem ubera, żeby móc zostawić iPhone’a i macbooka koleżance mieszkającej w Bostonie. Przed odłożeniem ich na stół u niej w domu przeżyłem chwilę wahania. Czym prędzej jednak wcisnąłem na telefonie klawisz przywołujący samochód, który miał mnie zabrać na terminal promowy, wyłączyłem to urządzenie i wyszedłem tak szybko, jakby miało za mną pogonić. Poczułem ukłucie paniki. „Nie jestem na to gotów” – pomyślałem. Potem z jakichś zakamarków pamięci przywołałem coś, co powiedział hiszpański eseista José Ortega y Gasset: „Nie da się żyć ad Kalendas Graecas… Życie zostało nam rzucone prosto w twarz”9. Upomniałem siebie: „Jeżeli nie postąpisz tak teraz, nie zdobędziesz się na to już nigdy i na łożu śmierci będziesz sprawdzał, ile polubień masz na Instagramie”. Zapakowałem się do samochodu, nie pozwalając sobie spojrzeć za siebie.
Lata wcześniej nauczyłem się od przedstawicieli nauk społecznych, że w walce z jakimkolwiek zgubnym nawykiem jednym z najskuteczniejszych narzędzi jest „samoograniczanie”. Mowa o nim już w jednej z najstarszych zachowanych ludzkich opowieści, Odysei Homera. Homer opowiada nam, że istniała niegdyś połać mórz, na której żeglarze niezmiennie ginęli, i to ze szczególnego powodu: otóż żyły w tamtych wodach dwie syreny – nader gorące hybrydy kobiety i ryby – które śpiewem przekonywały płynących do dołączenia do nich w wodnych odmętach. Ci, oddając się tak ponętnym rybim igraszkom, tonęli. Wreszcie jednak pewnego dnia bohater tej opowieści – Odyseusz – wymyślił, jak oprzeć się owym kusicielkom. Zanim jego okręt wpłynął na syreni obszar, nakazał załodze, żeby solidnie przywiązała go do masztu, krępując mu ręce i nogi, by nie mógł się ruszyć. Dlatego Odyseusz, choć słyszał śpiew syren i usilnie pragnął rzucić się do wody, nie mógł tego zrobić.
Posłużyłem się już tą metodą, kiedy starałem się schudnąć. Zwykłem kupować góry węglowodanów i wmawiać sobie, że jestem na tyle silny, by spożywać je powoli i z umiarem, a potem, o drugiej w nocy, rzucałem się na nie. Dlatego przestałem się w nie zaopatrywać. Nie pociągało mnie kursowanie do nocnego sklepu po jakieś pringlesy. Twoje ja, funkcjonujące w teraźniejszości – dokładnie teraz – pragnie podążać za szczytniejszymi celami, byś stawał się lepszym człowiekiem. Zdajesz sobie jednak sprawę, że jesteś ułomny i skory do ulegania pokusom. Dlatego tę przyszłą wersję siebie krępujesz, zawężasz pole wyboru, przywiązujesz się do masztu wzorem Odyseusza.
Eksperymentów naukowych sprawdzających, czy to naprawdę działa, chociażby w krótkiej perspektywie, przeprowadzono niewiele. Przykładowo, w 2013 roku Molly Crockett – profesor psychologii, z którą przeprowadziłem wywiad w Yale – sprowadziła do laboratorium mężczyzn i podzieliła ich na dwie grupy. Członkowie obu grup mieli stanąć w obliczu wyzwania. Powiedziano im, że jeśli tego chcą, to zaraz zobaczą z lekka seksowny widok, ale jeśli poczekają, nic przez jakiś czas nie robiąc, ujrzą widok superseksowny. Pierwsza grupa usłyszała, że ma się wykazać siłą woli i na ten czas wziąć się w karby. Osobom z drugiej natomiast, przed wejściem do laboratorium, dano szansę na „samoograniczenie” – na rozstrzygnięcie na głos, czy zamierzają zatrzymać się na trochę i zaczekać na tę seksowniejszą propozycję. Oto co badacze chcieli wiedzieć – czy mężczyźni, którzy dokonali takiego samoograniczenia, wytrzymują częściej i dłużej niż ci, którzy tego nie zrobili? Okazało się, że samoograniczanie było uderzająco skuteczne – jednoznaczne postanowienie zrobienia czegoś i oświadczenie, że będzie się tego trzymać, sprawiało, że ci ludzie znacznie lepiej znosili oczekiwanie10. W późniejszych latach taki sam rezultat przyniosło wiele różnorodnych eksperymentów11.
Mój wyjazd do Provincetown stanowił skrajną formę samoograniczenia i tak jak triumf Odyseusza swój początek miał też na pokładzie statku. Kiedy prom do tej miejscowości odbił od brzegu, odwróciłem się ku Zatoce Bostońskiej, w której wodach odbijało się majowe słońce. Stanąłem twarzą do rufy, obok wilgotnego powiewającego gwiaździstego sztandaru i patrzyłem, jak rozbryzguje się za nami morska piana. Mniej więcej po czterdziestu minutach, gdy w polu widzenia pojawiła się wąska wieżyca pomnika Pielgrzyma, na horyzoncie z wolna zaczęło ukazywać się Provincetown.
To miasto leży na długim pasie piasku i bujnej zieleni, tam, gdzie USA na dobre ustępuje miejsca Oceanowi Atlantyckiemu. To ostatni amerykański przystanek na tej trasie, koniec drogi. Stojąc tam, można, jak powiedział pisarz Henry David Thoreau, czuć, że ma się za sobą całe Stany Zjednoczone. Zakręciło mi się w głowie z euforii, a kiedy zobaczyłem wyłaniającą się z morskiej piany plażę, zacząłem się śmiać, samemu nie wiedząc dlaczego. Z wyczerpania czułem się niemal jak pijany. Miałem trzydzieści dziewięć lat i odkąd ukończyłem ich dwadzieścia jeden, bez ustanku pracowałem. Nie miałem prawie żadnych urlopów. Całymi dniami obrastałem w informacje mające mnie uczynić jeszcze bardziej produktywnym pisarzem i zaczynałem już myśleć, że mój sposób życia odrobinę przypomina ten, w ramach którego na farmach przemysłowych tuczy się na siłę gęsi hodowlane, żeby przerobić ich wątroby na pasztet foie gras. W ciągu minionych pięciu lat przebyłem ponad sto dwadzieścia tysięcy kilometrów, zbierając materiały, pisząc i rozmawiając z myślą o dwóch książkach. Dzień w dzień przez cały czas starałem się chłonąć coraz więcej informacji, indagować coraz to nowych rozmówców, coraz więcej wiedzieć i mówić. A teraz maniakalnie przeskakiwałem z jednego tematu na drugi niczym płyta winylowa zarysowana od nazbyt intensywnego używania i łapałem się na tym, że trudno mi było cokolwiek zachować w pamięci. Odczuwałem zmęczenie od tak dawna, że wiedziałem tylko, jak je przezwyciężać.
Kiedy ludzie zaczęli wysiadać, skądś z promu doleciał do mnie sygnał przychodzącego esemesa i natychmiast odruchowo sięgnąłem do kieszeni. Przeżyłem moment paniki – gdzie mój telefon? – a potem przypomniałem sobie wszystko i się roześmiałem.
W tamtej chwili pomyślałem o swoim pierwszym zetknięciu z telefonem komórkowym. Miałem około czternastu lub piętnastu lat – zatem był to 1993 lub 1994 rok – i znajdowałem się na górnym pokładzie londyńskiego autobusu, wracając do domu ze szkoły. Jakiś człowiek w garniturze mówił coś głośno do przedmiotu, jak podpowiada mi pamięć, rozmiarów małej krowy. Wszyscy z górnego pokładu odwracaliśmy się, by na niego spojrzeć. On zaś, sprawiając wrażenie zadowolonego, że jest w centrum uwagi, gadał jeszcze głośniej. Trwało to, dopóki inny pasażer go nie zagadnął:
– Kolego?
– Tak?
– Jesteś debil.
I wszyscy w tym autobusie złamali naczelną zasadę londyńskiej komunikacji publicznej. Popatrzyliśmy po sobie i uśmiechnęliśmy się. Takie drobne przejawy buntu, jak sobie przypominam, miały miejsce u zarania telefonów komórkowych w całym Londynie. Postrzegaliśmy te urządzenia jako absurdalną inwazję.
Pierwszy swój e-mail wysłałem pięć lat później, po dostaniu się na uniwersytet. Miałem wtedy dziewiętnaście lat. Napisałem kilka zdań, kliknąłem Wyślij i czekałem, czy coś w sobie poczuję. Żadnego przypływu ekscytacji jednak nie doznałem. Dziwiło mnie, skąd wokół tej nowinki, poczty elektronicznej, taki szum. Gdybyście powiedzieli mi wtedy, że w ciągu dwudziestu lat połączenie tych dwóch technologii – początkowo odczuwanych jako odpychające bądź nudziarskie – zdominuje moje życie do tego stopnia, że zapakuję się na prom i od nich ucieknę, uznałbym, że do reszty wam odbiło.
Zabrałem się z tego promu ze swoją torbą i wydobyłem z niej mapkę, którą ściągnąłem sobie z internetu. Od lat nie obywałem się bez nawigacji Google Maps, ale Provincetown, na szczęście, składało się z jednej długiej ulicy, toteż do wyboru miałem wyłącznie dwa kierunki – mogłem iść w lewo albo w prawo. Ja musiałem pójść w prawo, do biura agenta nieruchomości, od którego wynająłem swój kącik przy plaży. Commercial Street biegnie przez sam środek Provincetown, mijałem więc schludne sklepy w stylu New England, oferujące homary i gadżety erotyczne (oczywiście nie pod jednym adresem – od takich nisz nawet Provincetown trzyma się z dala). Pamiętam, że wybrałem to miasto z kilku powodów. Rok wcześniej przyjechałem tu z Bostonu na jeden dzień, by odwiedzić mojego kolegę, Andrew, spędzającego w tej mieścinie każde lato. Provincetown to jakby skrzyżowanie uroczego miasteczka z Cape Cod, urządzonego w starym stylu, typowym dla Nowej Anglii, z lochem do zabaw seksualnych. Przez długi czas była to wioska rybacka, zamieszkana przez imigrantów z Portugalii i ich potomstwo. Potem, gdy zaczęli zjeżdżać tam artyści, stało się enklawą cyganerii. Jeszcze później okazało się mekką gejów. Dzisiaj jest to miejscowość, w której żyjący w starych rybackich chatach mężczyźni potrafią się utrzymywać wyłącznie z tego, że ubrani niczym złowroga Urszula z Małej syrenki wyśpiewują piosenki o seksie oralnym turystom, latem tłumnie najeżdżającym te okolice.
Wybrałem Provincetown, bo uznałem je za miejsce wdzięczne, a zarazem nieskomplikowane – wierząc (z lekka arogancko), że na rozpoznanie rządzącej nim dynamiki wystarczyła mi jedna spędzona tu doba. Byłem zdecydowany wyjechać gdzieś, gdzie nic zbytnio nie wzbudzi mojej dziennikarskiej dociekliwości. Gdybym postawił (powiedzmy) na Bali, wiem, że rychło zacząłbym dociekać reguł, jakimi kieruje się tamtejsza społeczność, wziąłbym się do robienia wywiadów z Balijczykami i w niedługim czasie wróciłbym do maniakalnego chłonięcia informacji. A ja pragnąłem urokliwego czyśćca, który umożliwi mi dekompresję, i niczego więcej.
Agent nieruchomości, Pat, zawiózł mnie do mojego domu przy plaży. Znajdował się on niemal nad oceanem, o czterdzieści minut spacerem od centrum Provincetown – prawie na terenie sąsiedniego miasteczka, Truro. Był to zwykły drewniany dom, podzielony na cztery odrębne mieszkania. Moje znalazłem na parterze, po lewej. Poprosiłem Pata o zabranie modemu – na wypadek gdybym w przypływie obłędu pojechał kupić jakieś urządzenie z dostępem do internetu – i odłączenie wszystkich pakietów telewizji kablowej. Miałem dwa pokoje. Za domem była krótka żwirowa dróżka, a na jej końcu czekał na mnie ocean, bezkresny i ciepły. Pat życzył mi powodzenia i zostałem sam.
Wypakowałem książki i zacząłem je kartkować. Żadna z tych, do których się wziąłem, jakoś mnie nie pociągała. Odłożyłem to na później i przeszedłem się nad ocean. Dla Provincetown były to dopiero początki sezonu turystycznego i w zasięgu kilku kilometrów naliczyłem jedynie około sześciu innych osób. Ogarnęła mnie nagła pewność – jakiej doświadcza się w życiu tylko kilkukrotnie – że postąpiłem absolutnie właściwie. Za długo nie spuszczałem z oczu spraw płochych i nader ulotnych, takich jak przekazy z Twittera. Skupiając wzrok na takim mignięciu, zaprzątasz nim myśli, nakręcasz się, czujesz, że przepadniesz, jeśli się nie ruszysz, nie zamachasz, nie wydasz głosu. Teraz miałem poczucie, że wpatruję się w coś prastarego i niewzruszonego. „Ten ocean istniał tu na długo przed tobą – pomyślałem – i będzie istnieć długo po tym, jak twoje błahe zgryzoty odejdą w niepamięć”. Z powodu Twittera odnosisz wrażenie, że cały świat jest owładnięty obsesją na punkcie twoim i twojego malutkiego ego – uwielbia cię, nienawidzi, właśnie teraz o tobie gada. W obliczu oceanu czujesz, że świat wita cię wilgocią życzliwej obojętności. Nie zacznie się z tobą spierać, choćbyś wrzeszczał wniebogłosy.
Stałem tam długi czas. Szokiem było dla mnie, że tkwię w takim bezruchu – niczego nie przewijając, a tylko będąc. Spróbowałem przypomnieć sobie, kiedy poprzednio tak się czułem. W podwiniętych dżinsach ruszyłem oceanem w stronę Provincetown. Woda była ciepła, a stopy lekko grzęzły mi w piasku. Koło moich nóg białych jak mąka i między nimi przepływały maleńkie rybki. Obserwowałem kraby zagrzebujące się w piachu przede mną. Mniej więcej piętnaście minut później zobaczyłem coś tak dziwnego, że się na to zagapiłem, a im dłużej się wpatrywałem, tym mniej to rozumiałem. Oto na wodzie, na powierzchni oceanu, stał człowiek. Nie miał pod stopami łódki ani żadnego widocznego ustrojstwa do pływania. I choć był wysunięty daleko w głąb oceanu, stał prosto i pewnie. Zastanawiałem się, czy to z przemęczenia zaczynają roić mi się takie zwidy. Zamachałem do niego; odmachał, a potem odwrócił się i dalej stał wpatrzony w wodę, z dłońmi uniesionymi do góry. Przez długi czas pozostawał bez ruchu, a ja tak samo, obserwując go. Potem zaczął iść ku mnie, jak się zdawało, po oceanie.
Dojrzał moją zdumioną minę i wyjaśnił mi, że kiedy w Provincetown następuje przypływ, zakrywa plażę i nie widać wówczas tego, że pod wodą piasek jest nierówny. Pod jej powierzchnią są bowiem mielizny i piaskowe górki, a gdy się po nich idzie, ktoś patrzący z zewnątrz może odnieść szczególne wrażenie, że stąpa się tu po wodzie. W ciągu następnych tygodni i miesięcy jeszcze często widywałem tego człowieka stojącego pośród wód Atlantyku, z wyciągniętymi przed siebie dłońmi, trwającego tam godzinami bez ruchu. Myślałem sobie wtedy, że właśnie to jest przeciwieństwo Facebooka – stać absolutnie nieruchomo, wpatrując się z rozłożonymi rękoma w ocean.
W końcu doszedłem do domu mojego kolegi Andrew. Na powitanie wybiegł jeden z jego psów. Wybraliśmy się we dwóch na kolację. Andrew rok wcześniej zaliczył tu długie ciche odosobnienie – zero telefonów, zero rozmów – i radził mi, by rozkoszować się tym błogostanem, bo nie potrwa on długo.
– Dopiero kiedy odsuwasz na bok to, co cię rozprasza, zaczynasz dostrzegać, od czego siebie odciągałeś – objaśnił mi.
– Oj, Andrew, dramatyzujesz – odparłem, po czym parsknęliśmy śmiechem.
Później szedłem Commercial Street, mijając bibliotekę, ratusz, pomnik ofiar AIDS, cukiernię z babeczkami i drag queen rozdające reklamy swoich wieczornych występów, aż wreszcie usłyszałem śpiewy. To w pubie Crown and Anchor podśpiewywali sobie ludzie skupieni wokół pianina. Wszedłem tam. Wspólnie z tymi nieznajomymi przerobiłem większość partii wokalnych z Evity i Rent. Uderzyła mnie ogromna różnica między przebywaniem w grupie nieznanych mi ludzi i śpiewaniem z nimi a kontaktowaniem się z grupami również obcych mi ludzi, z tym że za pośrednictwem ekranów. To pierwsze roztapia poczucie ego, drugie w nie godzi i je dręczy. Ostatnią piosenką, którą odśpiewaliśmy, była A Whole New World.
Do domu przy plaży wracałem samotnie o drugiej w nocy. Rozmyślałem o tym, czym różni się błękitnawa poświata, w którą wpatrywałem się przez taki kawał życia, co stale wymagało czujności, od naturalnego oświetlenia, które wszędzie wokół mnie przygasało, mówiąc niejako: „Dzień się już skończył, pora spać”. Dom przy plaży był pusty. Nie czekały na mnie żadne wiadomości tekstowe ani głosowe, żadne e-maile – a jeśli nawet, to dowiedzieć się o tym miałem za trzy miesiące. Wpakowałem się do łóżka i zapadłem w najgłębszy sen, jaki pamiętam. Obudziłem się dopiero piętnaście godzin później.
Tak oszołomiony dekompresją, odurzony mieszanką zmęczenia i bezruchu, przeżyłem niemal tydzień. Przesiadywałem w kawiarniach i gawędziłem z nieznajomymi. Odwiedziłem bibliotekę w Provincetown i trzy tamtejsze księgarnie, wybierając kolejne książki do przeczytania. Zjadłem tyle homarów, że jeśli w tym gatunku zwierzęcia wyewoluuje kiedyś świadomość, zostanę zapamiętany jako ich Stalin, eksterminujący je na skalę przemysłową. Udałem się pieszo w miejsce, w którym Ojcowie Pielgrzymi przed czterystu laty po raz pierwszy zstąpili na amerykańską ziemię (by trochę się powłóczyć, niewiele znaleźć i pożeglować dalej, żeby wreszcie wylądować na Plymouth Rock).
Moja świadomość zaczęła kipieć od dziwnych treści. Na okrągło słyszałem w głowie pierwsze frazy piosenek z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, czyli z czasów dzieciństwa, i od lat niesłyszanych – Cat Among the Pigeons zespołu Bros czy też The Day We Caught the Train grupy Ocean Colour Scene. Bez Spotify nie miałem możliwości wysłuchać tych utworów, dlatego podśpiewywałem je sobie, chodząc po plaży. Co kilka godzin czułem, jak wzbiera we mnie obce mi uczucie, i zadawałem sobie pytanie: „Co to takiego?”. „No tak. Spokój. A wszystko tylko dlatego, że zostawiłem gdzieś dwa kawałki metalu? Skąd to poczucie zmiany?”. Czułem się bowiem tak, jakbym spędził lata na trzymaniu dwóch rozwrzeszczanych bobasów, których nękały kolki, a teraz te niemowlaki przeszły w ręce niani, ich krzyki i wymioty zaś przestały mnie dręczyć.
Wszystko tu działo się w wolniejszym tempie. Normalnie mniej więcej co godzinę śledzę serwisy informacyjne, aplikując sobie nieustające doładowanie niepokojących faktów i starając się zmiksować je w coś sensownego. W Provincetown nie musiałem już tego robić. Co rano kupowałem trzy gazety i siadałem, żeby je przeczytać, a potem aż do następnego dnia nie wiedziałem, co się wydarza. Zamiast zmagać się z bezustannym dopływem informacji przez całe swoje świadome życie, raz na dobę dokonywałem dogłębnego przeglądu tego, co się działo, a dzięki temu uwagę mogłem też kierować na inne rzeczy. Któregoś dnia, niedługo po moim przyjeździe, do pewnej redakcji w Maryland wtargnął uzbrojony mężczyzna i zastrzelił pięcioro dziennikarzy. Jako ich kolega po fachu mocno się tym przejąłem. W normalnym życiu zaraz po tym zdarzeniu otrzymałbym pierwsze wiadomości od znajomych, a potem godzinami śledziłbym media społecznościowe, chłonąc nieścisłe relacje, z których stopniowo wykształcałby się pełen obraz tego, co się stało. W Provincetown, dzień po tej masakrze, w ciągu dziesięciu minut poznałem czarno na białym przejrzyście podane i tragiczne szczegóły tego zdarzenia – wszystko, o czym powinienem wiedzieć. Papierowe gazety – te same, które ten morderca wziął na cel – wydały mi się nagle nadzwyczaj nowoczesnym wynalazkiem, i to takim, jakiego potrzebujemy wszyscy. Mój normalny tryb przyswajania informacji, jak sobie uświadomiłem, generował strach, natomiast ten nowy styl pozwalał dostrzec perspektywę.
Czułem się tak, jakby to, co wydarzyło się w tamtym pierwszym tygodniu, powoli otwierało moje receptory – na baczniejsze zwracanie uwagi, na odczuwanie większej więzi. A co to było? To, dlaczego pobyt w Provincetown tak właśnie odbierałem, zacząłem rozumieć później, kiedy pojechałem do Kopenhagi.
Synowie Sunego Lehmanna wskoczyli mu do łóżka, a on już wiedział – czuł w trzewiach – że coś jest nie tak. Co rano obaj jego chłopcy rzucali się na niego i jego żonę, pokrzykując z podekscytowaniem, uszczęśliwieni tym, że zaczyna się dla nich nowy dzień. O tego rodzaju scenach człowiek marzy, wyobrażając sobie, jakim będzie ojcem, a Sune uwielbiał swoich synów. Miał świadomość, że powinien dzielić ich radość z tego, że się obudzili, i to pełni zapału – ale każdego ranka, jak tylko się pojawiali, odruchowo wyciągał rękę nie do nich, a po coś chłodniejszego.
– Sięgałem po telefon, żeby sprawdzić pocztę – powiedział mi – chociaż te niesamowite, cudowne i słodkie stworzenia buszowały po moim łóżku.
Ilekroć o tym myślał, było mu wstyd. Sune z wykształcenia był fizykiem, po jakimś czasie jednak zdecydował, że będzie badać – na Technical University of Denmark, gdzie jest profesorem na Wydziale Matematyki Stosowanej i Informatyki – co dzieje się nie tylko w fizyce, ale i w nim samym.
– Dostawałem obsesji na punkcie tego, jak tracę zdolność skupiania się – przyznał. – Docierało do mnie, że jakoś nie potrafię kontrolować tego, jak korzystam z internetu.
Łapał się na tym, że bezmyślnie godzinami śledził w mediach społecznościowych najdrobniejsze wzmianki o takich wydarzeniach jak wybory prezydenckie w USA, nic tym nie osiągając. Odbijało się to nie tylko na nim jako na rodzicu, ale też na jego pracy naukowej. Opowiada:
– Zdałem sobie sprawę z tego, że moja praca poniekąd polega na tym, że myślę inaczej niż wszyscy. Przebywałem jednak w środowisku, w którym otrzymywałem te same informacje co każdy i myślałem o tych samych rzeczach co inni.
Miał poczucie, że pogorszenie koncentracji, którego doświadczał, dotyka też wiele osób w jego otoczeniu. Wiedział jednak także, że na różnych etapach dziejów ludzie byli przekonani, że są świadkami jakiegoś katastrofalnego schyłku na skalę całych społeczeństw. To zawsze kuszące mylić swój osobisty regres z regresem całego rodzaju ludzkiego. Sune – będący wówczas dobrze po trzydziestce – pytał siebie: „Czy to ja robię się starym zrzędą, czy rzeczywiście świat się zmienia?”. To pchnęło go do zainicjowania, wspólnie z naukowcami z całej Europy, największych badań mających przynieść odpowiedź na kluczowe pytanie: czy nasza zbiorowa zdolność koncentracji naprawdę się zmniejsza12?
W ramach pierwszego kroku sporządzili listę źródeł informacji, jakie mogliby przeanalizować. Pierwszym i najbardziej oczywistym był Twitter. Serwis ten wystartował w 2006 roku, a Sune swoje badania rozpoczął w 2014 roku – do wykorzystania były więc dane z ośmiu lat. Na Twitterze można śledzić, na jakie tematy ludzie rozmawiają i jak długo trwają te dyskusje. Zespół wziął się więc za szeroko zakrojoną analizę tych danych. Jak długo omawia się na Twitterze jakiś temat? Czy długość czasu, przez jaki odbiorcy skupiają się razem na jednej rzeczy, uległa zmianie? Czy na rozmowy o kwestiach, na których punkcie mają obsesję – o modnych hasztagach – ludzie poświęcają mniej czy więcej czasu, jeśli porównać to z wcześniejszym okresem? Badacze doszli do tego, że w 2013 roku temat pozostawał w gronie pięćdziesięciu najbardziej omawianych przez 17,5 godziny. Do 2016 roku czas ten skrócił się do 11,9 godziny. Sugerowało to, że łącznie w tym serwisie użytkownicy skupiają się na jednej rzeczy coraz krócej.
„Okej – pomyśleli badacze – to daje do myślenia, ale może jest to jakaś specyfika Twittera”. Zaczęli więc przyglądać się różnym innym zbiorom danych. Sprawdzili, czego ludzie szukają w Google i jak ma się do tego współczynnik odpływu użytkowników. Przeanalizowali sprzedaż biletów kinowych – jak długo chodzi się na filmy od czasu okrzyknięcia ich hitami? Przebadali serwis internetowy Reddit, by sprawdzić, ile czasu utrzymują się tam tematy. Wszystkie dane sugerowały, że coraz mniej koncentrujemy się na jakimkolwiek pojedynczym zagadnieniu (wyjątek, co intrygujące, stanowiła Wikipedia, gdzie uwaga poświęcana tematowi utrzymywała się na stabilnym poziomie). W niemal wszystkich zbiorach danych, z jakimi mieli do czynienia, schemat był ten sam. Sune wyjaśnił:
– Przyjrzeliśmy się wielu różnym systemom i w każdym z nich dostrzegliśmy, że ten trend przyspiesza. Następuje szybsze osiągnięcie szczytu popularności, a potem również szybszy spadek.
Naukowcy postanowili sprawdzić, od jak dawna tak się dzieje – i oto dokonali przełomowego odkrycia. Zajęli się Google Books, zbiorem zawierającym skany milionów książek. Sune i jego zespół postanowili przeanalizować książki napisane od lat osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku po czasy współczesne. Wykorzystali do tego pewną metodę matematyczną, znaną w nauce jako wykrywanie n-gramów, pozwalającą określić zwiększenie i spadek wykorzystywania nowych fraz i tematów w tekście. Komputery wykrywały pojawiające się nowe określenia – choćby „renesans harlemski” czy „bezwarunkowy brexit” – oni zaś mogli się przekonać, jak długo o nich dyskutowano i na ile szybko dezaktualizowały się jako tematy takich debat. Był to też sposób na odkrycie, jak długo w poprzednich latach omawiano nowe zagadnienia. Ile tygodni bądź miesięcy musiało minąć, zanim użytkownicy się nimi znużyli i przeszli do innych tematów? Analizując te dane, badacze zauważyli, że powstały wykres zaskakująco przypomina ten pochodzący z Twittera. Z każdą dekadą, od przeszło stu trzydziestu lat, tematy coraz szybciej zarówno się pojawiały, jak i znikały.
Widząc te wyniki, Sune pomyślał: „Jasny gwint, to rzeczywiście prawda… Coś się zmienia. Już nie jest po staremu”.
Był to pierwszy na świecie dowód na to, że nasza zbiorowa zdolność utrzymywania uwagi maleje. Co kluczowe, dzieje się tak nie od powstania sieci, a przez całe życie moje, moich rodziców i dziadków. Internet, owszem, gwałtownie przyspieszył tę tendencję, ale – co istotne – wspomniany zespół badaczy odkrył, że nie to było przyczyną.
Sune i jego współpracownicy, chcąc zrozumieć, co napędza tę zmianę, opracowali złożony model matematyczny. Odrobinę przypomina on układy konstruowane przez meteorologów, żeby z powodzeniem przewidywać zmiany pogody (wszelkie szczegóły techniczne tego dokonania, jeśli jesteście zainteresowani, znajdziecie w publikacji wyników ich badań). Model ten został zaprojektowany tak, żeby pokazać, jak można sprawić, by przyrosty i spadki danych nabierały coraz szybszego tempa, przypominającego odnotowywane przez nich osłabienie zbiorowej zdolności utrzymywania uwagi. Stwierdzili, że powodem, iż dzieje się tak za każdym razem, może być tylko jeden mechanizm. System musi być zalewany coraz większą ilością informacji. Im więcej ich się w niego pompuje, tym mniej czasu mają ludzie na skupienie się na pojedynczej informacji.
– To fascynujące wyjaśnienie przyczyny tego przyspieszenia – powiedział mi Sune. – Dzisiaj bowiem w systemie jest po prostu więcej informacji. Jeżeli sięgnąć myślą sto lat wstecz, to okazuje się, że wędrówka informacji dosłownie wymagała czasu. Jeżeli w którymś z norweskich fiordów doszło do jakiejś katastrofy znacznych rozmiarów, to żeby ktoś mógł ją opisać, trzeba było dotrzeć stamtąd do Oslo.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. R.F. Baumeister, J. Tierney, Siła woli. Odkryjmy na nowo to, co w człowieku najpotężniejsze, tłum. P. Budkiewicz, Poznań, Media Rodzina, 2013. [wróć]
2. J.M. Twenge, iGen: Why Today’s Super-Connected Kids Are Growing Up Less Rebellious, More Tolerant, Less Happy – and Completely Unprepared for Adulthood – and What That Means for the Rest of Us, New York, Atria Books, 2017, s. 64, za: L. Yeykelis, J.J. Cummings, B. Reeves, Multitasking on a Single Device: Arousal and the Frequency, Anticipation, and Prediction of Switching Between Media Content on a Computer, „Journal of Communications” 2014, vol. 64, issue 1, s. 167–192.\ Zob. też: A. Gazzaley, H.D. Rosen, The Distracted Mind: Ancient Brains in a High-Tech World, Cambridge, MIT Press, 2017, s. 165–167. [wróć]
3. V.M. González, G. Mark, Constant, Constant, Multi-tasking Craziness. Managing Multiple Working Spheres, „CHI’04: Proceedings of the SIGCHI Conference on Human Factors in Computing Systems” 2004 (kwiecień), vol. 6, no. 1, Vienna, Austria, s. 113–120. Profesor Mark opisuje to szerzej w tym wywiadzie, a dalsze objaśnienia są dostępne w wywiadzie, który z nią przeprowadziłem. Too Many Interruptions At Work?, „Business Journal” 2006, 8 czerwca, https://news.gallup.com/businessjournal/23146/too-manyinterruptions-work.aspx.\ Zob. też: C. Marci, A (biometric) day in the life: Engaging across media, referat przedstawiony na konferencji „Re: Think 2012”, New York, NY, 28 marca 2012.\ Badanie, w którym uzyskano podobne (choć nie identyczne) rezultaty, zob.: L.D. Rosen i in., Facebook and texting made me do it: Media-induced taskswitching while studying, „Computers in Human Behaviour” 2013, vol., no. 3, s. 948–958. [wróć]
4. G. Mark, S. Iqbal, M. Czerwinski, P. Johns, Focused, Aroused, but so Distractible: A Temporal Perspective on Multitasking and Communications, „CSCW’15: Proceedings of the 18th ACM Conference on Computer Supported Cooperative Work & Social Computing” 2015 (styczeń), s. 903–916; J. Williams, Stand Out Of Our Light: Freedom and Resistance in the Attention Economy, Cambridge, Cambridge University Press, 2018, s. 51.\ Zob. też: L. Dabbish, G. Mark, V. Gonzalez, Why do I keep interrupting myself? Environment, habit and self-interruption, „CHI’11: Proceedings of the SIGCHI Conference on Human Factors in Computing Systems” 2011 (maj), s. 3127–3130.\ Zob. też: K. Pattison, Worker, Interrupted: The Cost of Task- Switching, „Fast Company” 2008, 28 lipca, https://www.fastcompany.com/944128/worker-interrupted-cost-task-switching. [wróć]
5. J. MacKay, The Myth of Multitasking: The ultimate guide to getting more done by doing less, RescueTime (blog), 17 stycznia 2019, https://blog.rescuetime.com/multitasking/; J. MacKay, Communication overload: our research shows most workers can’t go 6 minutes without checking email or IM, RescueTime (blog), 11 lipca 2018, https://blog.rescuetime.com/communication-multitasking-switches/. [wróć]
6. D. Charles William, Forever a Father, Always a Son, New York, Victor Books, 1991, s. 112. [wróć]
7. J. MacKay, Screen time stats 2019: Here’s how much you use your phone during the work day, RescueTime (blog), 21 marca 2019, https://blog.rescuetime.com/screen-time-stats-2018/. [wróć]
8. J. Naftulin, Here’s how many times we touch our phones every day, „Insider” 2016, 13 lipca, https://www.businessinsider.com/dscout-research-people-touch-cell-phones-2617-times-a-day-2016-7?r=US&IR=T. [wróć]
9. W oryginale – „La vida no puede esperar a que las ciencias expliquen científicamente el Universo. No se puede vivir ad kalendas graecas. El atributo más esencial de la existencia es su perentoriedad: la vida es siempre urgente. Se vive aquí y ahora sin posible demora ni traspaso. La vida nos es disparada a quemarropa. Ya la cultura, que no es sino su interpretación, no puede tampoco esperar”, J. Ortega y Gasset, Misja uniwersytetu, tłum. H. Woźniakowski, „Znak” 1978 (czerwiec), s. 725. [wróć]
10. M.J. Crockett i in., Restricting Temptations: Neural Mechanisms of Precommitment, „Neuron” 2013, vol. 79, no. 2, s. 391.\ Artykuł z 2012 roku, będący dobrym podsumowaniem tej kwestii i aktualnego stanu wiedzy: Z. Kurth-Nelson, A.D. Redish, Don’t let me do that! – models of precommitment, „Frontiers in Neuroscience” 2012, vol. 6, s. 138. [wróć]
11. T. Dubowitz i in., Using a Grocery List Is Associated With a Healthier Diet and Lower BMI Among Very High-Risk Adults, „Journal of Nutrition, Education and Behavior” 2015, vol. 47, no. 3, s. 259–264; J. Schwartz i in., Healthier by Precommitment, „Psychological Science” 2015, vol. 25, no. 2, s. 538–546; R. Ladouceur, A. Blaszczynski, D.R. Lalande, Pre-commitment in gambling: a review of the empirical evidence, „International Gambling Studies” 2012, vol. 12, no. 2, s. 215–230. [wróć]
12. P. Lorenz-Spreen, B. Mørch Mønsted, P. Hövel, S. Lehmann, Accelerating dynamics of collective attention, „Nature Communications” 2019, vol. 10, no. 1. [wróć]