Znak czarnego orła - Brzeziński Maciej - ebook + książka

Znak czarnego orła ebook

Brzeziński Maciej

4,0

Opis

Poznań, lata siedemdziesiąte XVI wieku. Na straży prawa i porządku w mieście stoi instygator starościński, młody szlachcic Rafał Kotwicz, obdarzony talentem do rozwiązywania zagadek kryminalnych i  korzystania z uroków życia. W trudnym dziele walki z przestępcami wspomaga go niedoszły złotnik, Adam Horn, tajemniczy mnich-bernardyn, ojciec Ambroży oraz Pietrek, zwany Kaletą… król poznańskich złodziei. 

 

Do miasta przybywa z tajną misją habsburski szpieg Johann Döring, członek sekretnego stowarzyszenia, którego członkowie sprawnie posługują się kłamstwem, trucizną i sztyletem. Zaczyna się pasjonująca gra, której stawką jest przyszłość Rzeczypospolitej.  

 

W tle renesansowy Poznań, protestanci, jezuici i złodzieje. 

 

 

Maciej Brzeziński, ur 03-05-1980 r. we Wrześni, z wykształcenia absolwent historii i stosunków międzynarodowych, specjalność – wschodoznawstwo na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Zainteresowania: historia Poznania i Wielkopolski, religioznawstwo, współczesny Bliski Wschód, dzieje wywiadu i kontrwywiadu, historia XIX i XX w., literatura rosyjska, angielska i polska XIX i XX w., powieści kryminalne, szpiegowskie i sensacyjne, reportaże. 

Moja przygoda z pisaniem rozpoczęła się na dobrą sprawę w maju 2011 r., kiedy to wystartował mój blog „Poznańskie Historie” http://poznanskiehistorie.blogspot.com/ Prowadziłem go do grudnia 2019 r., ale już od lutego 2020 r. rozpocząłem pisanie nowego blogu „Historie Wielkopolskie” http://historiewielkopolskie.pl/ 

W sierpniu 2019 r. wziąłem udział w kursie pisania reportażu, który odbył się w pałacu Radziwiłłów w Antoninie. Moim mentorem został znakomity pisarz i dziennikarz Piotr Bojarski, a owocem tego kursu był reportaż historyczny Trzej mocarze, opublikowany w pracy Wielkopolska organiczna. Reportaże o sztuce pracy, wydanej tego samego roku w Poznaniu. Moja współpraca w Piotrem Bojarskim nie skończyła się, bowiem w lipcu 2020 r. wziąłem udział w letnim kursie pisarskim „Wstęp do powieści historycznej”, zorganizowanym przez „Maszynę do pisania”, a prowadzonym właśnie przez Piotra Bojarskiego. To podczas tego kursu opracowałem szkic powieści historycznej Znak czarnego orła. Książka powinna ukazać się na rynku wydawniczym już w tym roku. 

Moim największym osiągnięciem pisarskim do tej pory, poza napisaniem Znaku czarnego orła, był udział w konkursie literackim zorganizowanym w 2021 roku przez Wydawnictwo Miejskie „Posnania” i Międzynarodowe Targi Poznańskie „Którędy na Targi Poznańskie?”. Mojej konkursowej powieści pt. Kontrwywiadowca przyznano wyróżnienie. Obecnie pracuję nad trzecią powieścią, kryminałem retro, której akcja toczy się w Poznaniu w 1890 roku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 348

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (29 ocen)
10
9
9
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Danjak

Dobrze spędzony czas

czyta się dobrze. fajny kryminał retro. czekam na kontynuację przygód bohaterów powieści
20
ewkaj

Dobrze spędzony czas

Renesansowy Poznań,ciekawy wątek kryminalny,wiele ciekawostek historycznych--dla miłośników historii. Czyta się lekko ,przyjemnie--obiecujący debiut i oczekiwanie na kolejne książki autora.
20
AgnieszkaMrozek

Dobrze spędzony czas

Czytaliście kiedyś kryminał historyczny? "Znak czarnego orła" Maciej Brzeziński osadził swoją historię w XVI wiecznym Poznaniu. Główny bohater Rafał Kotwicz, czyli młody instygator bada sprawę majętnego kupca, jednocześnie dbając o porządek i sprawiedliwość na ulicach Poznania. Jest to bohater, którego śmiało, można nazwać Polskim Sherlockiem. Zdecydowanie kreacja tego bohatera mi się podobała. Charyzmatyczny, mądry i myślący trzeźwo bohater. Wie z kim lepiej trzymać nawet jeśli nie są to "dobrzy ludzie". Pomimo tego, że jest szlachcicem, nie zachowuje się wyniośle, co jest super zabiegiem! Jest bohaterem, którego dało się polubić i czasem nawet utożsamić. Pojawia się też Johann Döring który ma misję szpiegowska lub samobójczą zależy z której strony patrzeć. Wątek „Znaku Czarnego Orła” też jest bardzo dobrze napisany i czułam się wciągnięta w tą historię, ale jednak mogłoby być więcej i szerzej opisane wydarzenia związane z zakonem i z jego wysłannikami. Cała historia jest raczej pr...
10
pajkaaczyta

Dobrze spędzony czas

🦅🦅🦅🦅🦅 XVI wiek Poznań Rafał Kotwicz ma odważne zadanie instrygatora , funkcja śledczego, prokuratora i ważnego woznego sądu. 🦅🦅🦅🦅🦅 Tutaj pojawia się Johann Döring który ma misję szpiegowska lub samobójczą zależy z której strony patrzeć. 🦅🦅🦅🦅🦅 Kotwocz jest wpierany przez Adama Horna , Bernardyna -mnicha, ojca Ambrozego i Pietrka. Ta piątka ma wspólnie stawić czoła zagrażającemu im niebezpieczeństwu . 🦅🦅🦅🦅🦅 Czy uda im się stawić czoła spiskowi jaki knuje Döring ? Dlaczego przybył do miasta z taką misja ? I o kogo tak naprawdę chodzi w jego zadaniu ? @waspos #wydawnictwowaspos #maciejbrzeziński #znakczarnegoorła
10
dorota2305

Całkiem niezła

Marna podróbka Kacpra Ryksa. Słaba akcja. Za długi wstep. Intryga mało wyszukana. Z braku laku może być.
00

Popularność




Copyright © by Maciej Brzeziński, 2022Copyright © Wydawnictwo WasPos, 2023All rights reserved

Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja: Barbara Mikulska

Korekta: Aneta Krajewska

Projekt okładki: Magdalena Czmochowska

Zdjęcia na okładce: Pixabay

Ilustracja w środku książki: © by pngtree

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]

Wydanie I – elektroniczne

ISBN 978-83-8290-282-2

Imprint Tajemnice PrzeszłościWydawnictwo WasPosWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

Prolog

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Rozdział 21

Rozdział 22

Rozdział 23

Rozdział 24

Rozdział 25

Rozdział 26

Rozdział 27

Rozdział 28

Rozdział 29

Rozdział 30

Rozdział 31

Rozdział 32

Rozdział 33

Rozdział 34

Rozdział 35

Rozdział 36

Rozdział 37

Rozdział 38

Rozdział 39

Rozdział 40

Rozdział 41

Rozdział 42

Rozdział 43

Rozdział 44

Epilog

Posłowie

Podziękowania

O autorze

Mojej żonie Oldze

Prolog

Obszerny szynk „Pod Czarcim Kopytem”, mieszczący się w kamienicy przy Świdnickiej we Wrocławiu, jak zwykle pełen był gości. Gwar słychać było nawet na ulicy. Gospoda słynęła z wybornych win hiszpańskich i węgierskich, ale można było wypić tam także znane w szerokim świecie piwo świdnickie, a i miodów w tym przybytku nie brakowało.

Większość gości stanowili mieszczanie wrocławscy i kupcy z dalekich stron, którzy przybyli tu w nadziei na dobry zarobek. Karczma przypominała istną wieżę Babel. Oprócz niemieckiego słychać było tam języki: czeski, polski, węgierski, a także grecki, włoski i niderlandzki.

Goście zajęci byli dobijaniem targu, wychwalaniem swoich towarów i rozprawianiem o polityce.

Był koniec maja 1573 roku. Wiosna tego roku była nadzwyczaj ciepła i sucha. Nad ruchliwym Wrocławiem unosiły się tumany kurzu wzbijane przez koła powozów i końskie kopyta. Zapachy dochodzące z mieszczańskich kuchni mieszały się z dusznym fetorem rynsztoków, ulicznych śmieci i końskiego łajna.

Aromaty wielkiego miasta docierały do „Czarciego Kopyta”, ale nikt nie zwracał na nie szczególnej uwagi. Stali i przygodni bywalcy tego przybytku zbyt byli zajęci swoimi sprawami, więc nowy gość, który wszedł do szynku, nie wzbudził zainteresowania. Był to mężczyzna liczący sobie około czterdziestu pięciu lat, ubrany w czarny kaftan zwany dubletem, pod którym nosił białą koszulę oraz bufiaste spodnie sięgające kolan i wysokie buty z cholewami, wykonane z cielęcej skóry. Na głowie nosił czarny filcowy kapelusz ozdobiony pawim piórem. Na ramiona spływały mu długie włosy, niegdyś kruczoczarne, dziś już lekko przyprószone siwizną. Twarz mężczyzny zdobiły krótkie wąsy zakręcone do góry oraz bródka przycięta w trójkąt. Pod lewym okiem miał niewielki, ale doskonale widoczny pieprzyk.

Johann Döring, bo tak zwał się ów przybysz, rozejrzał się po izbie w poszukiwaniu wolnego miejsca. Kiedy takowe znalazł, rozsiadł się wygodnie na ławie i zażądał od tłustego oberżysty, ubranego w brudny fartuch wina hiszpańskiego. Od samego rana Döring zastanawiał się, dlaczego wyznaczono mu spotkanie w tak zatłoczonym miejscu, zamiast wybrać spokojną izbę z dala od ludzkich oczu. Z drugiej strony rozmowa w gospodzie nie powinna wzbudzać niczyich podejrzeń. Człowiek, który go tu zaprosił, miał przekazać mu wiadomość stanowiącą absolutną tajemnicę. Odkąd Johann Döring stał się członkiem Bractwa Czarnego Orła, wszystko, co robił, skrywała tajemnica.

Jego rozmyślania przerwało pojawienie się trzech ludzi. Jednym z nich był starszy już mężczyzna o siwych włosach i takiej samej brodzie. Towarzyszyło mu dwóch rosłych osobników o wyglądzie opryszków i wyjątkowo ponurym spojrzeniu. Ubrani byli w płaszcze, które szczelnie skrywały ich masywne ciała, mimo ciepła panującego na zewnątrz.

Starszy człowiek podszedł spokojnie do Döringa i zwrócił się do niego:

– Wyście to brat Johann?

– W istocie, a wy, panie, to zapewne mistrz Herman? – zapytał Döring, spoglądając jednocześnie na dwóch posępnych ludzi stanowiących ariergardę człowieka zwanego mistrzem Hermanem. Wiedział, że pod płaszczami chowali broń. Jedno skinienie starszego mężczyzny lub fałszywy ruch samego Johanna, a natychmiast wyjęliby pistolety lub noże i wysłali go na tamten świat, nim zdążyłby wezwać Imienia Pańskiego. Musiał więc mieć się na baczności.

– Słyszałem wiele o was, bracie Johannie – ciągnął Mistrz Herman, siadając na ławie naprzeciw Döringa. – Misje, które poruczało wam nasze bractwo, zawsze wykonywaliście skrupulatnie bez względu na cenę i trudności. Mistrz Henryk sądzi, że zadanie, które stoi przed nami, jest tak trudne, że tylko wy możecie je wykonać.

– Wdzięczny wam jestem, mistrzu, za słowa uznania – odparł Johann. – Służę bractwu od lat i gotowym wykonać każde zadanie, jakie będzie mi poruczone.

– Doskonale, przejdźmy zatem do misji, którą wykonasz ku chwale najjaśniejszego cesarza Maksymiliana, pana naszego – rzekł Herman. – Wiecie już zapewne, że Polacy wybrali sobie na króla księcia andegaweńskiego Henryka, brata króla Francji, wzgardzając arcyksięciem Ernestem, synem naszego pana.

Johann skinął głową na znak, że wieści te już do niego dotarły. Herman kontynuował.

– Majestat cesarski jest tym wielce zaniepokojony. Francja to wróg naszego cesarza i domu habsburskiego. Francuzi sprzymierzyli się z Turkami, a teraz, kiedy książę andegaweński ma zostać królem Polski, kraje rządzone przez najjaśniejszego pana zostaną zewsząd otoczone wrogami. Nie możemy do tego dopuścić. Polacy odrzucili arcyksięcia, ale sami jeszcze będą go błagać, aby raczył nad nimi panować. – Mistrz zaśmiał się w głos, co spowodowało, że w ich stronę obróciło się kilku biesiadników. Herman to zauważył i zły na siebie za ściąganie niepotrzebnej uwagi natychmiast zniżył głos i mówił dalej.

– Polska, choć religia katolicka dalej ma tam przewagę, zamieszkiwana jest w dużej liczbie przez heretyków: lutrów, kalwinów i owych husytów, których „braćmi czeskimi” zowią. Katolicy i kacerze ścierają się ze sobą na sejmach, sejmikach i w miastach. Kraj ten to istna beczka z prochem. Wystarczy iskra, aby wybuchła i tą iskrą będziecie wy, bracie Johann.

– Jakże to? – zdumiał się Döring, który chłonął każde słowo Hermana. – Jak mogę tego dokonać?

– Nie frasujcie się, bracie – uspokoił go Herman – nie takich rzeczy dokonywaliście w Wenecji, Neapolu i na Węgrzech. Gdybyśmy wątpili w wasze talenty, nie rozmawiałbym teraz z wami.

– Co mam uczynić, mistrzu? – zapytał Johann.

– Udasz się, bracie, do Poznania. W mieście tym wrze jak w ulu. Mieszczaństwo jest w większej części katolickie, ale i heretyków tam nie brak. Szlachta okoliczna takoż jest podzielona. Biskup tamtejszy, Konarski, zacięty wróg heretyków, sprowadził do miasta jezuitów, co jeszcze bardziej rozsierdziło kacerzy. Gdyby udało się wywołać tam tumult między heretykami a katolikami, ten rychło rozlałby się jako wino po stole na całą tamtejszą krainę, którą Polacy Polonia Maior zwą. Nie minie miesiąc, a cały kraj stanie w ogniu. Rzeziom katolików i heretyków nie będzie końca, a wtedy nasz najjaśniejszy pan przyjdzie katolikom z pomocą i wkroczy do Polski z licznym wojskiem i błogosławieństwem Ojca Świętego, a Polacy będą mu wdzięczni i sami włożą koronę na skroń jego albo arcyksięcia Ernesta. Pomyślcie, bracie, z taką potęgą pod wspólnym berłem cesarskim żaden wróg nie będzie nam straszny. Cesarz wygna Turków z Węgier, a kto wie, może i z samego Konstantynopola, a na końcu zgniecie heretyków i każdego innego wroga, nie wykluczając Francuzów. Wy zaś będziecie tym, którzy rzuci tę żagiew.

– Wasza miłość – odezwał się Döring – spełnię wszystko, co nakaże mi bractwo albo i sam cesarz, jeśli sił i odwagi mi starczy. Wdzięczny jestem za ufność, jaką we mnie pokładacie i daję wam słowo honoru, że nie zawiodę. Przyjmuję misję, jaką chcecie mi powierzyć.

– Nie spodziewałem się innej odpowiedzi, bracie – rzekł zadowolony mistrz Herman. – W Poznaniu mamy swojego człowieka. Zwie się on Baltazar Lange i jest kupcem. Obowiązany został do udzielenia wam wszelkiej pomocy, ale to człek jeszcze niesprawdzony i niepewny, przeto nie wiadomo, czy można mu w pełni zaufać. Lepiej, aby nie wiedział o wszystkim, przynajmniej na razie. Miej go na oku, a kiedy uznasz, iż godzien jest tego, tedy powiesz mu tylko tyle, ile będzie konieczne i nic więcej. Jedź zatem do Poznania, bracie, i to jak najprędzej. Rozejrzyj się tam, poznaj ludzi i miejscowe stosunki. Polska to kraj dziwny, wielce różny od krajów, które poznałeś, służąc bractwu. Pamiętaj wszelako, abyś nie lekceważył Polaków i to zarówno sojuszników, jak i wrogów. Uczyć cię jednak nie myślę. Sam wiesz, jak z ludźmi postępować należy.

Döring skinął głową na znak zrozumienia. Znał się na ludziach i wiedział, że najlepiej nikomu nie ufać i jak najmniej zdradzać się ze swoimi zamierzeniami. Zdawał sobie sprawę, że każdego można kupić lub zastraszyć, wszystko zależy od ceny albo metody.

– W domu naszego bractwa, tym, co stoi przy kościele świętego Wojciecha, odbierzecie pieniądze na podróż. To wszystko, bywaj bracie i niech cię Bóg prowadzi.

Mistrz Hermann wstał, chwycił kapelusz i wyszedł w eskorcie dwóch rosłych drabów. Johann wypił wino, które zostało mu jeszcze w cynowym kubku i po chwili wypełnionej rozmyślaniem nad misją, która go czeka, wyszedł z oberży na skwarną, wrocławską ulicę.

Rozdział 1

Pan instygator starościński

W połowie czerwca 1573 roku w Poznaniu było ciepło i słonecznie. Mimo popołudniowej pory gwar na rynku nie malał. Miasto czekało na rozpoczynający się już wkrótce jarmark świętego Jana. Tylko patrzeć wozów pełnych wszelakich dóbr, ciągnących do grodu z każdego zakątka świata. Kupcy z Zachodu przywiozą wytworne tkaniny z bawełny, jedwabiu i delikatnej wełny. Nie zabraknie też siarki, ałunu i wyrobów metalowych, a także papieru, szkła i pończoch. Handlarze ze Wschodu przyjadą z wozami pełnymi grubych futer z niedźwiedzi, soboli, kun i bobrów. Kupcy ze Skandynawii zaś zachwalać będą wędzone i solone ryby, a ich koledzy z ciepłych krajów Południa handlować w Poznaniu będą winem, korzeniami, safianem oraz wielce tu cenioną turecką i perską bronią.

Przez kilkanaście dni w mieście będzie gwarno jak w ulu. Oprócz kupców do miasta zjedzie okoliczna szlachta z rodzinami, ale też i zgromadzą się wszelkiej maści włóczędzy, złodzieje i poszukiwacze przygód.

Miasto podniosło się już po ubiegłorocznej zarazie, która zabrała z tego świata wielu jego obywateli, wypłoszyła urzędników i wywołała konflikt pomiędzy starostą generalnym Wielkopolski Wojciechem Sędziwojem Czarnkowskim, zwanym powszechnie generałem, a mieszczanami. Obywatele Poznania nie godzili się, aby pan starosta pozostawił starą radę miejską, wybraną rok wcześniej, nie chcąc organizować nowych wyborów ze wzglądu na zarazę. Mieszczaństwo jednak nie ustąpiło, a starosta mimo szalejącego w mieście „morowego powietrza” zmuszony był przeprowadzić elekcję, nie chcąc narażać swego urzędu i własnej reputacji na nowe zatargi z obywatelami Miasta Jego Królewskiej Mości, Poznania.

Tego właśnie słonecznego popołudnia wysoki i postawny mężczyzna, liczący sobie lat dwadzieścia osiem, instygator starościński Rafał Kotwicz, szlachcic herbu własnego, szykował się do wyjścia ze swej komnaty w zamku. Rafał miał twarz okrągłą, niewielki wąsik i krótkie, lekko kręcące się czarne włosy. Na należał do ludzi majętnych i ubierał się skromnie, ale tak, aby nie uchybić stanowi szlacheckiemu i wysokiemu urzędowi, który sprawował. Nigdy nie rozstawał się z szablą i sztyletem. Od lat już mieszkał w Poznaniu i zdążył poznać to miasto od podszewki, ale nie zapomniał o swoim pochodzeniu. Godność i duma z posiadania szlacheckiego klejnotu rysowała się na obliczu pana Kotwicza

Instygator od rana był w dobrym humorze. Cieszył go nadchodzący jarmark. Lubił radosny gwar, symfonię zapachów i barw, a ponadto spragniony był wieści ze świata, choć nie był to dla niego czas beztroski, zabawy i słuchania plotek. W czasie jarmarków co rusz wybuchały zatargi między krewką, nierzadko pijaną szlachtą a mieszczanami. Kiedy już doszło do burdy, winowajcy stawić się musieli przed obliczem starosty, który rozstrzygał spory pomiędzy ludźmi niebędącymi obywatelami miasta. Doprowadzenie złoczyńców przed oblicze starosty było jednym z zadań instygatora starościńskiego.

Był więc instygator w jednej osobie śledczym i prokuratorem. To on pojawiał się pierwszy na miejscu przestępstwa, przepytywał świadków, szukał sprawców i stawiał ich przed sądem. Urząd instygatora wprowadzony został zaledwie kilkanaście lat wcześniej decyzją nieżyjącego króla Zygmunta Augusta. Ustanowił on instygatorów miejskich, starościńskich, królewskich, koronnych i litewskich. Poznań nie miał chwilowo swojego własnego urzędnika śledczego, zatem dzięki uprzejmości pana starosty, Kotwicz pełnił podwójną funkcję instygatora starościńskiego i miejskiego.

Dzierżąc oba urzędy, młody szlachcic pracy miał co nie miara i rzadko mógł sobie pozwolić na chwilę rozrywki. Z drugiej strony, łączenie obu funkcji przynosiło mu niemały dochód, którego większą część odkładał na przyszłość. Marzył o własnym majątku, dworze poza miastem oraz pięknej i oczywiście majętnej żonie u boku.

Od kilku godzin Rafał cieszył się perspektywą spokojnego wieczoru, który miał zamiar spędzić w ramionach słodkiej Anusi, służącej w karczmie „Pod Wilczym Zębem” na Piaskach1, kiedy do jego kwatery wszedł Adam Horn, podwładny instygatora, młody mieszczanin pochodzący z Wągrowca, dawny czeladnik w cechu złotników.

– Wasza Miłość – rzekł Horn – doniesiono mi, iż w karczmie „Zgoda” na Glinkach2 tumult jakowyś się uczynił z udziałem szlachcica. Pan Gąska, karczmarz, przesłał przez pacholika błaganie o pomoc.

– Tumult powiadasz – odparł w zamyśleniu instygator – a bo to pierwszy raz? Obaczysz, co będzie, kiedy jarmark się pocznie. Co rusz będziem chwytać za karki takich krewkich szlachciców, co to myślą, że mogą sobie folgować, ile dusza zapragnie. Przyjedzie taki, popije się i miarkuje, iż po mieście hulać może jako diabeł po piekle, na nic nie bacząc.

– Jakie rozkazy wasza miłość? – zapytał Horn, jakby urodził się żołnierzem a nie kandydatem na złotnika.

– Weź dwóch ludzi pod bronią i czekaj na mnie na majdanie, wnet przyjdę – odpowiedział Kotwicz, wyraźnie niezadowolony ze zmiany planów na resztę dnia.

– Wedle rozkazu – rzucił Horn i wyszedł.

Po chwili mały orszak złożony z Rafała Kotwicza, Adama Horna i dwóch zbrojnych ludzi starosty ruszył przez furtę zamkową, kierując się wprost na przedmieście Glinki.

Karczma o wielce znaczącej i zobowiązującej nazwie „Zgoda” przypominała chłopską chatę, choć była odeń znacznie większa. Dach kryła strzecha, a wejście znajdowało się od strony gościńca. Wchodziło się do niej przez okazały podcień, wyróżniający zarówno gospody, jak i dwory szlacheckiej biedoty. Stare porzekadło mówiło: „karczma bez podcienia – człowiek bez sumienia”.

Przed oberżą zebrał się już tłum gapiów. Z daleka można było rozpoznać pana Gąskę, karczmarza, i jego żonę, która załamywała ręce i głośno lamentowała nad krzywdą, jaka spotkała ją i jej męża. Gąska próbował coś tam jej tłumaczyć, ale sam minę miał nietęgą. Wtem spostrzegł idącego ku nim Kotwicza z orszakiem.

– Bóg nam cię zesłał, mości instygatorze – zawołał rozpromieniony w jednej chwili karczmarz. – Przez tego diabła zejdziem na dziady.

– O jakimż to diable mówisz panie Gąska? – zapytał Kotwicz.

– A o tym, który trzy dni już siedzi tu na moją zgubę. Opróżnił garniec miodu, dwie kwarty mej najlepszej siwuchy, kwartę węgrzyna i zjadł trzy półgęski, o chlebie, kapuście i grochu już nie wspomnę. Ciągle chce więcej, a gdym go spytał o zapłatę, chwycił się do szabli, pacholika mego płazował, mnie mało nie zabił, ławy i stoły powywracał, gości przegnał, drzwi zawarł i klnie się, że póki żyw za nic płacił nie będzie.

– A dlaczegóż to nie chce płacić? – dociekał coraz bardziej zaintrygowany Kotwicz. – Toć przecie je i pije. A nie chcieliście to oszukać go, panie Gąska, hę? Różnie to o karczmarzach gadają. Słyszy się to i owo o waszej uczciwości. A to wodę do wina i miodu dolewacie, a to na mięsie i chlebie oszukujecie. No, mości Gąska, prawdę mówcie!

– Broń Boże, mości instygatorze, wszystko to łgarstwa! A czy ja Żyd jakowy alibo inny bisurmanin jestem? – zaklinał się Gąska. – Ów szlachcic prawił coś, że chleb czerstwy, półgęsek chudy i kościsty, a wódka marna, aleć to kłamstwa wszeteczne. Wszyscy przecie wiedzą, że u mnie trunki a jadło przednie.

– Dobrze już, dobrze, panie Gąska – uspokoił go instygator. – Pogadam ja z tym szlachcicem. Jak go zwą?

– Rozbicki, panie, tyle jeno wiem – odrzekł Gąska.

Kotwicz podszedł ku drzwiom karczmy i zawołał:

– Hej, mości Rozbicki, jest waść tam?

– Czego, do wszystkich diabłów?! – krzyknął mocno już podchmielony i mało skory do dwornych rozmów szlachcic.

– Otwórz waść i wpuść mnie albo sam wyjdź. Nie będziem strzępić języka po próżnicy, kiedy ja tu stoję, a waćpan w karczmie – zaproponował instygator.

– Ani myślę i odstąp łyku pókim dobry, jeśli uszów stracić nie chcesz – odgrażał się imć Rozbicki.

– Za pozwoleniem waści, jam nie żaden łyk, jeno szlachcic i instygator w służbie jaśnie oświeconego starosty Wojciecha Czarnkowskiego. Zwę się Kotwicz, herbu własnego. Wyjdź waść spokojnie, a uszom moim nie groź, bo nie tacy jak ty na nie nastawali. Rozmówmy się. Rzeknij, jaka to krzywda spotkała cię od karczmarza Gąski, to może rozsądzę spór wasz mocą swego urzędu, chyba że wolisz przed obliczem pana starosty stanąć, aleć to skończyć się może nocką w wieży zamkowej, gdzie takich wygód jak w tej karczmie mieć nie będziesz. Decyduj, jeno nie każ czekać na siebie zbyt długo, bo mam lepsze rzeczy do roboty, niźli gardło tu zdzierać.

– A jużci. Ten łotr karczmarz przedał mi podły miód, a zapłaty zażądał jak za najlepszego dwójniaka. Mięsiwo dał chude a śmierdzące, wino cienkie jako woda, a gorzałki ostatniemu ciurze bym nie dał – wylewał swe żale Rozbicki. – Za wszystko zbój zatracony chciał dwa czerwone złote i dziesięć groszy, tom się rozsierdził.

– Kłamstwa to same, mości Kotwicz! Szlachcic, a łże jak pies – zapewniał płaczliwym głosem Gąska.

– Czekaj, panie Gąska – rzekł instygator – a waść, panie Rozbicki, wyjdź z karczmy i pójdź ze mną do pana starosty. Wszcząłeś tumult i za to przed mości generałem odpowiesz. Nie chcesz po dobroci, pójdziesz pod przymusem. A teraz racz wyjść, bo pośmiewisko z siebie czynisz.

– A jużci, alem obiecał ci obciąć uszy i nich się spełni! – krzyknął krewki szlachcic i ruszył ku Kotwiczowi, wypadając z szablą na dziedziniec karczmy.

Rafał był jednak odeń młodszy i zwinniejszy. Dobył oręż z szybkością błyskawicy, cios sparował i sam ruszył na szlachcica, który zachwiał się, jako że był kompletne pijany rzekomo kiepską gorzałką pana Gąski, ale utrzymał się na nogach. Rozbicki liczył na zaskoczenie, ale się zawiódł. Nie zamierzał jednak kapitulować i ponownie ruszył na przeciwnika. Instygator okazał się być lepszym szermierzem i pewnym ruchem wytrącił Rozbickiemu broń z ręki, po czym przyłożył pióro szabli do szyli rozbrojonego szlachcica.

– Powiadałem waści, że staniesz przed obliczem starosty – rzekł Kotwicz. – Nie chciałeś dobrowolnie, pójdziesz pod przymusem. Horn – zwrócił się do podwładnego – odprowadzisz pana Rozbickiego do starosty. Pan Gąska pójdzie z wami.

– Wedle rozkazu wasza miłość – odrzekł karnie Adam Horn.

– Jeszcze się spotkamy, mości Kotwicz – powiedział zagryzając zęby ze złości krewki szlachcic.

– Gdybym dostawał złocisza za każdym razem, gdym słyszał takie pogróżki, kupiłbym już ze dwie albo i trzy wsie – spokojnie odparł Kotwicz – ale służę waści w każdej chwili. A teraz nie zatrzymuję.

Pan Rozbicki odszedł spokojnie w towarzystwie Horna, Gąski i dwóch uzbrojonych ludzi w stronę zamku, przeklinając głośno instygatora i karczmarza. Gapie rozeszli się i każdy poszedł w swoją stronę. Kotwicz tymczasem pokrzepiwszy się łykiem piwa grodziskiego, wyniesionym mu przez wdzięczną panią Gąskową, skierował się w stronę przedmieścia Piaski, gdzie mieszkała i posługiwała słodka Anusia. Instygator uśmiechnął się mimo woli na wspomnienie powabów dziewczyny.

1Piaski to mniej więcej teren obecnego placu Bernardyńskiego i jego okolic.

2Teren dzisiejszego placu Wielkopolskiego.

Rozdział 2

Anusia

Gospoda „Pod Wilczym Zębem” stała na przedmieściu Piaski, nieopodal klasztoru bernardynów. Aby tam dojść, należało minąć bramę Wodną. Karczma była mniejsza niż „Zgoda” pana Gąski, ale znacznie od niej wygodniejsza. Jedzenie nie należało do najbardziej wykwintnych, jednak większość stałych bywalców przychodziło tam pić, a nie jeść. Lwią część klienteli „Wilczego Zęba” stanowili garbarze z przedmieścia Garbary oraz rybacy z osady zwanej nomem omen Rybakami bądź Rybitwami. Nie brakowało też posługaczy z pobliskiego klasztoru bernardynów, czeladników pracujących u okolicznych rzemieślników, a także zwykłych łazików, tudzież włóczęgów usiłujących zabić czas.

Kiedy Rafał minął próg karczmy, wewnątrz siedziało już kilku ludzi. Brudne ubrania, charakterystyczny, nieprzyjemny zapach wyprawianych skór, zniszczone ręce i ogorzałe twarze aż nadto wskazywały na zawód przez nich wykonywany.

Kotwicz zawitał tu po raz pierwszy rok wcześniej przy okazji odwiedzin swojego przyjaciela, brata Ambrożego z klasztoru bernardynów. Wtedy to zwrócił uwagę na piękną, młodą dziewczynę posługującą w gospodzie. Początkowo sądził, że to córka karczmarzy, ale wkrótce sama młódka wyprowadziła go z błędu. Ona też z zainteresowaniem obejrzała sobie przystojnego mężczyznę, tak różnego od stałych bywalców gospody. Nie czekając na wezwanie, sama podeszła do Rafała i podała mu piwo, choć ten o nic jeszcze nie poprosił.

Anusia, bo tak miała na imię, miała długie, złote włosy splecione w dwa warkocze. Duże niebieskie oczy, lekko zadarty nosek, mleczna cera i uśmiech, który rozczuliłby nawet najbardziej okrutnego tyrana, nie mogły nie zrobić wrażenia na Rafale, wszak nie był obojętny na wdzięki niewieście. Anusi nie brakowało przy tym rozumu i poczucia humoru. Wydawała się pogodna i wesoła, a choć życie jej nie rozpieszczało, przyjmowała ze spokojem wszystko, co zesłał jej los.

Anusia była córką kowala z przedmieścia Stelmachy3 leżącego za bramą Wrocławską. Kowal z żoną doczekali się ośmiorga dzieci, z których przeżyło pięcioro. Zakład ojca dziewczyny prosperował całkiem nieźle. Przez Stelmachy wiódł szlak na Śląsk i do Niemiec. Co dzień przejeżdżały tamtędy wozy chłopskie i kupieckie, kolaski szlacheckie i inni podróżni poruszający się konno, zatem klientów miejscowym kowalom nie brakowało, choć konkurencja była duża. Kowal harował od świtu do zmierzchu, głód do domu nie zaglądał, ale Anusia i jej młodsza siostra Kasia i tak musiały pójść na służbę. Anusia trafiła pod „Wilczy Ząb”, a Kasia do rodziny pewnego browarnika mieszkającego przy ulicy Wronieckiej.

Piękna i rezolutna dziewczyna spodobała się Kotwiczowi. Gdy tylko obowiązki pozwalały, instygator zaglądał do karczmy na Piaskach, aby choć przez chwilę porozmawiać z dziewczyną albo na nią popatrzeć. Wkrótce zbliżyli się bardzo. Dziewczyna, na swoje nieszczęście, zakochała się w instygatorze po uszy. Rafał przywiązał się do Anusi, lubił ją, pożądał, a może nawet na swój sposób kochał, ale bał się do tego przyznać nawet przed samym sobą. Oboje wiedzieli, że nigdy nie będą małżeństwem. On – szlachcić i instygator starościański nie mógł ożenić się z córką kowala z przedmieścia. Straciłby posadę, dobre imię i pozycję. Mogli być kochankami, co raziło jedynie księży i pobożne matrony, ale mariaż nie wchodził w grę.

Panny posługujące w karczmach i szynkach traktowano niemal na równi z prostytutkami.

Wiele z nich zresztą kupczyło swoimi wdziękami, ale Anusia do nich nie należała. Była skromna i znała swoje miejsce, ale wrodzone poczucie własnej godności nie pozwalało jej się sprzedawać. Dziewczyna znała życie i nie miała złudzeń co do przyszłości związku z instygatorem. Wiedziała, że Rafał kiedyś ożeni się z równą sobie albo znudzi się nią, ale póki co chciała go mieć przy sobie i cieszyć się nim tak długo, jak tylko mogła.

Małżeństwa pomiędzy szlachtą a mieszczaństwem nie należały w Poznaniu do rzadkości i nie wywoływały zdziwienia, ale to zwykle bogaci kupcy brali za żony ubogie szlachcianki bez posagu. Bywało, że i patrycjuszki wychodziły za mąż za szlachciców. Anusia była jednak tylko córką kowala, a przepaści dzielącej ją i Rafała nie dało się pokonać. Oboje o tym wiedzieli, ale żyli chwilą, nie myśląc o przyszłości.

Odkąd rozeszło się, że Kotwicz chodzi do Anusi, nikt nie śmiał jej dotknąć, a nawet uraczyć sprośnym żartem. Instygatora szanowano, a zatarg z nim oznaczał zwadę z samym starostą. Służba w karczmie nie była ciężka dla Anusi, a karczmarz i jego żona dobrze ją traktowali. Wiele dziewcząt nie miało tyle szczęścia. Służące bywały poniewierane i pracowały ponad siły. Nic więc dziwnego, że Anusia w swym mniemaniu, nie miała tak źle.

Kiedy dziewczyna roznosząc kufle pełne piwa i gąsiorki miodu, spostrzegła Rafała, zapomniała o innych gościach i zajęła się tylko swoim ukochanym.

– Czego sobie życzycie, mój panie? – zapytała zalotnie dziewczyna. – To cud chyba, żeś sobie o mnie przypomniał, bo już z dwie niedziele waćpana nie widziałam.

– Cóż poradzić, Anusiu miła, służba nie drużba. Jarmark się zaczął, jezuici szkołę otwierają, protestanci się burzą, tylko patrzeć, jak dojdzie do waśni. Ale nic to, moja miła, już sam twój widok starczy za wszystkie dobra tego świata – odrzekł dwornie instygator. – To ty raczej rozkazuj, a spełnię wszystko, czego zażądasz ode mnie.

– Służba tak waćpana trzymała z dale ode mnie, czy jakaś gładka panna z dworu starosty? – spytała z udawanym gniewem dziewczyna. – Piękne słówka zostawcie sobie dla owych panien. Mnie nimi nie zwiedziecie.

– Czym to zasłużyłem sobie na taki chłód, Anusiu? – odezwał zasmucony Kotwicz. – Przecie nie ma innej jak tylko ty, mogę ci przysiąc na wszystko co święte.

– Lepiej wy już nie przysięgajcie! Szelma z pana i zwodziciel – odrzekła mu dziewczyna. – Sama nie wiem, czemu jeszcze z panem gadam. Myślicie, że nie wiem, jacy to są mężczyźni? Nie urodziłam się wczoraj – odrzekła dumnie Anusia.

– Czegóż ty ode mnie chcesz, dziewczyno? Jestem ci wierny, kupię cię korale alboć i co innego na jarmarku, dam co chcesz, jeno nie dręcz mnie już – błagał Rafał.

– I tak waści nie wierzę, a to wam jeszcze rzeknę, że oczy waści wydrapię, jeśli spojrzysz na inną – rzuciła groźnie Anusia.

– Drap, Anusiu, takie pazurki jeno rozkosz mi sprawią. A teraz zmiłuj się nade mną głodnym i daj coś do jedzenia, a i miodem nie pogardzę. Z twych rąk to i truciznę wypiję.

– Przyniosę polewkę piwną z chlebem, a i miód przedni się znajdzie – zaproponowała zupełnie już udobruchana Anusia.

– Niech tak będzie, moja pani – zgodził się Rafał – a do polewki dorzuć choć pęto kiełbasy lubo kawał kurczęcia, bom głodny jako ten wilk. Tylko nie daj długo na siebie czekać, bo uschnę tu z tęsknoty. A po wieczerzy pogwarzym sobie do późna. – Tu Kotwicz mrugnął porozumiewawczo.

– Nie dam waćpanu uschnąć, bo smutno by mi było, ale poczekać musisz – odpowiedziała, rumieniąc się dziewczyna. – Szczęśliwie ludzi dziś niewielu, wnet skończę, stoły wymyję i do pana przyjdę.

To powiedziawszy, piękna Anusia oddaliła się.

Och, gdyby ona nie urodziła się córką kowala, a choćby kupca czy nawet złotnika, piwowara lubo białoskórnika, ożeniłbym się z nią choćby dziś, zamyślił się Rafał. Ale cóż na to poradzić, żem herbowy, a ona prosta mieszczka. Bóg nas widać takimi stworzył i trzeba się woli Jego podporządkować. Amen.

3Dzisiejszy plac Wiosny Ludów z przyległościami.

Rozdział 3

Niedoszły biskup

Czerwcowe słońce, którego poranne promienie wpadały przez okno, nie zdążyły nagrzać pomieszczenia zajmowanego przez Anusię. Zwykle na poddaszu w krytej strzechą karczmie „Pod Wilczym Zębem” szybko robiło się duszno i gorąco, jakby dobry pan Bóg wyganiał dziewczynę do pracy, nie pozwalając zbyt długo leniuchować. Świtało. Rafał otworzył oczy i natychmiast dostrzegł swą ponętną kochankę, która spała po wyczerpującej, acz upojnej nocy. Kotwicz nie chciał jej budzić, więc postanowił pozostać w niewielkim, dość nędznym łożu. Poza tym wiedział, że nie otwarto jeszcze bram miasta, nie musiał się więc śpieszyć.

Rozkoszując się krótkotrwałym lenistwem, instygator wspomniał dom rodzinny, kiedy matula czasem zezwalała na chwile takiego nieróbstwa. Potem jego myśli poszybowały dalej, a że liczył ledwie dwadzieścia osiem wiosen, to nie zmęczył się zanadto wysilaniem pamięci, jak zdarza się to w przypadku starców usiłujących przypomnieć sobie lata młodzieńcze.

Dzieciństwo miał udane i szczęśliwe, choć ojciec należał do surowych opiekunów. Mały Rafał zresztą nieraz dał mu powody do sięgnięcia po rózgę. Uwielbiał psocić i bić się ze starszym bratem Janem, którego przewyższał umysłem i siłą. Rodzice wiedząc, że Rafał jako młodszy nie odziedziczy nic ze skromnego majątku składającego się z trzech wsi: Jezierzyc, Wydrowa i Chełkowa na ziemi kościańskiej, zdecydowali wykierować chłopaka na księdza, a że Rafał był bystry i szybko nauczył się pisać, czytać i modlić po łacinie, wszystko wróżyło pomyślną karierę syna w stanie duchownym.

Kiedy chłopak skończył trzynaście lat, rodzice posłali go do szkoły założonej przez biskupa Jana Lubrańskiego w Poznaniu. Wszechnica, zwana Akademią Lubrańskiego, najlepsze lata miała już za sobą, choć dzięki staraniom biskupa Andrzeja Czarnkowskiego ponownie zaroiła się uczniami i zdolnymi nauczycielami.

Młody Kotwicz okazał się pojętnym uczniem. Nauczył się używać biegle, zarówno w mowie, jak i w piśmie, łaciny i greki, poznał podstawy retoryki i teologii, a także śpiewał w chórze katedralnym. Uczył się także matematyki, dialektyki i poezji. Szkoła więcej dać mu nie mogła, więc po czterech latach opuścił jej mury.

Siedemnastoletni Kotwicz wrócił w rodzinne strony. Jan, starszy brat, uczył się wszystkiego, co powinien umieć przyszły szlachcic-posesjonat, zobowiązany do działalności publicznej. Towarzyszył więc ojcu w sejmikach i innych zjazdach szlacheckich. Młodsze siostry Rafała: Katarzyna i Elżbieta rozkwitały i piękniały z każdym dniem. Niejeden młody szlachcic słał swatów, by pozyskać przychylność Katarzyny, ale nikt jeszcze nie zdobył jej serca, choć ona akurat miała najmniej do powiedzenia. Stary Kotwicz czekał na majętniejszego kandydata na zięcia, przeto hojnie częstował uderzających w koperczaki czarną polewką. Elżbieta, najmłodsza latorośl Kotwiczów, była jeszcze zbyt młoda, aby myśleć o wydaniu jej za mąż.

W przeciwieństwie do starszej siostry, lubującej się w strojach i klejnotach, młodsza wolała łazić po drzewach, jeździć konno i stroić sobie żarty ze służby. Dzięki wesołemu usposobieniu była ulubienicą zarówno rodziców, jak i reszty domowników. Choć próbowano ją utemperować, wszelkie starania spełzły na niczym. Elżbieta posiadła szczególny dar zjednywania sobie ludzkich serc i bezwzględnie to wykorzystywała.

Pozostał jeszcze Rafał, z którym było najwięcej problemów. Rodzice dalej marzyli o karierze duchownej dla niepokornej latorośli. Niezrażeni tym, że młodszy syn nie poczuł jeszcze powołania do sutanny, posłali go do Krakowa na dalsze nauki.

Dla młodego chłopaka wyrosłego na ziemi kościańskiej, Kraków wydawał się być innym światem. Gdzie indziej mógł zetknąć się z otoczeniem królewskim, najważniejszymi dygnitarzami koronnymi i litewskimi? Bycie blisko dworu mogło skutkować piękną karierą nie tylko duchowną, ale i polityczną. Młody Wielkopolanin rychło więc zapisał się na wydział sztuk wyzwolonych. Stopień bakałarza artes liberales otwierał mu drogę do dalszych studiów.

Świeżo upieczony student szybko jednak zraził się do zajęć, ćwiczeń, wykładów i egzaminów. Bardziej ciągnęło go do świata i ludzi niż nauki. Pierwsze kontakty z krakowskimi prostytutkami obudziły w nim nieznane wcześniej żądze, choć studia miały z niego zrobić księdza, a nie kochanka.

Był zdolnym żakiem, ale zamiast opasłych ksiąg wolał frywolną poezję prymasa Andrzeja Krzyckiego i romanse rycerskie. Nade wszystko zaś uwielbiał włóczyć się nocami po Krakowie, razem z kolegami płatać figle mieszczanom, uczestniczyć w popijawach i odwiedzać zamtuzy. Teologia i filozofia nudziły go. Udało mu się wprawdzie zdobyć tytuł bakałarza, ale zawdzięczał to raczej własnym zdolnościom niż ciężkiej pracy.

W czasie studiów, w przerwach od uciech i zabaw przyrodzonych młodym ludziom, ujawnił się niezwykły talent Kotwicza. Młody szlachcic miał podziwu godną zdolność obserwacji, wyciągania wniosków i rozwiązywania zagadek. Na początku studiów wykrył sprawcę kradzieży w bursie, w której mieszkał. Później pomógł rektorowi krakowskiej wszechnicy Zygmuntowi ze Stężycy w zdemaskowaniu spisku, który miał na celu jego odwołanie. Wieści o zdolnym studencie rozniosły się po stolicy. Dygnitarze krakowscy chętnie korzystali z jego usług, nie tylko w sprawach kryminalnych. Kotwicz, będąc dyskretnym, pomagał też w załatwianiu spraw, które nie powinny ujrzeć światła dziennego i wiązały się najczęściej z miłością bądź polityką.

Jak to często bywa, na jednego zadowolonego z rezultatów śledztw Kotwicza przypadało dziesięciu, którzy życzyli mu śmierci. Liczba wrogów zdolnego studenta była wielokrotnie wyższa niż jego przyjaciół i protektorów. Najgłośniejsza sprawa, którą rozwiązał, przyczyniła się do jego zguby.

Pewnego dnia mnisi z jednego z podkrakowskich opactw, którym skarbiec pustoszał wskutek zmniejszenia się liczby pątników, postanowili w sprytny sposób rozsławić swój klasztor w świecie. W tym celu jeden z braciszków wydrążył lipową figurkę Matki Bożej i umieścił wewnątrz skórzany mieszek napełniony mieszaniną wina i żywicy. Po naciśnięciu odpowiedniego elementu figurki, z oczu Maryj Dziewicy płynęły krwawe łzy.

Kiedy wieść o cudzie rozeszła się po okolicy, tłumy pielgrzymów dniem i nocą napływały do kościoła, by modlić się przed świętą figurą. Ludzie żałowali za grzechy, zdjęci trwogą sypali głowy popiołem i dawali hojne datki. Kiesa ponownie się zapełniła, bogaci zapisywali ziemie i majątki na rzecz mnichów, a komisja duchownych przysłanych przez biskupa krakowskiego Filipa Padniewskiego, skuszona hojnymi podarunkami od opata, nie doszukała się podstępu i uznała cud. Ponoć kilku Żydów nawróciło się i przyjęło chrzest, a wielu protestantów wróciło do Kościoła rzymskiego. Proceder żądnych rozgłosu i pieniędzy mnichów trwałby dalej, gdyby wojewoda krakowski, zagorzały kalwin, Stanisław Myszkowski nie zainteresował się rzekomym cudem i nie wysłał tam naszego Kotwicza.

Rafał w przebraniu pątnika dotarł do klasztoru. Po zmroku ukrył się w kościele i obejrzał cudowną figurkę. Rankiem po otwarciu kościoła, wymknął się i opowiedział wojewodzie, jak działał ów „cud”. Wybuchł skandal. Dygnitarz-kalwin nie mógł przepuścić takiej okazji i z radością zdemaskował zabobony „papistów”.

Biskup Padniewski oficjalnie potępił mnichów, ale po cichu rozkazał przeprowadzić dochodzenie i wykryć gagatka, który ośmielił się upublicznić ich podstęp. W końcu skandal uderzał także w kurię krakowską. Część pieniędzy łatwowiernych pątników trafiało do kiesy biskupa i kanoników katedralnych. Ożywienie kultu rzekomo cudownej figurki Matki Boskiej i nawrócenia, jakie miały tam miejsce, także były na rękę Kościołowi. Wkrótce biskup dowiedział się o roli Kotwicza w całej sprawie i jego los był przesądzony. Nawet wojewoda nie ochroniłby go przed gniewem hierarchy. Rafał, uzbrojony w tytuł bakałarza sztuk wyzwolonych i listy polecające wystawione przez rektora krakowskiej uczelni Marcina Krokiera, wyjechał pospiesznie ze stolicy i wrócił w rodzinne strony.

Kotwicz, choć naraził się biskupowi i dużej części krakowskiego duchowieństwa, nie był wrogiem katolicyzmu. Wprawdzie nie należał do najbardziej gorliwych i pobożnych, ale nie porzucił wiary przodków. Znał co prawda nauki Lutra, miał wielu przyjaciół wśród protestantów i przyznawał publicznie, że ojciec reformacji miał sporo racji, na przykład w kwestii celibatu, kultu obrazów, relikwii i sprzedaży odpustów, ale nie zdecydował się przystać do jego wyznawców.

Nauki Jana Kalwina z kolei wywoływały u niego wewnętrzny sprzeciw. Nie mógł zgodzić się na to, iż Bóg przeznacza część ludzi do zbawienia, a resztę do potępienia. Ponadto odstręczała go surowość obyczajowa adeptów nauk francuskiego reformatora. Rafał, mimo wielu zastrzeżeń, pozostał więc członkiem Kościoła katolickiego. Nie miał jednak nic przeciwko protestantom i gorąco popierał pokój religijny panujący w Rzeczypospolitej, a potwierdzony przez konfederację warszawską.

Szczęśliwym zbiegiem okoliczności jeden z listów polecających rektora Akademii Krakowskiej skierowany był do Wojciecha Sędziwoja Czarnkowskiego, który kilka lat wcześniej został starostą kościańskim. Rektor Krokier znał z młodych lat stryja starosty, którym był zmarły przed kilku laty biskup poznański Andrzej Czarnkowski. Listy musiały być dobre, bowiem Czarnkowski przyjął Kotwicza na służbę jako sekretarza. Rok po powrocie Rafała do Wielkopolski, w 1568, dygnitarz otrzymał od króla nominację na starostę generalnego Wielkopolski po śmierci Jakuba Ostroroga. Kotwicz wyruszył więc wraz ze swym protektorem do Poznania. Tak zaczęła się jego kariera.

W listach polecających rektor wspomniał o talentach niedoszłego księdza. Starosta Czarnkowski rychło poznał się na zdolnościach swego sekretarza, którego po kilku miesiącach mianował instygatorem. Kotwicz z zapałem zabrał się do wypełniania nowych obowiązków. Prowadził dochodzenia w sprawach kryminalnych na terenie podległym władzy starosty, wnosił oskarżenia publiczne i stawiał oskarżonych przed sądem. Kotwicz wybornie sprawił się na swoim stanowisku, zyskując uznanie starosty, poważanie w mieście i poza nim, lęk w sercach złoczyńców, a przede wszystkim miłość i przywiązanie Anusi.

Pierwszy kur ogłosił poranek. Anusia obudziła się i spojrzała na swojego ukochanego, który zaczął się ubierać.

– Wychodzicie już, mój panie? Dlaczego tak wcześnie? Zostańcie jeszcze choć chwilę – prosiła Anusia.

– Anusiu, serce ty moje, z radością zostałbym przy tobie, aleć powinności mnie wzywają. Słońce już wstało, robota czeka.

– Odkąd się znamy, ciągle robotą się wykręcacie. Nie prawcie mi tu, iż starosta obyć się bez was nie może choć dzień jeden. Zostalibyście ze mną, starosta się nie obrazi.

– Starosta może się i nie obrazi, za mały robak ze mnie, aby jaśnie pan Czarnkowski zawracał sobie mną głowę, aleć inne powinności mnie czekają, przecie wiesz, Anusiu. Me serce do ciebie należy, ale głowa i ręce do starosty, przeto na mnie już pora.

– Skoro tak chcecie, tedy was nie zatrzymam. A kiedy znowu was obaczę? – spytała Anusia i spojrzała na Rafała w taki sposób, że ten gotowy byłby rzucić służbę u starosty i do końca swoich dni zostać z dziewczyną, ale wnet się opamiętał i odpowiedział:

– Przyjdę, jak tylko będę mógł. Jakem ci wczoraj rzekł, jarmark wnet się zacznie i moc roboty mnie czeka, ale kupię ci tam coś pięknego. Cóż byś chciała ode mnie? Korale, zapaskę, suknię? Żądaj ode mnie, czego tylko chcesz.

– Nie o korale i suknię mi idzie, ale o was. Skoro iść musicie, to zejdźcie ze mną do kuchni. Dam wam coś do jedzenia.

– Anusiu, anioł z ciebie prawdziwy. Nie zasługuję na twe względy.

– O tym to i ja wiem, ale teraz idźmy coś zjeść.

Po obfitym posiłku złożonym z polewki, zimnego kurzego udka i chleba, Rafał pożegnał się czule z dziewczyną i obiecał, że odwiedzi ją, jak tylko będzie mógł.

Rozdział 4

Dwaj panowie Czarnkowscy

Pan Piotr Czarnkowski, kasztelan poznański, przechadzał się po gościnnej izbie swej kamienicy przy poznańskim rynku. Jako dobry gospodarz lubił osobiście wszystkiego dopilnować. Służba uwijała się jak w ukropie, a izba tonęła w świetle kilkudziesięciu świec z wosku pszczelego. Podłoga była wymyta, a w powietrzu czuć było zapach tataraku i polnych kwiatów, które rozsypano na posadzce. Dygnitarz niecodziennie zadawał sobie tyle trudu, aby wydawać wieczerzę, ale dziś okazja była szczególna. Oczekiwał bowiem wizyty swojego brata stryjecznego, Wojciecha Sędziwoja Czarnkowskiego, starosty generalnego Wielkopolski.

Służba wnosiła misy i półmiski pełne wykwintnych potraw: mięsiw, sosów, gotowanych warzyw i egzotycznych owoców kupionych na odbywającym się właśnie jarmarku świętojańskim. Kasztelan chciał godnie podjąć starostę i nie żałował pieniędzy, których i tak miał w bród. Wszyscy wiedzieli, że generał lubił dobrze zjeść i wypić, co zresztą było rodzinne wśród Czarnkowskich. Kasztelan uwielbiał zaś dobre wina i zacne miody.

Urząd kasztelana dawał Piotrowi prawo do rezydowania w zamku, ale tam nie mieszkał. Pod nieobecność króla zamkiem zarządzał starosta, a kasztelan wolał nocować w swej kamienicy przy rynku. Starosta zastępował wprawdzie króla, ale to kasztelan poznański należał do najważniejszych dygnitarzy koronnych. W senacie zajmował czwarte krzesło między kasztelanami, ustępując jedynie krakowskiemu, wileńskiemu i trockiemu.

Kilka lat wcześniej Piotr Czarnkowski nabył kamienicę przyrynkową, skierowaną frontem do ratusza. Nie był to może najokazalszy budynek w mieście, ale Czarnkowskiemu wystarczał. Większą część roku i tak spędzał w Krakowie na radach senatu i w swych wielkopolskich dobrach. W Poznaniu bywał najrzadziej, ale wystarczająco często, aby mieć swój własny dom, choć na zamku zawsze był mile widziany.

Teraz jednak postanowił podjąć swego brata stryjecznego po królewsku w swojej kamienicy.

Ojciec Piotra, Maciej Czarnkowski, starosta bydgoski był bratem Sędziwoja, kasztelana przemęckiego, wsławionego udziałem w zwycięskiej bitwie z Tatarami pod Kleckiem w 1506 r. Ów Sędziwoj spłodził Wojciecha, obecnego starostę wielkopolskiego.

Czarnkowscy herbu Nałęcz III należeli do pierwszych familii w Wielkopolsce i tylko Górkowie mogli się z nimi równać. Rzeczeni Górkowie, jak i duża część wielkopolskiego możnowładztwa, porzucili katolicyzm na rzecz nauk Kalwina i Lutra. Czarnkowscy pozostali jednak katolikami. Nie mogło być inaczej, w końcu bratem Piotra był zmarły przed jedenastu laty biskup poznański Andrzej, zagorzały wróg innowierców.

Kasztelan po obejrzeniu stołu uginającego się pod ciężarem faszerowanych gęsi i kaczek, pieczeni z zajęcy, pasztetów z dzika i cyranek, pieczonego wieprza, a także winogron, śliwek, gruszek, jabłek, ciast oraz sprowadzonych ze Wschodu przez kupców greckich i ormiańskich suszonych fig i daktyli, wydawał się być zadowolony. Szykowała się długa noc spędzona na dysputach politycznych, snuciu planów na przyszłość, smakowaniu potraw i delektowaniu się wybornymi trunkami.

Rozchodzący się cudowny aromat pieczonych mięs i słodkich ciast przyprawił głodnego dygnitarza o ślinotok. Na szczęście dla niego i jego domagającego się pożywienia żołądka, do izby wszedł służący, oznajmiając przybycie starosty.

– Witam was, panie bracie! – zawołał serdecznie kasztelan. – Rad jestem widzieć was w moim domu. Siadajcie, jedzcie, pijcie. Gość w dom, Bóg w dom.

– Bóg wam zapłać, bracie. Szczęście to wielkie widzieć was w Poznaniu – odwzajemnił uprzejmości starosta, czule ściskając Piotra.

Kasztelan skinął na służbę, nakazując napełnić puchary.

– Spróbujcie tego wina, panie bracie. Wyborna małamazyja sprowadzona przez greckiego kupca Jakuba Berkantiniego – zachwalał gospodarz, podając swojemu gościowi okazały kielich pełen ciemnoczerwonego, słodkiego wina.

– Prawdę rzekłeś, delicje – potwierdził starosta, wypijając spory łyk – lepsze od najprzedniejszego węgrzyna. Ale powiedzże, Piotrusiu, mój bracie, cóż tam w świecie szerokim słychać.

– Długo by mówić. Dość, że poselstwo po króla za parę niedziel ma ruszyć – odrzekł kasztelan, uwielbiający dysputy na tematy polityczne. – Artykuły i zobowiązania dla Henryka zatwierdzone. Wszystkie prawa Rzeczpospolitej, przywileje i wolności szlacheckie zebrane i do zaprzysiężenia przez przyszłego króla przygotowane. Ba, nawet akta konfederacji jeneralnej warszawskiej dołączone zostały, choć niełatwo było to uczynić. Biskupi, poza krakowskim Krasińskim, przeciwni jej są. Niełatwo będzie ich do nowego prawa przekonać.

– A cóż się dziwisz bracie, że szlachta różnowiercza chce się asekurować, aby jej Henryk drugiej Nocy świętego Bartłomieja4 nie urządził – powiedział starosta, delektując się winem i pasztetem z cyranki. – Innowiercy nie dowierzają Henrykowi, choć posłowie jego i stronnicy, jako biskup Walencji Monluc i ów karzeł Krassowski, co choć we Francji żył lat wiele, przecie w Polszcze się urodził, przysięgają na wszelkie świętości, iż książę andegaweński niewinien. Heretycy owi, co na ślub jego siostry z królem nawarskim5 przybyli, sami gotowi byli rękę na Henryka, a takoż brata jego, króla Karola, i matkę ich podnieść, przeto musiał król Karol przywódców wyciąć. Źle się jeno stało, iż motłoch paryski, jak krew poczuł, jął wycinać resztę kacerzy, choć książę Henryk sam na ulice konno wyjechał i do opamiętania ich wzywał, aleć to nic nie pomogło.

– Dużo wiecie o owej krwawej nocy bracie – pochwalił go kasztelan. – Może i tak było, jako mówicie. U nas też by tak być mogło, ale konfederacyja i swoboda w wierze zatwierdzona. Ja sam, chociam katolik, za owym prawem się opowiedziałem. Za dużo wojen i niepokojów przez sprawy religii wybuchło. W Koronie i na Litwie, Bogu dziękować, spokój. Jeno czy książę andegaweński ową konfederacyję zatwierdzi, nie wiadomo. Poselstwu przewodzić będzie biskup nasz, Adam Konarski, a ten mocno na heretyków zawzięty i najwięcej przeciw konfederacji gardłował. Chciał on nawet, aby sami katolicy w poselstwo się udali, ale panowie senatorowie, co od Kościoła świętego odstąpili, nie przystali na to. Pono pan hetman nadworny i heretyk zagorzały Zborowski ma ruszyć do Francji jako i paru innych. Dysydenci chcą panów katolickich pilnować, abyż ci praw ich i wolności nie uszczuplili.

– Jużci, niełatwo będzie im poselstwo odprawić. Da Bóg, iżby się nie pozabijali w drodze do Paryża. Ja się jeno obawiam, czy cesarz przepuści ich przez swoje ziemie, wszak odrzucilim syna jego, Ernesta. Tego cesarz nam nie zapomni. Cóż stąd, że stronnictwo francuskie wzięło górę nad innymi? Już nasz zmarły król Zygmunt August, Panie świeć nad jego grzeszną duszą, na parę lat przed śmiercią mawiał, iż Henryka widzi na tronie po sobie, skoro Bóg nie pobłogosławił go synem. A któż inny mógłby równać się z Andegaweńczykiem? Książę moskiewski Iwan, Jan ze Szwecji, czyli jakiś „Piast”, o którym szaraczkowie mazowieccy krzyczeli, aleć sami nie wiedzieli, któż to ma być owym Piastem?