Znani i nie(zapomniani). Szukamy ciągu dalszego - Tomasz Gawiński - ebook

Znani i nie(zapomniani). Szukamy ciągu dalszego ebook

Gawiński Tomasz

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Tomasz Gawiński jest ciekawy ludzi. Łapie świat w jego fantastycznych okruchach i opisuje. Te historie czyta się z tym większą przyjemnością, im bardziej uświadamiamy sobie, że wszystko przemija, a życie umyka nam jak przestraszony rumak. Na szczęście dzięki tej książce wracają zapomniane wydarzenia, zjawiska, skandale i osobowości. Świetna lektura.

Krzysztof Skiba – muzyk, autor tekstów, satyryk, publicysta, członek zespołu Big Cyc

Od lat jestem wierną fanką tygodnika „Angora”, a czytanie zazwyczaj rozpoczynam od cotygodniowego cyklu „Szukamy ciągu dalszego”, którego autorem jest Tomasz Gawiński. Z wielką radością przyjęłam fakt, że ukaże się książka będąca zbiorem spisywanych przez lata artykułów o ludziach, którzy tworzyli naszą historię. Różni ludzie, różne opowieści, różne historie. Ciekawe, czasem zaskakujące, na pewno edukacyjne. Z radością raz jeszcze przeczytam o losach osób, które swoim życiem mieli i często mają wpływ na współczesne czasy.

Kasia Dulnik – koszykarka, wielokrotna reprezentantka Polski

Tomek Gawiński to dziennikarz niezmiennie poszukujący oraz przypominający o ważnych dla nas sprawach i postaciach. Sposób przeprowadzania publikowanych później rozmów ujmuje taktem, elegancją, a także subtelną wnikliwością. Serdecznie polecam ich lekturę.

Leszek Wójtowicz – poeta, pieśniarz, kompozytor, członek zespołu krakowskiej Piwnicy pod Baranami

Kariera, sukces to zjawiska, które nie są dane dożywotnio. Są raczej dzierżawą od bozi. Długość ich trwania jest wypadkową wielu elementów. Ileż to razy zżera nas ciekawość, co się dzieje z osobą X, która do niedawna świeciła pełnym blaskiem w przestrzeni medialnej, a teraz jest jej mniej albo informacje o niej całkowicie zgasły.Tomek Gawiński z pasją tropiciela i obiektywizmem odkrywcy wyszukuje te osoby i wtajemnicza nas w dalszy ciąg ich losów. Fascynująca lektura, która uświadamia, że czasem „wielka sława to żart” a życie pozamedialne ma wartość odnajdywania w sobie nowych pasji i wyzwań!

Lidia Stanisławska – piosenkarka i dziennikarka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 395

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Książkę tę dedykuję moim Rodzicom, Annie i Andrzejowi Gawińskim

Wstęp

Wstęp

Tomasz Gawiński lubi rozmawiać z ludźmi. Trzeba mieć niezłego świra, by przez ostatnich osiemnaście lat gonić po całej Polsce, i nie tylko, tylko po to, by zapisać ponad tysiąc takich rozmów i przywieźć je do redakcji. Tydzień w tydzień.

Gawiński jest specjalistą od hotelarstwa, więc podejrzewałem go, że te rozmowy, to tylko zasłona, a najważniejsze, to hotelowe życie: jajka w szklance do numeru, lektura wyłożonych gazet, no a potem, to już bogate rozrywki barowe. Musiałem jednak zmienić zdanie, gdy poznałem poprzednie miejsca pracy ,wszystkie w dziennikarstwie:  „Wieczór Wybrzeża”, „Głos Wybrzeża”, „Gazeta Gdańska”, „Super Express”. Wąchał też dziennikarskiego prochu w TVP i Telewizji Polonia. Ponieważ mieszka w Gdyni, to wykorzystuje wszystkie okoliczne możliwości: kilka razy był rzecznikiem prasowym Festiwalu w Sopocie, dwa razy też rzecznikiem turnieju tenisowego Pucharu, rzecznikiem filmu „Czarny czwartek”. Jeśli dodamy do tego współpracę z Radiem Gdańsk, to okaże się, że redakcje na Wybrzeżu opanował znakomicie.

Jego rozmowy w „Angorze” bywają różne, bo różnych ma rozmówców. Łączy ich tylko to, że kiedyś byli na topie w swoich specjalnościach, a potem zostali trochę zapomniani. Dalej żyją, pracują, mają swoje pasje, ale swoje „pięć minut” mają już za sobą. Ci, którzy się tego trochę wstydzą, odmawiają rozmowy. Tak zrobił Janusz Laskowski od „Kolorowych jarmarków”, Piotr Szczepanik, bramkarz Józef Młynarczyk… Ale jest ich niewielu.

Gawiński dzieli się też ze mną innymi swoimi spostrzeżeniami: „im mniejsza gwiazda tym większe wyobrażenie o sobie”, „boję się dużych nazwisk, bo potem są kłopoty z autoryzacją”, „nie szukam sensacji”, „to są rozmowy, a nie wywiady”. Nigdy nie stara się oceniać rozmówcy, twierdzi, że kieruje nim tylko dziennikarska ciekawość. Dlatego te rozmowy przebiegają wartko, są bez kantów, ale i bez pytań, które mogłyby stawiać rozmówcę w dwuznacznej sytuacji. Te rozmowy nikogo nie kaleczą, wszyscy jesteśmy zadowoleni. Podkreślam to dlatego, że kiedyś nasz autor zajmował się dziennikarstwem śledczym i potrafił być okrutny dla rozmówców. Ale wtedy jeden materiał w gazecie wymagał nieraz półrocznej pracy, a wynagrodzenie było mierne.

Gawiński nie udaje, że nie dostrzega swojego dobrego serca. Kilka lat temu powiedział wprost w dziennikarskim wywiadzie: „Najpierw w naszym zawodzie masz satysfakcję, ale potem się dojrzewa, zakłada rodzinę, i sama satysfakcja już nie wystarczy. Po prostu chcesz zarabiać, a nie klepać biedę. Po doświadczeniach z telewizją podjąłem współpracę z «Angorą»”.

Ten początek w nowym tytule miał imponujący: dostał polecenie znalezienia Grobelnego (młodszym Czytelnikom podpowiem, że Grobelny założył kasę oszczędnościową, a potem z kasą uciekł). Zbiega nie znalazł, ale sporo opisał z jego życia.

Niezależnie od tych moich zastrzeżeń, że Gawiński nie kaleczy rozmówców, chcę uczciwie dodać, że Czytelnicy wolą czytać i oglądać szczęśliwe zakończenia. Też wolę oglądać żywego niż umarlaka. I tym potrzebom Gawiński wychodzi naprzeciw. Bo on lubi ludzi i lubi z nimi rozmawiać.

Andrzej Bober

TomaszBorkowy

Popularność przyniosła mu rola w serialu „Dom”. I powiedzenie: „Wiśta, wio! Łatwo powiedzieć”. Zagrał głównego bohatera. Potem, w czasie stanu wojennego, Tomasz Borkowy uciekł z Polski. Od dwudziestu pięciu lat mieszka w Wielkiej Brytanii. Co przez ten czas robił, czym się zajmuje dzisiaj?

Zawsze jestem na początku

Zagrał we wszystkich czterech seriach serialu „Dom”. W sumie dwadzieścia pięć odcinków. I choć występował także w innych filmach, w teatrze, sporo reżyserował, to właśnie w roli Andrzeja Talara widzowie zapamiętali go najbardziej. Niestety po wprowadzeniu stanu wojennego w Polsce postanowił wyjechać. Do dziś nie żałuje swojej decyzji. W Londynie pracował na budowie, był taksówkarzem, inspicjentem itd. Jak skończyła się jego ucieczka za morze, gdzie teraz mieszka, co robi, czy spełnia się w życiu?

Do Polski przyjechał zaledwie na kilka dni. Na ślub przyjaciela z dawnych lat Edwarda Dargiewicza z Barbarą Zielińską-Grzybową z serialu „Plebania”, również starą znajomą. Pobrali się po dwudziestu pięciu latach pożycia. Mają już dorosłą córkę, która studiuje w Edynburgu.

– Z Edwardem przyjaźnimy się jeszcze od czasów chłopięcych – tłumaczy. – Obecnie jest on dyrektorem English Theatre Company of Poland, pierwszego w kraju zawodowego anglojęzycznego teatru, który wspólnie założyliśmy 13 lat temu. I to bez żadnej dotacji. Co roku ta placówka sprowadza nad Wisłę cztery, pięć brytyjskich teatrów.

Spotykamy się nazajutrz po ślubie, a dzień przed jego pięćdziesiątymi piątymi urodzinami. Przyszedł na świat w ważnym dla polskiej historii dniu 17 września.

Nie wygląda na zmęczonego weselnym przyjęciem. Właściwie nic się nie zmienił. Niektórzy uważają, że przytył, ale to kwestia oceny. Wciąż bardzo pogodny, uśmiechnięty, chłopięcy. Na spotkanie przychodzi ze swoją życiową i zawodową partnerką Laurą Mackenzie Stuart. – Żona jest rodowitą Szkotką – mówi. – Pochodzi ze starej zacnej szkockiej rodziny – dodaje.

W młodości chciał być marynarzem. – Fascynowało mnie morze, podróże. Myślałem, aby studiować w Wyższej Szkole Morskiej – opowiada. – Niestety za dużo tam było fizyki i matematyki. Moją miłością był też teatr. Pierwszy raz byłem w świątyni Melpomeny, gdy miałem zaledwie trzy lata. I zauroczyłem się. Nie chciałem wyjść.

Urodził się w Warszawie. W stolicy mieszkał aż do matury. W wieku trzech lat spadł ze stołu i wybił sobie ząb. Od tego momentu zaczął się jąkać. – Jedna z moich nauczycielek wymyśliła, że jak nauczę się tekstu na pamięć, to nie będę się jąkał – wspomina. – I tak było w istocie. Zacząłem obsługiwać wszystkie szkolne akademie. Regularnie występowałem, recytowałem, opowiadałem. W ogólniaku organizowałem też różne zabawy i teatralne spektakle.

Nieco wcześniej, kiedy miał piętnaście lat, wspomniany na wstępie Edward Dargiewicz uczęszczał na zajęcia do Teatru Młodych w Pałacu Kultury i Nauki. I do zespołu wciągnął także kolegę.

– Zagrałem tam moją pierwszą rolę – mówi. – W „Kaprysach Marianny” Alfreda de Musseta. I wiedziałem już, że teatr to pasja. Tam rozpoczęła się moja zawodowa droga.

Po maturze zdawał egzamin do warszawskiej szkoły teatralnej. Niestety, nie dostał się. – Niby oblałem – opowiada. – Tak po latach powiedział mi Tadeusz Łomnicki na filmowym planie. A ja mu odparłem, że skoro wyście mnie nie chcieli, to zyskał Kraków.

Rozpoczął bowiem studia w tamtejszej Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej im. Ludwika Solskiego. – Bardzo dobrze się stało – podkreśla – bo krakowska szkoła dała mi ogromną wiedzę. Ta uczelnia doskonale przygotowuje do zawodu. To jedna z najlepszych szkół teatralnych w Europie.

Na ekranie zadebiutował bardzo wcześnie. Zaraz po maturze. Ale jako kaskader. Umiał bowiem doskonale jeździć konno. Wystąpił w „Nocach i dniach” Jerzego Antczaka. Jako młody aktor, student, zagrał u Andrzeja Konica niewielką rolę w filmie „Broda”, w cyklu „Najważniejszy dzień życia”. – To było na pierwszym roku – wspomina. – Epizod, ale mówiony.

Potem był film „Tylko Beatrycze” Stefana Szlachtycza. U boku m.in. Jana Nowickiego i Zbigniewa Zapasiewicza zagrał księdza Andrzeja. Z Krzysztofem Janczarem i Joanną Pacułą wystąpił w znanym obrazie Mieczysława Waśkowskiego „Nie zaznasz spokoju”, a także w „Do krwi ostatniej” Jerzego Hoffmana. Jak sam przyznaje, były to niewielkie, choć dla niego znaczące role.

Po studiach pozostał w Krakowie. Z przyjaciółmi założył własny teatr, przekornie nazywając go Teatrem Młodym, jakby w kontrze do słynnego krakowskiego Teatru Starego. Najpierw siedzibę mieli w klubie Fama w Nowej Hucie, ale po roku przenieśli się do Teatru Groteska. Grał i reżyserował. Był dyrektorem artystycznym.

– Od miasta otrzymaliśmy dotację – stwierdza. – Matka komucha była bardzo dobra dla aktorów. Dostaliśmy np. mieszkania.

W Teatrze Młodym stworzyli wiele spektakli. Dla młodzieży i o młodzieży. Jako pierwsi przygotowali i wystawili musical reggae zatytułowany „Skansen”. – Miałem ambicję być drugim Krzysztofem Jasińskim – wspomina. – W tym czasie on był dla mnie prawdziwym idolem.

W tamtym czasie zagrał też pierwszoplanową postać w filmie. Był to obraz Ryszarda Filipskiego „Wysokie loty”. – To był bardzo polityczny i odważny film – zauważa. – A później było już „Życie na gorąco”. Bo jak Andrzej Konic chciał młodego człowieka, to wołał po Borkowego. W jednym z odcinków tego serialu zagrałem Greka. Przefarbowali mi włosy na czarno.

Był rok 1978. Organizował właśnie festyn i teatr uliczny na krakowskim rynku, kiedy zatelefonowali do niego z produkcji serialu „Dom”. Zaprosili na spotkanie. – To już była trzecia seria zdjęć próbnych, a oni wciąż nie mieli odtwórcy Talara – opowiada. – Pojechałem do Warszawy i dostałem tę rolę. Powiedziałem jednak, że nie mam czasu na jakiś tam serial, bo mam dużo pracy w Krakowie. Wtedy zatelefonował do mnie mój niedoszły teść, znany producent filmowy Wilhelm Hollender i powiedział, że jak tego nie wezmę, to nie mam się co pokazywać u nich w domu. Cóż miałem zrobić? Dzięki niemu i jego córce Basi zagrałem. Wcześniej jednak próbowałem podpowiedzieć realizatorom „Domu”, że może lepiej do roli Andrzeja Talara będzie pasował Krzysztof Pieczyński, kolega ze studiów i z mojego teatru w Krakowie. Zgodzili się i owszem, ale powiedzieli: „On zagra pana brata”. I tak się stało.

Na plan zdjęciowy dojeżdżał do Warszawy. Ale i grał w teatrze w Krakowie. Podróże były męczące. – Jeździłem tak do momentu, kiedy nie udało się tego pogodzić – mówi. – Raz spóźniłem się do siebie na spektakl. I ukarałem wtedy inspicjenta, że rozpoczął beze mnie, ale sobie wymierzyłem trzykrotnie wyższą karę za spóźnienie.

Występ w „Domu” wspomina jako wielką przygodę. – Dla mnie to było duże przeżycie – stwierdza. – Zwłaszcza że grałem obok wielkich aktorów, takich jak Stanisław Zaczyk, Jan Englert. Wiele się od nich nauczyłem.

Jak mówi, zawsze miał dar do zmiany tekstów. Improwizował, dodawał coś od siebie, zmieniał. I tak też było w „Domu”. Scenarzyści nie mieli nic przeciwko temu. Kiedy jednak nie chciał zgodzić się na formułę: „Wiśta, wio! Łatwo powiedzieć”, zaoponowali. To musiało zostać. I zostało.

Pierwszą część serialu zrealizowano do końca 1980 roku. Drugą rozpoczęto niedługo potem, a zakończenie zdjęć nastąpiło już w stanie wojennym.

Zanim jednak do tego doszło, zadzwoniła do niego Anna Badora, koleżanka ze studiów, która teraz była dyrektorem naczelnym i artystycznym teatru w Düsseldorfie. Powiedziała, że chce się z nim spotkać znany niemiecki reżyser, scenarzysta, producent Rainer Werner Fassbinder. – Mieliśmy się zobaczyć w Niemczech 16 grudnia 1981 roku – opowiada. – Ale wyjechać miałem wcześniej, 12 grudnia, w sobotę. Poproszono mnie jednak na planie „Domu”, abym został do poniedziałku, gdyż miała być kręcona ważna scena zbiorowa. No i 13 grudnia obudziłem się w innym kraju. Byłem wściekły, bowiem nie mogłem wyjechać i spotkać się z Fassbinderem. Wtedy też postanowiłem, że wyemigruję.

Pomógł mu Filip Dargiewicz, brat Edwarda, który mieszkał w Anglii. Dzięki przyjaciołom zorganizował fałszywy kontrakt filmowy z firmy George‘a Harrisona opiewający na dużą kwotę. Tylko taki wybieg dawał szansę na wyjazd. Mimo tego fortelu na paszport i tak czekał blisko pół roku.

– Paszport dostałem na kwadrans przed południem – wspomina – a ambasada brytyjska pracowała do dwunastej. Popędziłem więc swoim maluchem przez miasto, aby zdążyć. Udało się. Powiedziałem, że jestem aktorem, że muszę wyjechać itd. W ciągu pół godziny otrzymałem wizę. A nazajutrz byłem już w Londynie, zostawiając w Polsce żonę i dziecko.

Swoje spotkanie z Anglią rozpoczął, jak mówi, od pracy na budowie, tak jak każdy szanujący się aktor. – Filip załatwił mi szkołę, uczyłem się języka. Budowlańcem byłem prawie przez rok. Schudłem 20 kilogramów.

Zaczynał więc od zera. Przyznaje, że miał chwile zwątpienia. Myślał o powrocie. Zwłaszcza że jego ojciec bardzo chciał, aby tak się stało. – Czułem presję rodziny – stwierdza. – Ale kiedy przyjaciel ojca odwiedził mnie w Londynie i powiedział: „Nie wracaj“, uznałem, że nie pojadę do kraju. Załatwili, że żona z synem przyjadą do mnie. Po prostu kupili im wyjazd.

Przyjechali po trzech latach. – Kiedy wyjeżdżałem, mój syn nie mówił, a teraz gęba mu się nie zamykała – wspomina. – Potem skończył studia, socjologię i prawo, a obecnie pracuje w Rzymie w Biurze Narodów Zjednoczonych.

Oprócz budowy w Londynie pracował także jako taksówkarz. W szkole poznał Argentyńczyka, trockistę, którego dziewczyna była aktorką. Powiedzieli mu, że na West Endzie, w jednym z małych teatrów poszukują asystenta inspicjenta. – A mnie aż skręcało, aby choć kible sprzątać, byle w teatrze – wyjaśnia. – Poszedłem więc na interwiew i dostałem tę pracę.

To był mały, tzw. kawiarniany teatr. Cafe Theatre Upstairs mieścił się na piętrze i liczył zaledwie czterdzieści dwa miejsca. Jego właścicielem był Izraelczyk, Michael Almaz, wielki miłośnik Melpomeny, piszący adaptacje współczesnej klasyki. Wyprodukował m.in. sztuki Samuela Beketa w Izraelu, zanim ten autor został wystawiony w Londynie.

Po pewnym czasie Almaz poprosił go, aby został inspicjentem w nowym otwartym przez niego teatrze. Zgodził się, ale nie pracował tam zbyt długo, bowiem nowa placówka zbankrutowała. Wrócił więc na pięterko, ale już jako inspicjent. Przez cały czas zarabiał tyle samo, czyli 50 funtów tygodniowo. – W Anglii inspicjent jest także asystentem reżysera – tłumaczy. – Kiedy Almaz wyjechał do Izraela, zostawił mnie w wirze pracy nad sztuką według opowiadania Jeana-Paula Sartre‘a „Intymność”. Wrócił po trzech dniach i mówi: „Ja tego nie reżyserowałem”. Odparłem mu: „No pewnie, to ja reżyserowałem”. I kazał mi już samemu dokończyć przedstawienie. Po premierze zapytał, czy chcę być współdyrektorem artystycznym teatru. Zgodziłem się. Graliśmy jednak tylko jego sztuki. I wciąż zarabiałem 50 funtów tygodniowo.

W 1983 roku z Cafe Theatre Upstairs wyjechał na festiwal teatralny do Edynburga. Zaprezentował tam wyreżyserowane przez siebie przedstawienie na podstawie Markiza de Sade. Edynburg bardzo mu się spodobał, postanowił tam wrócić. Zajęło mu to jednak aż siedem lat.

W teatrze Almaza pracował około trzech lat. Uczył też w szkole teatralnej w Londynie. – Chciałem pójść na reżyserię filmową do Beaconsfield, ale mnie nie chcieli – dodaje, nie ukrywając uśmiechu. – Uważali, że z takim dorobkiem niczego już się nie nauczę.

Wtedy zaproszenie do współpracy otrzymał z Polskiego Ośrodka Społeczno-Kulturalnego, popularnego POSK-u. Występował w kilku spektaklach. Wciąż musiał dorabiać, bo pieniądze z pracy teatralnej nie wystarczały na życie.

W POSK-u zaczął wtedy reżyserować Paweł Dangel, który obecnie jest prezesem Allianz Polska – opowiada. – Największe i najlepsze role zagrałem właśnie pod jego reżyserią. Zaczęły także pojawiać się propozycje filmowe. Od jakiegoś czasu miałem bowiem swojego agenta. Chodziłem na castingi. Grywałem małe role. A potem coraz większe.

Zagrał w około dwudziestu filmach anglojęzycznych, m.in. w „Nieznośnej lekkości bytu” Philipa Kaufmana, u boku Daniela Day-Lewisa i Juliette Binoche. Popularność przyniosła mu rola w jednej z serii brytyjskiego serialu telewizyjnego „Doctor Who”. – W tym czasie żyłem już wyłącznie z aktorstwa – stwierdza. – Grałem w filmach, a także w reklamówkach, gdzie zarabiałem spore pieniądze.

Nie ukrywa radości i satysfakcji ze swojego pobytu na Wyspach Brytyjskich. – Ciężko pracowałem, ale w końcu robiłem to, co chciałem – mówi. Przyznaje jednak, że nie wszystko potoczyło się tak, jak planował. – Zostałem np. zaangażowany do największego serialu science fiction jako jedna z pięciu stałych postaci – wyjaśnia. – Pierwsza seria miała budżet 13 milionów funtów. Całe przedsięwzięcie w większości finansowała japońska firma produkująca zabawki. Chcieli potem zarobić na miniaturkach statków kosmicznych i bohaterów filmu. Niestety tuż przed rozpoczęciem zdjęć przyszło dwóch smutnych panów z walizką. Realizatorom zaproponowali milion dolarów i zwrot poniesionych kosztów, aby przerwali produkcję. Młodzi producenci nie zgodzili się, lecz po kilku dniach japońska firma wycofała się z tego projektu. Dwaj smutni panowie byli przedstawicielami jednej z największych amerykańskich firm produkujących tego typu seriale.

Nie wyszła mu również współpraca z Lindsayem Andersonem, który przygotowywał się do realizacji filmu na podstawie „Wiśniowego sadu” Antoniego Czechowa. Reżyser zaprosił go do współprodukcji. Uczestniczyć w niej miała także strona polska. Początek zdjęć planowano na pierwsze dni października. – Niestety w sierpniu otrzymałem telefon, że Lindsay zmarł – opowiada. – Nigdy mu tego nie wybaczę – dodaje z żartobliwym oburzeniem. – Byłoby to bowiem moje wprowadzenie, wejście do wielkiej produkcji. Niestety nie wyszło.

Przez kilka lat uczył w szkole teatralnej w Londynie. W The Academy Drama School. Jego studenci po zakończeniu nauki założyli grupę teatralną i zaprosili go do współpracy jako dyrektora artystycznego. – I pojechaliśmy do Edynburga – wspomina. – Przygotowaliśmy dwa przedstawienia. Ja występowałem, a moja studentka reżyserowała. To było wielkie przeżycie, bo ona nie odpuszczała mi na jotę – śmieje się. – W drugim to ja już byłem reżyserem. I wtedy poznałem tę panią – wskazuje na żonę. – Laura była wicedyrektorem festiwalu i przez cztery lata mnie ignorowała. Dopiero w 1995 roku uległa i… musiałem się ożenić, aby ją zatrzymać. Z pierwszą żoną rozeszliśmy się, niestety, bowiem po przyjeździe do Anglii trudno nam było znaleźć wspólną drogę. Trzy lata rozłąki zrobiły swoje. Do dziś pozostajemy w przyjacielskich relacjach.

Przez cały czas prowadził też agencję teatralno-filmową. Od 1990 roku zaczął kierować w Edynburgu teatrem festiwalowym. – To funkcjonuje tylko w czasie przygotowań i trwania tej imprezy – tłumaczy. – Wynajmuję budynek loży masońskiej i przerabiam na świątynię Melpomeny.

Festiwal teatralny w Edynburgu to największa tego typu impreza na świecie. Przyjeżdża kilkanaście tysięcy artystów z całego świata. Wszyscy chcą się pokazać, zaprezentować swój spektakl, dorobek, talent i najlepiej się sprzedać. – My dajemy im miejsce do prezentacji, obsługę, pomagamy. W tym roku miałem na czterech scenach trzydzieści dwa spektakle dziennie. Sprzedajemy około 50 tysięcy biletów. Zatrudniam ponad trzydzieści osób. Mój festiwalowy budżet, czyli mój koszt, to 210 tysięcy funtów. Nie zarabiam dużo, ale z tego żyję.

Jego agencja zajmuje się również produkcją oraz konsultingiem. Ostatnio np. prowadził rozmowy w Bukareszcie, aby w Europie Wschodniej odbywał się również festiwal teatralny. – Staram się to połączyć z Wrocławiem, gdzie mogłyby odbywać się teatralne targi – wyjaśnia.

Praca przy festiwalu w Edynburgu pochłania mu większość czasu. Od stycznia rozpoczyna przygotowania logistyczne, a od kwietnia żyje już bardziej intensywnie, bowiem wydaje program itd. Kulminacja następuje w sierpniu, w trakcie trwania festiwalu. Jak mówi, wtedy pracuje osiemdziesiąt godzin tygodniowo. Resztę czasu zajmuje mu pozostała działalność agencyjna. – Proponujemy gotowe spektakle – mówi. – Z Polski też – dodaje. Ponadto był wykładowcą w Edynburgu, Londynie oraz w Tajpeju na Tajwanie. – Teraz już jednak nie uczę, gdyż nie mam na to czasu – tłumaczy.

Reżyserował i wciąż to czyni w różnych teatrach na świecie. Zarówno w Wenezueli, jak i Korei Południowej. Swoją wenezuelską sztukę „Venezuela Viva” zamierza niebawem przywieźć do Polski. W Edynburgu cztery lata temu wyreżyserował przedstawienie operowe. „Opera Galactica” to kompilacja czterdziestu arii z dwudziestu oper do libretta, które jest pastiszem na „Gwiezdne wojny”.

Nie ukrywa, że chce powrócić do aktorstwa. – Od sześciu lat nie zagrałem w filmie ani też w telewizji. Odmawiałem wielu propozycjom, bo prowadziłem dużą firmę. A brakuje mi tego.Ale w tym roku znowu otworzył się klaps dla mnie. Zagrałem główną rolę w jednym z epizodów „Doctors”, popularnego serialu BBC. Tylko w tym miesiącu uczestniczyłem w sześciu zdjęciach próbnych.

Otrzymał także ofertę z Polski. Z telewizji TVN. – To jest duży film dokumentalno-fabularny – mówi. – O zabójstwie gen. Władysława Sikorskiego. Jestem po wstępnych rozmowach. Jeśli producenci zdecydują, że wszystko będzie grane w narodowych językach postaci, to zagram generała Macfarlane’a, gubernatora Gibraltaru. Decyzja w tej sprawie ma zapaść w najbliższym czasie. Odtwórcą głównej roli będzie Krzysio Pieczyński.

Przyznaje, że jest człowiekiem bardzo zapracowanym. Mimo tego ma wiele pomysłów. Pisze scenariusz. Chciałby nakręcić dokument o Szkocji. Myśli też o realizacji nowego „Domu”, filmu, który roboczo nazwał „Poza domem”. Byłby to obraz o Polakach, którzy wyjechali z kraju, o tym, co sam przeżył przez dwadzieścia pięć lat i o młodych rodakach, którzy to teraz przeżywają.

– W przyszłym roku chciałbym wyprodukować „Kontrakt” Sławomira Mrożka, w którym zagrałby jakiś wybitny aktor – opowiada. – Ale uczynię to tylko wtedy, gdy spektakl wejdzie na West End – dodaje.

Do Polski przyjeżdża dość rzadko. – Wcale mnie tu nie ciągnie – stwierdza. – Jak patrzę na ten bałagan, to aż mnie ciarki przechodzą. Na dodatek jedyna bezpośrednia linia lotnicza z Edynburga do Warszawy jest fatalna. Centralwings to najgorsza firma tego typu na świecie. Nagminnie odwołuje loty, sprzedaje więcej biletów niż ma miejsc w samolocie, a mój ostatni przylot do Warszawy trwał szesnaście godzin, bo po siedmiogodzinnym opóźnieniu musieliśmy lądować w Krakowie, gdyż lotnisko w stolicy jest zamknięte do 5 rano. Zamiast poczekać dwie godziny i lecieć do Warszawy, Centralwings zdecydowało, że musi mieć samolot rano w Krakowie. Stamtąd jechaliśmy autobusami do Warszawy i zamiast o 20.30, na Okęciu byłem o 9.30 następnego dnia. To był mój ostatni lot z tą firmą, która dba tylko o własne zyski.

W Szkocji popiera Partię Narodową – „Za wolność waszą i naszą”. Jak zauważa, to bodaj jedyne nacjonalistyczne ugrupowanie na świecie otwarte na cudzoziemców.

W trochę wolniejszym czasie, czyli na zimę, jak mówi, wyjeżdża do Hiszpanii. Ma tam dom niedaleko Malagi. W tej chwili go przebudowuje, powiększa. – Tam też prowadzę firmę – zauważa. – I tam także powstają moje artystyczne pomysły.

Uważa się bardziej za człowieka instytucję, choć jest artystą. – Ze sztuki nie da się wyżyć – tłumaczy. – Trzeba więc ją traktować jak biznes.

Zapytany, w którym miejscu swojej zawodowej kariery obecnie się znajduje, stwierdza bez zastanowienia: – Na początku. Ja zawsze jestem na początku. Coś zaczynam, robię do momentu, który mnie znudzi albo pojawi się coś nowego. I tak na okrągło.

wrzesień 2007 r.

Teresa Sukniewicz-Kleiber

Płotkarka, rekordzistka Polski i świata. Znakomity sportowiec i piękna dziewczyna. Teresa Sukniewicz-Kleiber dziś spełnia się w innej roli.

Dziewczyna z okładki

Zdolna, ambitna, pracowita. I bardzo atrakcyjna. Była najlepszą i najładniejszą polską płotkarką. I jedną z najlepszych w świecie. Uwielbiana przez dziennikarzy i ówczesną kolorową prasę. Niestety z przyczyn zdrowotnych zakończyła karierę w wieku zaledwie dwudziestu czterech lat. Dziś czuje się jednak szczęśliwa. Prywatnie jest żoną Michała Kleibera, naukowca, ministra nauki i informatyzacji w rządzie Marka Belki, prezesa Polskiej Akademii Nauk w kadencji 2007–2010.

Niewielki budynek z trzema mieszkaniami w centrum Warszawy, blisko Trasy Łazienkowskiej. Tuż obok ambasada Izraela, policjanci, agenci Mosadu, po drugiej stronie ulicy siedziba Najwyższej Izby Kontroli. Tym samym bodaj jedno z najbezpieczniejszych miejsc w stolicy.

Mieszka na parterze. Ładne, duże mieszkanie. Przestronny salon połączony jakby z dwóch pokoi, kominek, stylowe meble. Na ścianach obrazy, sporo książek.

Szczupła, swobodna, bardzo pogodna. Wciąż może się podobać. Ale, jak zauważa, uroda w sporcie w ogóle jej nie pomogła. – Pewnie, że lepiej być pięknym, zdrowym, bogatym, lecz w karierze sportowej atrakcyjność zewnętrzna nie ma żadnego wpływu na wyniki i pozycję – stwierdza. – I to jest siła sportu. Liczą się osiągnięcia, rezultaty, dokonania.

Przekonuje, że uroda jest wyłącznie zaspokojeniem kobiecej próżności. – Kiedy byłam młodą dziewczyną, nie miałam do końca tej świadomości, iż uroda jest tak ważna – mówi. – Dopiero pod koniec kariery zorientowałam się, iż gdzieś, dla innych, ma to spore znaczenie. Wtedy popularność lekkiej atletyki była bardzo duża. Ludzie przychodzili tłumnie na mecze i to nie tylko mężczyźni, ale pary, narzeczeni. Do dziś spotykam się z dowodami sympatii. Nie tylko ze strony mężczyzn, ale także i kobiet. Mówią, ile dostarczałam emocji, wzruszeń, zaś panowie, jak mnie kochali, jaka byłam ładna, co denerwuje mnie bardzo, bo niestety mówią to w czasie przeszłym. Ale to miłe, budujące: mieć świadomość, jak wielu ludzi miało z mojej kariery frajdę. Bo ja miałam ogromną.

Urodziła się w Warszawie. Do dziś nie ma żadnej rodziny poza stolicą. – Nikt wśród najbliższych nie zajmował się sportem wyczynowo – mówi. – Jedynie ojciec był najlepszym sportowcem w gimnazjum.

Jak zatem zaczęła się jej sportowa przygoda?

– Miałam wtedy trzynaście lat – opowiada. – Rodzice zdecydowali, abym sama pojechała na wakacje. Nie byłam harcerką, ale kupili mundurek, wysłali na obóz. Nie musiałam należeć do żadnej drużyny, gdyż ciocia mi to załatwiła. To był międzynarodowy obóz harcerski z udziałem dzieciaków z dwudziestu dwóch państw. I zorganizowano olimpiadę. Różne dyscypliny. Były zarówno biegi, skoki, jak i dwa ognie. Doskonała zabawa.

Udział w tej rywalizacji był dobrowolny. Opiekunowie widzieli jednak, iż ma dobrą sylwetkę. Była szczupła, wysoka, więc zachęcili, by wystartowała.

Wystąpiła w kilku dyscyplinach. I w wielu wygrała. – To był zwykły przypadek – tłumaczy.

Po powrocie do domu dziadka i tatę rozpierała duma. Uznali, że zapiszą ją na Legię, że powinna trenować. – Lubiłam skok wzwyż – wspomina. – I akurat była taka grupa. Rajcowało mnie to, że będę chodziła na treningi. Zdałam sprawdzian i zostałam zapisana. Po miesiącu skok wzwyż już mi się jednak znudził.

To był rok 1964. Po olimpiadzie w Tokio wróciła właśnie do kraju Maria Piątkowska, wybitna płotkarka, która zamierzała zakończyć karierę. Postanowiła wówczas, że chce pracować z grupą dziewczynek i trenować biegi. – Uciekłam więc do niej – opowiada. – Spodobałyśmy się sobie. Zaczęłam trenować. Podarowała mi nawet kolce Adidasa. Używane, co prawda, ale wtedy takich butów nigdzie nie można było kupić. Dla mnie to było coś wielkiego. Uczestniczyłam w czwartkach lekkoatletycznych, biegałam, wygrywałam na 60 metrów. Niestety Maria Piątkowska po dwóch miesiącach treningów zrezygnowała, wybrała bowiem pracę na uczelni. Przekazała nas asystentowi Gerarda Macha, znakomitego 400-metrowca, olimpijczyka z Helsinek, Tadeuszowi Szczepańskiemu, który pozostał już moim trenerem do końca.

Pierwszy jej poważny start to udział w Mistrzostwach Polski Juniorów w Lublinie w biegu na 80 metrów przez płotki. Występowała wówczas w barwach Lotnika Warszawa, gdzie przeszła razem z trenerem. I choć nie była juniorką, a młodziczką, niespodziewanie wygrała. – To była sensacja – stwierdza. – Dla wszystkich. Pokonałam osiemnastolatki, które ocierały się o kadrę seniorów. Chudzielec ograł rutyniarzy. I ten bieg zdecydował, że zaczęłam biegać przez płotki. Zaczęłam się specjalizować w tej konkurencji.

Bieg przez płotki to jednak inna formuła treningu, inna technika biegania niż w biegu płaskim. Rytm i technika są ważniejsze niż inne kwestie. Z roku na rok była coraz lepsza. Wygrywała kolejne MP juniorów, już jako juniorka. Nie miała konkurencji. Na mistrzostwach Europy juniorów w Odessie zdobyła srebrny medal. I to był jej pierwszy międzynarodowy sukces. W mistrzostwach świata nie startowała, ponieważ w tym czasie tej rangi zawodów w lekkiej atletyce nie było.

Brała udział w wielu zawodach międzypaństwowych. W dwumeczach, w trójmeczach, mityngach. Kiedy była już seniorką, wybrano ją Miss Uniwersjady. Ale, jak zauważa, już wcześniej podobała się chłopakom, choć nie mówiono o niej jak o piękności.

Pierwszym znaczącym sukcesem jako seniorki był start w meczu Polska – ZSRR. – Pierwszy raz wystąpiłam wtedy jako reprezentantka seniorów, co jest marzeniem każdego sportowca – wspomina. – Wielkie przeżycie. Kolejne marzenie to zostać olimpijczykiem. Przy innych zawodniczkach byłam młodziutka, ale osiągnęłam dobry wynik, bodaj trzecie miejsce.

Na ten mecz leciała razem z Ewą Kłobukowską, już wtedy gwiazdą polskiego sportu. Rano zdawały egzamin wstępny na SGPiS, a po południu w Chorzowie miały reprezentować Polskę w meczu z ZSRR. Start Ewy był nieodzowny dla polskiej reprezentacji, dlatego władze PZLA postanowiły wysłać je samolotem. Podróżowały trzyosobowym kukuruźnikiem. To było straszne doświadczenie, obie fatalnie zniosły ten lot. – Wysiadłyśmy z tego samolotu nieprzytomne, blade i na miękkich nogach. Ja do swojego pierwszego startu w reprezentacji seniorów miałam jeszcze kilka godzin, ale Ewa musiała wystartować natychmiast. Mimo tego była, jak zawsze, najlepsza.

W roku 1968 została olimpijką, spełniając kolejne swoje marzenie. Ale na igrzyskach w Meksyku nie osiągnęła wiele, bo ciągle była jeszcze młodą, obiecującą płotkarką. W 1970 roku podczas Memoriału im. Janusza Kusocińskiego pobiła rekord świata. Później robiła to jeszcze trzykrotnie. Jako ładną niewiastę odkryli ją także dziennikarze. Stała się dziewczyną z okładki. Opisywano nie tylko jej wyniki, ale pokazywano także jako atrakcyjną kobietę.

– Udzieliłam dziesiątki wywiadów i odpowiedzi na pytania niezwiązane ze sportem – opowiada. – Z czasem było to coraz bardziej irytujące. Stałam się jednak bardzo popularna, rozpoznawalna. Na karierę sportową nie miało to żadnego wpływu, ale nakręcało pozytywnie. Niestety także męczyło, bowiem dla dwudziestolatki nie było to zbyt wygodne. Oczywiście to nie było to, co dziś – szukanie sensacji, paparazzi itp., ale i tak zabierało dużo prywatności. Co ja na przykład mogłam wtedy powiedzieć gospodyni domowej? Jak ma upiec ciasto, czy jak ma gotować, skoro ja nawet herbaty nie umiałam zrobić. Nie byłam w domu, jeździłam na obozy, nie podpatrywałam mamy, jak pracuje w kuchni. Nie miałam na to szansy.

Trenowała, biegała i uczyła się. Po liceum nie poszła na AWF, bo, jak wspomina, sądziła, że o sporcie wie już wszystko. – Chciałam studiować coś poważnego, lubiłam rachunkowość, przedmioty ścisłe, na pewno nie chciałam być trenerką. Ale miłośniczką ekonomii też nie byłam. Sporo osób szło na UW, na anglistykę, ale uważałam, że to bez sensu. I wybrałam SGPiS, obecnie SGH. Zaczęłam studia na wydziale ekonomiczno-społecznym.

Cały czas łączyła sport ze studiami. I miała problemy z nieobecnościami. Sporo trenowała, wyjeżdżała na obozy, zawody. – Wtedy nie było możliwości załatwienia indywidualnego toku studiów – tłumaczy. Mimo to skończyła studia bez problemów. Otrzymywała nawet nagrody rektorskie.

Zbliżały się Igrzyska Olimpijskie w Monachium. 1971 rok miała słabszy, bo trenowała zbyt intensywnie. Udało jej się jednak zdobyć brązowy medal na Mistrzostwach Europy w Helsinkach. Najwyższa forma miała nadejść dopiero na igrzyska 1972 w Monachium. I była. Wiedziała, że zdobędzie medal, ponieważ na półtora miesiąca przed olimpiadą była na pierwszym miejscu w światowych rankingach. Niestety na miesiąc przed startem zaczęło ją boleć ścięgno Achillesa. Nieudana interwencja chirurga ostatecznie wyeliminowała ją ze startu. Pojechała, co prawda, do Monachium, ale do kliniki, aby załatwić operację ścięgna. – Ten zabieg się udał, ale do sportu na najwyższym poziomie już nie wróciłam – wspomina. – Może dlatego, że za szybko po operacji zaczęłam trenować.

Miała dwadzieścia cztery lata, kiedy zrezygnowała. – Szkoda, bo w tej dyscyplinie, w sporcie technicznym, najlepsze wyniki przychodzą w późniejszym wieku. Niestety los nie dał mi tej szansy.

Zapewnia, że nie przeżyła szoku. – Walczyłam, aby wrócić – wyjaśnia. – I dojrzewałam to tego odejścia. To nie było nagłe. Mnie satysfakcjonowało tylko zajmowanie dobrych miejsc. Miałam ambicję bycia najlepszą.

Zanim ostatecznie odeszła, minęły dwa lata. I choć jeszcze walczyła, próbowała, umiała to łączyć z nauką. Po obronie pracy magisterskiej rozpoczęła na tej samej uczelni studia doktoranckie. Tym razem był to handel zagraniczny.

– Sport to inny styl życia, program dnia jest zupełnie inaczej zorganizowany – tłumaczy. – Ale dzięki temu, że miałam zajęcia na uczelni, w dość harmonijny sposób przeszłam do normalnego życia.

Wciąż jednak była rozpoznawalna, bardzo popularna. – Wszędzie spotykała mnie życzliwość ludzi, miałam wrażenie, że wszyscy byli moimi kibicami – mówi. – To okazało się szczególnie ważne w tych ciężkich czasach. To wszystko, fantastyczne życie, mimo niespełnienia w sporcie, zawdzięczam lekkiej atletyce. Do dziś ludzie do mnie piszą, proszą o autografy.

Skończyła studia doktoranckie, ale pracy już nie obroniła. Jak mówi, nie wystarczyło zapału. – To wiązało się z długim siedzeniem w bibliotece, a to nie na mój temperament – dodaje z uśmiechem. – Poza tym mąż był na stypendium w Niemczech i ciągle do niego jeździłam.

Do pracy nie poszła, bo chciała być wolna i odwiedzać męża. – Sport rozbija karierę zawodową – tłumaczy. – W zawodowe życie startuje się zawsze z opóźnieniem. Moi koledzy ze studiów dawno już pracowali, coś osiągnęli, a ja byłam „świeża”. Miałam pójść do pracy do jakiejś centrali handlu zagranicznego, gdzie oni byli kierownikami, mieli już pewną pozycję? Nie podobało mi się to. To nie było na moje ambicje. Nie nadawałam się do urzędniczej roboty. Nie musiałam gonić za pieniędzmi. Od tego był mąż.

Szukała jednak swojego miejsca w życiu. Ale wiedziała, że musi mieć swobodę, wolność, coś z własnego wyboru. I miała szczęście. Przyszedł do niej Krzysztof Rogulski, reżyser, który przygotowywał realizację filmu „W biegu” o Irenie Szewińskiej. – Chciał mieć kilka atrakcyjnych postaci ze środowiska Ireny, bo ona odmówiła występu w tym filmie – opowiada. – Mnie poprosił, abym zagrała siebie. Nie miałam zdolności aktorskich, więc się obawiałam. Odmówiłam. Powiedziałam jednak, że jeśli zatrudni mnie jako asystentkę, to wtedy wystąpię. Zaszantażowałam go. I zgodził się.

W filmie zagrał m.in. Władysław Komar, a w rolę Ireny Szewińskiej wcieliła się młoda aktorka Anna Solarz. Teresa Sukniewicz-Kleiber pracowała przez cały czas produkcji tego obrazu. I bardzo jej się to spodobało. Tym samym znalazła sobie później podobne zajęcie. Pracowała jako asystentka z Edwardem Żebrowskim przy realizacji „Szpitala przemienienia”, a także z Januszem Majewskim przy „Lekcji martwego języka”. Trwało to około dwóch lat. Ciągłe wyjazdy, plany, czas poza domem, jednak ją zmęczyły. Bo było to życie jak w sporcie. – Tym bardziej, że w tym czasie z Niemiec wrócił mąż i poprosił, abym dała sobie spokój z tą pracą – mówi. – Stwierdził, żejak już chcę się w to bawić, to mam iść na studia filmowe, a nie pracować jako asystentka.

Od Tomasza Hopfera otrzymała wtedy propozycję z telewizji. Chciał, aby współpracowała z redakcją sportową. Ucieszyła się i zgodziła. Nie lubiła jednak występować na wizji. – Nie miałam parcia na szkło – tłumaczy. – To było zbyt stresujące. Wolałam przygotowywać materiały, zrobić reportaż. Wcześniejsze doświadczenia filmowe bardzo mi się przydały.

Niestety wybuchł stan wojenny. I już nie wróciła do TVP. – To smutny, koszmarny okres – mówi. – Jedyne dwa lata w moim życiorysie, które uważam za całkowicie zmarnowane. Całkowity marazm i beznadzieja, choć bardzo miło spędzony czas przy mężu.

W 1984 roku wyjechali do USA. Mąż został profesorem na Uniwersytecie Kalifornijskim w Berkeley. Byli tam dwa lata. – Początkowo nic nie robiłam – wspomina. – Ale później brakowało mi sportu. Zaczęłam więc prowadzić zajęcia z Wenezuelką, która przygotowywała się do olimpiady w Los Angeles. Informacja o moim pobycie w Berkeley w jakiś sposób rozeszła się po kampusie. Amerykanom związanym ze sportem moje nazwisko okazało się doskonale znane, czym byłam mile zaskoczona. Dostałam propozycję pracy z uniwersytecką drużyną softballową, kobiecą odmianą baseballu. Miałam być odpowiedzialna za poprawę sprawności fizycznej dziewcząt z drużyny. Była to dla mnie wielka frajda, choć kiedyś nie chciałam pracować jako trenerka. Ale taka zabawa na chwilę podobała mi się. Dziewczyny były zachwycone. I robiły spore postępy. Miałam wielką satysfakcję.

Po powrocie do kraju postanowiła, że będzie budować… obiekty usługowe. Na początek chciała postawić pawilon handlowy, w którym prowadzi taką polską Ikeę. Miał być wybudowany na Ursynowie, który właśnie powstawał. Okazało się jednak, że taką placówkę może prowadzić jedynie osoba o uprawnieniach handlowych. – Po zasadniczej szkole lub po technikum – mówi. – Moje studia, wyższa szkoła handlowa, nie dawały żadnych uprawnień. A do zawodówki nie chciało mi się już iść.

Prawnik doradził jej, aby wzięła w ajencję sklep z wodami mineralnymi. Po trzech miesiącach nabywała bowiem odpowiednie uprawnienia handlowe. Tak też zrobiła, ale rozszerzyła asortyment. – Oprócz napojów sprzedawałam zdrową żywność – opowiada. – Niestety to był czas, kiedy w kraju nic nie było. Trudno zatem było zdobyć towar. I wtedy pomogła mi moja twarz, moje nazwisko. Przed sklepem ustawiały się długie kolejki. Sprzedawałam wszystko, o każdej porze. Im było gorzej na rynku, tym lepiej szedł handel.

Z czasem zajmowała się już tylko organizacją, a w sklepie miała pracowników. Nabyła także potrzebne uprawnienia. Wciąż powiększała asortyment, jeździła na targi zdrowej żywności. – Bardzo mnie to wciągnęło – zauważa. – I wiele się uczyłam, ale byłam wolnym człowiekiem. Chciałam jechać na narty, to jechałam. Potem skończyłam nawet specjalistyczne kursy na AM dotyczące prowadzenia placówki zielarsko-medycznej.

W tym czasie wymyślony przed laty pawilon na Ursynowie już stanął. I rozrósł się do dwóch pięter. Od razu go wynajęła i… dobudowała kolejne dwa piętra. Zaczęła też kupować nieruchomości. Tym samym, jak mówi, w nową, zmienioną Polskę weszła jako kapitalista.

– W 1991 roku musiałam opuścić sklep – stwierdza. – Wyrzucili nas. Władze dzielnicy dały mi jednak obiekt zastępczy. Też na Mokotowie. Dalej sprzedawałam zdrową żywność.

W tym samym roku wyjechała z mężem do Japonii. Na dwa lata. Prof. Kleiber pracował na Uniwersytecie Tokijskim. A ona? – Grałam w golfa – mówi. – Sporo też podróżowałam po Azji. A sklep normalnie funkcjonował.

Po powrocie dalej handlowała zdrową żywnością, zarządzała też nieruchomościami, których miała coraz więcej. Czyni to zresztą do dzisiaj. W 2003 roku zamknęła sklep. Po siedemnastu latach. Pomieszczenie wynajęła. – Rzadko stałam za ladą, więc niewiele się zmieniło – dodaje.

Przekonuje, że czuje się absolutnie spełniona. – Jestem zadowolona i do dyspozycji – żartuje. – Jest mi tak dobrze na świecie, że za żadne skarby nie chcę niczego zmieniać. Jeżdżę na narty, lubię ruch. Ale nie biegam. Nigdy nie lubiłam biegać. Jeśli już, to przez płotki. Wolę pływać, jeździć na rowerze, grać w tenisa.

Działa w PKOl, a także w PZLA. – Lubię to środowisko, tych ludzi, dobrze się z nimi czuję, znam problemy. Przyznaje jednak, że w sferze sportu pozostał pewien niedosyt. – Zdobycie medalu olimpijskiego było tak blisko – mówi. – Ale los chciał inaczej. Trzeba się z tym pogodzić.

styczeń 2008 r.

Teresa Sukniewicz-Kleiber (ur. 10 listopada 1948 w Warszawie) – polska lekkoatletka występująca w biegach płotkarskich. W 1968  roku uczestniczyła w igrzyskach olimpijskich w Meksyku, gdzie odpadła w półfinale biegu na 80 metrów przez płotki. Dwukrotnie startowała w mistrzostwach Europy. W Atenach w 1969 roku była piąta na 100 metrów przez płotki, a w Helsinkach w roku 1971 zdobyła w tej konkurencji brązowy medal.

Ma w swym dorobku także trzy medale halowych mistrzostw Europy: srebrny na 50 metrów przez płotki z Grenoble 1972 oraz brązowe: na 60 metrów z Wiednia 1970 i Sofii 1971 roku. Trzykrotnie ustanawiała rekord świata w biegu na 100 metrów przez płotki w najwcześniejszym okresie rozwoju tej dyscypliny: w 1969 pobiegła ten dystans w 13,3 sekundy, a w 1970 – w 12,8 i 12,7 sekundy. Ustanowiła też rekord świata w biegu na 200 metrów przez płotki – 25,8 sekundy w 1970. Zdobyła siedem razy tytuł mistrzyni Polski: 80 metrów przez płotki – 1968, 100 metrów – 1970, 200 metrów – 1970, sztafeta 4 x 100 metrów – 1967, 1968, 1969 i 1970.

W 1970 roku zdobyła tytuł sportowca roku w Plebiscycie „Przeglądu Sportowego”. Otrzymała też tytuł Zasłużonego Mistrza Sportu.

Aleksandra Zawieruszanka

Piękna, zdolna, popularna. Grała w filmie i teatrze. Niestety wiele lat temu Aleksandra Zawieruszanka zniknęła. Dlaczego?

Do mnie nikt się nie dobija

Występowała przede wszystkim na scenie. Nieprzerwanie, ponad trzydzieści lat, związana z Teatrem Narodowym w Warszawie. Polski film dał jej niestety niewiele możliwości do pokazania siebie. Pamiętamy ją jednak doskonale m.in. jako porucznik Krystynę Gromowicz w „Rzeczpospolitej babskiej”, wybitną sportsmenkę w komedii „Mąż swojej żony” czy kuzynkę Edytę w „Stawce większej niż życie”. Wiele ciekawych ról zaprezentowała także w Teatrze TV. Kilkanaście lat temu odeszła jednak z zawodu. W pełni stała się żoną swojego męża.

Trzypiętrowy blok na stołecznej Woli. Mieszka na ostatnim piętrze. Z mężem, prawnikiem. Dorosły syn dawno już założył własną rodzinę i ma dom pod Warszawą.

Trzypokojowe nieduże mieszkanie. Przytulne, wypełnione książkami.

Na twarzy gospodyni widać smutek. Nie ukrywa, że jest przybita. Kilka tygodni temu w wypadku samochodowym zginęła jej najbliższa przyjaciółka, też znakomita aktorka, Wanda Koczeska. Dlatego początkowo nie chciała w ogóle rozmawiać. Poza tym od lat nie udzieliła żadnego wywiadu. – Nie spotykałam się z dziennikarzami, bo nie widziałam w tym sensu – stwierdza. – Po prostu mnie nie ma – dodaje. – Dobrze pan wie, że jak kogoś nie ma dziś w telewizji, to znaczy, że już nie żyje.

Urodziła się w Bielsku-Białej. Tam się uczyła. Jak mówi, w rodzinnym domu nie było żadnych artystycznych tradycji. Po maturze chciała studiować polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Wcześniej jednak były egzaminy do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie. – Zawsze interesowałam się teatrem – stwierdza. – Uczestniczyłam w szkolnych przedstawieniach, w konkursach recytatorskich. Zdobywałam nawet nagrody. I może właśnie to zdopingowało mnie do startu do szkoły teatralnej. Oczywiście dla komisji to nie było ważne, ale dla mnie to miało znaczenie.

Recytowała od dziecka. Z natury miała mocny głos. I mogła to wykorzystać na studiach w Warszawie. O polonistyce już nie myślała. Na studiach zaprzyjaźniła się właśnie z Wandą Koczeską. Sympatyczne więzy przetrwały lata. Jak mówi, to była prawdziwa przyjaźń. Niestety przerwała ją nagła śmierć.

Jednym ze szkolnych spektakli dyplomowych było „Wesele” Stanisława Wyspiańskiego. Reżyserował Jan Kreczmar. Wystąpiła w roli radczyni oraz Haneczki. Studia w PWST skończyła w 1959 roku. Tym samym w tym roku będzie obchodziła pięćdziesięciolecie. Zaraz po szkole rozpoczęła współpracę z Teatrem Narodowym w Warszawie i praktycznie całe swoje zawodowe życie związała z tym miejscem. Aż do 1985 roku, gdy tę zasłużoną dla kultury polskiej placówkę strawił pożar. Jak zauważa, mówiono, iż spalił się ze wstydu.

Na deskach Teatru Narodowego debiutowała rolą Katarzyny w sztuce Arthura Millera „Widok z mostu”. Grała też Żanetę Dylską w „Wilkach w nocy” Tadeusza Rittnera, Helenę w „Śnie nocy letniej” Williama Szekspira, Klarę w „Zemście” Aleksandra Fredry, margrabinę Cibo w „Lorenzacciu” Alfreda de Musseta, markizę di Mildi w „Opętanych” Witolda Gombrowicza, babcię Julii w „Sonacie Belzebuba” Stanisława Ignacego Witkiewicza, panią Wołowinę w „Nosorożcu” Eugène’a Ionesco. Jak podkreśla, szereg znakomitych ról miała przyjemność kreować za czasów, gdy dyrektorem był Kazimierz Dejmek. – Zwiedziłam z tym teatrem kawał Europy. Prezentowaliśmy m.in. „Historię o chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim” i „Żywot Józefa”.

Potem występowała na małej scenie Narodowego, czyli w Teatrze Małym, a także w Teatrze na Woli. I tak do 1992 roku, gdy – co podkreśla – szczęśliwie nadszedł wiek emerytalny.

– Odeszłam z własnej woli – tłumaczy. – Byłam rozgoryczona teatrem, tym, co się tam działo. Dlatego przeszłam na emeryturę.

Jej filmowa przygoda nie trwała zbyt długo. Zaledwie kilkanaście lat. Zagrała w blisko dwudziestu filmach. Zadebiutowała rok po studiach. Wystąpiła u Stanisława Barei w „Mężu swojej żony”. – Reżyser zobaczył mnie chyba podczas jakiegoś spektaklu w teatrze i zaproszono mnie na zdjęcia próbne. Od razu usłyszałam, że to ja zagram rolę sportsmenki Jadwigi Fołtasiówny-Karcz. Miałam w tym filmie wspaniałego partnera, Bronisława Pawlika.

Potem były kolejne filmy, m.in.: „Walkower”, „Upiór”, „Rzeczpospolita babska”.

W filmie występowała do połowy lat 70. XX wieku. Potem zniknęła. Z sympatią wspomina „Rzeczpospolitą babską”. – Ludzie wciąż mnie kojarzą z tym filmem. Ale tak naprawdę jedyny obraz, jaki cenię z tamtego okresu, to „Walkower” Jerzego Skolimowskiego. Nie jest to film popularny, ale ma jakąś wartość artystyczną. I tu widać, jak rozmija się popularność z tym, co się ceni.

Przyznaje, że w filmie zagrała niewiele ról. – Nie brałam wszystkiego, co mi proponowano. I być może był to mój błąd. Zawsze prosiłam o scenariusz. Nie sprzedawałam się w epizodach. Dokonywałam selekcji.

„Piękna kobieta – szkoda, że tak mało grała i w pewnym momencie wycofała się z filmu. Niezapomniana Edyta...” – napisał jeden z internautów na forum „Kino Polska”. Podobnych wypowiedzi na internetowych forach znaleźć można więcej. Wiele osób wyraża tam swoją sympatię dla aktorki i pyta, dlaczego tak piękna i uzdolniona kobieta zniknęła z polskiego kina.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Wiesław Saniewski

Dostępne w wersji pełnej

Kapitan Nemo

Dostępne w wersji pełnej

Krzysztof Jaślar

Dostępne w wersji pełnej

Tomasz Mędrzak

Dostępne w wersji pełnej

Ryszard Poznakowski

Dostępne w wersji pełnej

Andrzej Bilik

Dostępne w wersji pełnej

Sergiusz Żymełka

Dostępne w wersji pełnej

Justyna Majkowska

Dostępne w wersji pełnej

Irek Dudek

Dostępne w wersji pełnej

Janusz Pyciak-Peciak

Dostępne w wersji pełnej

Piotr „Gulczas” Gulczyński

Dostępne w wersji pełnej

Marta Ławińska

Dostępne w wersji pełnej

Grażyna Długołęcka

Dostępne w wersji pełnej

Bożena Stryjkówna

Dostępne w wersji pełnej

Azyl P.

Dostępne w wersji pełnej

Alicja Jachiewiczi Stefan Szmidt

Dostępne w wersji pełnej

Zespół Wawele

Dostępne w wersji pełnej

Chłopak i dziewczyna

Dostępne w wersji pełnej

Emilia Krakowska

Dostępne w wersji pełnej

Alosza Awdiejew

Dostępne w wersji pełnej

Ignacy Gogolewski

Dostępne w wersji pełnej

Jerzy Filar

Dostępne w wersji pełnej

Ewa Pobłocka

Dostępne w wersji pełnej

Gang Marcela

Dostępne w wersji pełnej

Zespół Bolter

Dostępne w wersji pełnej

Bożena Adamek

Dostępne w wersji pełnej

Renata Dąbkowska

Dostępne w wersji pełnej

Andrzej Lampert

Dostępne w wersji pełnej

Leszek Teleszyński

Dostępne w wersji pełnej

Jan Piechociński

Dostępne w wersji pełnej

Grażyna Brodzińska

Dostępne w wersji pełnej

Marek Czyż

Dostępne w wersji pełnej

Joanna Rawik

Dostępne w wersji pełnej

Krzysztof Dzierma

Dostępne w wersji pełnej

Olga Lipińska

Dostępne w wersji pełnej

Janusz Koman

Dostępne w wersji pełnej

Grupa Nocna Zmiana Bluesa

Dostępne w wersji pełnej

Redaktor prowadzący Justyna Maluga

Korekta Anna Gniewkowska-Gracz, Edyta Muszyńska

Projekt okładki Anna Hipsz

Zdjęcia Tomasz Gawiński Ireneusz Sobieszczuk/PAP, WFDiF, Piotr Nowak/PAP

© Copyright by Wydawnictwo „Bernardinum” Sp. z o.o., 2022

© Copyright by Tomasz Gawiński, 2022

Nie byłoby tej książki, gdyby nie mec. Tomasz Kopoczyński i Józef Poltrok. Bardzo dziękuję im za wsparcie i zaufanie.

Wydawnictwo „Bernardinum” Sp. z o.o.

ul. Biskupa Dominika 11, 83-130 Pelplin

tel. 58 536 17 57, fax 58 536 17 26

[email protected]

www.bernardinum.com.pl

ISBN 978-83-8127-950-5

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Karol Ossowski