Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Znikająca Polska to historia transformacji opowiedziana z perspektywy miasta średniej wielkości. Włocławek to polskie Detroit, przemysłowy ośrodek, który wbija gwóźdź do własnej trumny. Zamiast wielkiej polityki mamy tu historie ludzi: od tych, którzy zbierali złom po tych, którzy flirtowali z rodzącym się kapitalizmem. W tle: zrujnowane fabryki, rodząca się drobna przedsiębiorczość i brutalna reforma administracyjna. Miasto upada, ale w nim pozostają ludzie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 140
Bogumił widywał już czasem Diabła, ale nigdy we własnym mieszkaniu. Dotąd Zły pojawiał się i szybko znikał. Wyglądał złowieszczo, ale dawało się go przepędzić. Tym razem Diabeł nie był sam. Towarzyszyły mu trupy tańczące na ścianach. Bogumił chciał krzyczeć, ale przerażenie odebrało mu głos. Stał sparaliżowany i otoczony przez ciemność. Jedyne światło w jego mieszkaniu wydostawało się z łazienki i padało na stojący na środku pokoju stół. To właśnie na niego wdrapał się Diabeł. Trupy na ścianie podskoczyły, a mieszkanie wypełniło się dzikim wrzaskiem. Bogumił nie do końca rozumiał, skąd bierze się dźwięk. Diabeł miał przecież zamknięte usta i złowieszczo patrzył mu w oczy. Nie był duży, ale gdy rozłożył ręce, wydawał się mieć ogromną siłę. I to mimo że posturą przypominał pięcioletnie dziecko. Wygięta w grymasie twarz Złego wyglądała znajomo. To jeszcze bardziej przerażało Bogumiła, który zrozumiał, że Diabeł zaraz się na niego rzuci. Być może razem z trupami skoczy mu do gardła.
— Kurwa, zabiję cię. Odejdź, uciekaj — krzyknął Bogumił, ale Diabeł nie reagował. Zaczął tylko wydawać z siebie dziwne dźwięki, które przypominały słowa. Bogumił nie potrafił ich jednak rozpoznać. Wszystko wirowało, a odgłosy Diabła odbijały się od ścian. Chwilami dźwięki łączyły się ze sobą, ale Bogumił nie potrafił ich połączyć w całość.
Wtedy zrozumiał, że musi się bronić. Wstał i z całej siły uderzył Diabła w brzuch. Ten okazał się zadziwiająco lekki. Od razu spadł ze stołu i zaczął wyć. Przerażający dźwięk wbił się w głowę Bogumiła. W zderzeniu z dźwiękiem znów był bezradny. Strach podpowiadał mu, że Diabeł będzie się chciał teraz na nim zemścić.
Trasa do pieca nie była długa. Bogumił pokonał ją jednak z trudem. Prowadziło go przerażenie, ale nogi odmawiały posłuszeństwa. W końcu wtoczył się obok pieca. Nie było czasu na wybranie odpowiedniej siekiery. Ta mniejsza leżała dobrze w ręku. Diabeł wciąż wył, ale nie uciekał. Pierwszy cios przeciął powietrze. Narzędzie upadło na podłogę. Tak gwałtowny ruch zabrał Bogumiłowi mnóstwo sił. Może dlatego przy podnoszeniu siekiery potknął się o własne nogi. Nie chciały wspołpracować. Tak jak ręce, które ledwo sobie radziły z utrzymaniem siekiery.
— Ciociu, ratunku, ratunku, ciociu. — Diabeł zaczął przybierać różne postacie, a głosy przez moment wydały się znajome. — Błagam, ciociu.
Rozpędzony Bogumił zaczął po omacku zadawać ciosy. Jeden z nich dosięgnął głowy diabła. Strumień krwi nie był duży, a kawałek mózgu znalazł się na podłodze. Bogumił nie miał jednak pewności. Wziął zamach, celując tym razem w drugą część głowy. Po tym ciosie znów zrobiło mu się słabo. Był zmęczony, ale wcale nie przestał się bać. Diabeł mógł przecież tylko udawać i wciąż czyhać na jego życie. Dla pewności Bogumił zmienił narzędzia. Zakrwawioną siekierę odłożył do wiaderka, a z barku wyciągnął olbrzymi nóż. Pochylił się nad Diabłem i dotknął dłonią jego malutkiego brzuszka. Był pachnący i miły w dotyku. Bogumił zaczął go ciąć we wszystkie strony. Kolejne ruchy nie sprawiały mu problemu. Diabeł już się nie bronił.
I dopiero wtedy Bogumił poczuł na swoich dłoniach ciepłą krew.
Wszystko to było doskonale słychać przez zamknięte drzwi łazienki. Najlepiej słowa: „Ciociu, ratunku, ratunku, ciociu”, które tuż przed odrąbaniem kawałka głowy wykrzykiwała mała Ania. Błagalny dźwięk rozsadzał ściany, ale siedząca za zamkniętymi drzwiami Grażyna bała się wyjść. Co prawda obiecała tym ludziom opiekę nad dzieckiem, ale… Ze wściekłym Bogumiłem nie warto było zaczynać. Zresztą przez drzwi łazienki można było podglądać. Grażyna widziała, że jej mąż wziął do ręki siekierę. Bała się, że może coś jej zrobić.
Pierwszy patrol policji przywitali, siedząc razem na łóżku. On twierdził, że zabił diabła, a Grażyna przekonywała, że pokroił lalkę. Bogumił miał na sobie kremowy golf, brudne jeansy i krew na twarzy. Na środku pokoju leżała dziewczynka. Wyglądała, jakby usnęła. Położona ukosem z głową skierowaną w stronę drzwi. Tak jakby, nawet teraz, śpiąc, chciała uciec. Policjanci podeszli i zobaczyli, że rany na brzuchu przypominają chirurgiczne cięcia. Obok odsłoniętych narządów leżał kawałek mózgu. Kilka metrów dalej stała opróżniona butelka wódki. Wszędzie walały się papierosy.
— Pan zabił dziecko — powiedział jeden z policjantów.
— Nie. Zabiłem diabła — odparł pewnie Bogumił.
Sąsiedzi państwa T. opisywali ich jako typowe małżeństwo, które zaczyna pić pierwszego dnia po przeprowadzce i potem już nigdy nie przestaje. Z biegiem czasu na ich monotonne kłótnie przestano zwracać uwagę. Bogumił wiele lat wcześniej stracił pracę we włocławskim Drumecie. W rubryczce zawód wyuczony widniało: „brak zawodu”. Z pracą było ciężko, a on nawet niespecjalnie jej szukał. Zapijał się i był coraz bardziej agresywny. Zresztą zawsze miał problem z przemocą. Był jednym z tych, którzy, gdy będzie trzeba, nie tylko znajdą problem, ale i pod ręką coś, czym można przyłożyć. Wszystko zależało od humoru, który przeważnie był kiepski. W pierwszym małżeństwie lubił zaznaczyć, kto rządzi w domu. Córkom czytał bajki i opiekował się nimi, ale potem pił i okładał. Najbardziej denerwowała go jednak żona. Zrobił sobie z niej worek treningowy. Lata mijały wśród monotonnych uderzeń, ale gdy córki podrosły, próbowały bronić mamy. Wtedy w ruch poszły narzędzia. Raz, gdy rzucił się na żonę z nożem, zasłoniła ją córka. Krwi za dużo się nie polało, ale wściekły Bogumił spuszczał jej potem głowę w muszli klozetowej. Chciał, żeby dobrze to zapamiętała. I zapamiętała. To jedno z jej najważniejszych wspomnień po ojcu. Zaraz obok tego, jak okładał kiedyś mamę w wannie. Trudno zapomnieć, bo jedną ręką utrzymywał jej głowę pod wodą, a drugą ręką bił. Nie był może silny, ale gdy wpadał w szał, nie miało to dużego znaczenia. Uderzał dość rytmicznie, a woda w wannie robiła się coraz bardziej czerwona.
Bogumił bardzo lubił Anię, a właściwie to pieniądze, które wraz z Grażyną dostawali za opiekę. Ania mu nie przeszkadzała. Do momentu, gdy nie zobaczył w niej diabła. To był ten jedyny raz, gdy dziecko zostało tam na noc. Mama Ani właśnie dostała pracę jako sprzątaczka. Tata spakował jej czekoladę i dał Grażynie sto dziesięć złotych. Tyle miał kosztować miesiąc opieki. Ania miała jeszcze dwójkę rodzeństwa, ale słabo je znała, bo rodzice stracili prawa rodzicielskie.
Grażyna i Bogumił pili przez dwa tygodnie. On złapał akurat wtedy dobre dojście do taniego spirytusu. Rodzice Ani nie zauważyli, że odbierająca ich dziecko kobieta była całkowicie pijana. Bogumiła nie znali. Pierwszy raz zobaczyli go dopiero na sali sądowej, a potem usłyszeli, że znajdował się w stanie upojenia alkoholowego, które „znosi zdolność do rozpoznania zarzucanego mu czynu”. Sąd dodał też, że Bogumił nie był w stanie kierować swym postępowaniem.
Na wyrok nie trzeba było długo czekać. Bogumił trafił do zamkniętego szpitala psychiatrycznego. Tam spędził resztę życia. Za kratkami znalazła się też Grażyna. Wyszła po czterech latach i z miejsca trafiła do przytułku dla bezdomnych. Nowi towarzysze znali jej historię z opowieści. Ona własnej wersji nie mogła już nikomu opowiedzieć. Rak zjadł jej język. Umarła kilka miesięcy później. Wyrok w zawieszeniu dostała też mama Ani.
Kamienicę przy ulicy Królewieckiej, w której mieszkali Grażyna z Bogumiłem, zbudowano ponad sto lat temu. To miało być miejsce dla biednych żydowskich dziewcząt. Dziś kamienica ma zabite okna i zamurowane drzwi. Kolejny rok czeka na rozbiórkę. Na tle okolicy wygląda dość typowo. Tło również standardowe, a historie mieszkańców podobne: utrata pracy, alkoholizm i upadek. Bogumił dopisał do tego jeszcze zbrodnię, która trafiła na okładki gazet w całej Polsce. Inni mieszkańcy najczęściej zapijają się w ciszy. Tak dogasają całe ulice, dzielnice i na końcu miasto. Wyludnianie się, upadek gospodarczy i katastrofa społeczna nikogo nie interesują. Są mniej spektakularne niż okrutna zbrodnia, ale bardzo systematycznie niszczą miasto. Każdego roku dobijają je statystycznym młotem, przed którym nie da się uciec. Ten serial ma swoje kolejne odsłony: terapię szokową, reformy administracyjne i brak pomysłu na środki unijne.
Jest coś wyjątkowego w ludzkich dramatach i historiach tych, którzy przegrali z kierunkiem, w jakim rozwija się kraj. Własna ojczyzna obeszła się z nimi dość beztrosko. Może dlatego, iż była tak zajęta przemianami, że zapomniała o tych, dla których ich dokonuje. Bo choć każda z tych opowieści jest wyjątkowa, to sama historia Włocławka jest absolutnie zwyczajna. To po prostu jedno z grubo ponad stu średniej wielkości miast w kraju, które sobie nie poradziły. W dodatku wciąż nikt nie ma na nie pomysłu. We Włocławku jak w soczewce odbijają się zaniedbania w polityce całego kraju. Wgryzając się w miasto, stają się one brutalne w swojej dosłowności.
Na moim podwórku zapada noc
Wszyscy moi kumple wyjechali stąd. Daleko stąd.
Na moim podwórku przy bloku blok
i ruskie szampany wypite za nowy rok.
Za nowy rok.
Muniek Staszczyk, Święty
Autobus sennie wtoczył się na przystanek. Zastygł, zakrztusił się silnikiem i potrzebował dłuższej chwili, by otworzyć własne drzwi. Jedynymi pasażerami, którzy wysiadali na tym przystanku, był smród rzygowin i odór przetrawionego alkoholu. Wsiadający ludzie zderzyli się z nimi w drzwiach. Chcieli uciec przed zimnem, ale niespodziewanie napotkali niewidzialną zaporę. Fetor był gęsty. Wdzierał się przez nos i od środka rozrywał głowę. Każdy, kto znalazł się w jego zasięgu, musiał poczuć się brudny. Trochę tak, jakby wiadro z tymi rzygowinami ktoś wylał mu na głowę. Do tego autobusu nie da się dostać… Tyle że… nic innego tu w najbliższym czasie nie przyjedzie. Wejście przez otwarte drzwi było nieprawdopodobnym wyzwaniem. Drobna staruszka głośno przeklęła i wsiadła. Reszta pokornie podążyła za nią. Drzwi zamknęły się, odcinając dostęp do świeżego powietrza.
Autobus odjechał, a ulica Chopina opustoszała. Sylwestrowym porankom już od dawna nie towarzyszy śnieg. Zamiast siarczystego mrozu lekko kropił deszcz. Ulica wyglądała tak, jakby przed chwilą zakończyła się na niej jakaś ważna bitwa. Sporo wskazywało, że większość ludzi jej nie przetrwała. Jakaś część na pewno ukryła się w swoich domowych schronach. W czterech ścianach łatwiej przeczekać ten morderczy poranek. Na ulicach pozostali najbardziej zagubieni. Ludzie, którzy nie słyszą pojedynczych wystrzałów. Te czasem dobiegały z daleka. Skupieni na sobie mężczyźni powoli przesuwali się po chodnikach pełnych łusek petard i kapselków po butelkach. Byli też tacy, którzy mocowali się z rzeczywistością. Na przykład taką w postaci znaku drogowego. Trójka niedobitków wydała wojnę zakazowi wjazdu. Nie było w tym nic symbolicznego. Chodziło o emocje. Zmęczenie nie osłabiło ich zamiłowania do demolki, mimo że w tym pojedynku nie mieli żadnych szans. Przeciwko nim był znak, alkohol i grawitacja. Zakaz wjazdu okazywał się nieugięty, a całonocne picie połączone z gwałtownym wysiłkiem zaczęło odcinać prąd. Mężczyźni potraktowali to tylko jako chwilowe problemy z dostawą energii. Gdy zaczynało jej brakować, puszczali znak, by złapać powietrze. W końcu pokornie stanęli i patrzyli na siebie zrezygnowani. Dotarły do nich własne słabości. Byli cieniami samych siebie i w tym momencie nie zdołaliby nawet porządnie zdemolować przystanku. Rzeczywistość okazała się mocniejsza niż instynkty, które nakazywały walczyć. Gdzieś w tle przemknęła postać, która też toczyła walkę. Zmagała się z silnym wiatrem, który mimo swojej nieobecności rzucał postawnego mężczyznę w różne strony. Czasem wiał w plecy i pchał go do przodu, by za chwilę stawiać opór przy każdym kroku. Najsilniejsze były jednak uderzenia boczne. Mężczyzna trzymał się kurczowo swojej reklamówki, tak jakby to właśnie ona miała mu zapewnić równowagę. Jego konwulsyjne ruchy nieporadnie zdradzały, że jest gotowy bronić swoim ciałem torby przed każdym ewentualnym atakiem. W końcu, nie bez problemów, odbił w Bojańczyka i zygzakiem ruszył w stronę Zielonego Rynku. Z mijanych kamienic dało się jeszcze usłyszeć dźwięki dogasających bitew. Ich uczestnicy resztkami sił zrywali się do chaotycznych okrzyków. Śmiech mieszał się z przekleństwami, ktoś próbował śpiewać, a ktoś inny rozbijał butelki. Przed jedną z bram stało kilku chłopaków. Byli głośni. Ich plany oscylowały gdzieś między wyjazdem nad morze a zakupem następnego wina. Tylko to drugie można było połączyć z obroną własnego terenu. Chłopcy patrzyli nerwowo w różne strony i chcieli być groźni, ale byli na to zbyt pijani. Mętnym wzrokiem próbowali się mierzyć z tymi, którzy ich mijali, ale już samo utrzymanie ostrości było dla nich problemem.
Sam Zielony Rynek nie przypominał miejsca, w którym jeszcze kilka godzin wcześniej mieszkańcy witali Nowy Rok. Po imprezie pozostała tylko mała, samotna scena na kółkach. Pilnowało jej dwóch wielkich zblazowanych ochroniarzy, szczelnie zamkniętych w małej skodzie. Wyglądali, jakby za chwilę mieli się z niej wylać. Widniejący gdzieś w tle napis „Nowy Rok na Zielonym Rynku” mógł być mylący. Zielony Rynek nie był zielony, tylko betonowy, a nowy rok nie wydawał się jakoś specjalnie nowy. Był równie szary, co poprzedni. W bramach stali ci, co zawsze. Dziś byli potrzebni. Dziś stanowili kontynuację. Byli żywym dowodem na to, że świat nie podejmował gwałtownych decyzji tylko dlatego, że zmieniła się data. W bramie zawsze ktoś ma wartę. Sylwestrowej tradycji stało się zadość, a teraz mieszkańcy wrócili na bezpieczne pozycje. W tym przypadku absurdalna pora nie miała nic do rzeczy. Czas miał swoje zagięcia, a rok 2018 zaczynał się gdzieś w tle.
Bo z perspektywy Włocławka wszystko, co ważne, dzieje się gdzieś w tle. Zmiany dat, rządów i strategii gospodarczych mają dość luźny związek z miejską rzeczywistością. No, chyba że zmieniają ją na gorsze. Włocławek ma swoją własną drogę i zmierza nią po równi pochyłej ku ostatecznemu rozpadowi. Ten najlepiej widać w samym sercu miasta. Najlepszą metaforą Włocławka jest pomnik, który stoi w samym jego centrum. Na początku lat dziewięćdziesiątych nie było pieniędzy i woli, by wyburzyć socrealistycznego potwora. W ramach protestu mieszkańcy oblewali go czerwoną farbą, ale zdewastowany monument i tak prężył się dumnie. Ostatecznym rozwiązaniem okazał się kondom. On zabezpiecza pomnik przed biegiem historii. Na płaskorzeźby z robotnikami i czerwonoarmistami nałożono stalową obudowę. Z daleka widać, że braterstwo broni zastąpił wojskowy orzeł. W ten sposób pomnik przestał wyrażać wdzięczność armii radzieckiej, a zaczął polskiej. Zmieniło się opakowanie, ale wnętrze pozostało takie samo. To trochę jak z Włocławkiem. Po roku 1989 na komunistyczne miasto ktoś założył wolnorynkową obudowę. Z zewnątrz wyglądało to dobrze, ale we wnętrzu pozostał stary system. Łatwiej było wprowadzić wolny rynek, niż zmienić mentalne nawyki. Istota pozostawała niezmienna. Terapia szokowa nie zlikwidowała awansów z partyjnego klucza ani nie zbudowała kapitału ludzkiego, mimo że postulowały go unijne programy. W zamierzeniach autorów wszystkie pozytywne skutki miały być długofalowym następstwem reformy. Włocławek nigdy ich nie doczekał. Dla miasta zmiana okazała się pozorna. System funkcjonował tak samo, choć na nowych warunkach. Dał więcej silnym, ale nie zmienił zasad gry. Tak jak w przypadku pomnika: udało się coś zdewastować, ale konstrukcja okazała się zbyt mocna, by móc ją zburzyć i postawić coś nowego. Pozostało pudrowanie i dbanie o pozory. Odpływ pomysłów, wiary i kapitału widać po całym placu Wolności, na którym stoi pomnik. Jak na centralne miejsce miasta, do którego dochodzi osiem ulic, jest tu dość spokojnie. Historia obchodziła się z placem Wolności złośliwie. Na fali sprzeciwu wobec rosyjskiego zaborcy jeszcze w międzywojniu włocławianie rozebrali tu piękną zabytkową cerkiew. Planów na to miejsce było wiele, ale skończyło się na tym, że po wojnie Rosjanie wrócili. Przypominał o nich wspomniany pomnik. Zresztą przedwojenny Nowy Rynek komuniści potraktowali z właściwą sobie subtelnością. Tworzenie perły modernizmu wiązało się z wyburzeniem całej okolicy. Część domostw i tak już specjalnie się do niczego nie nadawała. W praktyce oznaczało to postawienia strzelistego bloku z wielkiej płyty i domu handlowego w sąsiedztwie siedemnastowiecznego klasztoru. Oprócz tego pojawił się też prostokątny Dom Rzemiosła i nijaki budynek ZUS. Wraz ze stojącymi nieopodal kamienicami robi to wrażenie dość smutnego miksu, w którym wartości estetyczne przegrały z dosłownością i brakiem wyobraźni realnego socjalizmu. Po latach świetności pozostały napisy: „Dom Spółdzielczy”, „SDH Kujawiak” czy „Dom Rzemiosła”. Czasy, z których pochodzą, minęły, a nowe nie przyniosły niczego nowego obecnej architekturze. Mijający czas jest wyjątkowo okrutny dla modernizmu. Stary blok podrasowano jasnymi kolorami, ale i tak żal patrzeć w jego stronę. Kujawiak przypomina pawilon, który zawieruszył się w czasie. Trudno uwierzyć, że właśnie tu kiedyś toczyło się życie. To był pierwszy dom handlowy z prawdziwego zdarzenia. Jedyne miejsce, gdzie w trudnych czasach można było kupić coś lepszego. Kujawiak miał nawet całkiem niezłe wejście w lata dziewięćdziesiąte. Bronił się niezłym połączeniem z Zachodem. Potem klientów ubywało, a handlowcy uciekali. Jeszcze kilka lat temu był poważny problem z wynajęciem komukolwiek powierzchni w centrum miasta. Prestiżowa lokalizacja nie musi gwarantować sukcesu. Ostatecznie dom handlowy z historią zamienił się w centrum taniej odzieży.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki