Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ma umrzeć. Musi umrzeć.
Taki jest nadrzędny cel.
W radiowym konkursie Lila wygrywa rodzinny pobyt w luksusowej rezydencji. Położony z dala od miasta dom wydaje się idealnym miejscem na weekendowy wypoczynek. Ale idylla szybko przemienia się w prawdziwy koszmar.
Gdy Lila budzi się następnego ranka, odkrywa, że łóżeczko jej dwuletniego synka jest puste. Przeszukiwanie ogromnego domu i terenu wokół niego nie przynosi żadnych rezultatów. Jedynym tropem są ślady czyichś stóp prowadzące nad pobliskie źródlisko.
Wkrótce staje się jasne, że nagroda w konkursie nie jest przypadkowa, a dom i źródlisko są misternie skonstruowaną śmiertelną pułapką. Chora gra, w której wszyscy są pionkami, toczyć się będzie nie tylko o życie małego Adasia…
Do czego jeszcze może się posunąć bezwzględny oprawca? Czym odpowie mu zdesperowana rodzina, gotowa zrobić wszystko, by odzyskać dziecko?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 271
Projekt okładki: Tomasz Majewski
Redakcja: Małgorzata Burakiewicz
Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Lilianna Mieszczańska, Magdalena Zabrocka (Lingventa)
Zdjęcie wykorzystane na okładce
© stocker1970/Shutterstock
© by Ewa Przydryga
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2023
ISBN 978-83-287-2700-7
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2023
–fragment–
Dla mojej Przyjaciółki
Asi
Kto walczy z potworami, ten niechaj baczy, by sam przytem nie stał się potworem. Zaś gdy długo spoglądasz w bezdeń, spogląda bezdeń także w ciebie.
FRIEDRICH NIETZSCHE POZA DOBREM I ZŁEM
Teraz jednak coś prostszego zaprzątało jego myśli, coś jasnego, twardego i nieugiętego: zemsta.
PHILIP PULLMAN MROCZNE MATERIEBURSZTYNOWA LUNETA T. 3
styczeń 2023
Wełniane rękawiczki ciasno przylegają mi do skóry. Niedbały ścieg i ten ohydny, wściekły róż, którego autentycznie nie znoszę. Pierwsza lepsza para, po którą sięgnęłam, pospiesznie wychodząc z domu. Ale nawet opatulona szalem i ciepłym płaszczem, czuję wdzierający się do wnętrza samochodu przenikliwy ziąb. Zwiastun nadchodzącej zimy. Z naszych ust wydostają się kłęby pary. Osiadają równomiernie na szybie jak malowane naszym oddechem obrazy. Szare obrazy z pary i mgły.
Kiedy przekręcam gałkę radia, głos Beth Gibbons momentalnie się oddala. Lubię Portishead, a najbardziej ten utwór, na wskroś prawdziwy. Wręcz doskonały. Roads. Z tą ledwie słyszalną melodią ożywają wspomnienia, zawsze tak samo silne i głównie te dobre, jasne. Ale przebija spośród nich kilka zupełnie innych. Mocno zabarwionych czernią. To one są teraz najbardziej wyraźne. I właśnie z tego powodu Beth Gibbons cichnie coraz bardziej, aż milknie, kiedy pokrętło radia wreszcie stawia opór. Nie chcę, żeby te wspomnienia wracały do mnie, gdy jestem w trasie. Rozpraszają mnie. Staram się je wreszcie wyprzeć.
Czerń tamtych wspomnień rozprasza nagły błysk. Zieleń, błękit, czerwień i fiolet wybuchają wprost zza przedniej szyby. Pobłyskują na szarzejącym niebie. Lekko falują. Cztery połączone trójkąty w radosnych kolorach tęczy, niesione wiatrem. Tak je zapamiętuję.
Ale następny obraz przychodzi szybko i nie ma w sobie nic z tęczy. Nie ma nic z beztroski. Jest nawet gorszy niż czerń dawnych wspomnień. Jest namacalny. Najbardziej przypomina śmierć. Jej materialną, fizyczną powłokę. W swojej najokrutniejszej postaci.
Ciało małego chłopca.
Klęczę, a on leży w moich ramionach.
Duże oczy. Martwe. Granatowe. Prawie czarne. Jego oczy. Jego oczy pod zasłoną długich rzęs. Wpatrują się we mnie. Zastygłe i nieruchome. Małe, kształtne usteczka, lekko otwarte. W ich kąciku lśni czerwona kropla, krew. Mlecznobiała skóra, niemalże tak jasna jak płatki śniegu, które zaczęły wirować w powietrzu. Znienacka. Zupełnie znikąd.
Jego policzki, pewnie pod wpływem lekkiego mrozu, wciąż jeszcze są rumiane. Ostatnie ślady życia, a raczej mojej nadziei, że ono jednak w nim nie zgasło.
Moje dłonie rozpaczliwie gładzą jego głowę, a właściwie wełnianą czapeczkę z pomponem, spod której wystaje kilka kędzierzawych kosmyków. Zamek błyskawiczny jego kurtki zapięty jest pod samą szyję, owiniętą wełnianym szalikiem, którego zielone frędzelki opadają mi na uda. Z mojego gardła wydobywa się zwierzęcy krzyk, pierwotny, mój własny. I nawet tamten wściekły róż rękawiczek przestaje być różem. Brudzi się. Czerwienieje od jego krwi.
– Ocknij się! Obudź! O Boże, obudź się wreszcie! – zaklinam rzeczywistość, ale mój głos tylko wsiąka w pustkę i ciszę.
Dźwigam się z kolan, unoszę chłopca i przysuwam go bliżej siebie. Przytulam. Ale nic się nie zmienia. Jego ciało jest bezwładne, nienaturalnie ciężkie. Leje mi się przez ręce. Zgięta wpół, nie ustaję w próbach ocucenia go, ale bezskutecznie. Dłonią klepię go po policzku. Robię to coraz bardziej natarczywie, rękawiczką niechlujnie rozmazuję jego krew. Na policzkach, brodzie, a wreszcie na szyi. Mamy ją wszędzie – ja i on. Oblepia nas. A najgorsze jest to, że wciąż jej przybywa. Nie wiem, skąd wypływa, bo z całą pewnością nie tylko z ust. Jest ciepła i gęsta. Kurewsko prawdziwa.
Mam ją na sobie.
Na sobie i w środku.
Klei się do mnie. Klei, a potem wsiąka.
Mam ją na sobie.
Jego śmierć.
– Co robisz? Lubię ten kawałek. – Marta wykrzywiła usta z niezadowoleniem. Obie ręce trzymała na kierownicy, prawą stopą przyciskała hamulec. – Zostaw go. To przecież Portishead. Chcę posłuchać.
Wełniane rękawiczki Lilki ciasno przylegały do jej dłoni. Jej palec wskazujący i kciuk pozostały zaciśnięte na pokrętle radia. W pewnym momencie głos Beth Gibbons zupełnie zamilkł.
– Znajdźmy coś innego. Nie lubię tego utworu – odpowiedziała Lila pojednawczo, przełknęła ślinę i gorączkowo rozejrzała się w poszukiwaniu czapeczki z pomponem. Najpierw, wciąż jeszcze pozostając wewnątrz obrazu ze swojej głowy, nigdzie jej nie zauważyła. Nie było jej na siedzeniu kierowcy, nie miała jej w ręku ani na kolanach. Ale potem, kiedy wreszcie uspokoiła myśli, znalazła ją na swoim miejscu, na głowie dwuletniego syna, zapiętego w foteliku na tylnym siedzeniu. Dopiero wtedy odetchnęła z ulgą. Czapeczka zawiązana była pod jego brodą, tak jak zawsze. Błyskawiczny zamek kurtki zaciągnięty był do samej góry, a szyja Adasia – owinięta szalikiem.
– Strasznie tu zimno – powiedziała Lilka, ale z jej ust nie wydobyły się obłoczki pary. Nadal nie odrywała wzroku od śpiącego chłopczyka. W sercu poczuła znajome ukłucie. Miłość i strach. Zawsze tam były, jedno obok drugiego. Nierozerwalne.
Czerwony sedan Marty zatrzymał się tuż przed przejściem dla pieszych. Pomarańczowe światło zmieniło się na czerwone.
– Zimno ci? – zdziwiła się. – Grzanie odpalone jest na full. Dobrze się czujesz? – Rzuciła koleżance czujne spojrzenie.
– Czasami dopadają mnie złe myśli – odpowiedziała Lila z pewnym zażenowaniem. Oblizała spierzchnięte wargi i przeniosła wzrok na Martę. – Widzę je. I wyraźnie czuję. – Wzdrygnęła się na samo wspomnienie.
– Złe myśli? Czyli jakie?
– Że go tracę. – Lila ponownie spojrzała na synka. Mały spał, oddychał miarowo, jego rysy były spokojne.
Marta wybuchnęła śmiechem.
– Lilka, to tylko żłobek, a nie wieloletni karcer. Poza tym był już tam kilka razy i jest cały. Przywykniesz.
Lilka dobrze o tym wiedziała. W teorii wszystko brzmiało normalnie, względnie bezstresowo. Banalnie wręcz. Ale w jej sercu wciąż gniazdo wił strach. Wił, bo miał ku temu swoje powody. Głuche, milczące, okrutne. Przejmujące nad nią całkowitą kontrolę.
Czasami, tak jak teraz, był tylko on.
Strach.
Dziesięć minut później czerwony sedan zaparkował tuż przed wejściem do Małego Olimpijczyka. Niewielki, prostokątny budynek żłobka z czarnymi wypustkami sterczącymi z dachu przypominał klocek Lego.
– Dasz sobie z nim radę? – skrzywiła się Marta, spoglądając na dziecko kręcące się w ramionach koleżanki. Wybudzony ze snu chłopczyk zanosił się płaczem. Granatowe oczy, niemal czarne, miał pełne łez. Były miniaturową kopią oczu Lili, głęboko osadzone, o trochę smutnym, zbyt dojrzałym jak na dwulatka wyrazie. Zresztą Adaś cały był kopią swojej matki.
– Wciąż nie wiem, czy powinnam – odpowiedziała Lila.
Posadziła dziecko na biodrze, a kiedy pocałowała je i wcisnęła mu w rączkę ulubioną maskotkę, mały zaczął się uspokajać. Często, tak jak teraz, wciąż jeszcze wystarczał mu zapach matki, jej obecność i ciepło.
– Czy powinnaś, ale co?
– Posyłać go dzisiaj do żłobka. Wczoraj wymiotował.
– Za godzinę masz obronę. – Marta spojrzała na Lilę z ukosa. – Ja też. Pół godziny po tobie. Chcesz go tam ze sobą targać? Na mnie nie licz. Nie będę go niańczyć. Ani przed, ani po – stwierdziła zirytowana.
Lila wiedziała, że nie ma wyboru. Z Martą znały się dość krótko, a ich interakcje poza kampusem były bardzo luźne. W swojej uczelnianej grupie obie były „tymi nowymi” i w zasadzie chyba głównie to je łączyło, tryb przymusowego outsidera w zgranej od kilku lat grupie na najbardziej obleganym w Poznaniu wydziale psychologii. To i wspólne dojazdy na uczelnię. Lilka wróciła na studia po dwuletniej przerwie, a Marta przeniosła się na poznański UAM z oddziału w Koninie. W zasadzie łatwiej byłoby znaleźć dzielące je różnice. Na pewno nie łączył ich instynkt macierzyński, który u Lilki był bardzo rozwinięty, a u Marty w ogóle nie występował. Często zastanawiała się, czy Lila miała go zawsze, czy pojawił się dopiero wraz z urodzeniem Adasia. Zadziwiało ją to, jak bardzo można skoncentrować swoją uwagę na synku, a także to, jak można godzić posiadanie dziecka z pracą naukową i przodować w uczelnianym rankingu.
– Lepiej zetrzyj to z siebie – powiedziała z obrzydzeniem, kiedy kilka minut później Lilka wróciła do auta. Wskazała na kremową, zaschniętą breję przyklejoną do jej białej koszuli.
– No kurwa! – syknęła Lila. – Tylko nie dzisiaj!
Wyciągnęła z torebki nawilżaną chusteczkę Adasia i starała się zetrzeć zabrudzenie. Wkrótce pozostała po nim tylko mokra plama.
Marta tymczasem starała się znaleźć coś ciekawego w radiu. W pewnej chwili dała się słyszeć przyjemna, chilloutowa muzyka.
– Lubię ich audycje – odezwała się Marta. – Żaden chłam, tylko rozmowy z sensem.
Lila spojrzała na wyświetlacz.
– A co to za radiostacja?
– Nasza lokalna rozgłośnia z Konina. Jakimś cudem to stare radio czasami łapie tutaj zasięg.
Chwilę później z głośników wydobyły się wesołe dźwięki dżingla, zapowiedź prognozy pogody, a po niej niski, charyzmatyczny męski głos.
A teraz obiecana gratka dla miłośników przyrody i technologii. Zadanie jest nieskomplikowane, wręcz banalnie proste, a nagroda więcej niż zacna. Jest nią weekendowy rodzinny wyjazd do niezwykłego domu z kamienia, szkła, drewna i betonu, zaprojektowanego przez architekta, który jest zarazem ekspertem w dziedzinie bioniki.
Na krótką chwilę głos radiowca stłumiły trzaski. Ale kilka sekund później zabrzmiał znowu, tym razem głośniej i wyraźniej.
Dom położony jest nad gorącym źródliskiem. Kluczem do wygranej jest rodzina, cztero- lub pięcioosobowa, która będzie mogła w pełni skorzystać z tej nagrody. A pytanie konkursowe dotyczy rodziny właśnie. W ciągu najbliższego kwadransa pod numer siedemset siedemdziesiąt siedem trzysta dwadzieścia osiem trzysta dwadzieścia osiem należy wysłać trzy słowa, rzeczowniki bądź przymiotniki, które, waszym zdaniem, są esencją rodziny. Jej trzonem. Jej sednem.
Radiowiec powtórzył numer telefonu jeszcze dwukrotnie, entuzjastycznie zachęcił do wzięcia udziału w konkursie, a potem nagle umilkł, jakby onieśmielony pierwszymi taktami kultowego hitu The Cranberries.
– Napisz – zachęciła Marta Lilkę. – Takie weekendowe wypady ożywiają nawet prawie martwy związek.
Uniosła brew, a w jej oczach pojawił się nieprzyjemny błysk. Sięgnęła do skrytki i wepchnęła do ust wydobyty z opakowania pasek gumy do żucia.
– Skąd wiesz, że to nas dotyczy? – zapytała skonsternowana Lilka.
Była pewna, że nie mówiła koleżance o kryzysie w swoim małżeństwie. Nigdy nie doszła do etapu takiej zażyłości. Nigdy nie zamierzała zresztą zbudować bliskości. Na pewno nie z nią.
Czy całkiem straciliśmy czujność? Tak łatwo obnażyliśmy się przed obcymi? Nie panujemy nad językiem ciała, nad słowami, nad swoimi emocjami? Naprawdę tak widać, jak bardzo oddaliliśmy się z Piotrem od siebie? – myślała Lila.
Marta przewróciła oczami.
– Proszę cię, kilka razy widziałam, jak jest między wami – odpowiedziała, jakby czytała koleżance w myślach. – Kąsacie się wzajemnie. Napisz do radia.
Wrzuciła kierunkowskaz i włączyła się do ruchu.
Lila odblokowała telefon, na wyświetlaczu pojawiło się zdjęcie ich synka zrobione kilka miesięcy temu. Ona i Piotr. Już wtedy coraz bardziej się między nimi psuło. Tamtego popołudnia pokłócili się o czapeczkę, której Lila nie założyła małemu. Wystarczał byle powód.
Lila słyszała kiedyś o tym domu nad gorącym źródliskiem. Był udostępniany gościom z zewnątrz tylko sporadycznie, intrygujący, owiany tajemnicą.
Ale nie lubiła, kiedy ktoś dyktował jej, co ma robić. Nie lubiła, kiedy ktoś wpływał na jej działania. A zresztą bardziej niż o dobraniu trzech przymiotników myślała o swoim dziecku i o egzaminie, który ją czekał. Zablokowała telefon i w milczeniu obserwowała zmieniający się za oknem zimowy krajobraz. Ale kilka minut później trzy słowa przyszły do niej same. Tak po prostu, zupełnie nieproszone. I naprawdę nie wiedziała dlaczego. Wstukała je w okienko wiadomości wraz z zapamiętanym wcześniej numerem telefonu. Nacisnęła „wyślij”.
Półtorej godziny później opuściła budynek wydziału z uczuciem obezwładniającej ją ulgi i tytułem magistra psychologii. Ale adrenalina nie chciała jeszcze ustąpić. Krew wciąż krążyła szybciej, a dłonie i nogi drżały tak samo jak przed wejściem na salę egzaminacyjną.
Akademicka droga Lili była dość wyboista i okupiona licznymi wyrzeczeniami. Trudna ciąża i pierwsze miesiące po narodzinach Adasia wymusiły dwuletnią przerwę, która wytrąciła ją z rytmu. Jednak swoje obawy Lila dość szybko przekuła w jeszcze większą determinację. Zawsze taka była – ambitna i sumienna, często niepokorna, nie zadowalała jej przeciętność. Dążyła do tego, żeby torować drogę sobie i innym, dążyła do tego, by odkrywać, by przewodzić. Chciała zadzwonić do Piotra, aby podzielić się z nim dobrą nowiną, więc wyciągnęła z torebki telefon i odblokowała ekran. Okienko wiadomości nadal pozostawało otwarte.
Szacunek. Wsparcie. Miłość.
Pod słowami, które uznała za banalne, ale jednak, trochę bezwiednie, a trochę w wyniku jakiejś tęsknoty, je wtedy wybrała, widniała nowa wiadomość. Została przesłana z tego samego numeru, który podyktował prezenter radiowy. Kilka zdań, których zupełnie się nie spodziewała.
Gratulujemy wygranej! W ciągu dwóch najbliższych dni skontaktujemy się telefonicznie i podamy wszystkie szczegóły. Dom nad gorącym źródliskiem już na Was czeka! Wasze Radio RDS.
Lila, wciąż nie dowierzając, przeczytała wiadomość dwukrotnie, a następnie wybrała numer swojego męża, a potem siostry i ojca. Wtedy nie myślała jeszcze, żeby skorzystać z wygranej. Chciała się tylko podzielić z najbliższymi przebiegiem egzaminu i, co najważniejsze, jego wynikiem. Po kolei.
Rodzina. Piotr. Aleks – jej młodsza o kilka lat siostra. I ojciec. Oczywiście także Adaś. Tylko taką rodzinę miała. Poranioną, wystawioną w ostatnich latach na wiele prób.
Szacunek. Wsparcie. Miłość. Lila powtórzyła te słowa w myślach. Tak bardzo chciała móc odnieść je do swojej rodziny. Ale czy naprawdę mogła?
Czy po tym, co się stało, jeszcze mogła?
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz