oznaczono jako spoiler
Pokaż mimo toUzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Telefon z przychodni wyrywa Polę ze snu. Okazuje się, że jej trzyletni synek wraz ze swoim tatą nie pojawili się na umówionej wizycie. Gdy Pola nie może skontaktować się ze swoim mężem, mimo szalejącej za oknem zamieci, decyduje się pojechać do przychodni. Po drodze jest świadkiem prowadzonej nad rzeką akcji ratunkowej. Na jej oczach dźwig wyławia samochód z roztrzaskaną przednią szybą. W pustym wraku Pola rozpoznaje nissana Kuby... Zamarznięte ciało jej męża zostaje wyłowione z rzeki kilka dni później. Zwłoki ich synka nie zostają jednak odnalezione. Wszystko wskazuje na nieszczęśliwy wypadek - Jakub nie zdołał uwolnić z pułapki ani siebie, ani dziecka. Tak brzmi oficjalna wersja...
Mijają dni, a nad dobrym imieniem Kuby zaczynają się zbierać czarne chmury. W pracy dopuścił się kilku matactw i zapewne w związku z tym był szantażowany. W odległej przeszłości Kuby mnożą się kolejne luki, a główną z nich wypełnia tajemnicza dziewczyna, która kilkanaście lat wcześniej utonęła w kaszubskim jeziorze...
Spirala obłędu zacieśnia się w trakcie przeszukiwania domu małżeństwa. W piwniczce na wina policja natrafia na zamknięte w metalowej skrzyni szczątki małego dziecka...
"Ta książka wessie i odbierze dech!"
Max Czornyj
"Mroczna, zagadkowa i nieodkładalna. Czekam na więcej!"
Marcel Moss
"Trzyma w napięciu od pierwszej strony!"
Katarzyna Puzyńska
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 297
oznaczono jako spoiler
Pokaż mimo toNiepokojąca, zagadkowa, mroczna, ze szczyptą ezoteryki! Oto proza, jaką kocham najbardziej! Autorka po raz kolejny udowadnia, że na polskiej scenie niełatwego gatunku, jakim jest thriller, nie ma sobie równych. Topieliska czytałam z wypiekami na twarzy, mokrymi dłońmi i z rosnącym przerażeniem. Jeśli się bać, to w najlepszym stylu. A taki gwarantuje nam Ewa Przydryga!
Małgorzata Tinc, ladymargot.pl
Dajcie się porwać wirowi wydarzeń tego onirycznego świata, w którym mnogość zaskoczeń wprawia w osłupienie. Oryginalna, wciągająca, nie pozwoli Wam spać. Spodziewajcie się niespodziewanego. Polecam!
Natalia Miśkowiec, @prostymislowami
Ta opowieść zaczyna się od największej możliwej tragedii, a potem na wzór Hitchcocka – napięcie rośnie z każdą kolejną stroną do szokującego finału. Ewa Przydryga potrafi sączyć sekrety i dawkować tajemnice, tworząc thrillery psychologiczne, które na długo zostaną w pamięci czytelnika. Pozwól pochłonąć się Topieliskom!
Olga Kowalska, WielkiBuk.com
Piekielnie intrygująca fabuła, która pochłania od pierwszej strony. Oniryczny klimat rodem z Twin Peaks, którego nie powstydziłby się sam Lynch. I nieoczywiste zakończenie, które długo nie da o sobie zapomnieć. Genialna historia!
Weronika Trzęsień, @ver.reads
Już od pierwszej strony jednocześnie niepokoi i rozbudza ciekawość. Nie wspominając o tym, że może złamać serce. Fascynująca w swoim mroku, ale też mocno dramatyczna i widowiskowa. Przydryga oczarowała mnie tą historią!
Paula Sieczko, @ruderecenzuje
Nie dajcie się zwieść! To nie jest tak niepozorna historia, na jaką wygląda. Wychodzące na jaw tajemnice nie pozwolą Wam odłożyć książki na bok, a zakończenie przyprawi Was o ból głowy.
Karolina Łukawska, @ksiazkidobrejakczekolada
Ewa po raz kolejny udowadnia, że wśród autorek thrillerów psychologicznych nie ma sobie równych. Duszny, tajemniczy i niepokojący klimat najnowszej powieści porywa od pierwszych stron, a z każdą kolejną udziela się czytelnikowi coraz bardziej. Pisarka mistrzowsko buduje napięcie i serwuje nam fabułę, która nie tyle wzbudza niepokój i lęk, co nie daje o sobie zapomnieć. Nie wiem, jak autorka to robi, ale z każdą kolejną powieścią rozkochuje mnie w swojej twórczości jeszcze bardziej. Rewelacyjna historia!
Gabriela Setla, @gabriela_setla
Ewa Przydryga kolejny raz przygotowała dla nas prawdziwy emocjonalny rollercoaster. Topieliska nie pozwolą o sobie zapomnieć jeszcze długo po lekturze książki. Jeden przed laty popełniony błąd zostawi Was z masą pytań i wątpliwościami, czy ta historia mogła zakończyć się inaczej.
Joanna Ćwiertka, @panda_zksiazka_
Poczynając od dramatycznych wydarzeń, do których dochodzi na samym początku, potem nawet przez chwilę nie robi się mniej mrocznie, a atmosfera nie przestaje gęstnieć. Pytania się mnożą w zaskakującym tempie, na domiar złego odpowiedzi wydają się wręcz niedostępne. Samotność puka do okna, wszystko ma drugie dno, akcja wydaje się być zawieszona między przeszłością i teraźniejszością. Polecam szczególnie wieczorową porą – gdy demony zrywają się ze smyczy i ciężko je okiełznać.
Paulina Manowita, @thesmallest_puma
Topieliska to dowód na to, że autorka jest mistrzynią polskiego thrillera psychologicznego, i nie zamierza tego tytułu oddawać. Ta misternie skonstruowana historia, to prawdziwy rollercoaster emocjonalny, który pozostawia czytelnika w szoku na długie godziny. Pamiętaj, prawda wyzwala, ale w tym przypadku prawda okazuje się druzgocąca! To mocna lektura, która powinna rozgościć się na półce każdego fana gatunku. Zdecydowanie polecam!
Barbara Śniechota, @_my_world_book
Tkałam swoje teorie, jak zwykle pewna odkrycia wszystkich kart i tajemnic. Nic z tego! Wywiedziona w pole, opadłam z sił od nadmiaru wrażeń, zgrzytam zębami, ledwo łapię oddech. To jedyny w swoim rodzaju thriller rzeźbiony poetyckim językiem.
Katarzyna Janisz, @kachna.books.quality
Projekt okładki: Tomasz Majewski
Redakcja: Małgorzata Burakiewicz
Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Lilianna Mieszczańska
Zdjęcie wykorzystane na okładce:
© by Nathan Dumlao on Unsplash
© by Ewa Przydryga
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2021
ISBN 978-83-287-1685-8
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2021
fragment
Mojej Mamie
Żadne drzewo nie wzrośnie do nieba, jeśli jego korzenie nie sięgają do piekła.
CARL GUSTAV JUNG
W każdym z nas istnieje inny, którego nie znamy.
Przemawia do nas poprzez sen i daje nam znać, że jesteśmy inni niż to, za co siebie uważamy.
CARL GUSTAV JUNG
3 stycznia 2020, piątek
Byłam cholernie naiwna, myśląc, że tak po prostu mi się upiecze. Ze snu wyrywają mnie coraz wyraźniejsze symptomy rozwijającej się infekcji i ostry ból gardła, jakby dziesiątki igieł kłuło je od środka. Cała jestem rozpalona, a mokra piżama klei się do spoconego ciała. No tak, siarczysty mróz i powitanie Nowego Roku na tarasie w samej tylko koktajlowej sukience musi mieć swoje konsekwencje. Powinnam to była przewidzieć, zanim straciłam czujność i sięgnęłam po kolejnego drinka, który całkowicie znieczulił mnie na przenikliwy ziąb. Ale teraz już za późno na gorzkie żale.
Wyślizguję się spod ramienia Kuby, zwlekam z łóżka i idę do łazienki przylegającej do naszej sypialni. Zapalam światło i staję tam twarzą w twarz ze swoim odbiciem w lustrze. Zamiast siebie widzę w nim jakąś obcą, opuchniętą twarz. Spogląda na mnie para szklistych oczu, co jest kolejnym zwiastunem nadciągającej choroby. Z górnej szafki wyciągam termometr, zbliżam go do czoła. Migocząca na czerwono lampka i sygnał dźwiękowy natychmiast informują mnie, że rzeczywiście mam gorączkę. Cholera! Wyświetlacz pokazuje prawie trzydzieści dziewięć kresek. Szybkim ruchem wyciągam z apteczki blister paracetamolu i połykam jedną tabletkę, popijając wodą. Wracam do sypialni, ocieram z czoła krople potu. Miarowy oddech Kuby i jego spokojne rysy są najlepszym dowodem na to, że mój mąż wciąż śni swój dobry sen.
– Hej, skarbie. – Siadam bokiem na krawędzi łóżka, pochylam się nad nim i trącam delikatnie jego ramię. Opuszkami palców gładzę policzek. – Zawieziesz Jasia do chirurga? – szepcę, kiedy mąż przeciera oczy.
Spokój na jego twarzy powoli przechodzi w grymas niezadowolenia. Wsuwa palce we włosy i przeciąga się na łóżku, a ręce zaplata pod głową. Dokładnie w ten sam sposób ze snu budzi się nasz syn. Jaś jest nieodrodnym dzieckiem swojego ojca właściwie pod każdym względem. Łączy ich łańcuch tej samej genetycznej konstrukcji tak silny, jak seria podobnych przyzwyczajeń. Kuba otwiera powoli oczy i omiata zaspanym wzrokiem najpierw mnie, a zaraz potem ustawiony na szafce nocnej budzik.
– Coś się stało? – Jego spojrzenie nieco przytomnieje.
– Miałeś rację. Spieprzyłam sprawę. Mam gorączkę i czuję się koszmarnie.
Niemal słyszę: „A nie mówiłem?”. Czekam, aż Kuba wygłosi swój krótki, ale bardzo racjonalny wykład na temat tego, że przesadziłam, dając się namówić na kolejnego drinka. Ale tym razem mój mąż kiwa tylko głową ze zrozumieniem.
– O której Jaś ma tę wizytę? – Mruży oczy, a jego dłoń po omacku przeszukuje górną półkę szafki. Najpierw natrafia na okulary, a potem na zegarek.
– O siódmej – odpowiadam. – Czyli za nieco ponad godzinę.
– Ale wiesz, że wynagrodzisz mi to potem z nawiązką – wzdycha, zakłada swoje okulary w drucianej oprawie, chwyta mnie dłonią za szyję i jednym silnym ruchem przyciąga do siebie. Na policzku natychmiast czuję jego szorstki zarost, ocierający się o moją skórę. W usta Kuba wsuwa mi język, a wraz z nim wlewa we mnie swój oddech, spokój i przyjemne ciepło. Jego ręka wpełza mi pod koszulę i zatrzymuje się na prawej piersi.
– Zwariowałeś? – Odrywam się od jego ust, nieudolnie maskując niezadowolenie i przeszywające mnie dreszcze rozkoszy. Siadam na ramie łóżka. – Chcesz się zarazić?
Kuba nonszalancko wzrusza ramionami.
– Daj mi jeszcze z dziesięć minut, okej? Wyślę tylko mejla, a potem zawiozę małego – odpowiada i nie czekając na moją reakcję, wyciąga z szuflady swój telefon. Niewielki czarny ekran rozbłyskuje jasnym światłem, oświetlając pogrążoną w mroku twarz Kuby – opadające jasne kosmyki, zmrużone powieki, pełne skupienie. Od zawsze zadziwiała mnie jego zdolność natychmiastowego przechodzenia z fazy głębokiego snu do pełnego rozbudzenia, a zaraz potem idealnej koncentracji.
Biorę w dłoń stojącą na stoliku elektroniczną nianię. Przez dłuższą chwilę przyglądam się biało-czarnym punkcikom na wyświetlaczu, tworzącym obraz naszego śpiącego synka. To stały rytuał, dający mi jakieś iluzoryczne poczucie kontroli nad upływającym czasem. Choć za pół roku nasze dziecko nadal będzie małym chłopcem, w ciągu najbliższych kilku miesięcy zdobędzie mnóstwo nowych umiejętności – w tym zabawy z innymi dziećmi, kiedy pójdzie do przedszkola. Po raz pierwszy będziemy się rozstawać regularnie i na dłużej niż kilka godzin. Na myśl o zburzeniu naszej dotychczasowej rutyny w sercu czuję znajome ukłucie. To egoistyczne myśleć w ten sposób o naturalnie nadchodzących zmianach, ale lęk przed upływającym czasem, czyli ta przyszłość z mojego wyobrażenia, naznaczony jest dziwną, niewytłumaczalną wręcz tęsknotą.
Wstaję z łóżka i kieruję się do pokoju synka po drugiej stronie korytarza. Od miesiąca Jaś śpi oddzielnie, w nowym łóżeczku, do którego przyzwyczaił się szybciej niż ja do jego nieobecności w naszej sypialni. Tak, to wyłącznie ja mam problem z odcięciem łączącej mnie wciąż z Jasiem pępowiny. Zanurzam stopy w miękkim dywanie i podchodzę do synka, potykając się o wielkogłowe przytulanki i rozsypane na podłodze klocki. Na suficie porozrzucane są gwiazdy tworzące konstelację Oriona, niewielkie światełka rzucane przez projektor. I w tym wypadku chodzi raczej o mój własny lęk przed ciemnością niż o problemy synka z zasypianiem. Światła w naszym domu zapalone są zawsze każdej nocy – również w korytarzu i kilku innych pomieszczeniach, w tym kuchni i holu na parterze. Wszystkiemu winna jest ciemność. Jest moją fobią, tak silną, że przyprawia mnie o paniczny, wręcz paraliżujący lęk.
Staję nad pogrążonym w głębokim śnie synkiem. Jaś, ubrany w błękitną piżamkę i wtulony w wyleniały pyszczek pluszowego misia, oddycha miarowo. Wplatam palce w jego włosy i nucę ulubioną piosenkę, usiłując w ten sposób go obudzić. Reakcja Jasia na moje starania przypomina grę w ruletkę. Nasz synek albo odpowiada rozdrażnieniem, a co za tym idzie histerycznym płaczem, albo spokojnym przebudzeniem. Na szczęście dziś nie marudzi.
Nachylam się nad synkiem i wtedy czuję znajomy delikatny dotyk. Wędrujące po mojej szyi małe paluszki szybko wspinają się najpierw na mój podbródek, potem policzki, a wreszcie sięgają oczu. W ten sposób Jaś rozpoznaje rysy mojej twarzy. To taka nasza poranna chwila czułości.
– Mama… – Jedną rączkę zatrzymuje na moim upiętym niedbale kucyku, drugą mocniej ściska swojego misia. – Mama, pić! – wykrzykuje.
Biorę w rękę stojący na parapecie kubeczek wypełniony wodą. Jaś wyciąga po niego rączkę.
– Ja sam.
– Nie, kochanie. I najpierw siadamy – mówię i gładzę jego główkę.
Jaś trze zaspane oczy i chwilę grymasi, ale z moją pomocą podciąga się na szczebelkach i siada. Nie pozwalam mu pić samemu w łóżeczku, a już na pewno nie na leżąco. Z obawy przed zachłyśnięciem przytrzymuję kubeczek przy jego ustach, dopóki synek nie wypije całej zawartości. Trzy kwadranse później, po stoczeniu krótkiej batalii o ubranie Jasia i po szybkim śniadaniu, owinięta w ciepłą bluzę obserwuję, jak Kuba odśnieża samochód. Na moich oczach zapina synka w foteliku, siada za kierownicą i odjeżdża. Dryfujące w powietrzu płatki śniegu i podmuchy lodowatego wiatru wzbierają na sile, kiedy granatowy nissan znika za zakrętem. Stojąc na progu naszego domu, odprowadzam samochód wzrokiem, dopóki jego światła zupełnie nie znikną za ostatnim z bloków.
Wtedy starcza mi sił już tylko na jedno. Kieruję się prosto do sypialni, kładę się do łóżka i natychmiast odpływam.
Dzwonek telefonu drażni moje uszy niczym odgłos werbli. Znajomy dźwięk dziś usiłuje rozpłatać mój mózg ogarnięty gorączką i wciąż pogrążony we śnie. Nie rozpoznaję numeru, rzucam do słuchawki niecierpliwe „halo”.
– Pani Szulc?
Mrużę zaspane oczy, próbuję powoli przyzwyczaić wzrok do światła.
– Zgadza się. Z kim rozmawiam?
– Czy chce pani umówić syna na inny termin? – Uprzejmy głos w słuchawce należy do młodej kobiety.
– Szwy Jasia zostały zdjęte – oznajmiam ze spokojem. – Czy z raną nadal jest coś nie w porządku?
– Obawiam się, że nie. To znaczy nie wiem – poprawia się dziewczyna. – Szwy pani syna nie zostały zdjęte, bo nie stawiła się pani w gabinecie o umówionej godzinie.
– Nie rozumiem. – Zaniepokojona unoszę się na łóżku i wlepiam wzrok w budzik wskazujący kwadrans po ósmej. Przyciskam słuchawkę do ucha, nie jestem pewna, czy aby się nie przesłyszałam. – Jaś był w gabinecie dokładnie w godzinę otwarcia – powtarzam z jeszcze większym przekonaniem. – Tak, jak to zostało wcześniej ustalone. Zawiózł go mój mąż. – Tylko dlaczego jeszcze nie wrócili? Głuche echo złowieszczych myśli tłucze mi się w głowie.
– Nie było tutaj pani męża z synem. Nikt nie zgłosił się do recepcji – podkreśla. – Jestem tu od samego rana… Może…
Zamieram. Słowa recepcjonistki brzmią jak bełkot i przerywają moje własne myśli. A te galopują jak szalone. Kuba i Jaś wyjechali z domu o wpół do siódmej, a to oznacza, że nie ma ich już prawie od dwóch godzin. Trasa z domu do przychodni nie powinna im zająć więcej niż dziesięć, maksymalnie piętnaście minut.
Uspokój się – odzywa się we mnie kojący głos – przez te intensywne opady śniegu droga mogła być nieprzejezdna, Kuba utknął w gigantycznym korku albo ta kobieta pomyliła go z kimś innym, a to się przecież często zdarza, wymieniam w myślach masę nieprzekonujących wyjaśnień.
Chcę jak najprędzej zadzwonić do Kuby, więc rozłączam się, przerywając dziewczynie w pół zdania. Zamiast głosu męża ze słuchawki dobiega mnie komunikat automatycznej sekretarki. Wraz z kolejną próbą nawiązania połączenia głos w słuchawce wydaje mi się coraz bardziej beznamiętny, coraz bardziej przerażający. Wsuwam telefon do kieszeni spodni, nakładam na piżamę bluzę, wsuwam stopy w adidasy i wybiegam z domu, potykając się o niezawiązane sznurówki. Zaparkowana na podjeździe honda wygląda jak oblepiona białym puchem kula śniegu. Nie zawracam sobie głowy odśnieżaniem, po prostu wkładam kluczyk do stacyjki, przekręcam go, naciskam pedał gazu, uruchamiam wycieraczki i włączam się do ruchu. Kieruję się w stronę przychodni jedyną trasą, którą mógł wcześniej wybrać Kuba.
Świecące wzdłuż drogi latarnie, względnie normalny o tej porze ruch na chodnikach i ulicy, a także otwierające swoje podwoje sklepy nieco mnie uspokajają. Dowodzą tego, że wszystko jest jak dawniej, w normie. Trwam w tym złudnym przekonaniu kilka minut, dopóki nie wjadę na most nad Martwą Wisłą. Biegnąca nad rzeką dwupasmówka, zwykle przejezdna o tej porze, teraz stoi w korku. Wraz z kolejnym ruchem wycieraczek zza szyb mojego samochodu powoli wyłaniają się kłęby spalin, sznur aut i rozedrgane światła stopu. Gaz, kilka kolejnych metrów, hamulec. To one od paru minut wyznaczają stały, powolny rytm ruchu na każdym z pasów. Stres szybko dyktuje mi własne wyjaśnienie tej sytuacji. Wypadek – to właśnie ten rozrysowujący się w mojej głowie czarny scenariusz. Gaszę silnik, wyciągam kluczyk ze stacyjki i, kierowana wzbierającą we mnie siłą strachu, wysiadam z wozu. Nie zamykam za sobą drzwi, po prostu idę przed siebie.
Skrzyp, skrzyp, skrzyp.
Podeszwy adidasów wystukują jakiś nazbyt wesoły, niestosowny do wzbierającej we mnie paniki rytm. Pod butami mam cienką skorupę lodu, na rozpalonym czole i spierzchniętych wargach osiadają płatki śniegu. Znikają, jeden po drugim, a zamiast nich na skórze pojawiają się krople wilgoci i dreszcze. Nie wywołuje ich ani przenikliwy chłód, ani nawet gorączka, lecz kolejny złowieszczy obraz. W oddali, w odległości najwyżej stu metrów, wyrasta przede mną zaparkowany na poboczu radiowóz. Poznaję go po migającym na dachu kogucie. Tuż przed wozem rozstawione są metalowe barierki blokujące prawy pas ruchu. Mijam jednego ze zniecierpliwionych korkiem kierowców i jego ustawioną na lewym pasie toyotę yaris z opuszczoną do połowy szybą. Wyciągnięta zza okna ręka ściska wycelowany w stronę radiowozu telefon. Kiedy zoomuje obraz, na wyświetlaczu pojawia się zdjęcie, a potem wprawiony w ruch boomerang. A na nim gliniarz na tle szarej plamy przypominającej rozbite i poszarpane barierki.
Żądny sensacji skurwiel, stwierdzam, ale odpycham tę myśl, bo nie ma na nią teraz miejsca. Jedynym celem, jaki sobie obrałam i jaki prowadzi mnie teraz naprzód, jest wykluczenie najgorszego. Pod powieki wdziera mi się obraz owiniętego w koc rannego synka, siedzącego na poboczu. Wizja, przez którą mój żołądek zaciska się w ciasny supeł. By nie zwymiotować, otwieram oczy i wyrzucam z głowy każdą natrętną, atakującą mnie, czarną myśl. Po chwili ręka wraz z telefonem znika we wnętrzu toyoty, a yariska w ślimaczym tempie porusza się naprzód. Dokładnie wtedy za moimi plecami rozlega się dźwięk klaksonu.
– Hej ty! Pogięło cię? – słyszę za sobą podniesiony męski głos. – No tak, do ciebie mówię! – wykrzykuje jeszcze głośniej, kiedy odwracam się, przywołana jego głosem. – Zabieraj stąd ten cholerny wóz! Blokujesz pas! – Do tego pojedynczego rozkazu chórem dołącza wycie kilku innych klaksonów.
To o mnie i mój porzucony na drodze wóz im chodzi. Nie reaguję, nadal posuwam się naprzód, w stronę radiowozu. Kiedy zbliżam się do niego na tyle, by móc przyjrzeć się jego wnętrzu, dostrzegam, że nie ma tam nikogo. Policjant ubrany w granatowy mundur i odblaskową kamizelkę stoi pochylony nad olbrzymią wyrwą w moście, jakby zastanawiał się, co z nią zrobić, jak zablokować miejsce po dwumetrowej barierce. Nie widzę jego twarzy, a tylko sztywną sylwetkę zastygłą w zupełnym bezruchu. Na asfalcie leży drogomierz. Dokładnie w tamtej chwili dociera do mnie, co najprawdopodobniej się stało. Leżący na poboczu niewielki fragment metalowej barierki i świeże ślady hamowania są najgorszym dowodem potwierdzającym moje obawy. Nie pozwalam wyobraźni zapuszczać się dalej, w to straszne miejsce, do którego mnie teraz prowadzi. Zwrócony do mnie bokiem funkcjonariusz podnosi z ziemi drogomierz i po chwili obraca się w moją stronę. Kiedy mnie zauważa, jego twarz tężeje.
– Tu nie można wchodzić! – rzuca, zawieszając wzrok na otwartych drzwiach porzuconego kilkadziesiąt metrów dalej samochodu. Może szybko połączył fakty, więc wie, że wóz blokujący drogę należy do mnie. – Proszę zawrócić!
Mierzę go wzrokiem, patrzę na jego spiętą i zaczerwienioną twarz. Dociera do mnie, że to nie jest wycelowana we mnie złość. Jego poruszenie wywołało coś, czego był świadkiem, coś, co musiało się dopełnić tam na dole, pod mostem. Przenoszę wzrok na asfalt i wzór niedbale narysowany kredą. Tkwi w nim poszarpany fragment plastiku, może zderzaka. Takich miejsc oznaczonych kredą jest więcej. Kolejne dwa znajduję tuż przy barierce, w ich środku rozproszone jest szkło, przypuszczalnie rozbity reflektor. W trzecim, tym, które mam pod swoimi stopami, na nawierzchni rozlany jest płyn. Nie zdążył jeszcze pokryć się cienką skorupą lodu.
– To miejsce wypadku. Nie wolno tu wchodzić – powtarza gliniarz jeszcze bardziej nagląco, jeszcze bardziej zniecierpliwionym głosem. Jego twarz wciąż ściągnięta jest niepokojem.
Zamiast wypełnić polecenie, podbiegam do niczym niezabezpieczonej krawędzi mostu. Tylko krok dzieli mnie od runięcia w przepaść, krok i dławiący mnie od środka niepokój, który momentalnie przechodzi w panikę. Kilkanaście metrów poniżej, pod moimi stopami płynie rzeka, jej wartki nurt przesuwa naprzód olbrzymie kry. Ten zwyczajny bieg przyrody zakłóca praca ciężkiego ramienia dźwigu, które raz po raz zanurza się w wodzie. Ubrany w czarną piankę nurek trzyma w ręku linę zakończoną hakiem i krzycząc coś do operatora dźwigu, zaczepia hak o zatopiony w wodzie prostokątny przedmiot. W poszukiwaniu kolejnych wskazówek albo raczej z potrzeby zaprzeczenia przebiegam wzrokiem po nadbrzeżu. Kręci się po nim kilku funkcjonariuszy – jeden fotografuje teren, pozostali rozkładają stelaż, na którym zawieszają granatową płachtę. Odczytuję na niej tylko dwa słowa: POLICJA OGLĘDZINY. Przez pulsacyjny syk, który słyszę w głowie, te koślawe, przybrudzone litery wydają się pozbawione sensu i znaczenia.
Przez kolejnych kilkanaście sekund otacza mnie absolutna cisza, tkwię w niej, w tym odrealnionym poczuciu braku przynależności do tu i teraz. Zwalnia mój oddech, słabnie warkot silników, nawet głos gliny odpływa, jest jakby za dźwiękoszczelną kurtyną moich własnych mylnych wyobrażeń. Czuję się tak, jakby ktoś umieścił mnie w niemym filmie, w pieprzonym koszmarze bez fonii, bez celu, bez nadziei. W miejscu, z którego nie można się tak po prostu wyrwać.
Szarpnięcie za ramię wyrywa mnie z tego stanu odrętwienia.
– Proszę natychmiast stąd odejść! – To wciąż on, ten sam gliniarz. Wyszarpuję mu się i bez słowa wyjaśnienia podchodzę do oddalonej o kilka metrów barierki, skąd mam jeszcze lepszy widok na prowadzoną wciąż akcję ratunkową.
Ostry zgrzyt blachy trącej o metal odziera mnie z resztek złudzeń. Ramię dźwigu unosi się, bierze kolejny zamach, a potem opada i zanurza się w wodzie, tym razem jeszcze celniej trafiając w pozostałości po masce zatopionego samochodu. Brakuje reflektorów, z miejsca, w którym powinien znajdować się silnik zwisają tylko zmiażdżone siłą upadku bebechy. W wynurzającym się znad lustra wody nissanie rozpoznaję dobrze znane mi detale. Ten sam kolor lakieru – granatowy metalik, identyczny bagażnik na dachu. Wraz z kolejnym druzgoczącym podobieństwem zamykam oczy. Pod powiekami znów staje mi twarz synka, wciąż jeszcze bezpiecznego, obraz tak żywy zaledwie sprzed kilkudziesięciu minut. Najpierw mała rączka z zaciśniętym w niej autkiem, którym Jaś machał mi na pożegnanie, a potem naciągnięta na uszy wełniana czapka z błękitnym pomponem. Takim samym jak kolor jego oczu. Na końcu we wspomnieniach zjawia się Kuba pospiesznie zrzucający śnieg z karoserii. Jego ciepły oddech na zaparowanej szybie, pracujące mięśnie pod nieocieplaną wiatrówką, zbyt lekką jak na tę porę roku. Cholerne i całkiem niepotrzebne obrazy. Intruzy. Bo przecież to nie oni, nie moi najbliżsi tkwią we wnętrzu tego wraku.
Przez silny podmuch wiatru i wir płatków śniegu dryfujących w powietrzu przez chwilę tracę samochód z pola widzenia. A potem, kiedy ramię dźwigu obraca go w poprzek, ostatni brakujący element w układance trafia na swoje miejsce. GA 011KT, numer rejestracyjny, który znam na pamięć i rozpoznaję na tylnej tablicy. Czuję, że nogi się pode mną uginają, mrużę oczy. W ten sposób usiłuję dostrzec wnętrze samochodu. Za wybitą szybą, na przednim siedzeniu raczej nie ma pasażera, wyłaniający się na tylnym siedzeniu fotelik dziecięcy też jest pusty. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Przebiegam wzrokiem po nadbrzeżu w poszukiwaniu męża i synka owiniętych w koc ratunkowy, przestraszonych, ale bezpiecznych. Ale ich tam nie ma! Nigdzie nie ma!
– Tam jest moja rodzina! – Odwracam się w stronę policjanta, czując, że słaniam się na nogach.
Potem wszystko dzieje się błyskawicznie. Znika rzeka i wrak, nawet ten cholerny glina wraz z zaciśniętą wokół mojego ramienia dłonią, którą chce mnie odciągnąć na bok. Mój wzrok gubi ostrość, kolor i kształt. Krawędzie otaczających mnie przedmiotów najpierw stają się rozmyte, a chwilę później nabierają jasnej poświaty. I ja rozmywam się w jej środku, wewnątrz tego złotawego, złowieszczego światła. Kiedy na powrót otwieram powieki, leżę w ciasnym wnętrzu o białych ścianach. Jaskrawe światło lampy drażni mi oczy, nie należy już do świata mojej wyobraźni, podobnie jak zawieszona nade mną ręka ze strzykawką i dwie pochylone twarze. Zewsząd zionie smród antyseptyków i ukrytego za białymi kitlami współczucia albo poczucia obowiązku. Nie wiem. Kiedy na powrót sobie wszystko przypominam, odpływam na dobre.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz