Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Julia stoi u progu wielkiej kariery w świecie mody. Zaprojektowała kolekcję ze złotych pajęczych nici, od której sukcesu zależy to, czy zdobędzie stanowisko, pieniądze i sławę. Tymczasem na miesiąc przed wielkim pokazem Paris Fashion Week ktoś włamuje się do jej pracowni i niszczy bezcenne stroje.
Wkrótce okazuje się, że o młodą projektantkę upomina się jej tragiczna przeszłość. Krok po kroku poznajemy mroczne tajemnice i podążamy za Julią próbującą odkryć, kto i dlaczego usiłuje zrujnować jej obecne życie.
Miłość, tragiczna śmierć przyjaciółki sprzed lat, siostrzana więź, a także intryga kryminalna. W tle światowa stolica mody – Paryż – a także urokliwa Prowansja, egzotyczna Indonezja oraz… Poznań i jego nieznane zakamarki.
Świeża, intrygująca, nieprzewidywalna – nie mogłam się oderwać.
SARSA
Ewa Przydryga
Urodziła się i mieszka w Poznaniu. Jest absolwentką filologii angielskiej, pracuje jako nauczycielka i tłumacz języka angielskiego. Jej pasją są podróże po najodleglejszych zakamarkach Francji; i w jedną z nich, biegnącą przez tamtejsze metropolie, zapomniane wioski, a wreszcie świat wyobraźni, zabiera czytelników swojej książki.
„Motyle i ćmy” są jej debiutem literackim.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 404
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
23 maja 2002 r.
To nie może kończyć się tu. Nie teraz. Nie moje życie…
Spokojnie. To tylko koszmar. Znów moja bujna, chora wyobraźnia spłodziła okrutną wizję-bękarta. Zaraz się obudzę. To tylko sen.
Czyżby?
Co ja bredzę? Po co wciskam sobie ten kit? Kretynka.
Dobrze wiem, że nic tu ode mnie nie zależy. Nie mogę tak po prostu uszczypnąć się i znaleźć w bezpiecznym domu, wtulona w miękką kołdrę. To piekło na jawie, a nie nocna zmora.
Ciągle leżę nieruchomo na tym łożu tortur, nawet ciało nie jest już moje, nie słucha, stało się zimne i obce. Dziwne, bo skoro się mnie wyrzekło, to chyba nie powinno mi zadawać tego piekielnego bólu – jakby setki pocisków rozsadzało mi głowę od środka. I jeszcze brzuch, szyja, nogi… nadal czuję, jak drżą. Przecież nie powinnam czuć niczego, może poza bezpiecznym ciepłem. Tak jak zapewniają ci, którzy byli na chwilę po tej stronie.
Ale to nie koniec bzdur, którymi nas karmią. Nie ma tu żadnej anielskiej szaty, ciepłych głosów, niebiańskiej świty i światełka w tunelu. Nic. Po prostu ciemność.
Skąd w ogóle się tu wzięłam? Zaraz zbiorę myśli… Niech tylko to piekło pulsujące w głowie da mi wreszcie spokój. Jeszcze chwila… Obrazy wracają, widzę je trochę jak przez mgłę. Po chwili rażą niczym nachalna jarzeniowa lampa.
Wracam do przeszłości.
Pierwsza odsłona. Noc. Zawsze czułam się w niej bezpieczna, także tu, w Cannes. Obrazek jak z bajki: idę promenadą w stronę przystani, rozgwieżdżone niebo oświetla drogę, usypiając moją czujność, a morze leniwie wyrzuca fale na brzeg. I tylko ból głowy mąci mi tę idyllę.
To właśnie tam podejmuję najgorszą w życiu decyzję: słucham przyjaciółki i godzę się iść z nią na tę imprezę, do całkiem obcych ludzi.
Następny kadr wspomnień nadciąga szturmem. Jestem już w środku, na pokładzie luksusowego jachtu. Z początku myślę, że może jednak to ona miała rację, że niepotrzebnie panikuję, bo co złego może się wydarzyć, skoro jesteśmy tam razem? Żałuję już kilka chwil później, kiedy zaczyna się z nami dziać coś dziwnego. Zamiast ochłonąć w łazience, mylę drogę i trafiam do jakiegoś małego pokoju pod pokładem. Widzę tam te dwie twarze i czuję, jak ziemia usuwa mi się spod stóp, a ja nie mogę oprzeć się sile grawitacji i na próżno usiłuję utrzymać równowagę. W powietrzu unosi się zapach żywicy, a dookoła mojej głowy wirują modrzewiowe, masywne deski zdobiące wnętrze kabiny. Twarze są coraz bliżej, czuję zapach potu połączony z ekskluzywną wodą perfumowaną, który w tej konfiguracji przypomina smród padliny… Ich odór oplata mnie jak bluszcz, wciska się wszystkimi szczelinami do środka. Jest mi niedobrze…
Dociera do mnie, że nie zabłądziłam. Taki był ich perfidny plan. Miałam się tu znaleźć. Wpadłam.
Słyszę chichot, a moje ciało drętwieje… Jestem wobec nich bezsilna… marionetka w rękach dwóch szaleńców.
Czuję na sobie ich dotyk, jeden trzyma mnie w pasie, a drugi przyciska rękę do mojej brody i napierając na skórę, zsuwa ją aż po pierś. Gdy tam dociera, dźwięk, coś jakby pękająca struna, wydobywa się spod jego palca.
Widzę wtedy, jak tęczowe koraliki jeden po drugim umykają z mojej sukni i uderzają o podłogę z brzękiem tłuczonego szkła. Kabina aż huczy od dźwięków, gdy dwa krzyki wydobywają się z rozpruwanej sukni i mojego gardła, odbijając się głuchym echem od ścian. Nikt jednak nie przychodzi na ratunek. A przecież są tam, dobrze wiem. Świetnie się bawią. Ich śmiech i głośna muzyka pulsują przez drzwi. Z całych sił wołam o pomoc, zanim mój głos nie zmienia się w ciche skomlenie zbitego psa.
Po chwili nie stać mnie już na żaden nawet odgłos, złudzeń pozbawia mnie ta ręka – zawisła właśnie nad moją głową. Zamykam oczy, nie chcę patrzeć, jak przygniata mi usta. Ale nie oddam im siebie tak łatwo… za nic… Paznokcie wbijają się w skórę jednego z nich po omacku, a zęby stemplują wnętrze tej dłoni dwoma rzędami maleńkich, krwawiących wyrw.
„Suko” – wdziera się do moich uszu. „Zaraz pożałujesz” – jego wycie rozsadza mi głowę.
Nie wiem, który spełnia tę groźbę, ale coś miażdży mi nogi, bezwolne, nieposłuszne.
Chciałabym uciec od swojego ciała, nie odczuwać go, znieczulić cały organizm końską dawką anestetyku. Byleby tylko nie czuć… Nie czuć tego bólu wcinającego się do środka jakby brzytwą, nie czuć ognia trawiącego mnie pod fałdami poranionej sukni, nie czuć tej fali pomyj przetaczającej się przez moje ciało…
Myślę, żeby tylko przetrwać. Nie poddać się. Przeczekać. I kiedy już będę się mogła – ruszyć, zaatakować i uciec. Wykorzystam ich nieuwagę. Nie mają mnie jeszcze całej. Zapomnieli, że mam wolne ręce. Na parapecie stoi ciężka butelka do połowy wypełniona whisky. Teraz stała się moją sojuszniczką – grube szkło, idealne do roztrzaskania głowy. Nie zawaham się. To jedyne, co mam pod ręką do obrony. Jeszcze trochę, sięgnę po nią, pieprzone kilkanaście centymetrów dzieli mnie od mojej jedynej szansy.
Mam dla kogo walczyć. Tam, na zewnątrz, czekają na mnie. Kochają mnie. Przetrwam dla nich. To dodaje mi jakiejś nadludzkiej siły. Nie może być już przecież gorzej – pocieszam się.
Nic z tego. Ten drugi, w dredach, przewiduje mój ruch, zachodzi od tyłu.
Jedno pchnięcie wbija mnie w materac. Upadając, uderzam głową o kant łóżka. Coś w jej środku chrupie niczym rozdeptywana muszla. Czuję, jak lepką, gorącą strużką krwi sklejam się z poduszką.
I wtedy pasuję. Już nie mogę. Sama sobie odmawiam posłuszeństwa. I choć nie usłyszycie, to przepraszam…
Mamo, Tato.
I ciebie, siostrzyczko.
I ciebie także, mój kochany. Powinnam ci powiedzieć. Będziesz się obwiniał.
Zawiodłam nas. Nawaliłam na całej linii. Wiem.
Ale jednego nie spaprałam. Te sukinsyny noszą moją pamiątkę, wydłutowaną paznokciami pod ich skórą. Zostanie na długo. Oby wystarczyła, aby ich dopadli…
*
Czuję ulgę… Już mi lepiej, ten przeklęty tętent w głowie oddala się i niknie gdzieś tam, jest już poza mną. Wszystko gaśnie… Myśli bledną. Chowam się w tej ciemności. Nie muszę nic… czuć… ani oddychać. Nic.
24 maja 2002 r.
„Głos Wielkopolski”
Wczoraj we wczesnych godzinach porannych przy porcie Vieux, nieopodal Bulwaru Nadmorskiego w Cannes, we Francji, odnaleziono zwłoki nastoletniej Polki.
Ustalono tożsamość dziewczyny; znalezione zwłoki należą do dziewiętnastoletniej Sary Matuszczak, uczennicy poznańskiego liceum im. Marii Magdaleny.
Dziewczyna przebywała w Cannes od dwóch dni, dokąd przyjechała z wycieczką zorganizowaną przez jej klasę maturalną na zakończenie roku szkolnego. Opiekunowie grupy nie zgłosili zaginięcia nastolatki, sądząc, że znajduje się ona w hotelu razem z pozostałymi uczestnikami wycieczki. Utrzymują, że minionej nocy, po godz. 22.00 wszyscy uczniowie znajdowali się w swoich hotelowych pokojach i nie mieli możliwości wymknąć się z odpowiednio zabezpieczonego, monitorowanego kompleksu hotelowo-wypoczynkowego.
Oględziny zewnętrzne zwłok wykazały liczne powierzchowne rany i stłuczenia na ciele dziewczyny.
Jednak nie stwierdzono jednoznacznie przyczyny zgonu; zwłoki przewieziono do Zakładu Medycyny Sądowej w Nicei, gdzie lekarz ma w ciągu najbliższych kilku dni o niej orzec.
„Nie wykluczamy morderstwa; wszczęto już dochodzenie w tej sprawie. Do chwili obecnej przesłuchani zostali już wszyscy uczestnicy wycieczki. W tej chwili nie możemy wykluczyć, czy przed śmiercią denatka nie została zgwałcona” – powiedział Francois Galliano, komisarz policji w Cannes.
29 maja 2012 r.
Przyglądając się manekinowi krawieckiemu, Juliette po raz kolejny usiłowała dopasować swój próbny projekt – toile. Muślin nie poddawał się jej jednak, nawet po kilkugodzinnych przymiarkach, przycięciach, pruciach i zszyciach wciąż zwisał tu i ówdzie, z przodu i po bokach.
Zrezygnowana, odetchnęła głęboko i odwróciła wzrok w stronę przeszklonej ściany swojego atelier, mieszczącego się na parterze secesyjnej kamiennicy. Promienie słońca wdzierały się do pomieszczenia, sięgając Julii oraz wszystkiego, co napotykały na swej drodze. Zmrużyła oczy i podeszła do okiennej ściany. Spojrzała na roztaczającą się tuż przed nią panoramę Paryża. Widziała ją już setki razy – niegdyś oczami beztroskiej turystki, później studentki, którą oprawki różowych okularów uwierały raz po raz, a wreszcie paryżanki, gdy zdobyła się na to, by schować je na samo dno szuflady, gdzie przeleżały dobrych pięć lat. Do dziś. W tym momencie to, jak odbierała każdy obraz i dźwięk, przypomniało jej znów o chwili, kiedy zachwyciła się Paryżem po raz pierwszy. Nie bez przyczyny; do dnia, który miał zmienić wszystko w jej zawodowym życiu, pozostało zedrzeć jeszcze tylko dwadzieścia osiem kartek z kalendarza.
Zza zaparowanej szyby dostrzegła w oddali Sekwanę – wijącego się zaskrońca, który pruł przestrzeń, mieniąc się złocistą poświatą odbitych w wodzie promieni. Dachy sąsiadujących kamieniczek znów urzekły ją soczystą zielenią miejskich wysp – miniparków, które pięły się ponad budynkami. Zza uchylonego okna, znad piekarenki za rogiem dobiegł aromat świeżo upieczonych brioszek, cytrynowej tarty i jej ulubionych czekoladowych babeczek z kremem ganache, na które zawsze o tej porze miała ochotę. We wpadających przez uchylone okno dźwiękach klaksonów, gwaru przechodniów, gruchania gołębi i szumu wiatru wyłapała dziś mistrzowski muzyczny aranż. Rozejrzała się po pracowni. Wydawało jej się przez moment, że śni na jawie. W tych czterech ścianach znajdowało się to, czemu oddała kilka ostatnich lat swojego życia. Na dwóch bliźniaczych stołach leżały starannie poukładane próbki tkanin z różnych zakątków: wełna owcza z Australii, kaszmir z Tybetu, angora zza tureckiej granicy, włoski jedwab, runa hiszpańskich merynosów, a także próbki bawełny, wełny Geelong, lureksu, nylonu, włókna wielbłądziego oraz cool wool. Na trzecim stole piętrzyły się palety kolorów i pliki projektów, naszkicowane przez Juliette dynamiczne sylwetki ludzkie, stworzone z kilku linii. Pod ścianą w olbrzymiej garderobie na swój wielki dzień czekało dwadzieścia sześć kreacji z kolekcji haute couture jesień/zima 2012 – gotowych, zaakceptowanych i formalnie wpisanych do pokazu na Paris Fashion Week.
Czy to się dzieje naprawdę? Jeśli to sen, to jest piekielnie realny, a ja za nic nie chcę się obudzić– pomyślała Juliette. Radość i duma rozpierały ją od środka.
Dzwonek telefonu, który rozległ się nagle w pracowni, wyrwał ją z zadumy. W słuchawce usłyszała męski głos nasączony nikotynową chrypką:
– Mówi David Lacreux. Czy rozmawiam z panią Juliette Różańską?
Wzdrygnęła się, usłyszawszy to nazwisko. Znała je ona, jak i każdy paryski projektant. Jako prezes Rady Francuskiego Krawiectwa Lacreux nadzorował przebieg przygotowań do Paris Fashion Week. Współdecydował nie tylko o tym, jakie domy mody się na nim zaprezentują, ale i który z projektantów będzie tworzył dla danej marki swoją kolekcję. Oficjalnie nie ingerował w ich dobór. Jednak każdy, kto liczył się w świecie mody, dobrze wiedział, że Lacreux to wyrocznia, której rad nie należało kwestionować.
Wiedziała, że rola, jaką jej powierzono, to wielka nobilitacja, ale też presja, by sprostać oczekiwaniom. Nie tylko samego Lacreux, ale i obecnej właścicielki Éphémère – jednego z najstarszych paryskich domów mody, który miała reprezentować podczas pokazu. Niegdyś licząca się modowa marka, po śmierci jej założycielki, w latach czterdziestych, przechodziła z rąk do rąk – a to gigantów kosmetycznych, a to spółek bankowych, które po kilku niezbyt owocnych dziesięcioleciach zaprzepaściły jej niezwykłość. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych Chambre Syndicale de la Haute Couture zadał jej ostateczny cios, wykreślając Éphémèrez z listy domów mody, które mogły szczycić się nazwą haute couture. Impas ten trwał aż do zeszłego roku, gdy podupadłą markę odkupiła Ella McTravish – magnatka medialna, a misję przywrócenia Éphémère dawnego blasku powierzyła jednej z najbardziej obiecujących absolwentek École Nationale Supérieure des Beaux-Art – Juliette. Pokaz miał być sprawdzianem, który albo ostatecznie pogrąży Éphémère, albo da jej szansę na odbicie się od dna. To samo dotyczyło Juliette – w środowisku szeptano, że jeśli da radę sprostać temu zadaniu, awans na stanowisko dyrektor kreatywnej ma w kieszeni. Na samą myśl o nadchodzącym wyzwaniu poczuła potężny ścisk w żołądku.
Lekko drżącą ręką podniosła słuchawkę, powtarzając sobie w myślach, by nie okazać zdenerwowania.
– Przy telefonie. Słucham? – zaczęła zdecydowanym tonem.
– Pani Julio, dzwonię, bo dotarły do mnie pewne niepokojące informacje…
Serce dziewczyny przyspieszyło dwukrotnie.
– Nie będę owijał w bawełnę – dodał Lacreux. – Dowiedziałem się, że zatrudniła pani do pomocy przypadkową asystentkę.
– Widzę, że wieści szybko się rozchodzą… – odparła spokojnie Julia, wbrew temu, czego oczekiwał.
– W tym biznesie… szybciej niż światło. Więc potwierdza pani?
– Tak – zrobiła pauzę – ale tylko to, że zatrudniłam asystentkę na własną rękę. Nie jest amatorką. Wręcz przeciwnie. Zresztą zapoznałam się dokładnie z treścią kontraktu – przecież nie łamię żadnego z jego warunków, prawda?
– W istocie, ale biorąc pod uwagę fakt, że jest to pani pierwszy pokaz, niepokoi mnie finał przygotowań, jeśli, mając do dyspozycji cały profesjonalny zespół, korzysta pani z pomocy – zdaje się – emerytowanej nauczycielki muzyki?!
– Cały profesjonalny zespół także bierze udział w przygotowaniach. Czy bycie nauczycielką przekreśla panią Elenor, jeśli jest też świetną i dyspozycyjną krawcową?
– Skąd ta pewność? Jest pani zaledwie debiutantką…
– Debiutantką, która jest gotowa dać za tę krawcową głowę.
To stwierdzenie wyraźnie rozbawiło pana Lacreux.
– Hah… – zaśmiał się gardłowo – nie szafowałbym nią tak na prawo i lewo… Może się kiedyś jeszcze do czegoś pani przydać…
Juliette na chwilę zamilkła. Przez głowę przemknęła jej myśl, że właśnie postradała zmysły, szarżując w ten sposób przed guru paryskiego świata mody.
– Nie dla mnie gra na loterii. Jeśli się pod czymś podpisuję, to z reguły wiem, na co się porywam – powiedziała po chwili.
– Doprawdy?
– Myślę też, że umiejętności pani Elenor mogą się równać z umiejętnościami dyplomowanych asystentek – dodała z przekonaniem.
– Oh la, la… To dość śmiałe stwierdzenie, nie sądzi pani?
– Racja, ale przyzna pan, że w tym fachu umiejętności potwierdzone dyplomem to nie wszystko.
– Doprawdy? Zamieniam się w słuch. Jaki magiczny pierwiastek posiada ta pani? – Julia wyczuła sarkazm w jego głosie.
– Mam na myśli ponadprzeciętny talent i niesłychaną intuicję. W dodatku popartą dwudziestoletnim doświadczeniem – objaśniła.
– Jeśli tak, to jakim cudem ten talent nie ujrzał wcześniej światła dziennego?
– Tak jak pan wspominał, pani Elenor poświęciła się zawodowo muzyce, krawiectwo to tylko jej hobby. Szyła dla siebie, rodziny i garstki klientów. Rozumiem pana wątpliwości, ale mam mnóstwo jej prac, które przemówią same za siebie…
– O ile będę chciał je zobaczyć – dokończył.
– Wierzę, że podejmie pan słuszną decyzję…
– Hmm, widzę, że jest pani bardzo uparta i lubi ryzyko. Wie pani, że gra nie zawsze jest warta świeczki?
– Oczywiście, ale oddanie walkowerem tego, w co się wierzy, jest gorsze niż ryzyko. To gwarantuje porażkę już na starcie. A ja wierzę, że ten, kto nie podejmuje odważnych decyzji, wbija się w nijakość, a nijakość to najgorsze, co może się projektantowi przytrafić.
– To może teraz konkrety… – odezwał się po dłuższej chwili Lacreux. – Proszę mi dostarczyć próbkę pracy tej pani. Ale jeśli nie spełni moich oczekiwań, nie będę się wdawał w dalsze dyskusje. Czy to jest jasne?
Julia odetchnęła z ulgą.
– Jak słońce. Kiedy pan sobie życzy?
– Czekam tu przez chwilę.
– Świetnie, zaraz będę.
Jak tylko się rozłączyła, podeszła do drzwi i nacisnęła klamkę, aby wyjść. Do środka pracowni wpadła nagle stojąca po drugiej stronie asystentka i koleżanka Juliette – Zoe. Furkocząc ze zdenerwowania, krzyknęła:
– Co ty wyprawiasz?
– Podsłuchiwałaś, tak? – westchnęła Juliette. – Idę po suknie do garderoby – dodała ze stoickim spokojem.
– Nie to mam na myśli… Czy ty wiesz w ogóle, z kim rozmawiałaś?
– Uhm… Ty też, z tego, co słyszę?
– No to wiesz, że z takim facetem nikt nie wdaje się w negocjacje! – Zoe gestykulowała niczym wściekły dyrygent.
– Nie dramatyzuj. Nie spodziewałaś się chyba, że za wszelką cenę będę mu wchodzić w tyłek.
– Czasem trzeba, nawet w takie szerokie dupsko. I to był właśnie idealny moment, żeby to zrobić.
– Żartujesz, tak? I miałabym sobie i Elenor spojrzeć w twarz? Poza tym taka jest prawda: ona jest genialna. Obie o tym wiemy.
Zoe spojrzała na Julię z politowaniem.
– Zachowujesz się jak dziecko. Tak, jasne, my może wiemy, ale zapominasz, że to on rozdaje tu karty.
– No i dlatego zna się na rzeczy. Wyluzuj, Zoe. – Szperając teraz w szufladzie swojego biurka, zmieniła temat: – Skoro już tu jesteś, to mogłabyś przynieść żakiet i suknie, które szyła Elenor, a ja znajdę fotki jej starszych projektów. Mam je tu gdzieś.
– Ech. Ale ty naiwna jesteś… – rzuciła Zoe, oddalając się w stronę garderoby. – Widać, że świeżak z ciebie… I żeby nie było… długo tu nie pociągniesz z takim nastawieniem…
Gdy po kilku chwilach pojawiła się z powrotem z naręczem ubrań, zastała Julię przyglądającą się trochę nieufnie swojemu odbiciu w lustrze.
– Myślisz, że mogę się pokazać w tym wyciągniętym ciuchu?
– Nie martw się. Jeśli chciał sobie coś o tobie pomyśleć, to na pewno wyrobił sobie zdanie już parę minut temu.
Juliette zgromiła ją spojrzeniem.
– No co? Wiesz, że jestem szczera! – Zoe wzruszyła ramionami.
– Aż do bólu. I za to cię uwielbiam. Ale pytam całkiem serio.
– No dobra, chcesz poznać moją opinię, proszę bardzo. Też chciałabym włożyć byle co, byle jak, a i tak zawsze wywoływać to pełne podziwu „woooow”. Nie musieć wydawać fortuny na szminkę i mascarę, żeby mieć usta, rzęsy takie, jak ty masz od Bozi za friko. Wyglądasz super, zawsze – podkreśliła.
– Och, Zoe! Ty i ta twoja bujna fantazja… – odparła z uśmiechem Julka.
– Ech… I bądź tu prawdomówna… – Zoe westchnęła, ale już po chwili zapytała: – Mam się przyczepić? Okej, nie ma sprawy.
Ściągnęła klamrę z włosów Julii i burza ciężkich, kasztanowych loków gruchnęła o jej ramiona.
– Lepiej ci w rozpuszczonych. No ale bez przesady, odsuń je trochę z twarzy.
Juliette niedbale przeczesała włosy dłonią, a wtedy zza czupryny wyłoniły się jej szmaragdowe oczy.
– Zadowolona?
– Ooo, teraz jest perfekt.
– No dobra, to lecę – rzuciła Juliette, narzucając jeszcze płaszcz i objuczona stertą ubrań ruszyła w stronę drzwi.
– Nie wpakuj nas tylko w kłopoty – rzuciła Zoe na odchodne. – Aha, dzwoniła jakaś Nina.
– Nina???… Jaka Nina?! – wykrzyknęła Juliette z niepokojem.
Zoe wertowała stertę papierków na swoim biurku.
– Zapisałam gdzieś. Moment, moment… – powiedziała.
– Chyba nie Nina Nowińska?!?!
– No chyba. A co? Znasz ją?
Juliette zupełnie zignorowała pytanie.
– Powiedziała coś jeszcze? – zapytała, a jej jasna skóra na twarzy stała się jeszcze bledsza.
– Nie wiem, chyba nie… Julie, co z tobą?! Wyglądasz, jak gdybyś zobaczyła ducha! Wszystko w porządku…? Czy ty mnie słyszysz?!
Zaniepokojony głos Zoe dobiegał gdzieś z oddali.
Czego ona może chcieć? Teraz, po tylu latach?
Juliette podniosła słuchawkę telefonu, który wydarła właśnie z rąk Zoe, i gorączkowo wystukała numer.
– Co ty, do licha, robisz? Miałaś już iść… – zapytała skonsternowana asystentka.
– Zdążę! – wydukała Julia.
Zamknąwszy Zoe drzwi przed nosem, zaszyła się w kącie pracowni z telefonem w ręku.
– Halo! – W słuchawce odezwał się radosny i ciepły kobiecy głos.
Przez kilka sekund Juliette nie mogła wydobyć z siebie żadnego dźwięku.
– Halo! – Głos odezwał się ponownie.
– Dzień dobry, Nino, tu Julia… – powiedziała z trudem.
– Julka! Dzięki, że oddzwoniłaś… Nie słyszałyśmy się… Jezu… wieki już chyba. Nie wiem, od czego zacząć… Po pierwsze gratuluję!!! Kurdebalans, udało ci się!
Po drugiej stronie słuchawki nastała martwa cisza.
– Julka, jesteś tam?
– Jestem, jestem… Dziękuję… – zareagowała drętwo Juliette.
– A nie mówiłam, że te twoje projekty zrobią furorę? Od zawsze miałam nosa, co?
– Wiesz, że to też dzięki tobie. Bez twojej pomocy by mnie tu nie było… – odparła, jakby recytowała jakąś wyuczoną formułkę.
– Z moją pomocą czy bez… dotarłabyś tu wcześniej lub później. Julka, ale do rzeczy… Wiem, że masz teraz pewnie niezły magiel, ale dzwonię, bo za dwa tygodnie organizujemy zjazd waszego rocznika. Możesz uwierzyć, że to już dziesięć lat?
Myśli jak szalone pędziły w głowie Juliette.
Mogę, jak cholera mogę, każdy przeklęty maj mi o tym przypomina.
– Bardzo mi zależy, żebyś przyjechała… I nie tylko mnie…
– Kiedy to jest dokładnie? – zapytała, szykując jakąś dobrą wymówkę.
– Startujemy o dziewiątej, trzynastego czerwca.
– Żałuję, ale nie dam rady. Chciałabym się z wami wszystkimi zobaczyć, ale jest jeszcze masa pracy, więc najbliższe tygodnie mam z głowy – odparła i poczuła, jak jej policzki płoną ogniem.
– Strasznie szkoda – powiedziała z westchnieniem Nina. – No trudno, rozumiem, ale gdyby coś, to daj mi znać… Rozalia, Mikołaj i Wojtek już dopytywali się o ciebie. To dobry pretekst, żebyśmy mogli się wszyscy razem spotkać…
– Naprawdę, niczego nie mogę obiecać… Czyli chodzi tylko o spotkanie, tak?
– No w sumie tak… A co? Spodziewałaś się czegoś innego?
– Muszę już kończyć, przepraszam… – powiedziała niespodziewanie zdławionym głosem Julka i nie czekając na odpowiedź, odłożyła słuchawkę.
Gdyby tego nie zrobiła, Nina usłyszałaby to, do czego Julia nie chciała dopuścić. Łzy tłumione przez kilka minut przerwały wreszcie tamę stojącą pomiędzy fasadą pozorów a emocjami. Dziewczyna spostrzegła ze zdziwieniem, że stoi przy manekinie, a szpilka – zamiast mocować kawałek materiału – rani jej dłoń. Jak to możliwe? Przecież niczego nie czuję… Kilka kropel krwi cieniutką, szkarłatną strużką spłynęło po materiale…
Zanim zdążyła się zorientować, stała przy swoim biurku, a jej dłoń sterowała mosiężnym kluczem. To, czego szukała, znajdowało się na swoim miejscu: na dnie górnej półki. Zakurzona, złocista obwoluta strzegła skórzanej oprawy kilkunastu numerów pierwszego na świecie magazynu o modzie „Harper’s Bazaar”, wydanych pomiędzy 1888 i 1889 rokiem, opatrzonych dedykacją: „Mojej Kochanej Uczennicy… Kawałek historii, aby inspirował Cię do twórczych poszukiwań, pomógł realizować marzenia i zapisać własną historię… w Nowym Jorku, Paryżu lub Mediolanie… Do którejkolwiek stolicy mody życie Cię zaprowadzi. Całusy, Nina”.
Lekko sfatygowane już stronice poddawały się ruchom dłoni, które przewracały je jedną po drugiej. Pierwsze pojawiły się kobiety z epoki wiktoriańskiej, dumne sufrażystki… Za nimi suknie wieczorowe i ozdoby do włosów… Na przedostatniej stronie pokazały się bożonarodzeniowe dekoracje, upiększające nowojorskie domy, świąteczne hity sprzed stu lat…
Pomiędzy tą a ostatnią kartą kryło się coś, czego szukała – odległe wspomnienie utrwalone na lekko pożółkłym od wielokrotnego przeglądania papierze. Wzięła fotografię do ręki.
Rejestrowała ich ostatni wspólny wyjazd. Ten majowy poranek na kilkanaście godzin przed tym, co zmieniło wszystko. Żar lejący się z nieba i beztroskie, roześmiane twarze pięciorga nastolatków.
Wiedziałam, że tak będzie. Że jakiekolwiek wspomnienie znów wybije mnie z rytmu, który przecież się ostatnio w miarę ustabilizował. Weź głęboki oddech i uspokój się… Nie chodzi o nic innego, jak o zwykłe spotkanie klasowe… Jej telefon nie ma nic wspólnego z tamtym. A teraz znów spróbuj tego, co tak cholernie ciężkie – wyrzuć te myśli z głowy… To nie na nich, a na pokazie musisz się skoncentrować. Ta szansa pozwalała ci jakoś egzystować i nie pamiętać przez ostatnich dziesięć lat. To tego planu musisz się nadal trzymać…
Zbliżywszy się do restauracyjnego ogródka, przez przeszkloną wnękę dostrzegła zarys znajomej sylwetki. Mężczyzna w stalowym garniturze od Hugo Bossaspoglądał raz po raz przez szybę, kontynuując rozmowę przez telefon. W oknach pobliskich kamieniczek dojrzał białe koszule pracowników biur czmychających na przerwę na lancz, a w kilku pozostałych trwającą wciąż prezentację biznesową. Daleko było jeszcze do godzin szczytu, a mimo to tłumy rodowitych paryżan oraz turystów, i tych pieszych, i tych mknących na dwóch i czterech kołach, sunęły przez Pola Elizejskie. Towarzyszyło im majowe słońce i cała paleta kolorów, smaków oraz zapachów unoszących się nad brukowaną aleją ciągnącą się w linii prostej na odcinku dwóch kilometrów. Ktoś właśnie, łykając shake’a, stąpał po odpryskującej płatami korze i obejmował kojąco chłodny dziś platan. Ktoś inny, eksponując naręcze papierowych toreb z designerskimi ciuchami niósł głowę tak wysoko, że niemal nie nadział się na kolejnego kogoś, kto siedząc na wczorajszym wydaniu „Le Monde”dojadał zdobyczne frytki, drapiąc uparcie lepiące się kołtuny.
Odstręczony tym widokiem mężczyzna zza restauracyjnego okna odwrócił wzrok.
– Zadzwoń do pana Pierce’a i przypomnij mu, by wywiązał się terminowo z płatności, bo – zaznacz to wyraźnie – nie będziemy prowadzić dalej jego sprawy, a zaległość i tak ściągniemy – poinstruował swoją sekretarkę. – I wtedy nie będzie miło – dodał.
Kiedy się rozłączył, rozsiadł się wygodniej na krześle przy jednym z kilkudziesięciu wytwornie zastawionych stolików w restauracji Fouquet. Rozejrzał się z uznaniem po eleganckiej sali. Bywał tu często, nie tylko po to, by smakować finezyjnie podawane potrawy w stylowej sali, ale przede wszystkim dlatego, że lubił wpasowywać się w nurt tego, co czyniło go trendy. Wiedział, że to jedno z tych miejsc. Podniósł głowę i spostrzegł w oddali zmysłowy zarys sylwetki. Kiedy rozpoznał, do kogo należy, przełknął ślinę i wymamrotał pod nosem:
– Boże, daj mi siły, bym mógł się jej teraz oprzeć.
Powiedziawszy to, zachichotał i rozpiął marynarkę.
Przy stoliku Adriena wnet pojawiła się Julia, po czym nachyliła się nad nim i musnęła delikatnie jego wargi.
– Cześć, kochanie – powiedziała.
– Nareszcie jesteś. Zobacz, co ze mną wyrabiasz! – Wyszczerzył zęby, wkładając jej rękę pod swoją wilgotną koszulę.
Na policzku dziewczyny zapłonął rumieniec.
– Adrien, świntuchu, tu są ludzie! – odparła lekko zażenowana.
– No patrzcie, patrzcie… Świętoszka się znalazła… – Adrien mrugnął porozumiewawczo. – Więc jak minął dzień?
– Nadal w pracowni… – Westchnęła, siadając przy stole. – Dziś było dość ekstremalnie. Odwiedziłam Davida Lacreaux.
– Ooooo… A czego on od ciebie chciał?
– Wyjaśnień. Chciał wiedzieć, dlaczego odważyłam się zatrudnić kogoś spoza branży. Na szczęście, póki co, nie kręcił nosem na prace Elenor. Zobaczymy, co będzie dalej, bo zapowiedział, że weźmie pod lupę moje postępy, jak to ujął.
– Hmm… No to dobrze, dobrze – wymamrotał nieprzytomnie Adrien, wodząc wzrokiem za czyjąś sylwetką sunącą pomiędzy stolikami. – O! I jest kelner. Każę mu zmienić ten obrus – wypalił niespodziewanie.
– Obrus!!! Ale co jest z nim nie tak? – zapytała skonsternowana Julia.
Adrien wskazał na tłustą kropeczkę o średnicy około pięciu milimetrów.
– No zobacz, tu jest plama.
– Żartujesz, tak? – Julia za dobrze znała narzeczonego, by nie dostrzec, że jest śmiertelnie poważny. – Proszę cię, daj spokój. Nie ściągajmy na siebie uwagi – dodała, ściszając głos.
Adrien ani myślał stłumić swój gniew.
– To oni powinni się wstydzić. Ustalmy coś: to oni są tu dla nas, a nie my dla nich – powiedział głośno i wyraźnie.
Ten wywód przerwał mu elegancki kelner o twarzy szczupłej i pociągłej jak paryska bagietka, który niepostrzeżenie zjawił się przy stoliku. Z szarmanckim uśmiechem podał im dwie karty menu. Uśmiech z jego twarzy starły w mgnieniu oka słowa Adriena:
– Czy może pan najpierw doprowadzić ten stół do porządku i usunąć zatłuszczony obrus?
– Adrien, spasuj, proszę, ośmieszasz nas – powiedziała zakłopotana Julia, czując na sobie ciekawskie spojrzenia pozostałych klientów.
– Kochanie, ja to załatwię, nie wtrącaj się, proszę. W podrzędnej restauracji taka plama może ujść płazem, ale nie tutaj.
Zanim kelner zdołał dojść do słowa, Julia gruchnęła podstawą secesyjnego świecznika o stół, zakrywając nim zabrudzenie.
– Już jest w porządku – oznajmiła. – Dla mnie tylko mocna kawa i sałatka z roquefortem – zwróciła się do kelnera, oddając mu kartę. – A dla ciebie? – Spojrzała na Adriena, a ton jej głosu nie zostawiał miejsca na negocjacje.
– Jeszcze się nie zdecydowałem – oznajmił zdezorientowany.
Kiedy kelner skinął głową i zaczął się oddalać od stolika, z niedowierzaniem spojrzał na swoją narzeczoną.
– Co w ciebie wstąpiło? – zapytał.
– Nic… Ja po prostu… duszę się już w tych knajpach z nieskazitelnymi obrusami.
– W czym? – zapytał Adrien z takim zdumieniem, jak gdyby właśnie usiłowano mu wmówić, że to Słońce kręci się dookoła Ziemi.
– Tym wszystkim wokół nas. A ją nawet lubię.
– Kogo?
– Tę plamkę.
– Kotku, co ty pleciesz? Jeśli coś ci nie pasuje, to następnym razem zjemy tam, gdzie ty chcesz.
– Chcę, bardzo. Właśnie tam, tak zwyczajnie. – Wskazała palcem na chodnikową ławkę, na której staruszek zajadał się kanapką, dokarmiając z wnukiem wygłodniałe gołębie.
Adrien zaśmiał się gardłowo.
– Może jeszcze razem z tym gościem i chmarą ptactwa?
– A dlaczego nie? – odpowiedziała Julia, wpatrując się w umazanego majonezem leciwego pana, spoglądającego czule na małego chłopca.
– Teraz zaczynasz mnie naprawdę niepokoić. Zrzucę to na karb twojego przepracowania. To nie w twoim stylu.
– A jesteś pewien, że go znasz?
– Znam co?
– Mój styl?
– Okej! – Adrien podniósł ręce w geście poddania. – Odpuszczam. Widzę, że jesteś jakaś nie w sosie. Wyjedźmy w przyszły weekend, dokądkolwiek chcesz. Odpoczniesz – powiedział z troską w głosie.
– Wiesz, weekend tylko we dwoje brzmi kusząco…
Julia szykowała się już jednak, by powiedzieć „ale”.
– Ale jest jakieś „ale”, tak? – uprzedził ją Adrien.
– Dowiedziałam się dziś, że za dwa tygodnie organizowane jest spotkanie mojej klasy z ogólniaka.
Adrien wyjrzał zza karty dań, zmarszczył brwi w dezaprobacie, które złączyły się, tworząc jakby literę V.
– No i? To chyba nie znaczy, że chcesz teraz lecieć do Polski?
– A dlaczego nie? Już podjęłam decyzję. Chciałabym też, żebyś poleciał tam ze mną, jeśli możesz. Poznasz wreszcie rodziców i moją siostrę.
Adrien rzucił narzeczonej chmurne spojrzenie.
– Myślę, że to nie najlepszy pomysł. Nic nie powinno cię teraz rozpraszać.
– Na to chyba już za późno – powiedziała cicho do siebie, a po chwili głośniej dodała: – Zrozum, zależy mi na tym. Sprawę kolekcji mam już przecież dopiętą. Chciałabym zobaczyć się z przyjaciółmi z dawnych czasów.
– Z przyjaciółmi? – powtórzył z przekąsem. – Julie, ale po co ci to? Nie utrzymywałaś z nikim kontaktu od dziesięciu lat, a teraz, ot tak, poczułaś nagłą tęsknotę? To dziwne…
– Możesz to tak nazwać, jeśli chcesz – odparła.
– Ale nie rozumiem, dlaczego akurat tuż przed pokazem? I to w dodatku tysiące kilometrów stąd?!
– Nie przesadzaj, proszę, Polska to nie Syberia, a lot trwa nieco ponad dwie godziny.
– Widzę, że cię nie przekonam – ustąpił. – No dobrze. Kiedy dokładnie jest to spotkanie?
– Trzynastego, w niedzielę.
– Hmmm… – Pomyślał przez chwilę, drapiąc swą starannie muśniętą żelem fryzurę. – Następnego dnia rano muszę być w sądzie… Musielibyśmy złapać jakiś wcześniejszy lot powrotny, bo chcę się dobrze wyspać przed rozprawą.
Julia ściszyła głos i położyła palec na wargach Adriena, lekko je łaskocząc opuszkami palców.
– Skoro tak, to nie ma sensu, nie chcę, żeby to było kosztem twojej pracy. Polecę sama, wrócę następnego dnia rano. Odwiedzę jeszcze rodziców… – powiedziała łagodnie.
– Dobrze. Ale obiecaj mi, że następny weekend należy tylko do nas…
– Uhm… – zamruczała, zatapiając się w swoich myślach.
Nie zorientowała się nawet, kiedy i jak zjadła sałatkę i popiła ją kawą, bo tych kilka pytań natrętnie plątało się w jej głowie.
Czy ledwie zagojone rany mogą otworzyć się na nowo, przywołując wszystkie koszmarne wspomnienia? Czy jestem gotowa na ewentualną konfrontację? Czy nie porywam się na coś, czego mogę żałować i co mnie przerasta? Wiem przecież więcej niż oni wszyscy. A jeśli to wydałoby się kiedykolwiek, byłabym skończona – zawodowo, bo przecież tamta Julia odeszła już wtedy, owej majowej nocy.
13 czerwca 2012 r.
Kłęby siwych spalin unosiły się w powietrzu i tylko co jakiś czas sznur samochodów podrywał się jak na komendę po to, żeby kilka metrów dalej znów hamować i utknąć prawie w tym samym miejscu. Zasadzone przy drodze bratki i ich oklapnięte główki zdradzały, że był to stały scenariusz, który rozgrywał się na tej właśnie trasie. Główna droga prowadząca w stronę poznańskiego lotniska na każdym odcinku pomiędzy Marcelinem a Ławicą wyglądała identycznie, układając się w coś, co przywodziło Gabrysi na myśl przyczajonego węża z kolorowej blachy.
– Dżizas, co to za chrzaniony korek! – wrzasnęła do siebie tuż po tym, jak niebieski balon żutej przez nią gumy z głośnym hukiem pękł na jej ustach.
Westchnęła, po czym maksymalnie podkręciła regulator radia i nerwowo stukając w kierownicę, podśpiewywała do jakiegoś starego szlagieru.
– No i farmazony o tym jacy są niby eko-friendly walą – powiedziała poirytowana, kiedy tylko utwór się skończył. – A efekt cieplarniany, topnienie lodowców, zafajdane powietrze, te sprawy? Nie teoria, tylko praktyka może, co? Nie łaska tak hop na rowerek? Ruszcie wreszcie tyłki, bo jak się spóźnię, to się na mnie wpiekli!!! – wykrzykiwała zza zamkniętej szyby swojego samochodu.
Trwało to prawie pół godziny, aż wreszcie jej metalizowany beetle skręcił w alejkę dojazdową na parking przed poznańskim lotniskiem Ławica.
Szklane drzwi wejściowe rozsuwały się co chwilę, przepuszczając rzesze ludzi wraz z setkami ich pękatych walizek. Ale Gabrysia i tak w mig wypatrzyła kobiecą sylwetkę niknącą gdzieś w tym obcym jej tłumie. Zatrzymawszy samochód w niedozwolonym miejscu wyskoczyła prędko na chodnik.
– Hej, sis, wielkie sooorrry za mały poślizg, ale nie masz pojęcia, jaki na drodze syf – wypowiedziała jednym tchem, zatrzaskując drzwi.
Kilkoro podróżnych, nie mogąc swobodnie przejść na drugą stronę ulicy, zmroziło ją wzrokiem, natomiast para nastolatków spojrzała z uznaniem na jej fryzurę. Gęste włosy Gabi z fikuśnie postawioną górą i umykającymi po bokach nieco krótszymi kosmykami, à la lajtowy irokez, przyciągnęły jeszcze kilka innych ciekawskich spojrzeń.
– Cześć, siostrzyczko, mnie też miło cię widzieć – powiedziała z uśmiechem Julka.
Obie bez zbędnych ceregieli wpadły sobie w ramiona.
– Pokaż no się, sis, ta kiecka to twój projekt?! Fiu, fiu… Nadal niezła z ciebie sztuka – zauważyła z nieukrywanym zachwytem Gabi.
Julia z czułością spojrzała na młodszą siostrę. Próbowała sobie przypomnieć, ile to już czasu się nie widziały. Czy to możliwe, że minął już ponad rok?!
– Uhm, to mój własny projekt. Dla ciebie też coś mam… – Julia wskazała na swoją walizkę.
– No nie… Sis, ja to raczej niegrzeczną dziewczynką cały rok byłam, a tu taka bombowa surprise. Dzięki! Dzięki! – Oczy Gabryśki zabłysły. Kolejny niebieski balon rozprysnął się, zakrywając sobą więcej niż połowę jej twarzy. – Zdradzisz, co to? Umieram z ciekawości – zapytała, wskazując na bagaż.
– Wiem, że kręcą cię klimaty rockowe, a ja uwielbiam twoje długaśne nogi i figurę, więc…
– Uhuhu, czy to coś w klimacie małej czarnej?
– Bingo, ale to cacko tu – postukała w walizkę – to wersja wypasiona: ognista i nadziana ćwiekami. Padniesz, jak ją zobaczysz.
Podekscytowana Gabi podskoczyła, lądując na dziesięciocentymetrowe szpilki i dzwoniąc kilkunastoma bransoletkami na obu nadgarstkach.
– Mrrrraauuuu! Brzmi diabelsko – dodała. – No i oto pierwszy powód, dla którego dobrze cię wreszcie widzieć! – Puściła siostrze oczko. – No to gdzie cię wieźć? Zdążymy najpierw wlecieć do domu, czy jedziemy prosto do twojej budy?
Julia spojrzała na zegarek.
– Już jestem spóźniona. Jedźmy do szkoły, okej?
Zapakowawszy walizkę i siebie do środka, Gabi i Julia wyruszyły w stronę centrum Poznania. Wzrok Gabryśki prawie od razu zatrzymał się na serdecznym palcu siostry.
– Moment, moment, sis. Czyżbyś zapomniała mi o czymś powiedzieć?
– Aaaa to? – bąknęła niedbale Julia. – Chciałam się dzisiaj podzielić tym z tobą i rodzicami.
– Aaaa, to??? Więc to takie sobie nico? Może dowiedziałabym się już po ślubie, he? – zapytała Gabi, wyraźnie się dąsając.
– Oj, nie dramatyzuj. Chciałam to zrobić, gdy będziemy razem.
Gabrysia spojrzała na siostrę z politowaniem.
– Tiaaaa, jedna wielka szczęśliwa rodzina – powiedziała naburmuszona. – No, pokaż go chociaż – odezwała się po chwili i jak zahipnotyzowana wpatrywała się w pierścionek zaręczynowy, platynową błyskotkę wysadzaną szmaragdami. – Facet raczej konkretnie wybulił – stwierdziła z uznaniem, z trudem próbując skupić się na jeździe. – Na dobrego konia postawiłaś. Kiedy go poznam?
– Niedługo… Gabi, o ile nas dowieziesz w jednym kawałku – powiedziała przerażona Julia.
– Czyli jeszcze przed ślubem, hmmm?
– Jasne, że przed. Adrien miał w ogóle przyjechać już dziś, ale pojutrze czeka go ciężka rozprawa w sądzie i…
– Dobra, dobra, już go nie tłumacz… Mów chociaż, kogo tam sobie przygruchałaś…
– Trudno go opisać tylko w kilku słowach…
– Spróbuj. Zawsze byłaś dobra w te klocki.
– No dobrze… – zaczęła Julia z pewnym oporem. – Jest… wykształcony, pracowity, uczciwy, godny zaufania… i ma wiele innych cudownych cech – powiedziała wreszcie.
Gabi spojrzała na siostrę z niedowierzeniem.
– Sis, ale ja się nie pytam, jak definiujesz nudziarza, tylko jaki jest facet twojego życia!
– To nie tak, Gabi, nie oceniaj go, nic o nim właściwie nie wiesz.
– Chrzanisz. Pamiętam te twoje romantyczne teksty sprzed paru lat… Czekaj, czekaj, niech no cię zacytuję.
– No, dawaj! – zachęcała Julia i uśmiechnęła się mimochodem.
– Miał być twoją bratnią duszą, czułym i lojalnym ciachem, ale nie takim wymuskanym okładkowym ideałem-klonem. Pozwoliłabyś mu nawet mieć garbaty nos, jedno ucho albo trzy sutki, byleby był inteligentny, kreatywny i miał cięty dowcip. Pamiętasz jeszcze? Co jest, Julka?
Julia zawiesiła wzrok na jakimś nieuchwytnym punkcie.
– Sama zobaczysz, że czas wiele zmienia i te nastoletnie marzenia kruszy po prostu dorosłość…
– Kruszy dorosłość?! Julka, co ty za bzdury gadasz? – Gabi spojrzała na siostrę badawczym wzrokiem. – Ale ty go kochasz, tak?
– A co to za dziwaczne pytanie?
– Dziwaczne? Zupełnie zwyczajne, odpowiedź jest banalnie prosta: tak lub nie.
– Oczywiście, że tak – odparła nieco zirytowana Julia. – Inaczej nie przyjęłabym jego oświadczyn i nie chciałabym spędzić z nim reszty życia, nie sądzisz?
– A tak à propos – szybko zmieniła temat – jak tam twoje własne podboje, co?
– Moje? Duuuużo by mówić…
– Sporo przegapiłam??
– Minimum pięć miłości mojego życia od zeszłego roku. Czuję chyba miętę do takiego Michała z roku, ale zbyt mocne z niego ziółko, nawet jak dla mnie! – powiedziała Gabryśka i zachichotała.
– No nie, no! Mam siostrę nimfomankę! – zaśmiała się Julia.
Wypełniony salwami śmiechu, metaliczny beetle z dwiema siostrami na swym pokładzie westchnął głęboko i pomknął drogą, poddając się całkowicie szaleńczej jeździe. Kilkanaście minut później znów zatrzymał się w niedozwolonym miejscu, wypuszczając Julkę na chodnik.
– Baw się dobrze! – wykrzyknęła Gabryśka, po czym ruszyła z piskiem opon.
W tle zabrzmiało wycie klaksonu, ponieważ beetle po raz kolejny wepchnął się przed maskę innego samochodu.
– Palant!!! Kto dał ci prawo jazdy?! – Julia usłyszała jeszcze głos Gabryśki i zobaczyła, jak dedykuje swój środkowy palec kierowcy, który właśnie na nią zatrąbił.
Moja siostra jest nienormalna! – pomyślała, zanurzając się na chwilę w fali czułości, która spłynęła na nią na myśl o Gabi.
Mury „Marynki” – liceum, które Julia ukończyła dokładnie dziesięć lat temu – zaczęły się wyłaniać zza zardzewiałej bramy. Rosły z każdym krokiem, dopóki jej oczom nie ukazała się cała fasada XIX-wiecznego gmachu. Na moment znów była licealistką, a czas zdawał się stać w miejscu. Drzewa w przyszkolnym parku jak zwykle dokarmiały bujny, przyssany do nich bluszcz, wspinający się również po ścianach budynku, a w niektórych miejscach wyciągający długie ramiona w stronę drewnianych okiennic, zupełnie jakby chciał zajrzeć, co dzieje się w klasie. Z ławek jak dawniej płatami odpadała zielona farba, a ptaki wyśpiewywały swoje poranne trele. Idąc wzdłuż alejki głównej, porośniętej dziesiątkami liliowych rododendronów, Julia znalazła się przed drzwiami wejściowymi.
Była spóźniona o dobry kwadrans – w mgnieniu oka pokonała więc szkolny korytarz, a chwilę później nacisnęła klamkę drzwi sali gimnastycznej, które z lekkim oporem wpuściły ją do środka. Zmrużyła oczy. Dobiegł ją wtedy ten sam, dobrze jej znany zapach, którym nasączona była każda lekcja WF-u: przepoconych tenisówek, zakurzonych siatek i gumowych piłek.
Przez moment całe pomieszczenie zawirowało jej przed oczami. Wielgachny banner z napisem „Zjazd Absolwentów 2002” podwoił się, podobnie jak cała masa nieco bezkształtnych ludzkich sylwetek. Obrazy otaczające Julię wyostrzyły się dopiero wtedy, gdy z tłumu wyłoniła się ręka z wytatuowanym na całej jej długości czarnym bluszczem. Dłoń chwyciła ją i wciągnęła w głąb sali.
– Nina!!! – wykrzyknęła Julia, a jej oczy rozbłysły.
Wysoka brunetka przed czterdziestką chwyciła ją w ramiona, a Julia łapczywie zatopiła się w jej objęciach. Ostatni raz widziały się dziewięć lat temu. W kącikach ich oczu pojawiły się łzy wzruszenia.
– Ty kłamolu! – W gardle Niny pobrzmiewały zardzewiałe żyletki, pozostałości po śpiewaniu w kapeli rockowej.
– Do końca nie byłam pewna, czy będę. Przepraszam.
Dla wszystkich tu obecnych Nina była tylko charyzmatyczną nauczycielką francuskiego, w połowie Polką, a w połowie Francuzką. Dla Julii – kimś więcej. Już na pierwszy rzut oka wyróżniała się spośród pozostałych członków grona pedagogicznego. W jej nosie pobłyskiwał piercingz diamencikiem, a ciemne, długie, upięte wysoko włosy zakrywał czerwony berecik, współgrający z pomadką i paznokciami w tym samym kolorze. Spod koronkowej bluzki wystawało kilka okazałych tatuaży. Nie dzieliła jej z uczniami duża różnica wieku. Dziesięć lat temu była wychowawczynią klasy maturalnej, a sama nie tak dawno skończyła studia. Częściowo z tego też względu miała ze swoją grupą tak dobry kontakt. Była też świetnym pedagogiem. Zajęcia francuskiego odbiegały od innych, nie miały nic wspólnego z nudą i banałem. Potrafiła zaszczepić francuskiego bakcyla nawet w opornych maturzystach, którzy w ogóle predyspozycji językowych nie posiadali. Wszystko to dało owocne rezultaty. Wyniki końcowe klasy były bardziej niż imponujące, a uczniowie, których zjednała sobie Nina, darzyli ją dużą sympatią także poza szkolnymi murami. Ale tylko między Niną i Julią powstała szczególnie silna więź przyjaźni. Od pewnego czasu obie mieszkały blisko siebie we Francji, choć każda z nich miała własne życie.
– Zobaczcie, kogo tu mam… Tadaaaam – wykrzyknęła Nina, odsłaniając Julię stojącą tuż za nią.
Trzy postacie, przed którymi właśnie stanęły, przerwały ożywioną dyskusję.
– Jula!!! Małpo ty jedna! Jesteś!!! Ożeż ty! Ściągaj te ciuchy, bo przy tobie wyglądam jak nędzarka – powiedziała, śmiejąc się ognistowłosa, młoda kobieta o jasnej, lekko piegowatej cerze.
– Oj, Rozi, w takim razie jesteś najbardziej seksowną nędzarką na świecie! – zachichotała projektantka, całując swoją przyjaciółkę z czasów liceum w policzek.
Zza bujnej czupryny Rozalii wyłonił się wysoki blondyn w okularach, z króciutkim kucykiem i dwudniowym zarostem.
– Ja też chcę takiego buziaka, tak z wyczuciem, w usta poproszę – zażyczył sobie.
Julia nie dała długo się prosić. Nadal nosił we włosach i ubraniu zapach sprzed dekady. Dawny buntownik o niedbałym stylu wcisnął się dziś w elegancką koszulę, ale woń zioła, które palił od czasu do czasu – jakby pianek marshmallow podpiekanych na ogniu – zdradziła chłopaka przed lat.
– Czy twoje strefy erogenne na ustach coś w ogóle jeszcze czują po setkach twoich podbojów, Casanovo? – zapytała.
– Mhhhmmm… nadal smakuje jak ambrozja – wymamrotał lekko odurzony tuż po tym, jak oblizał swoje wargi. – Mógłbym tak codziennie…
– Dogadałbyś się prędzej z moją siostrą, wiesz? Muszę was spiknąć – zażartowała Julia.
Drugi z mężczyzn, który stał do tej pory nieruchomo z boku, przyglądając się całej scence, dołączył do rozmowy.
– Czy ja też mogę liczyć na takie powitanie?
Na jego widok Julia poczuła dziwne ukłucie w klatce piersiowej i na ułamek sekundy nie mogła zebrać myśli.
– Jasne – odpowiedziała, unikając spojrzenia mu w oczy.
Z pewnym oporem ich usta zwarły się w pocałunku, co zbiegło się z przemarszem szwadronu ciar przez ciało Julii. Nie chciała, by trwało to ani sekundy dłużej. Jakby porażona prądem odsunęła się więc od Mikołaja.
– Noooo, widzę, stara miłość nie rdzewieje! – skomentował Wojtek, mrugając porozumiewawczo.
Julia udała, że nie słyszy, a potem rzuciła czułe spojrzenie swojej szkolnej paczce. Wiedziała, że powodów, dla których za dawnych lat czuli się ze sobą tak dobrze, było o wiele więcej niż jeden. Po pierwsze, nadawali na tych samych falach. Ale nie chodziło tylko o to; byli klasowymi emocjonalnymi odszczepieńcami, którzy zbyt często wymykali się z domu, a wsparcia i przyjaźni szukali częściej między sobą niż w najbliższej rodzinie. Rodzice Rozi oczekiwali perfekcyjnej córki, która poszłaby bezwarunkowo w ich ślady. Nieobecny w życiu Wojtka ojciec tylko w letnie wakacje poczuwał się do rodzicielskich obowiązków. A ona, Mikołaj i Sara? Mieszkali w otoczeniu coraz piękniejszych przedmiotów, ale tak naprawdę otaczała ich uczuciowa pustka.
Panująca na sali wrzawa nagle umilkła, gdy z głośników dobiegł tubalny głos dyrektora, zapowiadającego przybycie gości specjalnych. Wszyscy skierowali wzrok w stronę podwyższenia, minisceny, a byli uczniowie „Marynki” zastygli w bezruchu i stali się znów na moment licealistami zgromadzonymi na szkolnym apelu.
Pierwsza na środku sceny stanęła szczupła kobieta w średnim wieku, za nią może czternastoletni, wysoki chłopak, którego twarz wyrażała jedno: totalne zblazowanie. Na samym końcu na podwyższenie weszła dziewczyna, chyba jeszcze nastolatka. Miała lekko opuszczoną głowę. Uwagę Julii zwróciły jej dłonie, oczy, usta, brwi, wyraźnie zarysowane kości policzkowe, cała sylwetka – wszystko tak bardzo podobne do… Jej włosy były jedynie nieco krótsze i jaśniejsze.
Rozalia dała Julii lekkiego kuksańca w bok.
– Ej, czy mam jakieś zwidy? Ty też widzisz Sarę?! – szepnęła jej do ucha.
Julia uważnie studiowała dziewczynę stojącą na scenie.
– To musi być jej młodsza siostra, Klaudia – oznajmiła, usiłując zachować spokój.
– Choinka, na chwilę dałam się nabrać. Chyba dlatego, że cholernie chciałabym ją tu z nami zobaczyć.
– Ja też, Rozi. Nawet nie wiesz, jak bardzo.
– Myślałam o niej ostatnio, wiesz? – wyznała Rozalia.
Julia ledwie tamowała natrętne myśli przetaczające się przez jej głowę: Szczęściara z ciebie. Też chciałabym móc decydować o tym, kiedy o niej myśleć, a kiedy odciąć się, zdystansować i zapomnieć.
– To bez sensu – kontynuowała Rozi. – Co ona, do diabła, robiła sama na tym klifie? Byliśmy paczką… czemu poszła bez nas?
Julia wbiła tępo wzrok w nieokreślony punkt.
– Nie wiem. Czasem trudno było za nią nadążyć. Może chciała się po prostu przejść?
– No coś ty! Sama? W Cannes? O siódmej nad ranem? Jak ją znaleźli, była przecież odpicowana. Musiała się tam z kimś umówić.
– Przecież policja uznała to za nieszczęśliwy wypadek. – Głos Julii był mało przekonujący.
– Chyba sama w to nie wierzysz? To śledztwo to farsa. Zamknęli je, bo tak było wygodniej. Komuś na tym zależało.
– Czy trochę nie za bardzo doszukujesz się teorii spiskowych?
– Nie wiem, ale ze zbocza nie spada się ot tak. I nie topi ot tak, leżąc w odległości dwóch metrów od brzegu.
– Nawet jeśli, to kto wznowi teraz śledztwo, jeśli nie ma nowych dowodów?
– Może trzeba, żeby ktoś lepiej zbadał stare…
Julia nie zdążyła nic odpowiedzieć, bo za ich plecami rozległo się:
– Ciiiiiiiiiiiiiiiiiiiii…
Kiedy się odwróciły, jakaś para zgromiła je wzrokiem. Zorientowały się wtedy, że kobieta, w której Julia zobaczyła matkę Sary, podeszła właśnie do mikrofonu.
Obie natychmiast zamilkły.
– Witam wszystkich serdecznie – powiedziała, a jej głos zadrżał. – Jestem tu w imieniu kogoś, kto na pewno bardzo chciałby być teraz z nami. I choć nie może stanąć obok mnie, wiem, że jest tu dzisiaj. Ten dzień to też jej rocznica. Rocznica Sary, mojej córki, ich siostry – wskazała na dziewczynę i chłopaka stojących obok siebie. – Waszej koleżanki i uczennicy. Rocznica inna, smutna, bo odlicza już dziesiąty rok, odkąd wszyscy ją straciliśmy.
Na chwilę na sali zapanowała zupełna cisza, a po twarzy kobiety spłynęły dwie łzy. Jej córka podeszła o krok bliżej i stanęła koło matki, obejmując ją ramieniem w pasie.
– Przepraszam – powiedziała, ocierając łzy chusteczką.
Po chwili mówiła dalej:
– I choć upływ czasu zatarł niektóre obrazy i wspomnienia, pamięć o niej noszona w sercach sprawia, że Sara jest nadal pośród nas. Nie miałam jeszcze okazji podziękować za każdy ciepły gest, listy, słowa, za okazane współczucie, kiedy jej zabrakło. To znaczyło tak wiele, szczególnie kiedy było tak trudno przez pierwsze miesiące. Dziękuję. – Zrobiła dłuższą pauzę. – Ale nie czas po tej tragedii chciałam dziś tu rozpamiętywać – kontynuowała po chwili. – Jestem pewna, że Sara strofowałaby mnie teraz i powiedziałaby: „Mamo, kończ te sentymentalne smuty”. Była radosną iskierką, wulkanem energii. Wiem, że chciałaby, abyśmy zapamiętali ją właśnie taką, jak na nagraniu… Sarę o wielkim sercu, Sarę ciekawą świata i ludzi, Sarę, która kochała życie ponad wszystko i dopiero się go uczyła.
Po tych słowach kobieta i jej dzieci usunęli się niepostrzeżenie na bok sceny, a wtedy, elektryczne rolety zawieszone na czubku każdego z okiem zostały spuszczone z wielkim hukiem.
Obraz wyświetlany przez projektor zamrugał na ścianie, a kilka sekund później salę wypełnił łobuzerski i zaraźliwy śmiech ślicznej dziewczyny.
Oddychaj głęboko – powtarzała sobie Julia, próbując się uspokoić, ale czuła, że nie może opanować drżenia nóg i dłoni, a fala gorąca przetacza się przez jej ciało.
Pojawiały się kolejne obrazy, a na nich promiennie uśmiechnięta blondynka, centralna postać filmu, uwieczniona w wielu miejscach i sytuacjach… Na dyskotece… w kręgielni… na konkursie wokalnym… na szkolnym dniu sportu, otoczona wianuszkiem uczniów, i moment, gdy maluje palcem serduszko w powietrzu tuż przed obiektywem kamery, trzymając pod rękę najlepszą przyjaciółkę.
Julię.
Nierozłączne były nie tylko na tym nagraniu. Już od pierwszej klasy prawie zawsze trzymały się razem. Ich rodzice i koledzy powtarzali, że były jak ogień i woda. Czasem trudno było im uwierzyć, że dziewczyny o tak różnych osobowościach potrafiły się tak świetnie dogadywać.
Widok ich obu, znów razem, ścisnął Julię za serce jak gigantyczna dłoń tytana. Ale emocjonalny rollercoaster dopiero się rozpędzał. I to przez ten fragment nagrania, na którym Julia rozpoznała znajomą miętową apaszkę Sary. Tę samą, którą miała ze sobą wtedy, na przyjęciu w Cannes. Łapczywie łykając powietrze, usiłowała walczyć z płytkim i przyspieszonym oddechem. Bezskutecznie, widok tej chusty uruchomił retrospekcję wydarzeń sprzed równo dekady.
Pamięta, że usiłuje wyciągnąć Sarę z sali na jachcie, szarpiąc ją za rękę. „Chodź!” – krzyczy, ale tylko apaszka poddaje się i ześlizguje z ramienia dziewczyny. Sara nadal się opiera. I ani myśli drgnąć. „Nienawidzę cię, słyszysz? To wszystko przez ciebie!” – Julia słyszy swój roztrzęsiony głos.
Wspomnienie prysło jak bańka mydlana, a duch Julii powrócił do sali. Na moment. Zdołała tylko rzucić Klaudii ukradkowe spojrzenie, a retrospekcja znów wciągnęła ją w pokaz dawnych wspomnień.
Twarz nastolatki z sali gimnastycznej nakłada się na tę z przeszłości, leżącą na piasku u stóp stromego klifu. Niemalże identyczną. Dzieli je jedna zasadnicza różnica. Ta pod urwiskiem jest nieruchoma. Martwa.
Deszcz kropelek potu zrosił czoło Julii.
Zdążyła jeszcze tylko chwycić Rozi pod ramię. Ale i tak osunęła się na ziemię i z łoskotem uderzyła o drewnianą podłogę.
– Jak ja tu się znalazłam? – wrzasnęła Julia, gdy rozbudziła się na tyle, by zdać sobie sprawę, że leży w łóżku w pokoju gościnnym domu rodziców.
Na stoliku nocnym stała fiolka z pigułkami. Pod oknem leżała jej otwarta walizka. Na sobie rozpoznała czarną koszulę nocną z nadrukiem Elvisa. Wyślizgnęła się z pościeli i wyjrzała zza drzwi.
– Jest tu ktoś? – krzyknęła.
Ale dookoła było cicho jak makiem zasiał.
– Mamo? Gabi? Tato?
Odpowiedziało jej tylko uderzanie olbrzymiego, dziewiętnastowiecznego zegara. Tego samego, który, wybijając kolejną godzinę, doprowadzał ją do szaleństwa, od zawsze. Dlaczego? Bo często to tylko on przerywał ciszę w tym domu. Ciszę, której tak nienawidziła.
Gdy wyszła na korytarz łączący się z salonem, spojrzała nieufnie na wnętrze domu, jak gdyby pod fasadą, która zbierała same tylko „ochy” i „achy” częstych gości jej rodziców, kryło się coś zdradzieckiego i niepokojącego. Nigdy tak naprawdę nie czułam sympatii do tego miejsca – pomyślała. Może to wina przytłaczającej liczby ogromnych pomieszczeń, w których wszyscy znikaliśmy jeden po drugim po zamknięciu drzwi naszych pokoi, zanurzeni we własnych światach. Nie licząc wspólnych posiłków oraz przyjęć urządzanych przez mamę z wielkim rozmachem. W tym była świetna.
Mijając kolejne puste pomieszczenia, zatrzymała się na chwilę przed pracownią swojej matki. Niewiele się zmieniła. Na stole piętrzyły się stosy projektów, linijki, skalówki, deska kreślarska i inne gadżety architekta. To ich wspomnienie ni stąd, ni zowąd pozwoliło jej na pustych teraz krzesłach zobaczyć dwunastoletnią siebie i pochyloną nad biurkiem mamę. Dobiegły ją strzępki ich rozmowy.
– Mamo, ale to kolejny mecz, na którym ciebie nie będzie! Wszystkie inne mamy zawsze są! – wykrzyknęła przez łzy dziewczynka.
– Kochanie, postaram się przyjść następnym razem. Będę tego dnia w delegacji. Może tata będzie mógł… – Głos mamy szeptał odpowiedź oddalającym się echem. – A teraz zmykaj do siebie, muszę to dokończyć…
Kiedy nadąsana buzia Julii wykrzywiła się w podkówkę, a brwi zmarszczył gniew, mama zawołała:
– No już, co to za mina. Co ci przywieźć? Powiedz tylko, na co masz ochotę… nowe akwarele? Albo rolki? Hmm?
– Wolałabym pójść do kina albo na kręgle, albo na lodowisko. Razem…
– Załatwione, pójdziecie z Gabrysią i babcią, okej? – powiedziała mama, niknąc w otchłani niespodziewanych wspomnień, które zawładnęły Julią.
Nim się zorientowała, pracownia znów była pusta, a ona schodziła do piwniczki-rupieciarni. To tam domownicy gromadzili od dawien dawna niepotrzebne im już rzeczy. Bose stopy stukały o kamienną posadzkę, aż wreszcie zatopiły się w miękkim, perskim dywanie.
Niezmienny zapach zakurzonych mebli, przepleciony z natrętnym odświeżaczem powietrza, przypomniał o ulubionym miejscu skrytek jej i Gabi, kiedy były dużo młodsze.
– Co ty wyprawiasz? – Zza pleców dobiegł ją zdyszany głos siostry.
– Oooo! Jesteś… – Uśmiechnęła się. – Ja tylko… szukam czegoś – powiedziała niepewnie.
– Tu? – Gabi osłupiała. – Jaja sobie robisz? Nie wiem, czy wiesz, ale padłaś wczoraj jak kawka na tym całym zjeździe.
– Trudno było to przeoczyć. Wiesz, co się ze mną działo?
– Nina i twój były cię przywieźli.
– Mikołaj???
– A był jeszcze jakiś, o którym nie wiem?