Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Autor książki przez wiele lat był pracownikiem jednego z niemieckich domów opieki dla osób niepełnosprawnych intelektualnie. Zwyczajnie niezwykli to wybrane historie z życia podopiecznych i ich wychowawców.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 178
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
„No dobrze, ale kogo chciałbyś tym zainteresować? Kto miałby być Twoim odbiorcą?”, zapytała moja znajoma, gdy przed laty zwierzyłem jej się, że marzy mi się wydanie w Polsce książki opowiadającej o moich doświadczeniach w pracy opiekuna. „Każdy”, odpowiedziałem bez wahania, „każdy, kto jest ciekawy ich życia. Moich normalnie upośledzonych”. Dziś odpowiedziałbym tak samo i dlatego z ufnością oddaję w ręce czytelników publikację, którą pragnę zwrócić uwagę na los ludzi, o których zwykle (nie całkiem słusznie) myśli się, że są wyjątkowo nieszczęśliwi – ludzi niepełnosprawnych umysłowo.
Zdaję sobie sprawę z tego, że próba opisania tych losów musi początkowo spotkać się z pewną rezerwą ze strony odbiorców. W naturalnym odruchu prawie każdy chce najpierw sprawdzić, czy dany tekst nie rani ani nie ośmiesza swoich bohaterów i upewnić się, czy nie ma przypadkiem do czynienia z sytuacją, w której zdrowy śmieje się z chorego, „dokucza” mu i, być może nawet nieświadomie, przedstawia go w krzywym zwierciadle!
Gdy spisywałem te wspomnienia, towarzyszyła mi obawa o to, jaki będzie ich odbiór, czy nie zadziałają wspomniane uprzedzenia. Jednocześnie byłem też pewien, że to, iż darzę moich bohaterów wielką sympatią, jak i to, że odczuwam wdzięczność, że los dał mi szansę spotkania niezwykłych ludzi, szybko stanie się dla moich czytelników jasne. Jestem tego pewien i dzisiaj, po wielu latach, jakie minęły od czasu napisania tej książki. Dodam, że już nauczanie w gdańskiej zawodówce każdego dnia dostarczało mi silnych przeżyć i wzruszeń. Zatem jeszcze przed rozpoczęciem pracy w ośrodku nie mogłem narzekać na brak wrażeń w życiu zawodowym. Mimo to dopiero w „moim” ośrodku otrzymałem jedyną w swoim rodzaju możliwość poznania ludzi o niezwykle czułych sercach, z ufnością i uwagą patrzących w serca innych!
Zdaję sobie sprawę, iż czytelnicy mogą z obawą podchodzić do tych fragmentów książki, które mają w zamierzeniu ich rozbawić czy pokazać komiczne aspekty życia w ośrodku. Niektóre trudne tematy należy jednak podejmować właśnie z przymrużeniem oka – należy do nich między innymi temat doświadczeń seksualnych moich wychowanków. Pragnę wszystkich uspokoić – jest to śmiech serdeczny z naszych ludzkich (nie tylko moich podopiecznych!) przywar i ułomności czy komicznych życiowych sytuacji. Zapewniam, że my wszyscy żyjący i pracujący w naszym ośrodku najbardziej na świecie kochamy… śmiać się.
A serdecznego i pozbawionego choćby odrobiny sztuczności (jakże charakterystycznej dla wielu „normalnych”) chichotu czy wesołych salw śmiechu nigdzie indziej nie udaje mi się jakoś w tym naszym coraz smutniejszym świecie usłyszeć. Być może ktoś chciałby nieprzychylnie zinterpretować owe „wesołe” fragmenty. Niech mi będzie wolno w odpowiedzi zacytować klasyka: znawcę krytykanctwa i wroga szukania dziury w całym. Już przed wieloma wiekami uczył on, że: „I śmiech niekiedy może być nauką, kiedy się z przywar, nie z ludzi natrząsa”.
Wierzę, że podczas lektury tych moich „medalionów” czytelnicy zorientują się, że zarówno „oni”, jak i „my” lubimy sobie pożartować. „My” – opiekunowie – wcale nie jesteśmy w tym gorsi od naszych podopiecznych. Tak – żart, komizm, śmiech będą towarzyszyć czytelnikowi często na łamach tej książeczki, śmiech z nas samych i naszych „wesołych dokonań”!
Oczywiście, na kartach tej książki przedstawię nie tylko śmieszne momenty i zdarzenia. Zamierzam pokazać po prostu… życie. Z jego jasnymi i ciemnymi stronami. Przedstawię radości, a także troski, problemy, konflikty, przyjaźnie, łzy, nadzieje i rozstania. Opowiem o życiu garstki ludzi, o których tak mało jeszcze wiemy i od których nierzadko stronimy czy od których z lękiem czy niechęcią się odwracamy. Boimy się ich problemów, a nawet ich szczerych chęci nawiązania z nami choćby przelotnej znajomości.
Bardzo mało wiemy o ludziach, których wokoło nas wcale nie jest tak mało. Ich losy, marzenia, pragnienia i niepokoje są nam obce. Tak! Bardzo rzadko zastanawiamy się, jak żyć i postępować, by wreszcie i w tej mierze stać się ludźmi cywilizowanymi. Czyli takimi, którzy starają się zrozumieć człowieka „innego”. Przez wieki całe traktowanego jak kara boska, omijanego z daleka i będącego dla wielu: idiotą, debilem, kretynem, wariatem, przygłupem, osłem, gamoniem, głupkiem (a ile mamy w naszym słowniku kulturalnych, humanitarnych określeń na tych ludzi?!)… nie zaś silnym człowiekiem, który musi, co rusz, co chwila, codziennie borykać się z takimi problemami, jakich wielu z nas nie może sobie nawet wyobrazić.
Proponuję więc te teksty tym wszystkim, którzy chcieliby poznać mojego zbiorowego przyjaciela, który żyje wszędzie, na całym naszym bożym świecie. Proponuję je wszystkim, którzy zechcą poznać losy podopiecznych żyjących w „moim” ośrodku i chcieliby zastanowić się, co mogą sami zrobić, by wreszcie zacząć normalnie traktować życie, cele, pragnienia, marzenia, ale i troski, zmartwienia naszych współbraci, cichutko, a nierzadko lękliwie, żyjących obok nas.
Właśnie obok, a przecież tak niewiele brakuje, by z nami. Wystarczy bowiem tylko dostrzec i zrozumieć, że „oni”, pechowo i bez winy żadnej naznaczeni przez los, oczekują w zasadzie od nas tylko jednego – byśmy traktowali ich uczciwie. Byśmy, zamiast litości i łaskawości, najzwyczajniej zaproponowali im funkcjonowanie w „naszym” (ciągle jeszcze dzielimy: świat nasz – świat ich) świecie i humanitarnie traktowali „inność”. A przecież leży to interesie nas samych, bo zrozumieć tych ludzi, to lepiej poznać siebie i swoje własne duchowe wnętrze. Jeśli oczywiście zdolni i gotowi będziemy sprawdzić to, kim sami jesteśmy! Jednakże ogromnie nam się ten świat w ostatnim czasie skomplikował i coś, co kiedyś, jeszcze przed dwudziestu pięciu laty, było normalne, dziś nagle zrobiło się nienormalne, no i stało się tak, że zmuszony jestem imiona mych bohaterów i szczegóły dotyczące mojego ośrodka… zakamuflować. Ukryć, zatuszować, zamaskować i utajnić…
Tak więc, drodzy czytelnicy, zdarzenia opisywane przeze mnie miejsce mają… gdzieś na Ziemi. Na naszej Matce Ziemi. I dlatego absolutnie nieważne jest, w jakim kraju się rozgrywają, bo mogą rozgrywać się wszędzie. Dlatego nawet jeśli gdzieś na kartach tej książki pojawią się nazwy państw, miast, miejscowości, to nie mają one nic wspólnego z konkretnymi, realnymi państwami, miastami, miejscowościami.
Podobnie rzecz się ma z prawem do anonimowości opisywanych osób. Jest ono przeze mnie ściśle przestrzegane. Uznaję to, że w myśl współcześnie obowiązującego kodeksu każdy człowiek ma prawo do pełnej prywatności, anonimowości. Każdy. Nie ma tutaj żadnych niesprawiedliwych czy dyskryminujących ograniczeń. Dlatego też w mojej książce „prawdziwa” Zuzia musi być „wymyśloną” Susą (albo na odwrót: Susanne-Zuzią), Luiza – Lisą, Johann musiał stać się Janem, John – Björnem, Bartek – Kolją!
Nie dość na tym. Także „spożywczaki i kolonialki” celowo przechrzczone zostały przeze mnie na Piotra i Pawła, Tengelmanna, Hemköpa, Walmarta, Marksa and Spencera; podobieństwa zatem tych „przywołanych” do rzeczywistych nazw, tak jak imiona własne moich bohaterów, są w tej książce przypadkowe. Dodatkowo też wszystkie one mają za zadanie „utajnić” miejsca rzeczywiste, autentyczne – te, w których dzieją się opisywane przeze mnie zdarzenia. Są takie, a nie inne, bo z takimi się gdzieś kiedyś spotkałem i uznałem, że „jak ulał” pasują do tej książki.
Podobnie rzecz ma się z materiałem fotograficznym. Bez pozwolenia sfotografowanego lub jego prawnego opiekuna w książce nie można dołączonyć żadnego zdjęcia. Tylko jak pozyskać takie pozwolenia, skoro Johann od dziesięciu lat nie żyje, Tamara też, Björn się wyprowadził, nie wiadomo dokąd, a z siostrą Walerego jakoś od kilku miesięcy nie mogę się skontaktować? Dołączam więc tylko te fotografie, na których publikację otrzymałem zgodę.
Zatem, drodzy przyjaciele, nie szukajcie w tej książce „faktografii”, nie baczcie na imiona i pseudonimy (bo i takie przecież na stronach się znajdują), bo w tym przypadku nie one są ważne. Ważni – najważniejsi! – są opisani przeze mnie ludzie – moi bohaterowie i ich pełne ciekawych zdarzeń, dramatów i fascynujących przygód losy.
Drodzy czytelnicy, ufam, że będzie to dla was dobra i pouczająca lektura – zapraszam!
Mały obrazek „uśmiechniętego” chłopaka pędzącego na wózku inwalidzkim, i podpisany: „Upośledzony, i co z tego?”, spowodował, dawno, dawno temu, że postanowiłem opisać swoją pracę w ośrodku, w którym żyją intelektualnie niepełnosprawni. W ośrodku, do którego skierował mnie szczęśliwy przypadek, bo ludzie, których tam poznałem sprawili, że przestałem czuć się w świecie „ludzi normalnych” tak bardzo samotny…
Bo i ja – przynajmniej po wyjeździe z Polski – też byłem w pewien sposób „inny”. Już choćby z powodu słabej znajomości języka kraju, do którego przybyłem, czy pokracznego akcentu, od razu wpadającego w ucho i sygnalizującego, że nie jestem „ich”, że jestem cudzy.
To szczególnego rodzaju „upośledzenie” bywało źródłem wielu nieprzyjemnych i swoistych „lekcji” dawanych mi od tutejszych mądrali, którzy za wszelką cenę chcieli pokazać mi, jak bardzo odstaję od ogółu, tłumu i podkreślić moją inność, a więc „gorszość”! Na własnej skórze odczułem, jak źle można poczuć się pośród wcale niemałej, a uważającej się rzecz jasna za normalną, części tutejszej społeczności, która – mój Boże – własne zaniedbania intelektualne, czy po prostu brak kultury osobistej, często przykrywała agresywną drwiną i ośmieszaniem nowoprzybyłych – zalęknionych, do tego nierzadko obciążonych etykietą uciekinierów-zdrajców. Zawsze to w końcu wygodniej pośmiać się z innych niż z samego siebie!
Byłem więc jako imigrant kimś, kto szybko i trafnie ocenił sytuację ludzi, z którymi tak niespodziewanie zaczął dzielić niemałą część swej codzienności. Muszę jednak natychmiast dodać, że większość tutejszych mieszkańców w sposób profesjonalny i humanitarny podchodzi do ludzi w ten czy inny sposób odmiennych. Między innymi do ludzi takich jak ja, czyli przybyłych z obcych krajów (a jest nas niemało i ciągle przybywa), ale i do ludzi wymagających szczególnej troski i opieki. Czyli dotkniętych intelektualnym handicapem, intelektualnie niepełnosprawnych.
Wielu z nas – przedstawicieli „tamtego pokolenia” – pamięta haniebne zło uczynione umysłowo i psychicznie chorym, nie tylko pochodzącym z Europy, w latach terroru hitlerowców. Także osoby z powojennych pokoleń doskonale orientują się, co robić, by relację: zdrowa większość-niedoskonały margines natychmiast zastąpić mechanizmami nowoczesnej, humanitarnej odpowiedzialności wobec innego człowieka. Burząc do końca i bezpowrotnie właśnie ów stary i niehumanitarny podział na „większość” i „margines”.
Budujące jest również, iż współczesna, szeroko otwarta na problemy ludzi ułomnych, filozofia życia społecznego nareszcie rozprawia się z funkcjonującymi od wieków uprzedzeniami, stereotypami i lękami, dając w zamian, także i moim podopiecznym, możliwość dojrzałego, równoprawnego współtworzenia otaczającej nas wszystkich rzeczywistości.
Kiedy więc po raz pierwszy ujrzałem przyniesioną przez któregoś z mieszkańców naszego ośrodka maleńką, wesołą, dowcipną plakietkę, natychmiast przemówiła ona do mnie swą odmiennością, tym, że odbiegała ona od stereotypu osoby niepełnosprawnej. Jakże smutnego, wymuszającego współczucie dla „biednych nienormalnych”. Ten wesoły i pełen energii chłopak z obrazka był jawnym przeciwieństwem tamtej przestarzałej filozofii i symbolem pełnym życia, „wesoło” traktującym każdą, także swoją, ruchową ułomność.
Uśmiechnięty ludzik przykuty do wózka inwalidzkiego niezwykle sugestywnie przekonywał, że... świat nie jest wcale taki zły, a nawet potrafi być i wesoły! Co z tego, że jest się inwalidą czy upośledzonym, kiedy żyje się „pełną parą”, na przekór nieszczęściu. Nic wtedy nie stoi na przeszkodzie, by być szczęśliwym i czerpać z życia tyle, ile się da, bo przecież oprócz cierpień i zmartwień nasze życie ma nam do sprezentowania jeszcze wiele dobrego. Trzeba tylko to dobro złapać, do siebie szybko przygarnąć i być naprawdę szczęśliwym!
No właśnie...
Jestem opiekunem w ośrodku, w którym mieszkają ludzie intelektualnie nie w pełni sprawni. Piszę tę książkę z nadzieją, że jej czytelnicy zobaczą w moich przyjaciołach nie tylko zmagające się z problemami „ofiary niesprawiedliwego losu”, ale także wesołych, dowcipnych, wprawdzie nie w pełni sprawnych i samodzielnych, ale jakże otwartych na dobro otaczającego ich świata ludzi – czyli ludzi potrzebujących pomocy, a nie taniej i nic nie znaczącej litości.
To zdarzyło się w zeszłym roku. Nasza grupa wracała busem znad morza, kiedy stała się rzecz prawie niewytłumaczalna: genialny wychowawca (czyli ja) zamiast ropy zatankował do baku benzynę. Naturalnie – po kilku kilometrach trzeba było wołać pomoc drogową, a ta przywiozła nas (cóż za przeżycie – jechać na lawecie, hen – w górze) do punktu naprawczego. Samochód od razu skierowany został do warsztatu, my zaś postanowiliśmy skorzystać z okazji i zaprowadzić całą bandę do toalety, gdyż sporo czasu minęło od ostatniego postoju...
Moja koleżanka Krystyna zapytała zatem w przywarsztatowej portierni o drogę do tejże toalety i o to, czy nasi niepełnosprawni (właśnie: niepełnosprawni) mogliby z niej skorzystać. Lekko wystraszony portier zaczął nerwowo pytać: „A jacy oni są, ci niepełnosprawni?”. W odpowiedzi usłyszał: „Jak to: jacy? Normalnie niepełnosprawni!”.
I właśnie tym normalnie niepełnosprawnym – i ich niecodziennym i intrygującym przygodom – chcę poświęcić ten esej. Ale nie tylko im, bo opiszę też trochę naszych wychowawczych „dokonań”, z których i my sami, i nasi podopieczni często śmialiśmy się do rozpuku!
„Moja” grupa liczy piętnaście osób. Jest czynna zawodowo, damsko-męska, mieszka w ośrodku wybudowanym w latach osiemdziesiątych, na wskroś wtedy nowoczesnym, doskonale „wpasowanym” do przecudnie położonej „zamożnej” dzielnicy miasta.
Gdy przed dwudziestu ośmioma laty po raz pierwszy przedstawiłem się moim przyszłym podopiecznym jako wychowawca i opiekun, byłem spięty i nerwowy. Bałem się, że nie podołam nowym obowiązkom, a strach przed niewiadomym, obcym, sparaliżuje mnie do tego stopnia, że ucieknę, zniknę i poddam się bez walki.
Z wykształcenia jestem nauczycielem. W latach osiemdziesiątych pracowałem w Gdańsku w szkole zawodowej. Boże – cóż to były za czasy! „Tyrało” się osiemnaście (potem dwadzieścia, bo minister Kuberski „dołożył” nam dwie, tzw. społeczne, godziny!) godzin tygodniowo (zajęcia dydaktyczne), a nawet więcej, bo przecież nikt nie liczył tych setek dodatkowych minut w roku, związanych z pozaszkolnym nauczaniem i wychowywaniem młodzieży. Albo tych przeznaczonych na spotkania z rodzicami (nie tylko w ramach wywiadówek).
Dobrze wspominam tę szkółkę znajdującą się w starym budynku, pamiętającym jeszcze niemieckich wojaków. Ciasną, bo zajmującą tylko parter ceglanego budynku, i – co niezwykle ważne dla mnie – ponadpodstawową. Tak, tak. Miało się w społeczeństwie mir, a uczniowie musieli mnie „panem profesorem” tytułować… To były naprawdę piękne, pełne ekscytujących wydarzeń, czasy.
Najbardziej liczyła się ludzka solidarność. Przyjaźń, bezgraniczne zaufanie do profesorki-koleżanki, kolegi-profesora, jak i do uczniów. Przyszłych stolarzy-tapicerów, mechaników, szklarzy, szewców, czy – z zawodów (wtedy) bardziej „kobiecych” – krawcowych, fryzjerek, a nawet kosmetyczek. A choć i po naszej szkole wałęsały się i węszyły nieetyczne słabizny donoszące na nas – nauczycieli i uczniów, to były one wyłącznie ohydnym i znikomym wyjątkiem i z naszą szkolną rodziną i jej solidarnościowym etosem nie miały nic wspólnego.
Zawodów uczyliśmy wielu; przygotowywaliśmy setki mniej lub bardziej zdolnych uczennic i uczniów, potrzebujących nauczycielskiego wsparcia, bo zdarzało się nieraz, że pisarz lub poeta nie trafiał swoją odą, pieśnią czy powieścią do serca nastolatki (a już w ogóle – do nastolatka)… Niezapomniany dyrektor, matematyk, prosił nas wówczas serdecznie, by – zanim postawimy komuś na półrocze czy koniec roku dwóję – wziąć pod uwagę fakt, że Zuzia, Marysia, a nawet i Józio zapowiadają się na dobrych fachowców. Argumentował tym, że jak pójdziemy do szewca, szklarza czy stolarza, a ten wyrecytuje kawałek wierszyka, ale za to spieprzy (czasami używaliśmy mocniejszych słów) nam garnitur, fryzurę czy fotel, który raptem stanie się bujany, to nie będziemy za bardzo szczęśliwi… Co nam po chwili poezji w zakładzie fryzjerskim, jeśli wyjdziemy z niego z obciętym uchem? Albo co z tego, że rozmarzymy się na wieść, iż „nic dwa razy się nie zdarza”, ale wylejemy przy okazji czaj postawiony na chybocącym się stole? I czyż nie zaklniemy siarczyście wkładając buta z gwoździem w środku, bo zapomni go wyjąć szkolny wierszokleta, „poetycko” nastawiony do roboty i niedokładnie sprawdzający, czy z kamaszem wszystko jest OK?
Tak, Stasio – człowiek, któremu życie (wtedy mówiło się, że socjalizm!) i pracowitość umożliwiły wyrwanie się z podbiałostockiej wioseczki do światowego Gdańska – doskonale wiedział, co to znaczy nieść pomoc młodemu człowiekowi, najczęściej też przybyłemu z jakiejś prowincjonalnej mieścinki i szukającemu w wielkim mieście szczęścia dla siebie, ale i dla matki, ojca, którzy chcieli zapewnić córce, synowi, dobre wykształcenie, lepszy byt.
Stasio był jedynym znanym mi matematykiem, który potrafił tych, którzy tego chcieli, naprawdę nauczyć matematyki (!). Najczęściej robił to za pomocą reguły „na chłopski rozum”, a efekty były takie, że każdy nauczyciel przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego sprawdzał, kto będzie uczył jego klasę matmy. Jeśli Stasiu, można było bez stresu przygotowywać się do nowych zadań. Uczniowie też zawsze otrzymywali od niego radę i pomoc. Nawet dzisiaj, ponad trzydzieści lat po tym, gdy ostatni raz usłyszałem dzwonek w mojej budzie, wciąż pamiętam jego walkę o los uczniów, i to, że trzymał się zawsze mickiewiczowskiej dewizy „miej serce i patrzaj w serce”. Myślę, że Stasiu nie będzie miał mi za złe tego na wskroś romantycznego portretu, jaki mu tutaj „maluję”.
Były to lata, w których liczyła się tylko ludzka przyjaźń. Jej podstawą było bezgraniczne zaufanie do koleżanki profesorki, kolegi profesora, ale i do uczniów – w większości odpowiedzialnych ludzi, z którymi do dziś utrzymuję serdeczny kontakt. I choć tamta trójca (pamiętamy: nadęty wojak, świszczący demokrata, tłusty pajac) robiła, co mogła, by rozbić ludzką solidarność, to doprowadziła do czegoś wręcz odwrotnego: zwykły człowiek zrozumiał, że służyć ojczyźnie nie oznacza koniecznie służenia tym trzem.
Tymczasem zapowiadało się, że sielanka z gębą Urbana w tle jeszcze trochę potrwa, a życie jest jedno, więc postanowiłem poszukać szczęścia poza ojczyzną... Zwiałem do „niewiadomego”. Nawiasem mówiąc dzieci największego reformatora socjalistycznej gospodarki uciekły dużo wcześniej, potwierdzając tym samym, ile warte są działania ich ojca. Idąc w ślady synów trzeciego z największych w tamtym czasie patriotów, zasłużyłem chyba na jakiś medal, albo chociaż dyplom potwierdzający, że podjąłem słuszną decyzję… Mimo to kiedy wyjeżdżałem z Polski czułem piekące piętno zdrajcy; opuszczałem ojczyznę zasmucony faktem, że zostawiam bliskich mi przyjaciół i wartościową młodzież.
Gdy znalazłem się za granicą, od razu wpisano mnie na kurs językowy, licząc pewnie na to, że po krótkim czasie skreśli się mnie z listy kursantów i pośle do „urzędu do załatwiania pracy niekoniecznie zgodnej w wyuczonym zawodem”. „I popatrz”, powiedział mi kiedyś zatroskany były uczeń, „co te głupki z pośredniaka chciały mi narobić. Przeczytały, że z zawodu jestem tapicerem, to załatwiły mi fuchę przy… tapetowaniu mieszkań!”.
Już pierwsze zajęcia skorygowały wiadomości i przekonania wyniesione z Polski Ludowej – i to takie, które z nauką języka nie miały wiele wspólnego (okazało się na przykład, że stolicą DDR nie jest Berlin, tylko Berlin Wschodni!). Jeśli zaś chodzi o trudności ze zrozumieniem kogokolwiek, to martwiły mnie one tylko do pierwszej przerwy, podczas której współuczniowie kursu organizowanego przez językowy Instytut, obeznani z moim polskim zawodem, zaczęli zwracać się do mnie „panie profesorze”. Był to dla tutejszych belfrów znak: kolega po fachu po korytarzu chodzi, trzeba uważać. Z miejsca stałem się ulubieńcem Rady Pedagogicznej, zaś nota „A+” (albo: 8, albo 1, albo nawet i 6, bo na świecie różnie „ocenia się” piątkowiczów!) kończąca udrękę słownikowo-gramatyczną dobitnie świadczyła o tym, że my, nauczyciele, wszędzie i zawsze znajdziemy wspólny język!
Choć, jak się zaraz okaże, nie wszyscy…
Nie od dziś wiadomo, iż po siedmiu latach tłustych zawsze nadchodzi siedem lat chudych… Stało się tak, że ze szkoły „masarskiej” (z uwagi na przynależność do wirtuozów pianina wytypowano mnie na masażystę!) – kolejnego etapu zdobywania nowych kwalifikacji za granicą – belfry wywaliły mnie z hukiem, uzasadniając to niedostateczną znajomością języka. Przypominam: fachowcy z pewnego światowego Instytutu wyróżnili mnie polską szóstką, niemiecką jedynką, amerykańskim A-besem z plusem. A te czarne owce zawodu z reguły przecież ludzkości nad wyraz przychylnego, brutalnie połamały mi karierę specjalisty-masażysty! I znalazłem się na bezrobociu. Płatnym. Na własnej skórze doświadczyłem okropności przed którymi w Polsce ostrzegała nas radiowa „Jedynka” i pewnie byłbym z niesmakiem do dzisiaj tę forsę pobierał, gdyby nie ponowne zadziałanie bożej Opatrzności.
Dowiedziałem się od żony, że kierownik ośrodka, w którym ona pracuje, szuka nowego pracownika do domu numer jeden. Najlepiej kogoś z wykształceniem pedagogicznym. Postanowiłem przyjrzeć się temu z bliska, choć nie do końca opuściły mnie wątpliwości natury religijnej. Zastanawiałem się, czy jako katolik nie będę grzeszył pracując w firmie prowadzonej przez Kościół niekatolicki. Dzięki Bogu, moje wątpliwości natychmiast rozwiali przyszli „podopieczni”, o wiele praktyczniej podchodzący do tego problemu…