Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nazywam się Hagenbeck… Filip Hagenbeck.
Kim jestem?
Szpiegiem. Zwyczajnym.
Wyszkolony w Starych Kiejkutach i oszlifowany w Centrali trafiłem do nigeryjskiego Lagos. To tam jako młody oficer operacyjny, pod przykryciem konsula w ambasadzie, przez kilka lat nadstawiałem karku w imię wyższych celów. I wtedy żelazna kurtyna zardzewiała i właśnie zawaliła się z hukiem. Opisałem to w pierwszym tomie wspomnień pod tytułem Zwyczajny Szpieg.
Po powrocie z misji usłyszałem: „Już tu nie pracujesz!”. Ale przecież z wywiadu ponoć się nie wychodzi! Byłem więc nadal szpiegiem, tyle że bezrobotnym...
Długo to nie trwało. Tak zaczyna się moja kolejna opowieść. Bez wahania wkroczyłem w wartki nurt nadwiślańskiego kapitalizmu, który w tamtych latach rozwijał się w całej swojej barbarzyńskiej krasie. Importowałem pomarańcze, o mało nie dopadli mnie handlarze narkotyków w Grecji, uratowałem polskie cukrownie przed bankructwem, a potem byłem świadkiem narodzin Radia Kolor. Zostałem nawet giełdowym „milionerem”. Świat należał do mnie.
I wtedy zadzwonił telefon...
Powrót do dawnej Firmy wcale nie był łatwy.
W drugiej części mojej opowieści zdradzę Wam liczne tajemnice... nie, nie te o jakich myślicie. Te należą do naszego Państwa.
Opowiem za to w szczegółach, jak zwyczajny szpieg uprawia swoje rzemiosło, prowadząc z pozoru zwyczajne życie. Niektórzy powiedzieliby – nadmiernie urozmaicone. Zwłaszcza, gdy Rzeczpospolita posłała mnie, swojego szpiega, do Gorącego Kraju. Było… naprawdę gorąco.
Jak udało mi się przeżyć, jak przetrwałem liczne burze i niejeden samum? Sprawdźcie!
Zapraszam do mojego świata, PRAWDZIWEGO świata zwyczajnych szpiegów. Takich jak ja...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 433
Rozdział 1
– Panie Filipie, pana szef nie chciał z nami rozmawiać i skierował nas do pana. – Wymuskany wymoczek uśmiechał się fałszywie. Kiedy się przedstawił, okazało się, że to prawnik z kancelarii reprezentującej na terenie Polski grecką firmę Patronikos.
W głosie wymoczka nie wyczułem jednak pretensji. Mój szef, młody samorodek biznesu, nie musiał gadać osobiście z jakimiś tam prawnikami. Od tego miał ludzi takich jak ja – wynajętych do nietypowych zadań. Przez chwilę odczułem zaniepokojenie. Czyżby ci z Grecji mnie wytropili?
– Mamy kłopot z waszą firmą. – W głosie prawnika zaczęły pobrzmiewać metaliczne nuty. – Firma Patronikos skarży się, że nie zapłaciliście jej za dziesięć tirów pomarańczy. Naszym zadaniem jest przekonanie was, aby zapłata nastąpiła… – Tu wymoczek spojrzał na towarzyszącego mu drugiego wymoczka, również prawnika. Drugi potwierdzająco kiwnął głową. Odetchnąłem z ulgą. Nie, nie wytropili.
– Szanowny panie mecenasie – starałem się, aby mój głos brzmiał odpowiednio profesjonalnie, ale i przyjacielsko – mój szef zna sprawę i upoważnił mnie do stanowczego oświadczenia, że żądanie firmy Patronikos jest bezzasadne.
– Ależ my mamy faktury… – niemalże wykrzyczał pierwszy wymoczek.
– Zechcą panowie je udostępnić? – spytałem.
– Naturalnie… – Drugi wymoczek obrzucił mnie triumfalnym spojrzeniem i położył na biurku aktówkę model Attaché, zamykaną na szyfrowy zamek. Chwilę poszamotał się z pokrętłami zamka, po czym uchylił wieko teczki. Zerkając na boki, jakby w obawie, że ktoś może mu coś z tej teczki podprowadzić, szybko wyjął spięty plik kilkunastostronicowych akt i położył je przed nosem wymoczka numer jeden.
Ten wziął papiery do rąk, przejrzał je i ostrożnie wyciągnął w moją stronę.
– Niech pan sam sprawdzi… – Wymoczek numer jeden nie miał wątpliwości, że przytłoczony ciężarem papierowych dowodów błyskawicznie polegnę.
Jak dotąd spektakl rozwijał się zgodnie ze scenariuszem. Odegrałem więc kolejną scenę, pod tytułem: „Odbiorca pomarańczy przegląda dostarczone dokumenty”. Musiałem popatrzeć na każdą stronę, z powagą kiwając głową. Polscy prawnicy siedzący po drugiej stronie mojego biurka, co nieuchronnie – zgodnie z teorią negocjacji – wskazywało, że jesteśmy w sytuacji konfrontacyjnej, a nie kooperacyjnej, zapewne w myślach już liczyli wielomilionową prowizję, jaką im obiecał Patronikos. Nic z tego.
– Faktury są wystawione poprawnie – powiedziałem. Prawnicy zaczęli się uśmiechać. – Ale to za mało. Gdzie jest kontrakt?
– Jaki kontrakt? – zapytał głupio wymoczek pierwszy.
– Właśnie! – dodał wymoczek drugi. – Jaki kontrakt?
Zdaje się, że wymoczkowej kancelarii zaczęło zaglądać do okien bankructwo.
– Panowie! Widzę, że pan Patronikos nie był z wami do końca szczery – zacząłem im uchylać rąbka tajemnicy. – Otóż jesienią ubiegłego roku podpisał z naszą firmą kontrakt na dostawę czterystu osiemdziesięciu ton pomarańczy odmiany navel. Dwadzieścia tirów – każdy z ładunkiem dwudziestu czterech ton owoców – dotarło do naszych hurtowni w uzgodnionym terminie. Owoce były w dobrym stanie. Grecki bank pana Patronikosa odebrał środki zarezerwowane na podstawie akredytywy w polskim banku na zasadzie pieniądze w zamian za dokumenty. Dokumenty z dostawy pomarańczy i certyfikaty eksportu owoców poza obszar EWG były zgodne z akredytywą i polski bank mógł uwolnić środki. I zrobił to wedle mojej najlepszej wiedzy. Mam nadzieję, że grecki bank ich nie ukradł, tylko przelał na konto dostawcy – podkreśliłem.
Oba wymoczki spojrzały na siebie, jakby nie za bardzo wiedziały, o co w mojej przemowie chodzi.
– Panowie, to była poważna transakcja i odbyła się zgodnie z kanonami handlu międzynarodowego zawartymi w INCOTERMS – zaznaczyłem, aby wymoczkom dać do zrozumienia, że siedzi przed nimi ekspert od eksportu i importu. – Obie strony dysponują odpowiednimi egzemplarzami kontraktu. To ja się panów pytam, gdzie jest kolejny kontrakt, dotyczący tych przyniesionych teraz przez was faktur. – Potrząsałem wymownie plikiem dokumentów.
Wymoczki milczały. Też wymownie. Czekałem na jakąkolwiek odpowiedź.
Wymoczek pierwszy nie zamierzał się poddawać.
– Panie Filipie kochany… Proszę nie zmuszać naszego zleceniodawcy do dalszych działań… – W jego głosie była sama wymoczkowata łagodność, żadnej groźby.
– Panie mecenasie kochany… – starałem się trzymać jego poziom – oczywiście możecie iść do arbitrażu albo do sądu. Ale zrozumcie, że to nie ma sensu z waszego punktu widzenia. Pokażemy arbitrowi pierwszy i jedyny kontrakt. Pokażemy pełną dokumentację, która naszym zdaniem dowodzi, że był to kontrakt przeprowadzony wręcz wzorcowo. No a wy pokażecie te nieszczęsne faktury. Jak myślicie, co orzeknie arbiter lub nie daj Boże sędzia? – spytałem, patrząc w oczy to jednemu wymoczkowi, to drugiemu. – Bo nasza strona wskaże na bezpodstawne nękanie.
– Nie wiemy, co się stało z drugim kontraktem – przejął inicjatywę wymoczek drugi. – Pan Patronikos przekazał nam wszystkie dokumenty, jakie miał. My przyjmujemy, że egzemplarz strony greckiej zaginął, a ten dla waszej firmy jest u was – dokończył wymoczek drugi i uśmiechnął się bezczelnie.
Wymoczek pierwszy jakoś tak się przyczaił. Widać było, że chce coś powiedzieć, ale się waha. Po chwili powiedział:
– Panie Filipie, ja wiem, że wy macie ten kontrakt na piśmie. Tylko nie wiem, czy pana szef się ucieszy, jak przyjdzie tu do was jakiś Iwan z kałachem w poszukiwaniu tych dokumentów. W końcu miejsce, gdzie macie biura, to nie tajemnica…
Nie powiem. Przytkało mnie. W Czarnej Afryce różni tacy próbowali mnie zatłuc. Raz byli to rebelianci, innym razem policjanci. O wężach i komarzycach nie wspomnę. Ale Iwan z kałachem? Przedstawiciel do niedawna braterskich dla Polaków ludzi radzieckich? Ja spodziewałem się jakiejś greckiej mafii. Nie bez przyczyny.
Nie powiem. Nie powiem. W stanie przytkania najczęściej dopadał mnie esprit d’escalier, czyli refleks mi się spóźniał, i ewentualna błyskotliwa riposta pojawiała się w mojej głowie z reguły o dwie godziny za późno. Ale nie tym razem.
– Panie mecenasie – wycedziłem z uśmiechem, podnosząc na wysokość oczu wizytówkę ich kancelarii, którą wymoczek pierwszy wręczył mi na początku spotkania. Furia, która mnie na początku opanowała, skryła się na moment w twardej skale rozsądku. – Widzę, że biura waszej kancelarii mieszczą się w samym centrum Warszawy. Pod bardzo dobrym adresem – mruczałem sam do siebie. – Hmm… a nie boją się panowie, że jakiś Borys z kałachem pojawi się w waszej kancelarii? Nie tyle szukając jakichś dokumentów, ile starając się przywrócić równowagę w przyrodzie? Wiecie, wedle zasady jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie…
Wymoczki spojrzały po sobie. I nic więcej nie powiedziały, tylko sobie poszły. Gdy godzinę później Cezary zapytał o rezultaty wizyty tych poważnych prawników, machnąłem ręką. Szef uśmiechnął się krzywo i zachichotał.
– Wiedziałem, że sobie poradzisz… – Obrócił się na pięcie i zniknął w swoim gabinecie.
Dwa tygodnie później pierwszy z wymoczków zadzwonił pod mój służbowy numer telefonu.
– Panie Filipie, firma Patronikos ma do was jedną jedyną prośbę. Przekażcie nam poświadczone certyfikaty eksportu pomarańczy poza obszar EWG. W końcu powinniście je mieć od kierowców tirów. Patronikos odpuści kwestię niezapłaconych faktur, jeśli dostanie te certyfikaty, bo dotacje z EWG, jakie mu przysługują przy eksporcie poza jej obszar, zapewnią mu godziwe pieniądze za te nieszczęsne pomarańcze.
Uśmiechnąłem się w duchu. Odesłałem im te certyfikaty. Pan Patronikos postąpił jak biznesowy debil. Po pierwszym kontrakcie, który był sukcesem obu kontrahentów, nie podpisał z nami kolejnego, ale niejako z marszu wysyłał kolejne tiry z pomarańczami. Co waszym zdaniem miał robić Cezary? Odsyłać towar do Grecji?
To był naprawdę barbarzyński kapitalizm. W ramach obowiązującego prawa.
Niestety. Po takim numerze nikt w Grecji nie zechciał współpracować z taką „szemraną polską firmą”. Jej nazwa – Dom Handlowy „Cezary Malinowski” – została w Grecji wyklęta. Ale to nie był dla nas problem. W końcu pomarańcze rosną nie tylko w Helladzie.
Lądowanie w Warszawie – po trzech latach i czterech miesiącach spędzonych w nigeryjskich tropikach – było nie lada wyzwaniem dla kogoś przyzwyczajonego do prawie non stop błękitnego nieba i temperatur powietrza zbliżonych do ciepłoty ludzkiego ciała. Jesienne chłody, chmury i deszcze zapowiadały, że oto znalazłem się w całkiem innym świecie.
I faktycznie. Dość szybko dowiedziałem się, że mimo zgłoszenia mojej chęci kontynuacji służby w nowej formacji wywiadowczej, przekazanego do Centrali przed powołaniem Urzędu Ochrony Państwa, nie zostałem do niej wcielony. Ale na pocieszenie zweryfikowano mnie „pozytywnie”.
Co to oznaczało? Ni mniej, ni więcej, tylko to, że obywatel Filip H. podczas służby w organach resortu spraw wewnętrznych nie prześladował opozycji. Czyli teoretycznie ma moralne prawo do ubiegania się o przyjęcie do nowych służb. Praktycznie wyglądało to dość dziwacznie.
Po przyjeździe do Polski zgłosiłem się do Centrali. Tam mój dobry kolega, zajmujący się takimi niedobitkami jak ja, upewnił się, czy aby na pewno wiem, jaki jest mój status.
– Filip, ale ty wiesz, że już tutaj nie pracujesz? – zapytał. Widać wyglądałem na takiego, co nieświadom sytuacji zgłosił się do służby gotów odebrać nowy przydział służbowy i wszelkie artykuły świadczące o pracy w jednostce specjalnej. Operacyjną legitymację, operacyjną referentkę do plombowania szaf pancernych, operacyjny długopis, ołówek i gumkę oraz ryzę zwykłego nieoperacyjnego papieru.
Nic podobnego. Dostałem świadectwo służby wraz z poświadczeniem „pozytywnego” zweryfikowania oraz kwit do kasy, aby odebrać niebagatelną, bo sześciomiesięczną odprawę w związku ze zwolnieniem ze służby wraz z ekwiwalentem za niewykorzystany urlop.
Wyszedłem z Firmy. Została tam, gdzie zawsze była – w bloku F. Stojąc przez chwilę na dziedzińcu, spojrzałem w okna dookoła mnie. Gdzieś tam siedzieli moi koledzy, tylko nie wiedziałem którzy. Których z nich oszczędzono? Których zaś spotkał taki los jak mnie? Mój pech polegał na tym, że miałem za sobą tylko jedenaście lat służby, więc żadna „esbecka emerytura” mi nie przysługiwała.
Po latach dowiedziałem się, że aby wykazać się „rewolucyjną” gorliwością wobec nowych szefów, Andrzeja Milczanowskiego i Krzysztofa Kozłowskiego, „starzy pułkownicy” przyjęli zasadę, że ci, co są poza granicami, nie zostaną do nowej/starej służby przyjęci. Czy dotyczyło to wszystkich – nie wiem. Ponoć zakładali, że posiadacze dewizowych oszczędności, biorący dodatkowo tak jak ja odprawy w złotówkach, znający obce języki i mający liczne kontakty zagraniczne, łatwo sobie poradzą na wolnym rynku.
Spojrzałem na sine niebo nad gmachem MSW. Będzie lało. Zdusiłem w sobie rozgoryczenie, bo w niczym nie mogło mi pomóc. No, Filip, zostałeś bezrobotnym! – pomyślałem.
Co miałem zrobić? Poszedłem szukać pracy.
Ale zanim to nastąpiło, zgłosiłem się do Urzędu Pracy jako bezrobotny. Jak dziś pamiętam zdumioną twarz pracownicy urzędu. Socjolog z wykształcenia? A gdzie pan poprzednio pracował? W MSZ? Aaaa… dyplomata… Zapisała moje dane. Popatrzyła na mnie i smutno przyznała, że dla socjologów nie ma za dużo ofert. W zasadzie to nie ma żadnej. Są dla stolarzy, są dla ślusarzy. Ale dla socjologów?
W tym momencie przypomniała mi się historia kanoniera Franka Dolasa. Tego, który myślał, że rozpętał drugą wojnę światową. W filmie, który wszyscy Polacy kochają, Franek jest warszawskim cwaniaczkiem. W powieści Kazimierza Sławińskiego, na której motywach powstał film, Franciszek Dolas ma na imię dość parszywie, bo Adolf, i jest inteligentem chcącym bronić kraju przed wrogiem. W przededniu wybuchu wojny zgłosił się do punktu mobilizacyjnego. Tam kompanijny pisarz jełop, rejestrujący kandydatów do armii, spytał Adolfa o zawód. Ten – zgodnie z prawdą – podał, że jest historykiem sztuki w randze doktora nauk.
Pisarz w rejestrze doktora historii sztuki nie znalazł. Na literę D był dekarz, drukarz i druciarz. A im bardziej kompanijny pisarz szukał, tym bardziej tam doktora jakiejś tam sztuki nie było. Zrozpaczony Dolas, który bardzo chciał walczyć za ojczyznę, ostatecznie zgodził się, aby zapisano go w rejestrze jako robotnika rolnego. I tak wstąpił do wojska. Został ordynansem pewnego pułkownika. Pani pułkownikowa – dobra dusza – w ramach charytatywnego impulsu postanowiła robotnika rolnego Dolasa nauczyć czytać. Ten – ku zdumieniu nauczycielki – już po trzech tygodniach czytał gazetę codzienną. Metody edukacyjne pani pułkownikowej wzbudziły podziw i zazdrość wśród pań z towarzystwa. Szok nastąpił, gdy został przyłapany, jak sobie wieczorem zamiast elementarza płynnie czytał dzieła Plutarcha i Platona, pobrane samowolnie z biblioteczki pana pułkownika. Ostatecznie oczytany Plutarchem i Platonem kanonier Dolas spóźnił się na mobilizację i wkrótce potem wywołał tę drugą wojnę światową.
Ja natomiast nic nie wywołałem, tylko w listopadzie 1990 roku z dumą zasiliłem szeregi polskich bezrobotnych. Skoro państwo uznało, że mnie już nie potrzebuje, to ja uznałem, że teraz państwo powinno mnie trochę poniańczyć. I już wkrótce, na początku grudnia, otrzymałem zasiłek dla bezrobotnych w wysokości siedmiuset kilkudziesięciu tysięcy złotych (dziś to byłby pewnie ekwiwalent siedmiuset złotych). Zrozumiałem jednak, że muszę działać samemu.
Zanim zacząłem poszukiwania pracy, zrobiłem jedną ważną rzecz. Zapisałem się na kurs handlu zagranicznego.
Kurs był logicznym wyborem. Polska otwierała się na świat. A ja zawsze zazdrościłem kolegom z Biura Radcy Handlowego, obserwując w Lagos, jak pilotują transakcje zawierane przez polskie firmy z partnerami w Nigerii. Potem w ich rocznych sprawozdaniach z podziwem odczytywałem kwoty sięgające milionów dolarów. Obrotu, nie zysku. Ale mimo wszystko wtedy te liczne zera robiły na mnie wrażenie.
Moja praca w Lagos, zarówno ta oficjalna w roli konsula, jak i ta nieoficjalna, była „niemierzalna”. Ilekolwiek bym zrobił, nijak nie było wiadomo, jaka z tej roboty wynika korzyść. Przynajmniej takie miałem poczucie. Dlatego kurs handlu zagranicznego był mi potrzebny do zdobycia wiedzy, która wydawała mi się niezbędna w owym czasie. W sumie to był dobry ruch. Jeszcze wiele lat potem – w różnych zaskakujących momentach – znajomość INCOTERMS okazywała się przydatna. Na tym kursie wkroczyłem w całkiem nowy dla siebie świat.
Zacząłem regularnie przeglądać oferty pracy w gazetach. I rozsyłać CV. To był dopiero cyrk. Niektórzy mnie ignorowali, inni zapraszali na rozmowę. Trafiłem nawet do Pepsi-Coli, poszukującej szefa logistyki. Szefem nie zostałem, ale zyskałem kolejne doświadczenie w trudnym procesie poszukiwania pasującego mi zajęcia.
W trakcie tych poszukiwań pracy, odwiedzania licznych firm, rozmawiania z ludźmi prowadzącymi nabór, zorientowałem się, że moje CV jest niesłychanie ubogie. Jedynym atutem była znajomość angielskiego. Wzmianka, że byłem konsulem w Nigerii, nie robiła na przyszłych pracodawcach absolutnie żadnego wrażenia. Ale ciągle liczyłem na coś specjalnego. Co to miałoby być? Nie miałem zielonego pojęcia.
Tymczasem szersze grono rodzinne uchwaliło, że w związku z moim szczęśliwym powrotem z tropików należy się nam wszystkim solidny wypoczynek w rejonach podgórskich. Tak aby zrównoważyć mrozem i śniegiem nigeryjskie deszcze tropikalne. Wybór padł na Krynicę Górską. Zarezerwowaliśmy pokoje w pensjonacie. Kupiliśmy bilety. Zaopatrzyłem całą naszą czwórkę w łyżwy. I spokojnie czekaliśmy na rozpoczęcie dwutygodniowego turnusu, który miał objąć i święta Bożego Narodzenia, i sylwestra.
Nie czułem presji, żeby pilnie podjąć pracę. Kasy mi nie brakowało, mimo że akurat wtedy plan Balcerowicza, a raczej Jeffreya Sachsa, drastycznie zmniejszył wartość moich uciułanych w Nigerii dolarów. Dużo ich nie było – jakieś dziewięć tysięcy. Zbierałem, jak wiecie, na powiększenie dwupokojowego kwaterunkowego mieszkania, bo córki wyjątkowo szybko rosły. Miałem więc w kieszeni oszczędności, których nie mogłem wydać na mieszkanie, bo nie wystarczyłyby nawet na jeden pokój. Ponadto miałem wspomnianą odprawę, ekwiwalent za niewykorzystany urlop i do tego pracującą od września żonę. Nie pamiętam, jak to się stało, że po trzech miesiącach pracy dali jej urlop. Chyba był bezpłatny.
Tuż przed wyjazdem na to nasze zimowisko zadzwoniła do mnie miła pani. Z firmy Business Foundation. Poinformowała, że są gotowi na spotkanie ze mną, jeśli jestem zainteresowany posadą asystenta prezesa. Byłem. Na spotkanie przybyłem punktualnie, czyli przed czasem. Na niewiele się to zdało, bo prezes Bogdan Chojna był właśnie bardzo zajęty. Nie spodobało mi się to zbytnio.
Wyznawałem wtedy hunwejbinowską zasadę „albo rybka, albo pipka”. Jak są ważni klienci, to prezes powinien wydelegować personel z kadr do rozmowy. Ale ten kazał mi czekać. Czekałem. Wiedziałem, że jest to element tresury przyszłego „być-może-asystenta-prezesa”. Wreszcie sekretarka prezesa nie wytrzymała. Wślizgnęła się do jego gabinetu, gdzie właśnie trwało niesłychanie ważne spotkanie. Po chwili wyszła, trzymając w ręku kolorową ulotkę.
Na ulotce była reklama sztandarowego produktu firmy prezesa: Business Foundation Book. To miał być jeden z pierwszych informatorów czy też katalogów dla potencjalnych zagranicznych inwestorów. Polskie firmy po zapłaceniu znalazłyby się w katalogu. Na tym polegała jedna strona biznesu. Drugą była sprzedaż owej BF Book inwestorom zagranicznym.
Sekretarka jeszcze raz przeprosiła mnie w imieniu prezesa.
– Pan prezes prosi, aby pan przetłumaczył treść tej ulotki na angielski, odręcznie, na tej tu kartce – wytłumaczyła. Tak się składało, że wtedy w miarę swobodnie władałem angielskim, który był moim codziennym językiem w Nigerii. Ulotka nie sprawiła mi kłopotu i kilkanaście minut potem sekretarka znowu wybiegła z gabinetu prezesa. Z pytaniem, od kiedy mogę podjąć pracę.
Czemu tak szybko? Sekretarka zwierzyła się, że firma prezesa właśnie zaczyna proces wprowadzania danych o przedsiębiorstwach do swojej BF Book. Wtedy pojąłem, że szukają jelenia do klepania w klawiaturę. Zadeklarowałem gotowość do pracy od Nowego Roku. Zmartwiona sekretarka jeszcze próbowała mnie wyginać.
– Ale wie pan, że ta praca nie będzie na pana czekać? – spytała życzliwie. Pokiwałem głową.
– Wiem! – odparłem.
I wyszedłem.
Pojechałem do żony do pracy, aby zdać jej relację z interview. Basia – gdy ja czekałem na swego zmiennika w Lagos – zaczepiła się w Polsce jako sekretarka szefa zakładu transportu i spedycji międzynarodowej. Zakład był częścią większej struktury, która przybrała ówcześnie nazwę Dom Handlowy „CM”. Pod literami CM kryło się imię i nazwisko młodego, obrotnego biznesmena, który z pomocą grona rodzinnego założył hurtownię towarów spożywczych.
Szybko okazało się, że jedna hurtownia na Okęciu to mało. Założył drugą. A kiedy połapał się, że państwowe firmy transportowe padają jedna po drugiej, założył w swojej firmie własną odnogę zajmującą się transportem. Ów zakład, gdzie zatrudniono moją żonę jako anglojęzyczną sekretarkę, mieścił się na warszawskiej Pradze w pomieszczeniach dawnej betoniarni. I kiedy tam dojechałem i relacjonowałem żonie „osiągnięcie” u prezesa, z gabinetu szefa transportu wychylił się wysoki, przystojny mężczyzna. Znaliśmy się już wcześniej, bo jako bezrobotny odwiedzałem to miejsce dość często.
– Panie Filipie, co u pana? – zapytał.
– Właśnie odrzuciłem atrakcyjną ofertę pracy, panie Jarosławie. – Śmiejąc się, szybko opowiedziałem, co się wydarzyło. Pan Jarosław zadumał się przez chwilę. Po czym zaczął się dopytywać, jakimi językami władam. Chodziło mu zwłaszcza o niemiecki. I czy mam doświadczenie w handlu zagranicznym.
Niemiecki znałem na poziomie ABC. Angielski znałem tak, że prezes Business Foundation zaoferował mi pracę, nie oglądając mnie na oczy, jedynie na podstawie przetłumaczonej z języka polskiego ulotki. Doświadczenie w handlu zagranicznym czerpałem z ponad trzyletniej współpracy z Biurem Radcy Handlowego w Lagos. A ponadto właśnie uczęszczałem na kurs handlu zagranicznego, gdzie odświeżałem wiedzę sprzed lat. Tak mniej więcej brzmiała moja odpowiedź. Trochę więc ubarwiłem.
Pan Jarek zasępił się nieco. Zwierzył się, że Dom Handlowy „CM” organizuje własne biuro handlu zagranicznego. Firma się rozrasta i potrzebuje własnego dostępu do rynków zagranicznych. Koszty pośrednictwa przy imporcie towarów spożywczych były w owym czasie wysokie. Handlowiec z niemieckim byłby przydatny. Szefowa biura włada angielskim. No trudno…
Pan Jarek nie docenił jednak wizjonerskiego ducha u szefa Domu Handlowego „CM”. Cezary Malinowski, bo tak go będę nazywał, miał zaledwie dwadzieścia kilka lat. Zdaje się, że jego ojciec kiedyś pracował w branży spożywczej w handlu uspołecznionym, który właśnie zdychał na skutek procesów transformacji. Młody i rzutki facet nie wiedział, że jest jak ten żuk, który wedle prawideł aerodynamiki nie ma prawa latać, a jednak lata. I Czarek pofrunął. Został biznesmenem. A do współpracy zgarnął całą szerszą rodzinę.
Kilka dni później pan Jarosław od transportu zadzwonił i zaprosił mnie do siebie na spotkanie w sprawie pracy. W jego gabinecie poznałem panią Ewę, bardzo atrakcyjną blondynkę w średnim wieku. Specjalistkę od handlu zagranicznego. Okazało się, że potrzeba im trójki handlowców. I właściciel firmy – Cezary Malinowski – wyraził zgodę na zatrudnienie mnie. Są gotowi podpisać umowę od stycznia.
Nie wahałem się ani chwili. Handel zagraniczny! Praca w prywatnej firmie, gdzie jednoosobowy właściciel odpowiada całym swoim majątkiem. Super! To było to! Zgodziłem się natychmiast, zwłaszcza że pensja na początek była satysfakcjonująca. Całe trzy miliony złotych.
Zimowe wakacje spędziłem więc spokojnie. Z całą rodziną w Krynicy Górskiej. Z tamtych dni pamiętam jedynie szalone jazdy z córkami na lodowisku Krynickiego Towarzystwa Hokejowego. Na rosyjskich łyżwach hokejowych, kupionych gdzieś na bazarze na stadionie „Skry” w Warszawie.
W pierwszym tygodniu stycznia podjąłem oficjalnie pracę w Domu Handlowym „CM”.
Rozdział 2
Praca w Domu Handlowym „CM” rozpoczęła się dla mnie na ulicy Wareckiej w Warszawie. W styczniu 1991 roku. Kierownictwo Domu Handlowego siedziało sobie na ulicy Pomorskiej, w wynajętej willi. Tam urzędował Cezary – właściciel, Kasia – jego żona i jednocześnie księgowa, oraz krewni – Małgosia – nasza kadrowa i jednocześnie żona Zbyszka M., kierownika hurtowni na ulicy Jagiellońskiej. Drugą hurtownią, na Okęciu, kierował – nazwijmy go – Rafał, także spokrewniony z całą resztą familii.
Nasze Biuro Handlu Zagranicznego to pani Ewa – zawodowiec, długoletni pracownik handlu zagranicznego, Piotr – o niezwykle niskim, ciepłym głosie, Elżbieta – młoda i miła blondynka, oraz ja – były zwyczajny szpieg. Cała nasza czwórka miała za zadanie wyszukiwanie dostawców towarów spożywczych z zagranicy, które wzbogacały naszą ofertę handlową. Głównie szło o piwo w puszkach, napoje gazowane typu Mirinda i Fanta oraz cytrusy – mandarynki i pomarańcze.
Nie pamiętam, kto z personelu firmy wynalazł grecką firmę rodzinną Nikos Patronikos. Ale kiedy dołączyłem do załogi biura, do naszych dwóch warszawskich hurtowni zaczęły właśnie przyjeżdżać dwudziestoczterotonowe chłodnie z greckimi pomarańczami. Byłem już doświadczonym pracownikiem. Ale wcześniej musiałem szybko nabierać praktyki w procedurach. Chodziło o korespondencję z potencjalnymi dostawcami. Słałem rozmaite zapytania cenowe teleksem, który udostępniała nam firma wynajmująca lokal na nasze biura. Jeśli odpowiedzi nas satysfakcjonowały, pani Ewa podpisywała oficjalne zamówienie. I po dokonaniu przedpłaty przelewem towar jechał do Polski.
Pamiętam swoją pierwszą – i zapewne nie jedyną – kompromitację. Ta akurat związana była z takimi przedpłatami za towar. Pojechałem na Pomorską, aby uzgodnić jeden z przelewów zagranicznych. Pani Kasia, która rządziła finansami, odebrała memorandum podpisane przez moją szefową.
– Ale ja tu na zleceniu nie mam numeru swift – stwierdziła.
– Swift? A co to jest? – zapytałem jak debil. Dlaczego debil? Bo angielskie słowo swift oznacza z grubsza szybkość, co powinno mi podsunąć przypuszczenie, że pani Kasia pyta o rodzaj przelewu. Chyba nie uważałem zbyt dobrze na zajęciach z handlu zagranicznego, bo swift nie zadźwięczał mi w mózgu. A powinien.
SWIFT w owym czasie był elementem wiedzy znanej jedynie wtajemniczonym. Praktykom obeznanym z międzynarodowymi operacjami finansowymi. SWIFT został powołany wiele lat wcześniej dla ułatwiania rozliczeń międzynarodowych. Numer SWIFT był po prostu elektronicznym numerem adresowym banku. Ale wtedy do operacji dewizowych w Polsce upoważniony był tylko jeden bank – Pekao SA. Nasz firmowy mały bank dostawał z Domu Handlowego zlecenie kupienia w Pekao SA odpowiedniej ilości dolarów wraz z dyspozycją przesłania waluty do banku naszego dostawcy z zagranicy. Dlatego w moim zleceniu numer SWIFT zagranicznego banku powinien się znaleźć. Ale go nie było. I pani Kasia miała przednią zabawę.
Po skompromitowaniu się przed małżonką szefa zawstydzony wyszedłem z willi na Pomorskiej. Przed budynkiem stało sobie maleństwo. Czerwone, niskie i niezbyt długie. Autko. Samochodzik. Honda CRX.
– Co tak oglądasz? – Rafał, który wyszedł za mną, poklepał mnie życzliwie po ramieniu. – To autko naszej Kasi. Sto pięćdziesiąt koni, przyspiesza do setki w kilka sekund. Fajne, nie?
– Fajne – przytaknąłem. W Afryce jeździłem golfem GTI. Też był w porządku.
Rafał właśnie odebrał od Kasi dokumenty i dolary. Jechał do Grecji nadzorować ciąg dalszy naszego kontraktu na dostawę kilkuset ton pomarańczy z firmą Patronikos.
Zadumałem się przy tej malutkiej hondzie. Zaraz po przyjeździe z Nigerii podjęliśmy z Basią decyzję, że kupujemy auto. Wypatrzyłem ogłoszenie. Gość sprzedawał ładę samarę. Kolor: mokryj asfałt. Zaintrygował mnie oczywiście kolor. I trafiłem w dziesiątkę. Nie wiedziałem, że już wtedy współpraca radziecko-niemiecka kwitła na całego. Oto firma Ferdynanda Porschego pomogła radzieckim inżynierom przy projektowaniu owego modelu łady. Było to szczególnie widoczne przy silniku.
Handlarz umówił się ze mną na Marchlewskiego (dziś Jana Pawła II). Czekał z dwoma egzemplarzami samary do wyboru. Na białą nawet nie spojrzałem. Ale mokryj asfałt od razu mnie zachwycił. Nie mogłem więc odpuścić jazdy próbnej. Silnik po przebiegu wręcz symbolicznym (łada miała niecały rok) ciągnął tak, że po moich doświadczeniach z golfem GTI na afrykańskich drogach tu w Warszawie prawie nie czułem różnicy. Decyzja była błyskawiczna. W zamian za samochód i oryginalne rosyjskie dokumenty przekazałem handlarzowi pięć tysięcy dolarów z mojej mieszkaniowej skarbonki.
I przez kolejne pięć lat nie żałowałem. Mokryj asfałt sprawował się znakomicie. Rafał obejrzał moją ładę stojącą tuż przy hondzie i pokiwał z uznaniem głową. Po czym zniknął mi z pola widzenia.
Kilka tygodni później dostałem propozycję nie do odrzucenia. Szef oznajmił, że deleguje mnie do Fabriki Patronikos. Do Nafplionu na Peloponezie. Był początek lutego 1991 roku. Tam, w Grecji, załadunki pomarańczy dla mojej firmy w Warszawie szły pełną parą. W pakowalni zwanej fabriką przebywał już Rafał, który w ramach kontraktu miał pilnować, aby do kartonów trafiały owoce odpowiedniego kalibru, czyli wielkości. A ja miałem go podmienić.
Wcześniej wyrobiłem sobie paszport. Dzięki przemianom politycznym w Polsce mogłem go trzymać w domu. Uzyskanie greckiej wizy typu biznes odbyło się zdumiewająco płynnie. W połowie lutego lądowałem już w Atenach. Padał śnieg. Taksówkarz klął po angielsku, grecku i rosyjsku. Jechałem do prywatnej kwatery, gdzie Rafał miał tymczasowe lokum w drodze do Polski. Firma oszczędzała w ten sposób na hotelu, bo na moich dietach legalnie nie mogła.
We wspólnym czteropokojowym mieszkaniu rezydowała grupka Polaków. Mieszkali tam niby tymczasowo, ale tak naprawdę na stałe. Czekali. Na co? Na możliwość emigracji do różnych krajów. Adam złożył papiery do Australii. Maciek do Zjednoczonego Królestwa. A Zosia – do Kanady. Czekali na rozpatrzenie swoich wniosków. A równocześnie dorabiali. Jak się domyślałem – nie do końca legalnie.
Był weekend. W fabrice powinienem się pojawić w poniedziałek do wieczora. Rano miałem autobus do Pireusu, a stamtąd drugi do Nafplionu. Ale najpierw moi rodacy postanowili skorzystać z okazji, że wczorajszy śnieg już stopniał i nad Atenami zaświeciło słońce. Ruszyliśmy na miasto.
Zosia ciągała nas po najważniejszych miejscach. I wiecie co? Żaden Partenon nie wywarł na mnie takiego wrażenia jak uroczysta zmiana warty przed odpowiednikiem naszego Grobu Nieznanego Żołnierza na ateńskim Plateia Sintagmatos. Wojacy, a raczej doborowi gwardziści, zwani ewzoni, w tradycyjnych ceremonialnych strojach. Ceremonialny krok, ceremonialne miny. I te ich buty z pomponami! Gdyby nie moja dusza socjologa, to pewnie pomyślałbym o cyrku i klaunach. Ale ja wtedy rozpaczliwie grzebałem w pamięci, aby dociec, skąd się te ich stroje wzięły…
Za moimi plecami jakaś grecka mama usiłowała okiełznać bardzo małoletniego Greka. Bachor uparł się, aby dołączyć do uroczystej zmiany warty. Kiedy mama przyblokowała go w bezpiecznej odległości od gwardzistów, gówniarz w szale uniesień zaczął zbierać kamyki i ciskać je pod nogi gwardzistów.
W tym momencie w Adamie obudziła się dusza przewodnika.
– Widzisz te ich tuniki z szerokimi rękawami i falbankami? Nazywają się fustanelle. Falbanek jest czterysta! Żeby upamiętniać czterysta lat tureckiej niewoli. Mówią, że w czasach starożytnych wszywano w te falbanki blaszane paski, które tworzyły formę elastycznej zbroi, chroniącej biodra i uda wojownika.
Zafascynowany patrzyłem, jak para dwumetrowych ewzoni wykonuje paradne ewolucje. Wysoko podnoszone w kopniakach nogi w podkutych półbutach z pomponami przypominały ewolucje cyrkowe albo…
– Te wykopy to ciosy w gęby tureckich okupantów, tych sprzed czterystu lat. – Adam starał się komentować na bieżąco to, co się działo przed moimi oczyma…
A tam ewzoni kontynuowali skomplikowane podejście z licznymi przytupami, aby podmienić kolegów z poprzedniej zmiany zmęczonych staniem w totalnym bezruchu przez pełną godzinę.
Ceremonia zmiany warty była zaplanowana z zegarmistrzowską precyzją. Ale zegarmistrz nie przewidział barbarzyńcy. Jeden z gwardzistów trafił swoim okutym butem z pomponem na trzy małe wapienne kamyki. Sto kilo żywej wagi, nie licząc karabinu, zmiażdżyło owe kamyki, zmieniając je w piasek. A na tym piasku, jak na mikroskopijnych kulkach łożyskowych, grecki trzewik wojskowy nie miał szans na złapanie odpowiedniej przyczepności. Drugi but gwardzisty, wymierzający właśnie kopniaka tureckiemu najeźdźcy, pofrunął wyżej, niż przewidywał scenariusz. Sto kilo rymsnęło na plecy z impetem. Byłoby śmiesznie. Ale ewzoni oprócz ciężkozbrojnych antytureckich trzewików dysponowali też karabinami. I co z tego, że bez ostrej amunicji?
Padający na plecy gwardzista mimowolnie poluzował chwyt na karabinie, starając się uchronić rękoma własny kark przed złamaniem. Wypuścił broń! Giwera wyleciała w powietrze, wirując, po czym spadła. Nie, nie na ziemię. Wprost na plecy greckiego gówniarza. Dziś nazywamy to instant karma…
Chichrając się ukradkiem, aby bardziej nie zasmucać greckiej mamy, tulącej swojego – obecnie ryczącego wniebogłosy – niesfornego bachora, zmyliśmy się po angielsku. I poszliśmy pod Akropol.
Akropol jak to Akropol. Stał tam, gdzie zawsze. Chciałem podwędzić na pamiątkę jakiś „starożytny” wapienny kamień, ale i Zośka, i Adam bardzo przed tym przestrzegali. Potem łaziliśmy jeszcze trochę po mieście, co rusz natykając się na jakieś starożytności i pomniki przeszłości, które już dziś zupełnie wyleciały mi z głowy.
Natomiast doskonale pamiętam niedzielną wyprawę na ateńskie wzgórze. Co ciekawe, dziś już nie pamiętam, czy było to wzgórze Likawitos czy Filopapposa. Pomysł rzucił Rafał. Poprzedniego dnia przyjechał do Aten z Peloponezu, korzystając z tego, że był weekend. Samolot do Polski miał w poniedziałek, więc stęskniony za polskim towarzystwem rwał się na jakąś balangę. Balanga miała odbyć się na szczycie wzgórza, gdzie w małym barze serwowali ponoć znakomite jak na warunki greckie piwo. Bo winem Polacy się brzydzili w owych czasach. Wódeczka była okej. Piwo też. Dlatego wieczorem, gdy zmrok już zapadł, poleźliśmy wesołą gromadką na to wzgórze. Likawitos bądź Filopapposa.
Było bardzo nastrojowo. Chociaż mieliśmy połowę lutego, a przed dwoma dniami Ateny pokryły się na dwie godziny śnieżnym białym puchem, miasto było pełne ciepłych barw – beżu i ochry elewacji, rudych dachówek oraz wcale niespłowiałej zieleni krzewów i drzew. Na wzgórze wiodły szerokie na kilka metrów kamienne schody biegnące dość krętymi zakosami. Romantyki dodawało nam złociste światło mocnych reflektorów, które skierowano w stronę szczytu.
Szliśmy i szliśmy. Wreszcie koniec wędrówki. Patrzymy i nie wierzymy własnym oczom. Kawiarenka na szczycie zamknięta na cztery spusty. A raczej na cztery potężne kłódki. Cóż było robić? Trochę rozczarowani i spragnieni piwa ruszamy w drogę powrotną. Raz-dwa znajdziemy jakiś lokal na dole. Z górki powinno nam się schodzić łatwiej i szybciej. No właśnie…
Te cholerne reflektory. W drodze na szczyt pomagały, ale teraz skutecznie nas oślepiały. Tak skutecznie, że aby postawić stopę stopień niżej, musiałem najpierw wymacać butem krawędź tego schodka, na którym właśnie stałem. Możecie sobie wyobrazić, jak to wyglądało. A schodów było ze dwa tysiące. Do knajpy z piwem na dole dotarliśmy częściowo ślepi i odwodnieni.
W poniedziałek rano spakowałem bagaże, pożegnałem się z wesołą Polonią i wsiadłem do autobusu jadącego do Pireusu. Uzbrojony w informacje od Rafała nie miałem po drodze żadnych problemów. W Pireusie miałem trochę czasu, bo autobus dalekobieżny odjeżdżał za parę godzin. Połaziłem więc w okolicach portu, gapiąc się na statki wycieczkowe i handlowe. Morze zawsze miało dla mnie magiczne znaczenie. Pewnie w poprzednim życiu byłem wikingiem…
Z Pireusu do Nafplionu jest sto czterdzieści kilometrów. Autostrady wtedy jeszcze nie było. Autobus – nawet dalekobieżny, o ograniczonej liczbie przystanków – jedzie kilka godzin. To dawało mi szansę na podziwianie krajobrazów Peloponezu, gdy już przekroczyliśmy Kanał Koryncki. Przy kanale autokar miał krótki postój. Spojrzałem. Imponujący widok. Podobnie jak fascynująca jest historia budowy tej drogi wodnej. Wyrąbana w Peloponezie za pomocą dynamitu i ludzkiej pracy szczelina, szeroka na ponad dwadzieścia metrów i głęboka na ponad osiemdziesiąt, skracała czas podróży drogą morską wokół półwyspu o ponad dobę.
W czasach „przedkanałowych” niektórym kupcom ponoć opłacało się sprzedać statek z jednej strony Peloponezu i przewieźć ładunek lądem, aby załadować go na inny statek, kupiony już po drugiej stronie. Ale to tylko opowieść…
Do Nafplionu dojechałem już po południu. Dowlokłem się do hotelu. Poprosiłem recepcjonistę, aby powiadomił pana Patronikosa, że jestem. I już godzinę potem sam szef firmy wiózł mnie do swojej fabriki. Z siwiejącą czupryną, obfitym wąsem i w nieodłącznym kapelusiku wyglądał jak włoski mafioso.
Fabrika stała kilka kilometrów poza miasteczkiem, w wielkiej hali. Na prawie pustej przestrzeni ustawiono długą na kilkadziesiąt metrów sortownicę. Z jednej strony robotnicy powoli wprowadzali na jej stół roboczy świeże pomarańcze. Poprzez zespół sprytnie zaprojektowanych kratownic owoce przesuwały się wzdłuż rynien. Umyte i spryskane uprzednio środkiem przeciw zgniliźnie turlały się do różnych rynienek, zależnie od średnicy. A tam pracowite kobiety układały pomarańcze w niewielkich kartonowych pudełkach. Na końcu linii pudełka z obu stron instalacji spotykały się przy stole załadowczym, gdzie pracownik stawiał karton na wagę, sprawdzając, czy owoców załadowano mniej więcej tyle, ile zaplanowano. Chyba było to wtedy około dziesięciu kilogramów. Ale głowy nie dam. W razie niedowagi dorzucano do pudełka jedną lub dwie pomarańcze ekstra. Karton wędrował na paletę, którą potem, po zapełnieniu kolejnymi pudełkami i owinięciu całości przezroczystą folią, wózkiem widłowym wstawiano do naczepy.
Kefali (szef) Nikos Patronikos z dumą prezentował mi maszynerię. Pod czujnym okiem właściciela wszystko chodziło jak w zegarku. Pan Patronikos był stuprocentowym Grekiem i uważał, że świat skrzywdził jego ojczyznę, zapominając o jej zasługach dla całej cywilizacji śródziemnomorskiej. Rozmawialiśmy łamanym angielskim, chociaż ten dumny Grek uważał, że jest to mowa barbarzyńców i tylko greckiego warto się uczyć.
Kefali Patronikos przedstawiał mnie po kolei wszystkim swoim pracownikom na linii produkcyjnej. Z szacunkiem ściskałem spracowane dłonie kobiet i mężczyzn w różnym wieku. A na koniec podeszliśmy do wózków widłowych kursujących pomiędzy sortownicą a naczepami. I tam zostałem zaskoczony. Dwaj młodzi pracownicy przywitali się ze mną pięknym polskim „dzień dobry”. Cholera – pomyślałem. – Sprytny ten Patronikos. Ale miło z jego strony, że chciało mu się zachęcić swoich chłopaków do nauczenia się powitania po polsku.
– Kalimera – odpowiedziałem po grecku, jak dżentelmen.
– To Sztefan, a to Kszisztof – przedstawił chłopaków grecki szef.
– Polacy! – wykrzyknąłem zdumiony.
Obaj młodzieńcy uśmiechali się jakby zażenowani tym moim zdumieniem. Okazało się, że to jest ich kolejny sezon przy zbiorze pomarańczy w tej firmie. Nie ukrywałem radości z tego spotkania. Liczyłem na to, że zdradzą mi nieco tajemnic tej firmy. Nie tracąc czasu, umówiłem się z nimi, że po pracy spotkamy się w jakiejś knajpce. Patronikos czujnie słuchał naszej rozmowy, starając się dociec, o czym mowa.
– Szefie, chłopcy chwalą pana i pańską firmę. – Widziałem, jak starszy pan gładko przełknął ten fałszywy komplement.
– Panie Filipie, będzie pan pakował kartony? – Krzysztof patrzył na mnie czujnie. – Bo Rafał zasuwał jak tutejsi robotnicy…
– Rafał pakował kartony? – Byłem zdumiony, że dał się sprowadzić do roli pakowacza, gdy kontrakt przewidywał z naszej strony funkcję kontrolera.
Przejąłem inicjatywę. Zapowiedziałem szefowi Patronikosowi, że moje instrukcje z Polski przewidują, abym kontrolował prawidłową wagę kartonów na losowo wybranych paletach i w losowo wybranych kartonach. Dlatego zanim paleta zostanie owinięta folią i pojedzie wózkiem do naczepy, musi być przeze mnie „odprawiona”.
Patronikos na chwilę zgłupiał. Uspokoiłem go, że nie planuję blokowania załadunku ani spowalniania go. Rezerwuję sobie jedynie prawo do kontroli. I zapowiadam, że jeśli trzy kartony z palety będą miały niedowagę, to ważymy całą paletę. Pojedzie do Polski jedynie po uzupełnieniu całego niedoboru. Oczywiście rozumiem – wyjaśniałem Patronikosowi – że ludzie przy taśmie to nie maszyny. Tym bardziej należy ciężar palet sprawdzać.
Byłem pewien swego, bo dokładnie przeczytałem w Polsce warunki kontraktu. Tak właśnie postanowiono. Dlatego wiedziałem, że Patronikos nie będzie protestował. Dziwiłem się jedynie, co i jak kontrolował Rafał, skoro był zajęty na taśmie pakowaniem kartonów. Temat odpuściłem. Ale postanowiłem, że nie dam się wkręcić.
Zrzuciłem marynarkę, zawinąłem rękawy błękitnej jak Morze Śródziemne koszuli i nie zdejmując krawata, który podkreślał urzędniczy charakter mojej roli, podciągnąłem bliżej stojącą w kącie zakurzoną wagę towarową. Zdjąłem z palety trzy kartony. Każdy z nich ważył tyle ile trzeba. Pokazałem ludziom przy taśmie swoją aprobatę. Nie, nie, broń Boże nie kiwając głową. Wręcz przeciwnie, kręciłem nią jakby w dezaprobacie. Uśmiechy pakowaczek potwierdziły, że odrobiłem swoją lekcję z antropologii kulturowej. Grecy mają odwrotnie niż Polacy. Nasze kręcenie głową to u nich aprobata.
Mój debiut kontrolera tego dnia był krótki. Zwykle dzień pracy w Grecji trwał od 9.00 do 13.00. Po sjeście pracowano od 17.00 do 20.00, mimo że nie było letnich upałów. Ale fabrika Patronikos to nie był ani urząd, ani sklep. Robotnicom nie opłacało się wracać do domu na obiad i sjestę. Dlatego około 17.00 kończyły pracę, bo w środku dnia była półgodzinna przerwa na posiłek. Chłopaki pomagały w uporządkowaniu stanowisk i przygotowaniu ich na kolejny dzień. A potem sam szef odwiózł mnie do hotelu. Tam czekałem, aż dotrą do mnie Krzysztof i Stefan.
Hotel stał na uboczu. Do ulubionej knajpki chłopaków w mieście trzeba było kawałek przejść. Po drodze pokazali mi pewną tawernę, ostrzegając, abym pod żadnym pozorem tam nie zaglądał. Mieli złe doświadczenia z tego miejsca, ale za nic nie chcieli mi zdradzić szczegółów. Poszliśmy dalej.
I nagle, z zaskoczenia, za kolejnym rogiem wyszliśmy na nabrzeże. To było niezwykłe przeżycie. Po olbrzymich pirsach i nabrzeżach portu w Lagos ten maleńki grecki port rybacki zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Pomyślałem z pokorą, że jeszcze mało w swoim życiu widziałem. I uśmiechałem się do siebie jak nawiedzony, tak że obaj chłopcy aż stanęli zaciekawieni, co mi się stało.
Opowiedziałem im pokrótce, kim byłem i co robiłem w porcie Lagos. Pominąłem szczegóły operacyjne. Wzdłuż nabrzeża portowego stały przeróżne knajpki, tawerny i restauracje. Wszystkie świeciły pustkami. Zima. Turyści z Niemiec, Włoch i Wielkiej Brytanii jeszcze nie przyjechali. Ale za to było trzech Polaków.
Siedliśmy przy stoliku w ogródku tawerny. Obicia krzeseł w biało-niebieskie pasy korespondowały z kolorami markiz, które na wieczór częściowo zwinięto. Krzysztof przywitał się serdecznie z właścicielem, który wyszedł z wnętrza zdziwiony, widząc jakichś gości. Po uściskach, poklepywaniu się po plecach i ożywionej rozmowie chłopaków z Grekiem zamówiliśmy dla nas trzech podstawowy posiłek. Jako zapraszający – stawiałem.
Wieczór był stosunkowo ciepły, więc podziwialiśmy światła odbijające się w spokojnych wodach zatoki. Kutry rybackie, każdy w innym, ale za to wyrazistym kolorze, leniwie kołysały się uwiązane do nabrzeża grubaśnymi cumami. Od strony kilku jachtów żaglowych dobiegało delikatne brzdękanie want stukających o maszty pod wpływem niewielkiego kołysania morza. Mewy obsiadły okoliczne dachy i latarnie, czujnie wypatrując szansy na porwanie jakiegoś kąska. Już nie pamiętam, jakie to greckie rarytasy jadłem owego wieczora. Pamiętam jedynie, że było przepysznie. Właściciel tawerny osobiście przynosił nam liczne dania, dorzuciwszy do naszego zamówienia jeszcze coś ekstra. Podpytywał mnie – korzystając z pomocy moich polskich kolegów – co tu robię, na jak długo przybyłem i jak mi się w Argolidzie podoba.
Mój pierwszy wieczór w Nafplionie był nad wyraz udany. Kolejne dni biegły w sposób zrutynizowany. Rano śniadanie w hotelu, przejazd z Patronikosem do fabriki, wyrywkowa kontrola wagi kartonów lub całych palet. Przerwa na południową przekąskę. Znowu kontrola…
Wieczorami musiałem zaplanować coś na kolację. Kilka razy kupiłem półprodukty w małym sklepiku. Chleb, masło, sery, pomidory i cebule. Nie wiem, co mnie podkusiło, aby któregoś dnia ruszyć na miasto. Przypadek sprawił, że mijałem „zakazaną” tawernę. I oczywiście nie posłuchałem dobrej rady chłopaków. Wszedłem.
Knajpa jak knajpa. Nawet nie typowo grecka. Nad barem wisiał olbrzymi jak na owe czasy ekran telewizyjny. Leciał jakiś mecz piłki nożnej. Barman obsługiwał dwóch facetów siedzących na wysokich stołkach. Po prawej stronie stała stara szafa grająca, a obok niej stół bilardowy. Przy nim pochylona kobieta z kijem. Mogła mieć trzydzieści pięć – czterdzieści lat. Ale była ubrana dość oryginalnie. Na nogach miała wysokie kozaki z jaszczurczej skóry. Nieco wyżej – mocno opięte na kształtnych pośladkach fioletowe rybaczki. Na bluzkę z długim rękawem w kolorze turkusowym nałożyła wściekle różowy koronkowy stanik, a wokół szyi okręciła fioletowy szal typu boa, oczywiście pasujący kolorem do spodni. Zestaw dawał po oczach aż miło.
Siadłem przy stole w kąciku, tak aby móc obserwować bar z telewizorem, wejście do tawerny oraz wypięty ponętny tyłek bilardzistki.
W duchu śmiałem się z niepotrzebnych mi już szpiegowskich nawyków. Nie czekałem na kelnera, bo widziałem tylko barmana. Podszedłem i korzystając z wielojęzycznego menu, zamówiłem połówkę pieczonego kurczaka z frytkami i grecką sałatkę z serem feta i oliwkami. Do tego dzbanek białego wytrawnego wina – lefko krasi. Kiedy przyniesiono mi to wszystko do stołu, zaniemówiłem.
Połówka kurczaka wyglądała na ćwiartkę sporego indyka. Złociście chrupiąca spoczywała na frytkach wsypanych do wiklinowego koszyka wielkości kilkulitrowego garnka. Olbrzymi półmisek z pomidorowo-cebulowo-ogórkowo-sałacianą surówką z czarnymi i zielonymi oliwkami, w towarzystwie niezliczonych kosteczek koziego sera dopełniał całości. Chwilę potem na stole wylądował spory dzbanek białego krasi.
Barman, który przyniósł to wszystko, patrzył na mnie z lekkim politowaniem. W jego wzroku widziałem wyraźnie wyzwanie: „No i co, Angliku, dasz radę to wszystko zjeść?”. Na ekranie telewizora jakaś grecka drużyna klubowa właśnie strzeliła bramkę. Chyba nawet Anglikom lub Szkotom. Dołączyłem do ogólnego entuzjazmu, bijąc brawo piłkarzom. Barman spojrzał na mnie życzliwiej. Uśmiechnąłem się do niego, kręcąc głową we właściwym kierunku, w potakującym, choć niemym podziwie.
Do schylonej przy bilardzie fioletowo-turkusowej dziewczyny w różowym staniku podszedł facet, który wyszedł właśnie z toalety. Długie ciemne i kręcone włosy, wąsy i broda, skórzane spodnie i kurtka sprawiały wrażenie, jakby do tawerny wszedł jakiś harleyowiec. Albo pirat śródziemnomorski. Chwycił dziewczynę za wypięte biodra i przez chwilę udawał, że bierze ją od tyłu.
– Zyga! Do kurwy nędzy, zabierz te łapy albo ci przywalę w ten głupi, kudłaty łeb! – wrzasnęła po polsku wściekła fioletowa panna, zamierzając się kijem od bilardu w stronę głupiego, kudłatego łba pirata. Albo harleyowca.
Zyga odskoczył, parskając śmiechem, co ujawniło mało atrakcyjne braki w jego uzębieniu. Dwaj faceci przy barze odstawili swoje piwa i także zarechotali.
Kolorowa panna i Zyga najwyraźniej nie byli rodowitymi mieszkańcami Hellady. Ale pamiętając niechęć Krzysztofa i Stefana do odwiedzania tej tawerny, na wszelki wypadek milczałem.
Jedząc kurczaka z frytkami i popijając domowej roboty białe wino, siłą rzeczy wysłuchiwałem wszystkiego, co obecni na sali Polacy mieli sobie do powiedzenia. Dwaj goście przy barze też należeli do ferajny. Kiedy skończyłem jeść, podziękowałem barmanowi po angielsku, prosząc o rachunek. Ten, sprzątając ze stołu pusty koszyk po frytkach i półmisek po sałatce, mruknął tylko pod nosem: „Ho, ho!”. Ponieważ zabrzmiało mi to jak pochwała, zostawiłem mu odpowiednio znaczący napiwek. I zniknąłem. Po angielsku.
Codzienny rytm pracy w fabrice Patronikos był w miarę stały. Dopiero kiedy nadszedł weekend, miałem niewielką odmianę. Trochę pozwiedzałem okolicę, zachęcany przez Stefana i Krzysztofa. Próbowałem ich podpytywać też o „polską” tawernę, ale zgodnie milczeli na jej temat.
Pod koniec drugiego tygodnia pobytu zacząłem się szykować do kolejnego zadania. Warszawska centrala mojej firmy zażyczyła sobie, abym sprawdził inną fabrikę. Na przeciwległym końcu Grecji. Za Salonikami. Trochę mnie to zdziwiło, ale jeszcze w wywiadzie przywykłem do tego, że poleceń centrali się nie kwestionuje. Rozpoznałem więc system połączeń autobusowych i zgrałem plany podróży z wylotem z Aten do Warszawy. Pakowanie pomarańczy pod Nafplionem przebiegało bez zakłóceń, a nasz kontrakt z firmą Nikosa Patronikosa zbliżał się do nieuchronnego końca.
Na dwa dni przed wyjazdem z Nafplionu poszedłem do „polskiej” tawerny. Zdążyłem zyskać w niej miano chicken-mana, jako że każdorazowo zamawiałem to samo danie. Takie jak pierwszego dnia. Kurczaka z frytkami i półmiskiem surowizny z serem feta. Zarówno barman, jak i szef tawerny witali mnie już jak starego znajomego. Grupa Polaków także przywykła do mojej cowieczornej obecności. Każdego dnia dowiadywałem się o nich coraz to więcej nowych, ciekawych, ale i niepokojących historii.
Kryśka, właścicielka kształtnego tyłeczka i wściekle kolorowych ciuchów, była ich szefową. Miałem wrażenie, że czterech ponurych drabów, którzy słuchali jej bez mrugnięcia okiem, tak naprawdę słuchało kogoś trzeciego, kogoś, kto nie pojawiał się w tawernie. Wyobrażałem sobie taką postać. Starszy siwy pan. Niewiele mówiący. Nawykły do posłuchu. Podpierający się czarną metalową laseczką o rączce w kształcie głowy orła. Taką laskę widziałem w jednym ze sklepów niedaleko tawerny. Podobała mi się tak bardzo, że któregoś dnia wszedłem do tego sklepu i kupiłem ją. Od tej pory laseczka z głową orła stanowiła stały element mojego rynsztunku. Nosiłem ze sobą także niewielki plecak, gdzie trzymałem butelkę z wodą mineralną i aparat fotograficzny. Prezent od Al-Hadżdżiego z Lagos.
W sobotę miałem już jechać z Peloponezu do Aten, a potem do Salonik. Ostatniego kurczaka zamówiłem w piątek. Po drodze do tawerny wszedłem jeszcze do małego sklepiku i kupiłem prowiant na dzień następny. Kilka bułek, ser, wędlinę, kilka jabłek, wodę mineralną w małych szklanych butelkach. Zapakowałem to w dużą plastikową torbę z myślą, że po powrocie do hotelu zrobię sobie kanapki na drogę. I wszystko włożę potem do plecaka, bo główne bagaże musiałem i tak zostawić w Atenach. Do Salonik miałem jechać tak, aby wrócić do stolicy Grecji wieczorem, bo następnego dnia około południa miałem lot do Warszawy.
Obładowany zakupami zaparkowałem w tawernie przy moim ulubionym stoliku. Plecak położyłem na krześle, a torbę z zakupami przewiesiłem, zaczepiając o oparcie. Kryśka, wypinając swój tyłek, grała w bilard ze Zdziśkiem. Wacek i Jurek żłopali piwo przy barze, rzucając zakamuflowane sekspropozycje swojej szefowej. Ja jadłem kurczaka, popijając go winem. Dla odmiany – czerwonym.
W pewnym momencie musiałem odejść od stolika. Natura wzywała mnie do toalety. Kiedy wróciłem na salę, ktoś mnie popchnął od tyłu. Niespodziewanie oberwałem po ryju. I padłem na podłogę.
Potężnie zbudowany facet ubrany na czarno przydusił mnie i wykręcił najpierw jedną rękę, a potem drugą. Błyskawicznie skuł mnie kajdankami. Szczęka bolała mnie jak cholera. Bolały i wykręcone ramiona. Na wszelki wypadek nic nie mówiłem. W jakiś sposób kojarzyłem kajdanki z ekipą szemranych Polaków. Strategia powściągliwości opłaciła się. Kwadrans potem, już bez kajdanek, okazywałem swój paszport i półgłosem wyjaśniałem policjantom, kim jestem i co tu robię. Pod ścianą stała wściekła Kryśka i jeden z jej kumpli. Oboje skuci.
Policjanci posadzili mnie w kącie i przepytywali. Kryśkę i tego drugiego zaraz wyprowadzono. Z pytań gliniarzy wywnioskowałem, że Polacy mogli być zamieszani w przemyt narkotyków. Dwa telefony – jeden do Nikosa Patronikosa, a drugi do hotelu – potwierdziły mój status. W tej sytuacji policjanci przeprosili mnie, spisali moje dane, wypytali o plany na najbliższe dni – i puścili wolno.
Nieco wściekły na samego siebie zamówiłem w barze podwójną metaxę. Barman dalej uważał mnie za Anglika. Sączyłem tę metaxę i zastanawiałem się, co robić dalej. Na ile śledztwo w sprawie narkotyków może pokrzyżować moje plany? Bo w takich sytuacjach to nie lokalna policja prowadzi sprawę. Ostatecznie oceniłem, że jestem przypadkową osobą w tej sprawie i mogę spokojnie jechać jutro do Salonik.
Odetchnąłem głęboko. Zgarnąłem swój plecak, laseczkę z głową orła i plastikową torbę z prowiantem i wyszedłem z tawerny.
Było już ciemno, a gęste chmury przysłaniały księżyc. Zaczęło mżyć. Szedłem wąskimi uliczkami, myślami wracając do wydarzeń tego wieczora. Szczęka ciągle mnie jeszcze bolała. Wściekły, że dałem się zaskoczyć, parłem przed siebie jak czołg, pochylając czoło, aby chronić moje okulary przed kompletnym zalaniem nasilającym się deszczem. Laseczką z głową orła stukałem o bruk zaułka. Nieliczne latarnie na równoległych uliczkach ledwo rozświetlały ciemności. Skręciłem w lewo i… znowu oberwałem w szczękę. Tyle że tym razem z drugiej strony.
Miałem fart. Piącha musnęła mój podbródek, ale lekko mnie zamroczyło. Impet ciosu obrócił mnie, ale nie padłem na ziemię. Ogarnęła mnie dzika furia. Przyklęknąłem. Lewą ręką trzymałem plecak, przewieszony przez ramię. Prawą – plastikową torbę z zakupami. I laskę z głową orła.
Podkurczyłem nogę. Potem gwałtownie wstałem, obracając się w lewo. Laska i torba z zakupami zawirowały i… trafiły. Ktoś, kto chciał mnie powalić, nie spodziewał się tak błyskawicznej odpowiedzi. Nie wiem, co walnęło go dotkliwiej – butelki w torbie z zakupami czy głowa orła na końcu laski. Wiem, że skutek był porażający. Facet – bo to był bez wątpienia facet – padł jak kawka. Bardziej przeczułem, niż usłyszałem, jak wali się na bruk zaułka. Nie czekałem. Nie przyglądałem się, czy wstaje. Wszedłem w sprint. W lewo. W prawo. Pięćdziesiąt metrów prosto. Potem znowu w lewo i gwałtownie w prawo. Byłem na szerszej arterii, dobrze oświetlonej, ale pustej. Wrzuciłem czwarty bieg i po pięciu minutach byłem w moim hotelu.
Uznałem, że nikt – poza policją – nie wie, gdzie przebywam. Ktoś mnie jednak śledził od tawerny i może ścigał. W końcu zostałem zaatakowany. Zasada operacyjnej ostrożności nakazywała dalej uciekać, w miejsce, którego teoretycznie domniemani prześladowcy nie powinni odgadnąć. Ale gdzie?
Natychmiast zabrałem swoje graty, spakowane na szczęście już wcześniej, i pożegnałem się z recepcjonistą, płacąc za pobyt. Powiedziałem mu, że idę do przyjaciół, którzy odwiozą mnie do siostry w Argos. Nie zamawiałem taksówki, tylko pociągnąłem swoją walizkę w stronę innego hotelu, już nie tak taniego i zlokalizowanego półtora kilometra dalej. Tam przeczekałem do rana, starając się nie zasnąć. Cóż, taki już los ściganego. Nad ranem zacząłem się zastanawiać, dlaczego starali się dopaść właśnie mnie. Co takiego groziło im z mojej strony? Nic sensownego nie przychodziło mi do głowy.
Około szóstej nad ranem poczułem głód. Sięgnąłem do torby po jabłko. Ku swojemu zdumieniu zamiast jabłka wyjąłem półkilogramową paczuszkę. Kawa. Mielona. Przez plastik wyczuwałem miękki proszek, a nie ziarenka. Kurde, skąd w mojej torbie z zakupami mielona kawa? Nie kupowałem nic takiego!
Mój niewyspany mózg nie działał na najwyższych obrotach. Trochę trwało, zanim połapałem się, że to nie może być kawa. Wiedziałem za to, że kawa jest substancją, która swoim silnym aromatem może czasem zmylić psy szukające narkotyków.
Przez chwilę siedziałem, zastanawiając się, co robić. Otworzyć pakiet, aby sprawdzić, co w nim jest? Czy też zignorować ciekawość? Może spuścić zawartość w toalecie? Zgłosić się na policję? Uciekać?
Po chwili dotarło do mnie, że nie za bardzo się znam, żeby rozpoznać narkotyk. Mogłem jedynie otworzyć paczkę, polizać zawartość i czekać, aż dopadną mnie narkotyczne wizje, co potwierdziłoby moją hipotezę.
Powoli próbowałem odtworzyć wydarzenia wieczoru. Doszedłem do odkrywczego wniosku, że kiedy wyszedłem do toalety, to akurat policja dokonała nalotu na tawernę. Ktoś z obecnych w panice starał się pozbyć trefnego towaru i wrzucił paczuszkę do torby z moimi zakupami. A potem, gdy policja się zmyła, poszedł moim śladem, aby ją odzyskać. Ale zamiast tego oberwał ode mnie w łeb butelkami z mineralną.
Uznałem więc, że wiem, co się stało. Wahałem się nieco, co zrobić z trefnym proszkiem. W końcu powściągnąłem pokusę, aby wysypać zawartość paczuszki do kibla. Jeśli gangsterzy mnie dopadną, marny mój los, gdy nie dam rady się wykupić choćby tak naiwnym trikiem jak „oddam wam, co nie moje”. Wyszedłem na palcach na korytarz hotelowy. Klatką schodową dotarłem na poddasze. O dziwo, wyjście na taras na dachu było otwarte. Już nie padało. Paczkę z „kawą” zawiniętą dodatkowo w plastikową torbę ze sklepu schowałem za zardzewiałymi drzwiczkami, zabezpieczonymi przed otwarciem grubym, równie zardzewiałym drutem. W środku sterczały jakieś ucięte krótko kable. Widać było, że nikt tam od dawna nie zaglądał.
Rankiem ostrożnie, rozglądając się czujnie wokoło, poturlałem walizkę na przystanek autobusu do Aten. Z dworca pokonałem zaaranżowaną naprędce trasę sprawdzającą. Musiałem wiedzieć, czy mam jakiś ogon. Nie miałem. Dwa dni potem byłem już w Warszawie. Nikomu nic o tej sprawie nie opowiadałem. Aż do dziś.
Rozdział 3
Po powrocie do Polski przez jakiś czas starałem się zachowywać operacyjną czujność. Ale ile można być w stanie ciągłego alertu? Wizyta wymoczkowatych prawników pokazała mi, że jeśli ktoś z Grecji miałby mnie ścigać, to już by mnie dopadł. Dlatego przeszedłem w tryb zrelaksowany i zająłem się doskonaleniem rzemiosła.
Wkrótce zostałem poddany próbie. Kuszenie nadeszło w postaci telefonu. Od Bolka.
Bolek zadzwonił pod mój domowy numer. Poznałem jego głos natychmiast. Nie powiem. Lekko się zdumiałem. Czego chce ode mnie dawny kolega? Okazało się, że Bolo dzwoni z propozycją nie do odrzucenia.
– Filipie, okazuje się, że kierownictwo Firmy popełniło błąd. Miotła zamiatała zbyt zamaszyście – Bolo naprawdę mówił jak zmartwiony szpieg – i teraz brakuje nam doświadczonej kadry. Wielu kolegów z grupy, której początkowo nie przyjęto do Zarządu Wywiadu UOP, teraz wraca do służby. Niejako automatycznie, bez specjalnych ceregieli. Wracaj!
– Ooo… – zdziwiłem się, czując, jak ogarnia mnie uczucie zbliżone do goryczy zdradzonego męża.
Nie bardzo wiedziałem, co na taką propozycję odpowiedzieć.
– Hmm… Bolo, a jaką oferujecie pensję takiemu jak ja? – zapytałem. Liczyłem, że oferowane apanaże powalą mnie na kolana.
– Ja jako zastępca naczelnika mam trzy i pół miliona. – Bolo był szczery do bólu, choć przecież mógł trochę pofantazjować.
– He, he, a ja w swojej firmie mam teraz cztery. A za moment będzie pięć – tu zaszarżowałem bez pokrycia.
– Filip, pietruszkę możesz sprzedawać zawsze. A ta oferta nie będzie aktualna wiecznie – kusił Bolek.
Prawie się obraziłem za tę pietruszkę. Bolo oczywiście miał rację. Ale byłem uparty jak osioł. Podobała mi się wymierność mojej pracy u Cezarego. I nie podobała całkowita nieprzeliczalność na konkrety służby w wywiadzie.
– Bolo, dzięki za telefon, ale nie skorzystam. – Mój osobisty osioł wyglądał na odpornego na racjonalne argumenty.
Bolo odpuścił. Dzwonił potem jeszcze kilka razy. Zawsze spotykał się z osłem.
Tymczasem życie oferowało mi kolejne niespodzianki.
Gdańska Fundacja Kształcenia Menedżerów dostała intratne zlecenie. Prowincja Walencja w Hiszpanii zwietrzyła swoją szansę w postkomunistycznej Polsce. Korzystając ze względnej swobody gospodarczej, lokalny rząd tej prowincji założył w Polsce spółkę Polvalen. Jej zadaniem było nawiązywanie kontaktów biznesowych korzystnych dla tamtejszych przedsiębiorców. Na pierwszy ogień poszły polskie firmy ze sfery agrobiznesu. Hiszpanie za pośrednictwem Polvalenu oferowali nowo powstałym polskim firmom szkolenia biznesowe za niewielkie pieniądze. Przez pierwsze kilka tygodni miały się one odbywać w Gdańsku. A potem przez miesiąc w Walencji.
Cezary szybko zorientował się w wartości takiej oferty. Natychmiast wezwał do siebie panią Ewę, moją szefową.
– Jedź! – polecił jej bez zbędnego ględzenia.
Niestety, spotkał się z grzeczną odmową. Pani Ewa była rozwódką i jedyną opiekunką małoletniego syna, którego nie miałaby z kim zostawić. Dłuższy wyjazd, czy to krajowy, czy zagraniczny, nie wchodził u niej w grę. Cóż było robić?
Cezary musiał dokonać wyboru, czy wysłać mnie czy też Elę. Bo warunkiem uczestnictwa była znajomość angielskiego. Padło na mnie. Ela była bardziej potrzebna w kraju.
Pojechałem więc do Gdańska. Spędziłem tam chyba ze trzy tygodnie, intensywnie się szkoląc z tematyki biznesu. Było to naturalne przedłużenie kursu z handlu międzynarodowego, jaki ukończyłem kilka miesięcy wcześniej w Warszawie. A na deser czekała na mnie Walencja.
Zakwaterowano nas w jakimś internacie szkoły zawodowej. Gdzie odbywały się same szkolenia? Już nie pamiętam. Gdzieś w Sopocie lub Gdyni. Ale pamiętam dotkliwy ból zęba.
Podjąłem bohaterską decyzję, aby pojechać na ostry dyżur stomatologiczny. Była niedziela, a ząb bolał mnie coraz bardziej. Nie wiem, dlaczego uznałem, że nie mogę jechać do dentysty kolejką średnicową ani tramwajem. Postanowiłem przetestować swój urok osobisty i poprosiłem koleżankę z kursu o pożyczenie mi na dwie godziny… samochodu. No, może przesadziłem z tym samochodem. Pożyczyłem malucha. Młodemu czytelnikowi winny jestem wyjaśnienie. Mowa o fiacie 126p.
Przerażona koleżanka wielokrotnie upewniała się, czy aby na pewno potrafię prowadzić takie cudo. Nie wiem, dlaczego uparłem się na malucha. Ale poganiany bólem chwyciłem kluczyki i dowód rejestracyjny. I ruszyłem przez puste ulice Trójmiasta. Niedziela. Maluch gnał jak szalony. W granicach prawa, miałem nadzieję. A nadzieja jest matką… głupich.
Policjant z lizakiem wyrósł jak spod ziemi na prawym pasie Grunwaldzkiej. Dałem po hamulcach i zjechałem do chodnika. Grzecznie – na lekko zgrzytającym wstecznym – cofnąłem mój bolid, aby pan władza nie musiał daleko chodzić. Nie wiedziałem, jak należy się zachować. Czy jak na amerykańskich filmach grzecznie siedzieć, trzymając ręce na kierownicy, i czekać na dalsze polecenia? A może pokornie wyskoczyć z samochodu i położyć obie ręce na masce? Albo dachu…
Pamiętałem z Nigerii, że nie było żartów z patrolami policyjnymi porozstawianymi na dalekich trasach. Najpierw zastrzelą, a potem grzecznie przeproszą. Dlatego zachowałem się nieco chaotycznie. Uchyliłem okno i wystawiłem obie ręce na zewnątrz, sierżant mało nie posikał się ze śmiechu.
– Panie kierowco, niech pan mi tu Ameryki nie odstawia – powiedział, skinąwszy w stronę ustawionego w zatoczce dla taksówek samochodu z dumnym napisem „policja”. – Poproszę o przejście do radiowozu z dokumentami auta, prawem jazdy i dowodem osobistym.
Nie byłem wtedy w pełni władz umysłowych. Czułem, jak zgorzel w kanale górnej trójki właśnie zżera mi żywy jeszcze nerw. Pod nosem rosła mi gula wypełniona ropą. Każdy ruch potęgował ten ból. Kilka metrów w stronę radiowozu przeszedłem tak płynnie, jakbym był z baletu albo rewii na lodzie. Gładko i posuwiście.
Usiadłem na tylnym siedzeniu radiowozu obok sierżanta. Sięgnąłem do saszetki. Podałem mu papiery.
– Panie Filipie! – W głosie sierżanta brzmiała nieukrywana irytacja. – Co pan, jaja sobie ze mnie robi?!
– Jak to jaja? – Nie bardzo rozumiałem.
– No, a co TO, do cholery, ma być?! – Policjant trzymał w ręku zafoliowany kartonik z moim zdjęciem. Napisy po angielsku głosiły, że widoczny na fotografii osobnik może prowadzić pojazdy mechaniczne po drogach Federalnej Republiki… Nigerii.
Nigeryjskie prawo jazdy! Nie mam pojęcia, dlaczego je trzymałem w saszetce ani dlaczego dałem je policjantowi razem z resztą dokumentów.
– I na dodatek zapomina pan, że prędkość zabija! A pan pędził jak szalony! Tu wolno jechać tylko pięćdziesiąt na godzinę! – Policjant miał bardzo poważną minę. Ale wtedy coś mnie natchnęło.
– Panie sierżancie, bardzo przepraszam – zacząłem błagalnym tonem – ale to jest moje nigeryjskie prawo jazdy. Polskie ma pan tu! Moja pomyłka. Jestem byłym dyplomatą z Nigerii. A tam zabijała nie nadmierna prędkość, ale zbyt wolna jazda.
Sierżant obracał w palcach nigeryjskie prawko. Patrzył na zdjęcie, na którym najwyraźniej widniała moja facjata. Widziałem, że się waha…
– Wie pan, tam musiałem często zwiewać zwyczajnym bandytom – kułem żelazo póki gorące – bo polowali na kogokolwiek, byle bogatego. Może dlatego odruchowo obawiam się poruszać zbyt wolno… – tłumaczyłem. – Wie pan, że szybko jadącego trudniej trafić… – Rozglądałem się wokoło, jakby za każdym rogiem czyhał na mnie snajper z Nigerii.
Sierżant również podjął wzrokową inspekcję okolicy. Snajperów nie było. Musiałem się więc przyznać!
– Panie sierżancie, teraz gnam po ratunek do dentysty! Ząb mnie okropnie napiernicza, o tu – pokazywałem palcem na miejsce pod nosem nad górną wargą – cholernie spuchłem. O, jaka gula urosła! To dlatego jadę tak dynamicznie…
Sierżant chwilę podumał. Spojrzał na nigeryjskie prawo jazdy. Dyskretnie po raz wtóry sprawdził, czy gdzieś nie czają się ciemnoskórzy bandyci z bronią długą.
– No dobra, panie Filipie… Co ja mam z panem zrobić? – Popatrzył na mnie pytającym wzrokiem. – No dobra. Niech pan już jedzie, tylko nie tak szybko. Moi koledzy stoją z drugim radarem trzy przecznice dalej! – Oddając mi dokumenty, tylko kiwał w zadumie głową.
W niedzielę rano kolejka do dentysty była nad podziw krótka. Nadzieja na szybką pomoc podtrzymywała mnie na duchu. Mimo to szarpiący ból w górnej szczęce sprawiał, że kiwałem się na plastikowym krzesełku w poczekalni, starając się zaczarować to coś, co rozpychało mi się tuż pod nosem. Siedzący obok współtowarzysze niedoli patrzyli na to moje kiwanie ze współczującym zrozumieniem. Bo kto gna na niedzielny dyżur dentystyczny? Ból gna…
Pani doktor – z wyglądu tak młoda, jakby dopiero co opuściła mury gdańskiej Akademii Medycznej – najpierw bez litości zleciła prześwietlenie. To, co oboje zobaczyliśmy na zdjęciu, nie napawało optymizmem. Byłem starym wyjadaczem „dentystycznym” od czasów, gdy oberwałem w dziób metalowym siedzeniem od huśtawki. Miałem wtedy jedenaście lat i walnięte wówczas zęby jeden po drugim umierały. Ale ten dzisiaj chyba spóźnił się z reakcją na cios huśtawką o jakieś dwadzieścia pięć lat. Nikomu nie życzę takiej przygody z wielokrotnym leczeniem kanałowym i usuwaniem nie do końca zatrutych nerwów. Dlaczego o tym opowiadam? Bo zapewne z powodu spotkań z dentystami stałem się trochę bardziej niż przeciętny dzieciak oswojony z dojmującym bólem. I to zostało mi do dziś. Cierpię jak każdy, ale rzadko zaczynam wariować i chodzić po ścianach.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki