Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nazywam się Hagenbeck… Filip Hagenbeck.
Kim jestem?
Szpiegiem. Zupełnie zwyczajnym.
Przelanie moich wspomnień na papier byłoby dawniej zupełnie nie do pomyślenia. Wpajana nam od początku szkolenia zasada poufności skłaniała do pozostawania w cieniu. Pamiętam ten wykład w Kiejkutach.
Swego czasu usłyszałem żale pewnej badaczki z IPN, że oficerowie wywiadu z „niesłusznych lat” nie palą się do pisania wspomnień. A przecież są ważnymi świadkami historii. Zaśmiałem się wtedy gromko. Ale kiedy bez skrupułów ujawniono Zbiór Zastrzeżony IPN, nie było mi już do śmiechu.
Postanowiłem więc sam opowiedzieć swoją historię. Nie jest to praca naukowa. Nie jest to historia wywiadu cywilnego. Nie jest to też analiza polityczna ówczesnych realiów. Nie wszystko mogę ani chcę opowiedzieć. Zobaczycie, jak „zwyczajny absolwent” wpada w łapy „mafii” zwanej wywiadem. Pokażę wam szkolenie wywiadowcze, szczegóły pracy Departamentu I MSW i funkcjonowania Centrali wywiadu. Uchylę też rąbka tajemnicy na temat moich przygód na Czarnym Lądzie.
Przygotowując się do przelania na papier swoich memuarów, zorientowałem się, że nie zbawiłem świata, nie zapobiegłem trzeciej wojnie światowej, nie zdziałałem cudów. Byłem trybikiem w pewnej specyficznej machinie, jaką każde rozsądne państwo powołuje, aby widzieć i słyszeć to, czego jego rywale nie chcą ujawnić publicznie. Historia pełna jest niezwykłych postaci. Zarówno oficerów, jak i agentów. Szpiegów. Zawodowców i amatorów. Złodziei tajemnic.
Zapraszam do mojego świata, świata „zwyczajnych szpiegów”. Nie będziecie rozczarowani.
Filip Hagenbeck – oficer wywiadu. Weteran długoletnich misji poza granicami kraju. Na terenach trudnych i gorących, także w warunkach wojennych. Ponoć urodził się 1 kwietnia, ale nie wyciągajcie z tego zbyt daleko idących wniosków. Do niedawna myślał, że resztę swego życia spędzi jak wszyscy szpiedzy – w cieniu. W kapciach, przy kominku, z ukochanym psem, głaszcząc siwiejącą brodę. Pomylił się.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 536
Redakcja: Jacek Ring
Korekta: Agnieszka Al-Jawahiri
Projekt okładki: Krzysztof Rychter
Ilustracja na okładce: © Karega Kofi Moyo/Gettyimages; © Joshua Oluwagbemiga/unsplash; © Ovinuchi Ejiohuo/unsplash
Wydawca: Katarzyna Słupska
Redaktor prowadzący: Bartłomiej Nawrocki
Copyright © by Filip Hagenbeck, 2019
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarna Owca, 2019
Wydanie I
ISBN:978-83-8143-125-5
Wydawnictwo Czarna Owca Sp. z o.o. ul. Alzacka 15a, 03-972 Warszawawww.czarnaowca.pl Redakcja: tel. 22 616 29 20; e-mail: [email protected] Dział handlowy: tel. 22 616 29 36; e-mail: [email protected] Księgarnia i sklep internetowy: tel. 22 616 12 72; e-mail: [email protected]
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.
PROLOG
Z daleka słychać było kanonadę. Serie z broni maszynowej i pojedyncze wystrzały z działka. Ani ja, ani pan Ryszard zupełnie nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać. Na wszelki wypadek każdy z nas oprócz legitymacji dyplomatycznej wziął także kilka paczek banknotów nair. Gdyby trzeba było się wykupić. Ja w skarpetę wcisnąłem płaski scyzoryk. Pan Ryszard dał mi wielką agrafkę, drugą taką samą schował sobie do buta. Na moje pytające spojrzenie krótko rzucił: „Dobre do otwierania kajdanek!”. Obaj roześmialiśmy się gromko. Ruszamy.
Przez Victoria Island przejechaliśmy bez problemów, co nas nieco zdziwiło. Normalnie na mostach prowadzących na sąsiednie wyspy stały posterunki kontrolne. Teraz zniknęły. A kanonada przycichła. Wjechaliśmy na wyspę Lagos, a potem skręciliśmy w stronę wyspy Ikoyi, w Obalende Road. W tę stronę, gdzie się dymiło. Jak dotąd wszystko było okej.
Ale „nieoczekiwane” wcale nie zaspało tego ranka. Po kilkuset metrach jazdy po Obalende, gdzieś na wysokości cmentarza, nadzialiśmy się na przeszkodę. W poprzek naszego pasa stał zielony transporter opancerzony. Na jego wieżyczce siedział olbrzymi wojak w czerwonym berecie i czytał kolorowy tygodnik „The Nigerian Times”.
Musieliśmy się zatrzymać. W niezrozumiałym dla mnie do dzisiaj przypływie odwagi, brawury albo głupoty wysiadłem z samochodu. I równie głupawo zapytałem:
– Sir, jestem dyplomatą. Co tu się dzieje?
Żołnierz spojrzał na mnie znad tygodnika. Zastanowił się przez chwilę. Dziś podejrzewam, że kombinował, co będzie, jak nas zastrzeli. Widać jednak zmysł państwowotwórczy doszedł u niego do głosu, bo łaskawym tonem zapytał:
– Jaka ambasada?
– Poland, sir! – brzmiała moja bardzo grzeczna odpowiedź.
– Aaaa, Holland… Okej! Wracajcie do swojej ambasady i słuchajcie radia! – zakomenderował.
– Tak jest, sir! – odkrzyknąłem służbiście. Wtedy wreszcie zacząłem obserwować, czy przypadkiem nie zechce sięgnąć po broń. – Panie Ryszardzie, spieprzamy stąd… zawracamy!
No i zaczęliśmy zawracać. Niestety, przejechanie przez pas zieleni rozdzielający obie jezdnie było dość ryzykowne ze względu na wysokie krawężniki. Ale tu peugeot 505 sprawdził się znakomicie. Gdy już staliśmy na pasie zieleni i pan Ryszard przymierzał się do wolniutkiego zjeżdżania z krawężnika na wiodącą w przeciwną stronę jezdnię, moją uwagę przyciągnął dziwny dźwięk dobiegający z prawej strony. Tak jakby zza transportera, na którego wieżyczce nie było już wojaka z czasopismem. Przed moim nosem miałem cmentarny mur. Transporter charknął czarnym dymem z rury. Zerknąłem w prawo i zdrętwiałem. Pac, pac, pac, pac, pac… Z muru na wszystkie strony pryskały fragmenty tynku i kamieni.
Dopiero kiedy wielkokalibrowy kaem transportera zaczął rzygać pociskami, zdałem sobie sprawę, że to odpowiedź na ostrzał z przeciwnej strony. Prowadzony z równie śmiercionośnej broni. Seria od strony Dodan Barracks biegnąca po cmentarnym murze była zapewne skierowana nie w nas, ale w transporter. Tyle że nasz peugeot znajdował się na linii tego ostrzału. Kule robiły dziury w murze coraz bliżej nas. Jęknąłem tylko:
– Panie Rysiu! Gaz do dechy! Spierdzielamy i to JUŻ!!!
Peugeot zapiszczał oponami w szalonym sprincie. Oddalaliśmy się od pechowego miejsca. Jednak nie dość szybko. Model 505 nie był golfem GTI. Kątem prawego oka widziałem, jak seria biegnąca po murze zaczyna nas powoli wyprzedzać. Czułem, że zaraz dostaniemy w kufer. A tam mamy przecież zbiornik paliwa!
– Panie Rysiu, gazuuuuu!!! – wrzasnąłem.
Nagle śladów na murze przestało przybywać. Odetchnąłem. I w tym momencie zobaczyłem po lewej stronie Obalende Road gniazdo karabinu maszynowego obłożone workami z piaskiem i wtulone w krzaki. Patrzyliśmy wprost w lufę. Jadąc w stronę Dodan Barracks, minęliśmy to gniazdo, zupełnie go nie zauważywszy. Zdrętwiałem na moment. Strzelą?
WPROWADZENIE
Nazywam się Hagenbeck… Filip Hagenbeck.
Kim jestem?
Jestem „szpiegiem”… a raczej „byłym szpiegiem”! I do tego zupełnie zwyczajnym. Elegantsza nazwa tej jednej z najstarszych profesji świata mogłaby brzmieć: „kadrowy funkcjonariusz wywiadu”. Na marginesie dodam, że zawsze bawiła mnie zabawa polegająca na mruganiu do Czytelników, tak jak to kiedyś uczynił pewien polski „niezwyczajny szpieg”, przedstawiając się w tytule swoich wspomnień jak sam James Bond. „Nazywam się…” Dlatego wybaczcie mi to mrugnięcie.
Do tej opowieści przymierzałem się od wielu lat. Ale przelanie moich wspomnień na papier byłoby dawniej zupełnie nie do pomyślenia. Bo wiecie – świat szpiegów, zarówno tych „zwyczajnych”, jak i „niezwyczajnych”, a czasem nawet „nadzwyczajnych” jest z reguły hermetyczny. Wpajana nam od początku zasada poufności skłaniała do pozostawania w cieniu. Mnie samego wyszkolono zgodnie ze starym złodziejskim (i szpiegowskim) prawidłem: jeśli cię złapią na gorącym uczynku, to do niczego się nie przyznawaj, a jeśli chwycą cię za rękę, w której trzymasz łup (tajny mikrofilm) – zaprzeczaj, że to twoja ręka. Konsekwentnie i do końca. Pamiętam dokładnie ten wykład w Kiejkutach.
Tłumaczono nam, że skuteczność takiej strategii jest potwierdzana przez najlepszych prokuratorów. Oskarżyciele mają ułatwione zadanie, gdy podejrzany podejmuje z nimi dialog, licząc, że wygra z wymiarem sprawiedliwości. Dlatego przez długie lata po oficjalnym odejściu ze służby taktownie milczałem. Zgodnie z zasadami. Jako że szpiedzy też mają zasady.
Pierwszy raz milczałem, gdy Najjaśniejsza Rzeczpospolita w październiku 1990 roku oświadczyła ustami kolegi z kadr w Centrali: „Już tu nie pracujesz! W kasie czeka odprawa. Pokwituj odbiór świadectwa pracy. O, tu masz napisane, że jesteś zweryfikowany pozytywnie”. Kasę i świadectwo moralności odebrałem i poszedłem poszukać sobie jakiejś innej pracy. Długo nie szukałem.
Drugi raz milczałem, gdy Najjaśniejsza Rzeczypospolita w lutym 1991 roku zorientowała się, że w polskim wywiadzie cywilnym – zmuszonym do działania w nowej konfiguracji geopolitycznej w Europie – brakuje fachowców. Kolega z Centrali zadzwonił z pytaniem, czy nie wróciłbym do służby (już w nowym UOP), bo nie mają doświadczonych ludzi do roboty. Ktoś musi młody narybek szkolić.
Nie byłem tym zbytnio zainteresowany, gdyż ówcześnie przechodziłem – jak miliony moich rodaków – zdumiewającą lekcję barbarzyńskiej fazy kapitalizmu. Pracowałem w prywatnej firmie i nie zamierzałem z tego „darmowego uniwersytetu” rezygnować. Udało mi się wtedy ocalić od bankructwa polski przemysł cukrowniczy. Serio. Kiedyś o tym opowiem.
Zarząd Wywiadu UOP kilka razy nieoficjalnie zachęcał mnie do powrotu do służby. Dałem się przekonać dopiero po trzech latach. Powrót obfitował w rozmaite atrakcyjne przygody. Ale był skuteczny. Pracowałem dla prezydenta Lecha Wałęsy i kolejnych prezydentów RP oraz jakże różnorodnych rządów.
Trzeci raz milczałem, gdy szesnaście lat później, w 2009 roku, Najjaśniejsza Rzeczpospolita poprzez swych reprezentantów w Sejmie uchwaliła, że jestem „bandytą” z mocy ustawy. I że myliłem się, kiedy uwierzyłem ustawie z 1994 roku, która wyraźnie stanowiła, że w służbie dla wolnej od „komunistów” Rzeczpospolitej Polskiej lata z „czasów niesłusznych” (PRL) będą liczone do mojej emerytury na równi z tymi, jakie wysłużę za „czasów słusznych”.
Dwa lata wcześniej odszedłem z przyczyn rodzinnych na pełną (75% podstawy) i w pełni zasłużoną emeryturę. Potem nie miałem już szans, jak ci, których ustawa zastała w służbie, aby „dosłużyć” dodatkowe lata i odzyskać po raz drugi pełną stawkę emerytury według nowych, choć działających wstecz reguł. Wiara w państwo prawa okazała się jednak kosztowna. Najjaśniejsza Rzeczpospolita stwierdziła, że to, co przez ostatnie dziewiętnaście lat było uznawane za „grę w piłkę nożną”, teraz jest „grą w piłkę ręczną”, a wszystkie „bramki” zdobyte przeze mnie i innych oficerów za pomocą „kopnięcia piłki nogą”, są nieważne właśnie z powodu użycia owej nogi.
Liczne „ważne” polskie partie polityczne najwyraźniej uznały, że „niepotrzebni mogą odejść”. Przy okazji należy ich jednak dodatkowo kopnąć, aby wiedzieli, gdzie ich miejsce. I opluć – za „zdrady”, których się dopuścili. Wydawało się, że gorzej być nie może. Nic bardziej błędnego. Po ośmiu latach Najjaśniejsza Rzeczpospolita przygotowała kolejny cios w plecy.
Czwarty raz już nie milczałem. Napisałem manifest. Nosi tytuł Ale my wiemy… Powinniście znaleźć go w sieci, jeśli dobrze poszukacie…
Kiedy politycy, powołując się na wolę Suwerena, zmieniają w biegu reguły gry, obowiązujące nas zasady więdną i mogą ulec zawieszeniu. Dzięki radykalnym decyzjom kolejnych rządów o ujawnieniu tożsamości rzeszy „kadrowych oficerów wywiady” i spraw, którymi się zajmowali, wielu z nich już wie, że do ich osobistych historii i dokonań może mieć dostęp każdy. I każdy może napisać własną historię. Nawet najbardziej kłamliwą. Taka jest natura narracji bazującej na umiejętnie wyselekcjonowanych faktach.
Swego czasu – dość dawno temu – usłyszałem w telewizji przy okazji jakiejś debaty na temat dawnych służb żale pewnej badaczki akt IPN, że oficerowie wywiadu z „niesłusznych lat” nie palą się do pisania wspomnień. A przecież są ważnymi świadkami historii. Zaśmiałem się wtedy gromko. Ale kiedy bez skrupułów ujawniono Zbiór Zastrzeżony IPN, nie było mi już do śmiechu.
Po tym wszystkim ja także pozbyłem się skrupułów i teraz tworzę swoje memuary. Zwłaszcza że wielokrotnie próbowano ujawnić moje nazwisko, nawet gdy służyłem we współczesnej i wydawałoby się „słusznej” służbie cywilnego wywiadu – w Zarządzie Wywiadu UOP i Agencji Wywiadu. Ostatecznie jednak Najjaśniejsza Rzeczpospolita uznała, że niewiele z tego, co działo się przed rokiem 1990, jest niejawne. Moja tożsamość, która miała być chroniona dożywotnio – nie jest chroniona od 2008 roku. Jest jawna. Moje działania w Czarnej Afryce – jawne. Możecie o nich poczytać szczegółowo w aktach IPN. Pan doktor Witold Bagieński z IPN opisał jedną z moich „przygód”, pisząc artykuł o „ostatnim zdrajcy/dezerterze PRL”. Nie, nie o mnie. O facecie, który mnie zdradził. Pan doktor zapewne wziął za to atrakcyjną wierszówkę od jednego z popularnych tygodników. Czego mu absolutnie nie wypominam.
Postanowiłem więc sam opowiedzieć własną historię, zanim napisze ją za mnie ktoś inny. Spisywałem ją pracowicie w miarę mych sił i czasu. To subiektywna i prywatna opowieść, złożona z mniejszych lub większych okruchów, jakie zwykle pozostają nam wszystkim w pamięci, bo czas zaciera szczegóły. A skoro zaciera, to zapewne nie są one – i nie były też dla mnie – tak ważne.
Wiele lat temu, ale już w czasach, o których nadal nie wolno mi swobodnie mówić, przebywałem w pewnym Gorącym Kraju. Tak się złożyło, że przez przypadek natknąłem się tam na Bardzo Ważnego Polityka z Polski, który ów kraj wizytował. W asyście uzbrojonej po zęby ochrony. Taki to był czas i miejsce.
Gdy sytuacja nakazała się przedstawić – uczyniłem to, uchylając kapelusza. Bardzo Ważny Polityk zaciekawił się:
– O, a co pan tutaj robi?
Kiedy wyjaśniłem oględnie to, co oficjalnie robiłem w Gorącym Kraju, Bardzo Ważny Polityk skomentował:
– Ha, to ma pan tu bardzo ciekawą robotę…
Pokiwałem głową. I coś mnie podkusiło, aby dodać pod nosem:
– No! Faktycznie, ciekawa. A memuary puchną i puchną…
– O! – Bardzo Ważny Polityk wykazał się znakomitym słuchem – to warto będzie poczytać!
– Eeee, chyba nie… No, może za piętnaście–dwadzieścia lat… – starałem się rakiem wybrnąć z konwersacji zmierzającej w niepożądanym kierunku. Ów polityk był z urzędu dość dobrze zorientowany w sprawach służb specjalnych. Nie czekałem więc na „pozdrowienia od Pana Zbyszka”. Po paru sekundach na szczęście ktoś odwrócił uwagę Bardzo Ważnego Polityka od mojej osoby, więc błyskawicznie zniknąłem „po angielsku” i tyle mnie widzieli.
Od czasu tej rozmowy minie wkrótce zadeklarowane przeze mnie nieopatrznie owe 15 lat. Bardzo Ważny Polityk nie przeczyta niczego, co tu opowiadam. Zmarł przedwcześnie kilka lat temu. Ale mam czwórkę wnuków. Jako człowiek, który lubi „optymalizować” swoje działania (moja żona nazywa to zwykłym lenistwem), nie chciałbym – w razie zaciekawienia wnuków historią dziadka – powtarzać cztery razy tej samej opowieści.
Nie jest to praca naukowa. Nie jest to historia wywiadu cywilnego. Nie jest to też analiza polityczna ówczesnych czasów. Dlaczego nie? O to będziecie mogli spytać mnie sami – można mnie spotkać w realnym świecie. Nie ukrywam się, bo już dawno wyszedłem z cienia. Działam w Fundacji Po.Int, założonej kilka lat temu przez znanego pisarza, także byłego ociera wywiadu, Vincenta V. Severskiego.
To będzie jednak moja, „najmojsza” i wyjątkowo subiektywna opowieść o tym, jak zostałem „zwyczajnym szpiegiem” i co z tego wynikło… Wiele lat później dojdzie do prawie publicznej dyskusji pomiędzy oficerami wywiadu, czy nazwanie oficera „szpiegiem” nie jest przypadkiem obraźliwe. Niektórzy będą twierdzić, że tak. Inni, że niekoniecznie.
Nie wszystko mogę ani chcę opowiedzieć. Na pewno jednak zobaczycie, jak „zwyczajny absolwent” wpada w łapy „mafii” zwanej wywiadem. Jest też sporo ciekawostek ze szkolenia wywiadowczego, które możecie znać z innych publikacji, niekoniecznie wspomnieniowych. Trochę szczegółów z pracy Departamentu I MSW, z funkcjonowania Centrali wywiadu w lataj mojej służby, a także arcyciekawych – nie zawaham się użyć tego słowa – przygód na Czarnym Lądzie.
I jeszcze jedno: zacząłem nazywać sam siebie „zwyczajnym szpiegiem” z lekkim przekąsem w momencie, kiedy przygotowując się do przelania na papier swoich memuarów, zorientowałem się, że nie zbawiłem świata, nie zapobiegłem trzeciej wojnie światowej, nie zdziałałem cudów. Że byłem trybikiem w pewnej specyficznej machinie, jaką każde rozsądne państwo powołuje, aby widzieć i słyszeć to, czego jego rywale nie chcą ujawnić publicznie. Historia pełna jest niezwykłych postaci. Zarówno oficerów, jak i agentów. Szpiegów. Zawodowców i amatorów. Złodziei tajemnic. „Zwyczajny szpieg” nie wzbudzi niczyjego podziwu. Ani nie wywoła wypieków na twarzy Czytelnika, który pragnąłby wiedzieć: „Co dalej, co dalej? Jak to się skończy?”.
Życie miałem chyba jednak aż nadto urozmaicone. Zapraszam do mojego świata, świata „zwyczajnych szpiegów”. Nie będziecie rozczarowani.
Z poważaniem,
Filip Hagenbeck – szpieg.
Quarteira nad Oceanem Atlantyckim
(południowa Portugalia).
Późnym popołudniem. Wieje…
Rozdział 1
Ta opowieść ma wiele początków. Kiedyś, gdy planowałem stworzenie wspomnień, zacząłem je od napisania zdania „Urodziłem się po śmierci towarzysza Stalina”. I kiedy kliknąłem polecenie „Zapisz plik jako…”, edytor tekstu Microsoft Word, którego tamtej wersji nawet najstarsi Polacy zapewne już nie pamiętają, zaproponował automatycznie pierwsze słowa tekstu jako domyślną nazwę pliku. Propozycja Worda brzmiała złowieszczo – „Urodziłem się po śmierci”. Zadumałem się wtedy nad tymi słowami. Przypomniałem sobie, że przecież „życie to śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową”. Potem znudziło mnie stukanie w klawiaturę. Postanowiłem więc własną historię po prostu opowiedzieć.
Ale bez względu na to, jak zaczniemy dowolną opowieść, każdy początek ma zawsze jakiś inny początek… W konsekwencji musiałbym najpierw na własny użytek dogłębnie przestudiować swoje drzewo genealogiczne, aby dociec, kim byli moi dziadowie i pradziadowie. Ale przypuszczam, że czytelnika ten fragment mojej historii zbytnio by nie zainteresował. Podążę więc do jeszcze innego początku. Opowiem, jak trafiłem do wywiadu. A w tym wątku tropy wiodą do… Japonii.
Profesor Kaoru Ishikawa, japoński uczony, chemik i profesor Uniwersytetu Tokijskiego, zajmował się zarządzaniem jakością. Szukał naukowych podstaw w badaniu przyczyn problemów powstających w japońskim przemyśle. Stworzył słynny diagram nazwany jego nazwiskiem lub diagramem „rybiego szkieletu”. To dość rozbudowana historia. Ograniczę się do wzmianki, że – według profesora Ishikawy – aby dotrzeć do pierwotnej przyczyny jakiegoś zdarzenia, wystarczy kilkakrotne (często mówi się, że pięciokrotne) zadania pytania: „Dlaczego?”. Myśląc o odpowiedzi na nasze pierwotne pytanie: „Jak trafiłem do wywiadu?”, tak właśnie postąpiłem. Zadałem sobie pięć razy pytanie: „Dlaczego?” I do czego doszedłem? Że to wszystko przez moją żonę Barbarę.
Aby nie przedłużać, zacznę od… początku.
Basię poznałem na letnim obozie młodzieży licealnej w Lesku w 1969 roku. Już wtedy od czasu do czasu popadałem w ogłupiający stan wstępnego zauroczenia dziewczętami. Jako nastolatek nie byłem co prawda jeszcze zdolny zdecydować, jaki model dziewczyny odpowiada mi najbardziej. Czarnooka brunetka czy niebieskooka blondynka? Co gorsza, wśród potencjalnych kandydatek była dodatkowo niebieskooka brunetka, oferująca idealne połączenie obu konkurencyjnych modeli podstawowych.
Ostatecznie przeważył fakt, że ja miałem ze sobą gitarę, a jedna z kandydatek nie tylko pięknie śpiewała altem, ale jeszcze do tego potrafiła grać na skrzypcach. I potrzebowała akompaniatora do wokalnych występów przed wakacyjną młodzieżową widownią. Byłem pod ręką. Okazałem się przydatny, mimo że miałem opanowany zaledwie ograniczony zestaw akordów. No, ale nie miałem konkurencji.
Dodatkowym atutem mojej kandydatki była nie tylko idealna figura. Nosiła tak jak i ja okulary. Łączyła nas więc nie tylko muzyka, ale i krótkowzroczność. A ja zawsze chciałem ożenić się z niewidomą dziewczyną. Okazałbym się wówczas człowiekiem szlachetnym i zapewniłbym wybrance troskliwą opiekę. Nie wiem, skąd mi się to wzięło. Może z książki dla młodzieży Hanny Ożogowskiej Raz, gdy chciałem być szlachetny…? Ta konkretna panna co prawda ślepa nie była, ale cóż… nie można mieć wszystkiego. Poprzestałem na akompaniowaniu. Ożenek odłożyłem na później.
Jako student drugiego roku socjologii na początku grudnia 1973 roku poślubiłem w końcu ukochaną Basię. Wkrótce potem urodziła się nasza pierwsza córka. Nie miałem więc typowego studenckiego życia, bo wraz z żoną walczyliśmy o ekonomiczne przetrwanie. Pomagały nam obie rodziny. Chwała im za to.
Ale im bliżej było do końca studiów, tym bardziej martwiłem się o swoją przyszłość zawodową. Jeśli chodzi o żonę, sprawa przedstawiała się jasno. Była technikiem analityki medycznej. W 1975 roku w służbie zdrowia kokosów się nie zarabiało. Studiując, starałem się o dobre wyniki, bo te gwarantowały stypendium. Ale rok po roku z uwagą i ze smutkiem oglądałem ogłoszenia o pracy na tablicy w Instytucie Socjologii UW na ulicy Karowej. Niedługo przed obroną pracy magisterskiej moją uwagę przykuły dwa anonse.
Jeden z nich głosił coś takiego: „WSS «Społem» w Siedlcach zatrudni socjologa w dziale kadr. Pensja początkowa – 2100 złotych”. Tuż obok znajdował się drugi: „Wyższa Szkoła Oficerska MSW w Legionowie zatrudni socjologa na stanowisku wykładowcy. Pensja – 3500 złotych”. Kurczę! To wyglądało na okazję!
Chwilę wcześniej jeden z adiunktów, doktor Bogdan C., zagadnął mnie, czy po obronie pracy magisterskiej nie zechciałbym zostać na uczelni. Pensja początkującego asystenta – 1400 złotych. Byłem w kropce.
– Chciałbym do tego MSW. – Pokazałem mu ogłoszenie na tablicy.
– Naprawdę? – zdziwił się adiunkt. – Ale wie pan, że z nimi jak z mafią? Wejść łatwo, ale trudno wyjść.
Nie wiedziałem, ale z całą pewnością siebie, na jaką wtedy było mnie stać, kiwnąłem głową.
– Wiem, oczywiście, że wiem, panie doktorze. Ale taki mam plan. – Adiunkt popatrzył na mnie badawczo i odszedł.
Doktor Bogdan C. był moim bóstwem opiekuńczym w czasie studiów. Nie dość, że teraz ostrzegał przed wiązaniem się z mafią MSW, to trzy lata wcześniej sprawił, że po pierwszym roku studiowania mogłem pojechać autostopem na wymarzone wakacje pod namiot z moją nową dziewczyną. Jak do tego doszło? Otóż termin naszego wyjazdu kolidował z terminami egzaminów. Jedyną szansę dawało podejście w terminie zerowym, wyznaczanym zwykle znacznie wcześniej, niż zaczynała się normalna sesja. Stanowiło to jednak ryzyko, bo do profesora Kazimierza D. na wykłady chodziłem nieregularnie. Ale zgromadziwszy wszystkie możliwe koleżeńskie notatki, przeryłem materiał w jedną noc i jeden cholerny dzień, żeby ten egzamin zaliczyć. Aby wzmocnić własną sprawność umysłową, pożyczyłem też od mamusi „dopalacz” o nazwie enerbol.
Mama, mająca zdiagnozowaną nerwicę, która wiele lat potem okazała się chorobą dwubiegunową afektywną, dysponowała lekami ordynowanymi jej przez lekarkę w celu łagodzenia depresji i podtrzymywania „woli życia”. Jednym z nich był właśnie enerbol. Psychostymulant. Naszpikowany enerbolem i wolą zdania trudnego egzaminu udałem się na Krakowskie Przedmieście. Tam gdzie urzędował profesor Kazimierz D.
Profesor był ekspiłkarzem, który z powodu kontuzji kręgosłupa nie mógł grać. Został więc naukowcem. Zasłynął swego czasu jako badacz klasy robotniczej dzięki oryginalnej metodzie obserwacji uczestniczącej. Zatrudnił się w Hucie Warszawa jako spawacz i obserwował przodującą siłę narodu. Dziś nieżyczliwi powiedzieliby, że infiltrował.
Profesor siedział sztywno w swoim fotelu, tak jakby miał na stałe zamontowany gorset. Pewnie miał. I kosił wszystkich desperados, którzy byli na tyle bezczelni, że pojawili się u niego w terminie zerowym. Po kolei koledzy i koleżanki wychodzili z gabinetu profesora ze skwaszonymi minami. Powtórka w czasie sesji!
Mój zaskakująco dobry humor budził wśród ofiar profesora niejakie zdumienie. W końcu wszyscy wiedzieli, że na jego wykładach nie bywałem. Kiedy przyszła moja kolej, energicznym krokiem wmaszerowałem do gabinetu i stanąłem karnie za krzesłem, na którym siadali desperados.
– Nazwisko studenta? – rzucił profesor, patrząc na mnie spod oka.
Sprawdził moje nazwisko na jakiejś liście leżącej na biurku. Potem wysunął szufladę, zajrzał do jej wnętrza i znów wbił wzrok w moją facjatę.
– Proszę siadać i pokazać indeks – brzmiało kolejne polecenie.
– Chodził pan na moje wykłady?
Już wtedy ćwiczyłem tak zwane inteligentne kłamanie.
– Niestety, nie mogłem być na wszystkich, panie profesorze. Ale mam kompletne notatki i przeczytaną literaturę. Zależy mi na zdaniu egzaminu w terminie zerowym – tu rzutem na taśmę zaatakowałem profesora szczerością – bo chcę ze swoją dziewczyną pod namiot pojechać… Przygotowywałem się do egzaminu od tygodnia. – Bezczelnie kłamałem, patrząc profesorowi prosto w oczy. W końcu też byłem zdesperowany. I pod zbawiennym wpływem enerbolu.
Profesor spojrzał na mnie uważniej. Potem znowu zajrzał do szuflady.
– Uczył się pan? A na ile sam pan ocenia to swoje uczenie? – zapytał chytrze.
Przez głowę przemknęły mi konkurencyjne strategie: iść na całość i ryzykownie twierdzić, że umiem na piątkę, albo odegrać skromnisia. Wybrałem to drugie.
– Myślę, że umiem na mocną czwórkę. No… może nawet na czwórkę z plusem, ale tego nie jestem na sto procent pewien – zadeklarowałem, patrząc w sufit nad głową profesora, obawiając się gromu z jasnego nieba.
Profesor wziął do ręki mój indeks. Niewiele widniało w nim wpisów po wiosennej sesji. Ale ogólnie miałem dobre oceny z zaliczeń i wcześniejszych egzaminów.
– Hmm… No cóż… – mruczał do siebie profesor. – Pan doktor Bogdan C. ma o panu dobre zdanie, był pan aktywny na jego seminarium. Myślę, że polska socjologia nie poniesie uszczerbku – profesor zaczął coś zamaszyście pisać w moim indeksie – jeśli uczynię to, co uczynię. Proszę, oto pański indeks, zdał pan egzamin. Może pan jechać na ten autostop. – Uśmiechnął się nie wiedzieć czemu. – Powodzenia! I niech pan poprosi następnego delikwenta – dodał zgryźliwie, wręczając mi indeks.
Lekko oszołomiony wyszedłem i zaraz za drzwiami zajrzałem do indeksu. Widniała tam mocna czwórka od profesora. Z plusem! Doktorze Bogdanie C., dzięki ci, że istniejesz! Zdałem egzamin bez zdawania!
Kolejka desperados na korytarzu nie uwierzyła mi…
Pojechałem tym autostopem nad morze. Dziewięć miesięcy później byłem już tatusiem. I zapoznawałem się z wanną pełną pieluszek do prania i płukania. Bo na świat przyszła nasza Kasia. Dziś myślę, że gdyby nie dobra opinia od doktora Bogdana… Ach… Wtedy zapewne jego córka Natalia trzydzieści pięć lat później nie zostałaby przyjaciółką mojej Kasi.
Wracajmy do głównego nurtu opowieści.
Był rok 1977. Tak się złożyło, że w naszym mieszkaniu na Bielanach bywał dobry kumpel i dawny znajomy mojej Basi, rozrywkowy gość – Romek F. Ważną zaletą Romka – pośród wielu innych zalet – było jego miejsce pracy. A raczej służby. Romek był bowiem funkcjonariuszem Departamentu Techniki MSW. Czasem wpadał do nas w odwiedziny o dziwnych porach i prosił o poratowanie mocną kawą. I nie krył, że wraca z „zadania bojowego”, które nazywał „dosiadem”. W ich służbowym żargonie tak ponoć nazywano operację podglądu/podsłuchu pokojowego organizowanego ad hoc, w odróżnieniu od obsługi stałych instalacji. Tak przynajmniej to rozumiałem z jego oględnych wyjaśnień. Ignorując ostrzeżenia adiunkta Bogdana C. i mając w głowie widok owego kuszącego ogłoszenia MSW, właśnie do Romka F. zwróciłem się z prośbą o zarekomendowanie mnie do pracy na stanowisku wykładowcy socjologii w resorcie spraw wewnętrznych.
Długo zastanawiałem się, jak zacząć. Zagaiłem oględnie. Ale Romek od razu poczuł swoją wartość. I przewagę. Zawsze miał do mnie po cichu żal, że to ja poślubiłem Baśkę, a nie on. Uważał, że skoro znał ją wcześniej niż ja (fakt!), to powinien być na moim miejscu. Podkreślał to głośno, choć z żartobliwym przekąsem. Teraz poczuł się moim „guru” na drodze do tajemniczego świata, do którego na razie nie miałem dostępu.
– Ach, oczywiście, przecież w „jedynce” potrzebują socjologów. Taaak… – Roman zadumał się przez chwilę – tak, faktycznie, są miejsca w sekcji bałkańskiej i skandynawskiej.
Brzmiało to dla mnie jak bajka. Nie wiedziałem tylko, co to jest „jedynka”. Zapytałem. Romek tonem wszystkowiedzącego zrobił mi króciutki wykład, dzięki czemu już wiedziałem, że w MSW „jedynka” to wywiad, „dwójka” to kontrwywiad, a „trójka”… nie, o „trójkę” już nie pytałem…
– Romuś – zakwiliłem prosząco, chowając na chwilę godność do kieszeni – a nie pomógłbyś mi dostać się do was do roboty? – Już widziałem się w roli wykładowcy w szkole oficerskiej MSW w Legionowie za całe trzy i pół tysiąca złociszów. To byłoby więcej niż nasze ówczesne łączne dochody, nawet z uwzględnieniem pomocy rodziców. O „jedynce” nawet marzyć nie śmiałem.
Romuś nadął się odpowiednio do sytuacji i patrząc na mnie z wyższością, łaskawie zgodził się być moim protektorem. Czułem „dozgonną wdzięczność”. Wdzięczność ta jednak nie trwała długo. Tylko do pewnego momentu. Aż z Wojskowej Komendy Uzupełnień przyszło wezwanie do stawienia się do służby wojskowej w ramach szkolenia absolwentów studiów wyższych. Do Szkoły Oficerów Rezerwy – SOR. Właśnie zdałem egzamin magisterski i bardzo liczyłem na Romka. A ten zniknął i zamilkł.
W ten sposób armia zyskała nowego podchorążego. Na szczęście dla finansów mojej rodziny MON zaoferował dość godziwe stypendium. Ale przez sześć miesięcy tupałem na poligonie Zdrowie w Łodzi, uczyłem się służby wartowniczej, rzutu granatem oraz strzelania z pistoletu czak (P-64), kbk AK-47 i ręcznego karabinu maszynowego PK. A także czołgania przez pełzanie oraz nacierania pododdziału w kierunku komina opuszczonej cegielni. Wszystko po to, abym w warunkach konfliktu wojennego z państwami NATO mógł – jako zastępca do spraw polityczno-wychowawczych – przejąć dowodzenie plutonem lub kompanią w razie śmierci zawodowego dowódcy.
Pocieszano nas nadziejami na szybki frontowy awans – statystyki z okresu drugiej wojny światowej wskazywały, że dowódca kompanii trwał na stanowisku zaledwie kilka tygodni. O statystykach dotyczących zastępców polowych nic nam nie mówiono – zapewne przez przeoczenie. Dawany nam wycisk poligonowy motywowano tym, że musimy poznać dole i niedole szeregowego rekruta, którego będziemy w przyszłości wychowywać lub prowadzić do szturmu.
Najbardziej jednak ceniłem sobie zajęcia z „naukowego komunizmu”. Dlaczego? Prowadził je z zapałem i dużą profesjonalną sprawnością prymus z Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Chemicznych w Krakowie kapitan K. Nie ględził o wyższości świąt jednych nad drugimi, tylko zaganiał nas do studiowania materiałów źródłowych. W życiu nie przeczytałem tylu prac „ojców założycieli” (Marksa, Engelsa oraz Lenina) co wtedy, w ciągu sześciu miesięcy w SOR-ze w Łodzi. Wtedy to zrozumiałem, dlaczego nijak nie umiałem pojąć subtelności ekonomii politycznej socjalizmu, czego dowodem była „zawstydzająca” trója wśród znacznie lepszych ocen z innych przedmiotów uniwersyteckich.
Szkolenie szybko mijało. Podobnie szybko rosło w brzuszku u żony moje kolejne dziecko. Sprawa pracy po zakończeniu SOR-u i następującej po nim także sześciomiesięcznej praktyki w jednostce wojskowej stawała się paląca. Zacząłem działać dwutorowo. Z pierwszym problemem – ryzykiem zesłania do „zielonego garnizonu” gdzieś pod granicę z NRD (pamiętajmy, że był to rok 1977), poradziłem sobie, pisząc raport (drogą służbową) do Ministra Obrony Narodowej z prośbą o skierowanie mnie na praktykę do jednostki w pobliżu miejsca zamieszkania, co motywowałem sytuacją rodzinną.
Absolwent SOR-u z żoną i z drugim dzieckiem w drodze nie był spotykany zbyt często. Dlatego ze spokojem przyjąłem informację, że szef Sztabu Generalnego, generał Henryk Szumski (cześć ci i chwała, Panie Generale), wyraził zgodę i zostanę skierowany na praktykę do jednostki w garnizonie warszawskim.
Drugi problem ciągle nade mną wisiał. Po pięciu miesiącach szkolenia nasi porucznicy, dowodzący poszczególnymi plutonami kursantów SOR-u, prowadzili dyskretną akcję werbunkową do armii. To odpowiadało moim zamiarom. I o mało co nie zostałem zawodowym żołnierzem. Ze wszystkimi tego konsekwencjami. Uratowały mnie moje dzieci. I żona. Na pytanie mojego dowódcy (nazwiska już nie odtworzę, ale fajny był gość), co zamierzam robić po SOR-ze, jak ten debil zeznałem, że chciałbym do „jedynki”, do wywiadu.
Ten nie pojął, bo był zafiksowany na swoich armijnych sprawach. „Jak do wywiadu, to chyba do «dwójki»?” – dopytywał. Upierałem się przy „jedynce”, myśląc o wywiadzie cywilnym w MSW, a mój dowódca – myślał o „dwójce”. (II Zarządzie Sztabu Generalnego), czyli wywiadzie wojskowym. Koniec końców zanotował coś w kajeciku. Po tygodniu wziął mnie na bok i poinformował, że niestety, nie wezmą mnie do wojskowej tajnej służby, bo tam szkolą samych kawalerów. Szkolenie trwa dwa lata i żadna żona by tego nie wytrzymała. Westchnąłem i uznałem, że armia nie jest mi jednak pisana. Naiwny byłem. Ale nie tak znowu bardzo.
Po zakończeniu szkolenia SOR w Łodzi święta Bożego Narodzenia w 1977 roku spędziłem w domu z rodziną. Obeznany z wiedzą, jak naciera pluton i kompania, w styczniu 1978 roku dostałem skierowanie do jednostek zabezpieczenia MON w Warszawie. Do sekcji politycznej pewnego pułku. Sekcja składała się z dwóch żołnierzy – z bardzo fajnego podpułkownika i mnie, plutonowego podchorążego. Pułk z kolei składał się z trzech batalionów. I to nie byle jakich. Moim zadaniem było prowadzenie zajęć polityczno-wychowawczych dla żołnierzy.
Mój szef podpułkownik, wprowadzając mnie w obowiązki, z pewnym zażenowaniem objaśniał, cóż to za wojsko mamy szkolić. Miękko, po wschodniemu zaciągając, wyłożył mi, że oto formalnie mamy do czynienia z żołnierzami. Ale praktycznie to żule i kryminaliści, grypsujący i tatuowani, z przeszłością, czyli tak zwany element. Strach im dać broń do ręki, nie wspominając o amunicji do niej. Służbę wojskową odbywają w jednostce zabezpieczenia MON.
W praktyce oznaczało to, że w ramach dwuletniej służby ci chłopcy wykonywali prace fizyczne, najczęściej transportowo-budowlane przy wszelakiego typu budowach, przebudowach i remontach w obiektach Ministerstwa Obrony Narodowej na terenie Warszawy i okolic. To znaczy była to darmowa siła robocza. A po ośmiu godzinach ich ciężkiej pracy ja miałem im wykładać popołudniami wyższość Układu Warszawskiego nad Sojuszem Północnoatlantyckim i temu podobne tematy.
Za pierwszym razem stanąłem przed setką żołnierzy, których największym marzeniem było walnąć się na wyrko i odespać. Niektórzy już na początku zajęć układali w „chiński paragraf” na niewygodnych składanych krzesełkach swoje zmęczone ciała. Nie wiem, co mnie natchnęło, ale chyba odezwał się we mnie socjolog rodziny (taka była moja naukowa specjalność w trakcie studiów). Zamiast ględzić o Układzie Warszawskim, zacząłem im mówić o nich samych. O ich trudnej i nużącej służbie. O pozostawionych gdzieś tam bliskich. O rodzicach i rodzeństwie. Ale dopiero gdy zacząłem mówić o pozostawionych dziewczynach, przez salę przebiegł dreszcz.
Nikomu nie było już do snu. Ci, co mieli dziewczyny, i ci, co dopiero zamierzali mieć, poczuli, że jest tu mowa o ich problemach. Na tym pierwszym spotkaniu wykorzystałem całą swoją wiedzę teoretyczną i praktyczną. Nie oczekujcie jednak, że odtworzę, co wtedy mówiłem. Ale chyba musiałem być jak jakiś złotousty kaznodzieja, ponieważ wkrótce potem żołnierze uhonorowali mnie orderem. Bardzo szczególnym orderem. I mam stuprocentowe przekonanie, że to odznaczenie przyznali mi za te rozmowy raz w tygodniu o ich problemach, które wplatałem w odgórnie narzuconą trochę górnolotną tematykę szkolenia politycznego.
Zbliżała się Wielkanoc i zaplanowaliśmy tygodniową przerwę w zajęciach. Jeden z kaprali – gdy szykowałem się do wyjścia z jednostki – podszedł do mnie, zameldował się dziarsko, zupełnie nie jak żul z Targówka, i wręczył mi plastikową torbę:
– To dla pana, panie podchorąży. Proszę to przekazać żonie wraz życzeniami wielkanocnymi od batalionu. – Zaglądam do paczki, a w niej leży dobre dwa kilo surowego schabu.
– To dla pana od wszystkich chłopaków, zorganizowaliśmy na kuchni – ponownie wyjaśnił kapral. Zgłupiałem.
– Kapralu, ale ja nie mogę tego przyjąć, przecież to jest wasze mięso, nie mogę was ogałacać z tego, co ma iść do wspólnego kotła – upierałem się jak dziewica przed ołtarzem. Kapral tylko pokiwał z politowaniem głową i powiedział:
– Panie podchorąży, przecież nas tu jest czterystu, każdy oddał malutki kawałeczek, nam nie ubędzie, a pana żona na mieście takiego superschabu nie dostanie – Tym mnie przekonał. Fakt. Zostało mi tylko podziękować. Podziękowałem i poniosłem order ze schabu do domu. Mieliśmy we troje schabową – o zgrozo – Wielkanoc. Czwarty członek rodziny, dwumiesięczna Anna Maria, zadowoliła się mlekiem mamy.
Jak to się miało do moich losów? Chyba nijak. Ale pamiętam to do dziś. I to w tę Wielkanoc zdałem sobie sprawę, że w kwestii roboty Roman mi chyba nie pomoże. Groziło mi, że dostanę pracę w Radiokomitecie albo w Instytucie Kultury. A tego bardzo nie chciałem. Dlaczego?
Jestem jedynakiem. Ale nie takim sobie zwykłym jedynakiem. Moja „jedynakowatość” była pogłębiona i wzmocniona. Miałem mieć dwie siostry. I to bliźniaczki. Młodsze o dwa lata. One jednak uznały, że nie podoba im się na tym świecie i zmarły dwa dni po wcześniaczym porodzie. Lekarz położnik, który był przy ich urodzinach i zapewne przy śmierci, powiedział mojej mamie, upewniwszy się, że ma już syna: „Niech go pani pilnuje jak oka w głowie, bo więcej dzieci pani mieć nie może”. Jak myślicie, jak po czymś takim przebiegało dalej moje jedynacze dzieciństwo?
Efektem tego mojego jedynactwa było nadmierne – moim zdaniem – zainteresowanie taty przyszłą karierą zawodową syna. Jego różni koledzy pod koniec moich studiów socjologicznych dobrotliwie się dopytywali: „Irek, kiedy twój syn wreszcie przyjdzie do mnie do pracy?”. Tata – który sam był socjologiem z wykształcenia, a z zawodu partyjnym aparatczykiem – o niczym innym nie marzył, jak o oddaniu jedynego potomka w ręce zaufanych przyjaciół. Aby móc mnie nadal kontrolować z ich pomocą, jak podejrzliwie mniemałem. A do tej pory miał do tego mnóstwo okazji.
Pomagając mi finansowo po ślubie, pomagając mi załatwić kwaterunkowe mieszkanie (rodzina studencka o dochodzie „zero”), dyskretnie pilotując decyzje wyższych władz wojskowych o skierowaniu mnie po szkoleniu w SOR-ze do jednostki wojskowej w Warszawie – cały czas sprawował nade mną swego rodzaju pieczę. Tata był dobrym człowiekiem, ale zbyt upierdliwym teściem jak na nerwy i cierpliwość mojej żony. Dlatego zależało mi, aby być od niego niezależnym, po tylu latach przedłużonej zależności. Zatem nie zawahałem się ani przez chwilę.
– Tato, kolega, który miał mnie rekomendować do pracy w MSW, wycofał się, a ja za dwa miesiące kończę wojsko i muszę iść do pracy. W Radiokomitecie i w Instytucie Kultury nie chcę robić. Musisz mi POMÓC z tym MSW – wypowiedziałem magiczne słowa. I to podziałało.
„Pomoc” to był taty żywioł. Zupełnie jakby pomaganie innym (a robił to często) potwierdzało coś ważnego w jego życiu. Ludzie z rodzinnej wioski mojej mamy do dziś wspominają, jak to „Irek z Warszawy” załatwiał różne sprawy: a to ułatwił uzyskanie zezwolenia na budowę kaplicy na cmentarzu, a to przyspieszył budowę gazociągu albo sieci elektrycznej, a to obronił prezesa kółka rolniczego przez zwolnieniem, bo ten nie miał matury itd., itp.
No to tą „pomocą” trafiłem tatę w czuły punkt.
Ojciec ostatecznie i z najwyższym obrzydzeniem („po co ci to, każą ci skakać po dachach z pistoletem”) nacisnął jakiś sobie tylko znany guzik. Jeszcze nie skończyłem praktyki w jednostce wojskowej, a on już przekazał mi wiadomość:
– Pisz podanie o przyjęcie do pracy w MSW. – I nie miał najweselszej miny.
Podanie napisałem. Jakiś czas potem zadzwonił do mnie (chyba do jednostki wojskowej, nie do domu) miły dżentelmen, przedstawiając się jako pracownik kadr z MSW, i zaprosił mnie na rozmowę. Bardzo zadowolony z obrotu wydarzeń na rozmowę poszedłem. W biurze przepustek na Rakowieckiej, gdzie czekałem o umówionej porze, niespodziewanie ktoś niegłośno zapytał:
– Pan Filip? – Gdy przytaknąłem, równie cicho upewnił się co do nazwiska. Miał już dla mnie gotową plakietkę oznaczającą gościa, więc nie musiałem niczego zeznawać pani wypisującej przepustki przy wejściu. Zapamiętałem, że facet z kadr był kruczowłosy, smagły i bardzo przystojny.
Poprowadził mnie przez główne wejście do ministerstwa gdzieś w boczny korytarz do drzwi z napisem „Samodzielna Sekcja Kadr”. Od razu spodobała mi się ta „samodzielność”. W ogóle wszystko mi się podobało – nawet wieloczłonowe gmaszysko Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, większe niż budynek KC PZPR. Ten to znałem nawet od środka. Ojciec pracował tam na piątym piętrze jako instruktor w Wydziale Organizacyjnym. Tak, tak… Nie byłem resortowym dzieckiem, tylko „nasłańcem”.
Zacząłem sobie wyobrażać, że towarzysze z KC z radością wstawiali do MSW syna ich aparatczyka. Gdybym był lepiej poinformowany, to spodziewałbym się nieufności i oporu ze strony funkcjonariuszy. Bo wtedy, w połowie 1978 roku, era Edwarda Gierka i rządów zadufanej w sobie „śląskiej mafii” z Katowic powoli zmierzała do roku 1980. Ale ja o tym nie miałem zielonego pojęcia.
Kadrowiec wypytywał mnie o różne rzeczy, dużo przy tym notując. Szczególnie dopytywał się o mój angielski. Ale zgłupiałem, kiedy miałem mu podać, kto mnie rekomenduje do służby. W innej sytuacji podałbym nazwisko Romana. Ale teraz… Zawahałem się, ale tylko na moment, i wypaliłem, że nie wiem. Zanim kadrowiec zdołał zdurnieć bardziej niż ja przed chwilą, szybko mu wyjaśniłem rolę ojca i jego tajemniczego, zupełnie mi nieznanego „guzika”.
Po latach dowiedziałem się, że był to ojca kolega z Wydziału Organizacyjnego albo Administracyjnego, który z urzędu opiekował się organizacją partyjną w MSW. A ta funkcjonowała w owych czasach na prawach komitetu dzielnicowego, ale nie podlegała Komitetowi Warszawskiemu (wojewódzkiemu), bo reprezentowała aktyw z jednostki centralnej, ogólnopolskiej. Dlatego pozostawała pod parasolem KC PZPR. Stąd rekomendacja z takiej pozycji miała swoją wagę. Ale wtedy tego też nie wiedziałem.
Kadrowiec szybko zorientował się z jakim modelem rekomendacji ma do czynienia i uspokoił mnie, że ta moja niewiedza to żaden problem. „Się ustali później”. Odetchnąłem. Ale trochę za wcześnie. Kadrowiec poinformował mnie, że jest możliwość, iż przyjmą mnie do wywiadu. I że to wiąże się z dziewięciomiesięcznym szkoleniem poza Warszawą. Jęknąłem. Basia mnie zabije. Znowu chłop poza domem. A tu na karku dwójka małych dzieci. Byłem w rozterce.
Kadrowiec znał już moją sytuację rodzinną. Poradził, abym zastanowił się nad tym wspólnie z rodziną. Dla uspokojenia dodał, że będę kompletnie oderwany od bliskich przez pierwsze miesiące, potem będą krótkie przepustki ze szkolenia. Z reguły w okolicy wszelakich świąt. I na tym skończyliśmy. Za kilka dni miałem mu dać znać, czy „idziemy dalej”.
W domu musiała się odbyć sztabowa narada z udziałem moich rodziców. Dlaczego? Bo moja mama od kilku lat była na rencie inwalidzkiej z powodu „nerwicy”, jak to oględnie zapisano w jej papierach. I to dawało mi szansę. Mama rozumiała, co dla mnie oznacza wyrwanie się spod kurateli taty. Sama funkcjonowała od kilku lat pod taką kuratelą, czasami dość upierdliwą. Dlatego wspierała mnie w dyskusjach z żoną i obiecywała daleko idącą pomoc, zwłaszcza że młodsza córka Ania, jako brzdąc kilkumiesięczny, do żłobka mogłaby pójść najwcześniej za półtora roku.
Żona nie liczyła na wielką pomoc ze strony „znerwicowanej” teściowej, ale rozumiała, że dwie wnuczki działały na moją mamę kojąco. Starsza miała na imię Kasia, tak jak moja przedwcześnie zmarła siostra, jedna z bliźniaczek. Nie odważyłem się zaproponować żonie, aby drugiej córce dać na imię Małgosia – jak miała na imię druga z moich sióstr. Uznaliśmy, że jeden duch z przeszłości wystarczy. Anna Maria wydawała mi się najlepszym wyborem i oboje zdecydowaliśmy się oddać swoisty hołd popkulturze z czasów późnego Gomułki. I Czerwonym Gitarom oczywiście.
Kiedy żona dostrzegła moją determinację w kwestii MSW, zrozumiała, że gdyby stanęła okoniem, to oczywiście ugiąłbym się i nigdy nie poszedł tamtą ścieżką. Zostałbym badaczem opinii publicznej w Radiokomitecie i dwa lata później – jako protegowany wiceprezesa tegoż Radiokomitetu (kumpla mojego taty z KC) – wyleciałbym z hukiem z roboty, aby zrobić miejsce dla kogoś z nowej ekipy. A ta przecież musiała dokonać rozliczenia „ludzi Krwawego Maćka”, jak mawiano o prezesie. Wiem, że milcząca aprobata nie przyszła jej łatwo i najchętniej widziałaby mnie w tym Radiokomitecie lub Instytucie Kultury. Do dziś jestem jej wdzięczny za to milczenie. Zadzwoniłem więc do kadrowca. „Kontynuujmy” – powiedziałem. Była połowa roku 1978.
Dostałem skierowanie na badania medyczne. Klasyka. Internista, okulista, neurolog, prześwietlenia wszelakie, badanie kompleksowe krwi. Dzięki temu poznałem zdumiewający ogromem labirynt resortowej służby zdrowia.
I wreszcie przyszedł czas na psychologa. Podano mi adres i godzinę stawienia się. Dziesiąta. Służew. Nowe bloki. Pierwszy raz w życiu jestem w tej części Warszawy. Szukam tego cholernego domu i nijak znaleźć nie mogę. Przeklinam w myślach. Numeracja kończy się przy szerokiej ulicy i zanim połapię się, że dalsze numery są po drugiej stronie, tracę cenne minuty. Do drzwi wskazanego mieszkania dzwonię dwie–trzy minuty po dziesiątej.
Otwiera mi niewysoki facet w miodowo-brązowej marynarce. Wbija we mnie wzrok i cedzi oskarżycielsko:
– Właśnie ktoś przez pana zginął… bo spóźnił się pan na ważne spotkanie!
Przerażony, że jeszcze na dobre nie zacząłem służby w wywiadzie, a już mam trupa na koncie, coś wybełkotałem na usprawiedliwienie. Nie pamiętam co… zbyt byłem wtedy wstrząśnięty. I zmieszany. A potem przeprowadzano rozmaite testy. Wśród nich test z wiedzy. Musiałem podawać znaczenie różnych słów i skrótów. Było tego coś ponad setkę. Wydawało mi się, że nie znałem tylko dwóch. Co to jest „proliferacja” i… no właśnie, znowu zapomniałem. Chodziło o trzyliterowy skrót (MTI? Ale głowy nie dam) oznaczający ówczesną węgierską agencję prasową, odpowiednik naszego PAP. Badano moją inteligencję i do dziś jestem ciekaw, jaki miałem wtedy wynik. Zapewne był prawdziwy. Przecież żaden tatuś z KC nie mógł „podrasować” odczytu IQ w badaniach rekrutacyjnych do wywiadu. Na szczęście…
Rozdział 2
Gdy w procesie naboru kandydata na „zwyczajnego szpiega” okazywało się, że spełnia on obowiązujące kryteria, „Firma” inicjowała przyjęcie go do służby przygotowawczej. Niektórzy kandydaci kierowani byli na szkolenie do „Lasu”, czyli Ośrodka Kształcenia Kadr Wywiadowczych (OKKW) w Starych Kiejkutach niedaleko Szczytna.
Inni, przeznaczeni do bardziej zakonspirowanej formy szkolenia, delegowani byli bezpośrednio na etaty zewnętrzne do docelowych lub pośrednich instytucji przykrycia (ministerstw, instytucji centralnych). Byli przygotowywani do służby w trybie indywidualnym i mieli unikać jakiegokolwiek kontaktu z Centralą i pokrewnymi organami resortu spraw wewnętrznych. W slangu wewnętrznym wywiadu zwano ich oficerami „drugiej linii”. Kontakt z nimi – z zachowaniem zasad ścisłej konspiracji – utrzymywali wyselekcjonowani oficerowie Centrali.
Jeszcze inni, wytypowani do służby kompletnie „nielegalnej”, za moich czasów szkoleni byli przez ówczesny Wydział XIV Departamentu I MSW pod kątem wyeksportowania ich pod różnymi pretekstami do krajów będących obiektem zainteresowania operacyjnego wywiadu. Klasyczny nielegał korzystał z innej, przybranej i zabezpieczonej odpowiednimi dokumentami zagranicznej tożsamości. Stawał się obywatelem owego obcego państwa i funkcjonował w uśpieniu przez okres tak zwanej aklimatyzacji. A potem… sky was the limit!
Ale proces przemiany Janka Nowaka w Hansa Steina lub Johna Browna bywał z reguły długotrwały, ostrożny i precyzyjny. Jeśli taki nie był, to źle wróżyło zarówno samemu nielegałowi, jak i sensowi oraz przyszłości całej operacji. I należy także pamiętać, że pierwotnie koncept plasowania oficerów „nielegalnych” wynikał z planowania wojennego, gdy przewidywano, że kiedyś w przyszłości stan skrajnego napięcia politycznego lub konflikt zbrojny odetnie normalną, choć niejawną komunikację z legalnymi rezydenturami lub pojedynczymi oficerami działającymi w przedstawicielstwach konsularnych czy dyplomatycznych. W stosunkach międzynarodowych wtedy z reguły bywały zawieszane przywileje takie jak immunitet dyplomatyczny i legalne, oficjalne kanały łączności placówek z krajem macierzystym. Wracajmy jednak do „zwyczajnych szpiegów”.
Kandydat na „zwyczajnego szpiega”, zanim trafił do Starych Kiejkut, musiał przejść przez czyściec miesięcznego przygotowania paramilitarnego. W moich czasach odbywało się to na terenie poligonu Nadwiślańskich Jednostek MSW w Raduczu. Tam gdzie kiedyś kręcono wiele scen serialu Czterej pancerni i pies. Z okresu mojej rekrutacji jakoś słabo pamiętam spotkanie z Wysoką Zatwierdzającą Komisją.
Wiem, że się odbyło, ale pamiętam z niego jedynie polecenie wybrania sobie nazwiska legalizacyjnego. Kiedy przeglądałem długaśną listę nazwisk, na której część odhaczono na znak, że już ktoś je wybrał, moją uwagę zwróciło coś znajomego. Bartoszewicz. Jako dziecko mieszkałem przecież na ulicy Juliana Bartoszewicza. Uznałem, że – jak ten pies Pawłowa – będę na takie nazwisko reagował jak na własne. I dokonałem wyboru. Na długie, zaskakująco długie lata.
Pod koniec sierpnia 1978 roku przyszedł wreszcie czas, abym i ja na serio zaczął żywot kandydata na „zwyczajnego szpiega”. Cały mój rocznik szkoleniowy – w sumie pięćdziesięciu pięciu facetów – zebrano w Warszawie w jakiejś bocznej uliczce odchodzącej od Wisłostrady, skąd nowoczesny autokar miał wywieźć nas na poligon. Ale zanim odjechał, za moją sprawą dokonał się mimowolny, choć dyskretny i nigdy nieujawniony, akt równoczesnej dekonspiracji dwóch rekrutów.
Kiedy wysiadłem z autobusu na przystanku w pobliżu miejsca zbiórki, dostrzegłem trzech młodych facetów, ubranych na sportowo, idących w moją stronę. Każdy z nich dźwigał miękką torbę turystyczną dość dużych rozmiarów. Dokładnie tak jak ja. Wydało mi się to podejrzane. Przypadek? W ten sposób po raz pierwszy – choć nie ostatni – doznałem, naiwnej wtedy, „profesjonalnej paranoi”.
Postawiłem ostrożnie torbę na ławce na przystanku, udając oczekującego na autobus pasażera. Starałem się nie wiadomo czemu, być może na wszelki wypadek, ustawiać bokiem do nadchodzących. Sylwetka jednego z tych facetów wydała mi się bowiem znajoma. Kiedy podeszli bliżej, na szczęście nie zwracając na mnie uwagi zajęci ożywioną rozmową, zdałem sobie sprawę, że oto w kierunku miejsca zbiórki kandydatów na „zwyczajnych szpiegów” idzie mój niedawny kolega z wojska, ze Szkoły Oficerów Rezerwy, z którym spędziłem sześć miesięcy szkolenia w tym samym czteroosobowym pokoju.
Zastanawiałem się, co robić w tej sytuacji. W końcu doszedłem do wniosku, że będę udawał, że się nie znamy. Andrzej zastosował identyczną taktykę. I do końca szkolenia w zasadzie udało nam się naszą wcześniejszą znajomość zachować w tajemnicy. Tak więc on „rozkuł” mnie, a ja jego. Dwóch trafionych za jednym razem…
Kiedy podchodziłem do autokaru, spojrzałem krytycznie na całą grupę, w większości młodych mężczyzn, ładujących do luków bagażowych torby turystyczne. Gdyby nie brak odpowiednich napisów i logo, można by odnieść wrażenie, że to zespół sportowców z jakiegoś klubu udaje się właśnie na zgrupowanie treningowe.
Szkolenie w OKKW było dość specyficznie zamaskowane – ośrodek udawał jednostkę wojskową. Kadra instruktorska na co dzień nosiła mundury wojsk lądowych. Podobnie słuchacze. Ale zanim ci ostatni mogli pojawić się wewnątrz ośrodka, musieli nauczyć się wojskowego ABC. Udawanie wojska nie było proste. Ja miałem zdecydowanie ułatwione zadanie. Elementy musztry, wojskowego zachowania się w szyku i marszu, zasady noszenia munduru, posługiwanie się bronią – miałem właśnie za sobą sześć miesięcy takich „zabaw”, a w tle rangę podporucznika rezerwy Wojska Polskiego. Ukrytą przed innymi, bo na pagonach miałem podobnie jak i inni słuchacze w „Lesie” biało-czerwone obszycie właściwe dla podchorążego.
Swoją drogą, moje pasowanie na dwugwiazdkowego rycerza PRL odbyło się zaledwie dwa miesiące wcześniej. W Lublinie. Tam szablą – gdy razem z dziesięcioma innymi podchorążymi wdzięcznie przyklęknąłem w długo ćwiczonym ruchu na specjalnie rozwiniętym dywanie – spłazował mnie po ramieniu sam generał Oliwa, odziany w paradny mundur z koalicyjką, oficerki z błyszczącymi cholewami i cieniutkie rękawiczki.
– Mianuję was podporucznikiem Wojska Polskiego! – wyrecytował gromko generał.
– Ku chwale ojczyzny, obywatelu generale! – odkrzyknąłem równie dziarsko i gromko. Czułem wzruszenie i dumę. W mojej rodzinie już od lat międzywojennych kultywowano szacunek do munduru. Uważano, że facet, który nie przeszedł obowiązkowej służby wojskowej, nie był pełnokrwistym mężczyzną. I panny nie chciały się z takimi prowadzać. Mit ten przywoływałem sobie na pociechę, gdy dopadał mnie wirus zwątpienia w sens żołnierskiej służby.
I tak oto zostałem oficerem po raz pierwszy. Wtedy w Lublinie nie mogłem wyjść z podziwu, jak bardzo nazwiska kilku prominentnych generałów oddawały ducha i ówczesny stan bojowy naszej armii – Oliwa, Kufel, Baryła… Wracajmy jednak do Raducza, bo inaczej nigdy nie dojdziemy do Starych Kiejkut.
Raducz to dość spory poligon. Dziś ćwiczą tam różne formacje, głównie BOR. Ale wtedy był domeną „nadwiślańczyków”, owej gwardii pretoriańskiej, którą wiele, wiele lat później próbowano wykorzystać do internowania prezydenta Wałęsy.
Kiedy dotarliśmy na miejsce, przejechawszy w żółwim tempie poprzez zryte gąsienicami czołgowymi drogi gruntowe, wysadzono nas wraz z bagażami przy obozowisku składającym się z sześciu zielonych hangarowych namiotów, gdzie mieliśmy spać, oraz grupy namiotów zaplecza. Była stołówka, łazienka i latryny. Rozlokowano nas z podziałem na drużyny. Bagaże złożyliśmy pod łóżkami polowymi na podłodze pokrytej linoleum. Pełen komfort. A potem rozpoczął się proces przepoczwarzania nas w „prawdziwe wojsko”. Jak to się robi, wiedziałem już z doświadczenia – ze Szkoły Oficerów Rezerwy w Łodzi.
Kluczowym elementem były buty. Buty? Tak, buty. I czapki. Pozostałe elementy umundurowania są mniej istotne. Żołnierz w niedopasowanych butach to nie żołnierz. To najczęściej kaleka z obtartymi piętami. Zwłaszcza że w Raduczu takim jak my nie wyfasowano onuc. Młodszym osobom spieszę wyjaśnić, co to jest onuca. To ogólnowojskowy odpowiednik dzisiejszych skarpet. Tyle że od skarpet lepszy. Prawidłowo założona onuca nie miała prawa zezwolić najtwardszemu trzewikowi na otarcie stopy żołnierza. Powie wam to każdy weteran długich marszów. W trakcie szkolenia w SOR-ze doświadczeni wojacy uczyli mnie precyzyjnego zakładania onuc. Nauczyli mnie też innej sztuczki.
Kiedy fasuje się buty, młode wojsko z reguły naiwnie sądzi, że trzeba szukać buta nowego, wprost z fabryki. Nic bardziej mylnego! Buty w wojsku ówcześnie podlegały swoistemu recyklingowi. Odchodząc z wojska, żołnierz swoje buty oddawał służbie mundurowej. Ta oceniała, czy nadają się do dalszej eksploatacji. I na takie buty należało polować. Dlaczego? Bo zostały dla ciebie przygotowane do długich wędrówek przez poprzednika. Rozchodzone i dopasowane do ludzkiej stopy, której budowy producenci nie potrafili oddać w kształcie owych trepów. Rozmiękczone ciepłem umęczonych stóp i nierzadko krwią serdeczną nieszczęsnego rekruta, który wcześniej nie miał dość rozumu i dorwał dla siebie nowiuśkie buty. I co z tego, że teraz były używane i przepocone? Należało tylko uwierzyć, że wobec używanych butów zastosowano przedtem niezbędne procedury, ponoć chroniące przed podłapaniem od kogoś grzybicy. Tak jakby to miało nas uchronić od wyhodowania własnej.
Nowoczesnym wynalazkiem stosowanym w wojsku za moich czasów była plastikowa, ażurowa wkładka do butów. Tworzyła pod stopą przestrzeń wypełnioną powietrzem, która teoretycznie miała odprowadzać nadmiar wilgoci do podeszwy buta. Zdaje się, że niezbyt dobrze to działało. Działały natomiast onuce. Dziś trudno sobie wyobrazić onucę, jeśli nie żyło się w epoce przedpampersowej. Kiedyś niemowlaki do sikania używały pieluch z tetry, to jest z niezbyt gęsto tkanej materii bawełnianej, o rozmiarach jakieś 65x65 centymetrów. Czasem zawijano je w pieluchy z tkaniny bajowej, także bawełnianej, ale bardziej soczystej, gęściej tkanej, z delikatnym meszkiem z włosków bawełny z jednej strony, a gładszej z drugiej strony. Jej pożądaną cechą był duża chłonność.
Nie od rzeczy będzie wspomnieć, że mimo faktu, iż za czasów PRL Polska była potęgą włókienniczą, to w okresie tak zwanej gospodarki niedoborów pieluchy bywały reglamentowane i kupić je można było jedynie na specjalny przydział w ramach wyprawki dla nowo narodzonego niemowlęcia. Takie właśnie grubsze pieluszki już wcześniej zakładałem moim dzieciom na noc, aby unikać wstawania i przewijania córeczek za każdym siknięciem. Z takiej właśnie tkaniny robiono też onuce. Wiedza na temat pieluszek skutkowała u mnie wtedy niejako automatycznym zaufaniem do ogólnowojskowej onucy.
Niestety, ku mojemu wielkiemu żalowi w Raduczu onuc nie fasowaliśmy. Pozostały nam skarpety, które upierdliwie dawały się regularnie i wbrew naszej woli wciągać do środka buta, wałkując się i obcierając nogi wszystkim bez mała dzielnym piechurom. Było to o tyle istotne, że każdy dzień na poligonie w Raduczu – a było ich trzydzieści – zaczynaliśmy od obowiązkowej zaprawy fizycznej, połączonej z biegiem na dość długim dystansie.
W trakcie trwania zabaw poligonowych całą „kompanią”, jak tytułowano na zbiórkach naszą grupę, dowodził kapitan Gustaw Cz., powszechnie zwany Gutkiem. Człowiek legenda, utrwalony w pamięci wielu roczników „zwyczajnych szpiegów”. Budził swoją osobą naszą niekłamaną sympatię, mimo że pełnił funkcję bezlitosnego kata i kontrolera dyscypliny w początkowo rozbrykanej grupie młodszych i starszych. Do stanu tężyzny fizycznej kandydatów na „zwyczajnych szpiegów” podchodził naukowo.
Krzesełko, stoper, stetoskop, aparat do pomiaru ciśnienia krwi oraz niewysoki stołek stanowiły podstawę aparatury, jaką Gutek wykorzystywał do naukowego i poprawnego metodologicznie z punktu widzenia nauki o kulturze fizycznej oszacowania, jak bardzo może gnębić ćwiczeniami każdego z delikwentów.
Kiedy Gutek pojawił się przez nami z tym całym instrumentarium, „kompania” nieco się rozbawiła. Ale za chwilę nie było nam już do śmiechu. Gutek wywoływał z listy po kolei, sadzał człowieka na krzesełku i ze stoperem w ręku skrupulatnie mierzył tętno, a potem spoczynkowe ciśnienie krwi. Wynik ze stoickim spokojem wpisywał do przygotowanych tabel w dossier, jakie zakładał dla każdego z nas. Jeśli nie na pierwszy, to na pewno na drugi rzut oka widać było profesjonalne przygotowanie kapitana Gustawa do bezlitosnej weryfikacji naszych indywidualnych możliwości.
Kiedy dane początkowe zostały należycie odnotowane, Gutek przystępował do kolejnej fazy testu. Tak zwanego step-testu. Kiedy przyszła moja kolej, Gutek pomierzył to, co miał pomierzyć, wpisał dane do tabelek i polecił mi, abym wchodził na naukowy stołek i schodził z niego w równym rytmie. Przez jedną minutę.
Po owej minucie Gutek posadził mnie znowu na krzesełku. Ze stoperem w ręku zmierzył mi tętno. Potem ponownie. I jeszcze raz. Aż moje tętno powróciło do stanu sprzed testu. Siedziałem cichy i spokojny. Gutek zajrzał w papiery. Raz i drugi. Sprawdził to samo raz jeszcze, po czym zwrócił się do mnie z uspokajającym uśmiechem:
– Proszę pamiętać, aby nie szarżować na dłuższych dystansach. Ma pan charakterystykę sprintera. Może pan gonić przez kilkanaście sekund za autobusem lub tramwajem, ale dłuższe dystanse to nie pana domena. Ma pan szybko rosnący dług tlenowy. W związku z tym na porannej zaprawie proszę w czasie obowiązkowej rundy po poligonie nie forsować zbyt ostrego tempa i ignorować, gdy ktoś taki jak Helmut pana wyprzedzi. – Gutek już się połapał, że jeden z naszych kolegów o imieniu Waldek i niesamowitej kondycji do biegów na dowolnych dystansach potwierdzonej przez step-test właśnie uzyskał od nas ksywę Helmut, i starał się mi tą wiedzą zaimponować.
Z pokorą odebrałem ten instruktaż, który w ustach Gustawa brzmiał uprzejmie i naukowo. Ale znaczył ni mniej, ni więcej tylko to, że mam gównianą kondycję. Postanowiłem więc nie migać się na porannych zaprawach i rzetelnie odbębniać wymagany dystans. Aby zmniejszyć zadłużenie. Tlenowe…
Dni upływały nam na ćwiczeniach z musztry, ale także na zapoznawaniu się z bronią. Miałem więc swoistą powtórkę ze Szkoły Oficerów Rezerwy. Trzeba tu wyjaśnić, że większość kandydatów na „zwyczajnych szpiegów” nie odbywała obowiązkowej służby wojskowej. Byli z urzędu z niej zwolnieni. Powołanie do służby w resorcie spraw wewnętrznych zmieniało sytuację mobilizacyjną poborowego. Akta potencjalnego żołnierza, przygotowane pracowicie przez wojskową administrację z komisji uzupełnień, zmieniały lokalizację. Wędrowały – jak wtedy mniemałem – do specjalnej szafy. A delikwent znikał z list potencjalnego poboru do wojska na wypadek wybuchu wojny. Ja, jako podporucznik rezerwy Wojska Polskiego, także zniknąłem. Wojsko zrzekało się praw do mojej osoby. I nie powoływało mnie na żadne ćwiczenia. Jednym słowem dla armii byłem „zniknięty”.
Zniknięcie było na tyle skuteczne, że gdy ponad trzydzieści lat później Kancelaria Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej chciała mi wręczyć pewne pamiątkowe odznaczenie jako weteranowi służby w Bardzo Gorącym Kraju, to wojskowa komenda uzupełnień przez wiele miesięcy nadal nie potrafiła mnie zlokalizować.
Jednakże większość moich kolegów z „kompanii” – także „znikniętych” dla ekspertów od poboru do armii – nie miała uprzednio nic do czynienia z wojskiem, które wkrótce musieliśmy udawać. Należało więc z pokorą uczyć się tego wojskowego abecadła od zera. Wspólnie. Więcej grzechów z Raducza nie pamiętam.
Po miesiącu nasz czyściec dobiegł końca i wreszcie pojechaliśmy do tajemniczego „Lasu”.
Całą tę pseudowojskową maskaradę przygotowywaną w Raduczu i kontynuowaną w „Lesie” przeprowadzano dla potencjalnych ciekawskich obserwatorów. Zwłaszcza obcych szpiegów, ale nie tylko. Mieszkańcy Starych Kiejkut musieli domyślać się, że coś jest nie tak z tym „wojskiem”. Zwłaszcza że objęto ich ścisłą i dokuczliwą kontrolą kontrwywiadowczą. Podobnie było z załogą ochronną z Nadwiślańskich Jednostek MSW, ponoć specjalnie wyselekcjonowaną spośród kilku tysięcy żołnierzy tej formacji. Profesjonalni – mimo że z poboru – żołnierze przyglądali się z daleka przebierańcom, wśród których widać było także kilku wyraźnie starszych od całej reszty panów. My, świeżo upieczeni absolwenci wyższych uczelni, nazywaliśmy ich „wujkami”. Ale tylko jeden z nich dostąpił zaszczytu i zyskał ksywę „Dziadek”, nie tyle z racji wieku, ile imponujących siwych włosów.
Byli to funkcjonariusze z kilkuletnim stażem w służbie, oddelegowani do szkoły wywiadu z różnych jednostek resortu spraw wewnętrznych. Z centrali ministerstwa, a także ze struktur terenowych. W owym czasie w Polsce na terenie województw funkcjonowały Komendy Wojewódzkie MO, które potem przemianowano na Wojewódzkie Urzędy Spraw Wewnętrznych. W ich strukturze znajdował odbicie schemat funkcjonalny ministerstwa w Warszawie. Departamentom w Centrali odpowiadały wydziały w województwach. Z jednym wyjątkiem. Departament I MSW dysponował w terenie albo pojedynczymi przedstawicielami, albo całymi referatami (inspektoratami) grupującymi po kilku oficerów.
Domyślałem się, że „wujkowie” zostali wytypowani do przeszkolenia, aby zasilić potem kadry wywiadu lub powrócić do jednostki macierzystej. Na nas, młokosów, patrzyli z pewną wyższością. Znali z praktyki różne niuanse pracy operacyjnej. Wiedzieli, co to jest „piętnastka”, jak się zakłada nową sprawę operacyjną i jak się ją składa do archiwum. Przeprowadzili wiele rozmów operacyjnych w swojej karierze w kontrwywiadzie lub służbie bezpieczeństwa, kontrolując kręgi opozycyjne, przemysłowe czy też kler. Rozpracowywali rozmaitych figurantów, czyli osoby figurujące na okładkach teczek operacyjnych zakładanych w różnych kategoriach spraw. Sprawdzali rozmaitych „przechodzących w sprawie”, aby wyjaśnić ich rolę i ewentualny potencjał operacyjny, wynikający z ustalonych faktów i powiązań.
Jednym słowem „wujkowie” byli już ukształtowanymi oficerami służby specjalnej. Poczucie pewności siebie naszych „wujków” wkrótce miało ustąpić może nie tyle pokorze, ile skupieniu. Skupieniu koniecznemu do opanowania całkiem nowych obszarów wiedzy i zrozumienia zupełnie odrębnych kontekstów, jakich dostarczać miała nam praca w wywiadzie. Żaden z nas – ani „wujek”, ani „Dziadek”, ani zielony magister – jeszcze tego nie rozumiał. Bo nie mógł. Rozumieli to natomiast doskonale nasi wykładowcy, trenerzy i opiekunowie.
Na temat Ośrodka Kształcenia Kadr Wywiadowczych w Starych Kiejkutach jest już tyle literatury dokumentalnej oraz materiałów wideo, że teoretycznie mógłbym sobie pozwolić na taktowne milczenie w kwestii jego lokalizacji, wewnętrznej organizacji, ochrony itp. Ale wyobrażam sobie, że skazałbym wtedy wszystkich zainteresowanych na żmudne przeszukiwanie internetu i oglądanie lub czytanie licznych materiałów na temat Szkoły Szpiegów autorstwa bardzo różnych ludzi. Odebrałoby mi to jednakże oczywistą przyjemność płynącą z możliwości zaprezentowania tego, co było moim osobistym i subiektywnym doświadczeniem w „Lesie”.
Jeśli ktoś dociekliwy odnajdzie dziś na mapach lokalizację Starych Kiejkut, to na odpowiadających jej zdjęciach satelitarnych z zasobów map znanej amerykańskiej firmy Google dostrzeże kilka interesujących szczegółów. Oto zobaczy błyszczącą w słońcu plamę jeziora. Powyżej jeziora, tuż przy słabo widocznej przystani, będzie widział rdzawą plamę kortów tenisowych i zielony kwadrat boiska do koszykówki i siatkówki. Jeszcze dalej na północ może zobaczyć dach internatu, gdzie zakwaterowano wszystkich słuchaczy i część kadry. Część, bo ci, którzy przebywali w „Lesie” z rodzinami, a byli tacy, otrzymywali do dyspozycji mieszkania w osobnym budynku położonym w oddaleniu od internatu. Tak aby twarze kursantów nie wbijały się za bardzo w pamięć żon i dzieci oficerów kadry.
Internat miał dwa poziomy – parter i piętro. Od strony północnej, gdzie znajdowało się wejście do budynku, biegły w nim korytarze z oknami zwróconymi w stronę stołówki. Od południa okna balkonowe pokoików zajmowanych przez kursantów zapewniały widok na jezioro. Notabene – do dziś pamiętam nasz zachwyt nad precyzją wykonania stolarki budowlanej, czyli drzwi i okien. Ich jakość wydawała nam się wtedy czymś nierealnym.
Opadająca od budynku internatu ku jezioru skarpa obsadzona została drzewami iglastymi, abyśmy stali się niewidoczni od strony wsi i jeziora. Jednak jeszcze w roku 1978 nie były one na tyle wysokie, aby zasłonić widok z balkonów na szosę biegnącą przez Stare Kiejkuty i odwrotnie – z szosy na balkony. Pamiętam, jak niechętnie wychodziłem na balkon mojej kwatery pełen obaw, że obcy wywiad sfotografuje mi facjatę z samochodu, który bez problemu przejedzie wokół jeziora. A na dodatek koledzy „wujkowie” niby to żartem ostrzegali, aby na terenie ośrodka nie zadzierać głowy i nie patrzeć w niebo. Wiadomo – satelity szpiegowskie CIA nie próżnują.
Przed budynkiem internatu znajdował się mały plac, który pozwalał na codzienna poranną zbiórkę całej „kompanii” przed wyjściem na zajęcia. Wtedy to weryfikowano naszą wiedzę wojskową w zakresie musztry. Na północ od internatu (patrząc na zdjęcie satelitarne, to nieco powyżej) jest foremna bryła innego budynku. To tam zlokalizowana była stołówka, bufet ze sklepikiem, sala telewizyjna, służąca też do konsumpcji nabytych w bufecie produktów, biblioteka i kilka mniejszych pomieszczeń klubowo-konferencyjnych. Nie napiszę, gdzie umieszczono pracownie do zajęć z techniki operacyjnej i laboratorium fotograficzne. Zapewne do dziś nie jest to informacja jawna. Ale gdzieś tam były. Na pewno.
Na prawo od stołówki (gdy patrzymy z lotu ptaka) był basen wraz z sauną. Jeśli wyjdziecie z internatu i razem z całą „kompanią” po śniadaniu ruszycie w prawo, na wschód, aby dojść na zajęcia do głównego budynku dydaktycznego, to po lewej stronie dostrzeżecie długą ścieżkę wiodącą do basenu.
Bardziej zainteresowany ośrodkiem czytelnik może zechcieć również rzucić okiem na półgodzinny film pod tytułem Szkoła Szpiegów – pierwszy nabór zrealizowany w 2011 roku dla TVP S.A. przez Roberta Walenciaka. Tam w kilku fragmentach pokazano oryginalne fotografie wykonane na terenie naszego obiektu. Już w pięćdziesiątej siódmej sekundzie materiału widać zdjęcie czterech panów. Jeden – w garniturze – to były szef Departamentu I MSW, wiceminister Mirosław Milewski. Pozostali to lokalna kadra wywiadowcza.
Fotograf zwrócił swój obiektyw na zachód, w kierunku bramy wjazdowej do ośrodka, mając po prawej ręce niewidoczne wejście do stołówki. Z lewej strony widać skrajną część internatu, w której mieściły się wtedy „apartamenty” dla części kadry. Tej – przypomnę – przebywającej na terenie OKKW bez rodzin. W głębi widać też budynek wartowni, mieszczący załogę ochronną – wyselekcjonowaną z Nadwiślańskich Jednostek MSW. Przewinięcie filmu do momentu 1 m 40 s pokaże wam zdjęcie internatu od frontu. Z charakterystyczną przeszkloną nadbudówką ponad linią dachu, nad centralną klatką schodową.
To owa słynna „jaskółka”, gdzie odbywały się symulowane spotkania dyplomatyczne, na których kadra pozwalała kursantom testować granice wytrzymałości na napoje alkoholowe różnej mocy oraz obserwowała wzorce zachowania delikwentów. Mniej interesująca od „jaskółki” jest osoba pochylona do powitania, która z pozoru wygląda na premiera Piotra Jaroszewicza. Ale to nie jest premier. To ówczesny minister spraw wewnętrznych Stanisław Kowalczyk.
Jeśli popatrzeć uważnie na fotograficzny widok OKKW z lotu ptaka, czy może z satelity, to na środku pozbawionej drzew przestrzeni można dostrzec jasny punkt – jakby kropkę pośrodku łąki – okolony małym, białym kręgiem. To jest heliport. Lądowisko helikopterów. I zapewniam wszystkich, że tam lądowały. Z Bardzo Ważnymi Osobami na pokładzie. W pobliżu lądowiska widać kolejny krąg, trochę mniej rzucający się w oczy, bo utworzony z drzew różnej wysokości. Ten krąg jest dla słuchaczy miejscem symbolicznym. Podwójnie. W jego centrum – czego na fotografii nie widać – stoi ciemnobrunatny słup wykonany z potężnego pnia. Zupełnie jak axis mundi. Na jego szczycie cztery twarze Świętowita. Boga Słowian połabskich. Słup wygląda trochę jak indiański totem. Całą powierzchnię od góry do dołu zajmują wyrzeźbione daty i nazwy miejsc chwały i pamięci w polskiej historii.
Drzewa tworzące krąg wokół totemu ze Świętowitem mają zróżnicowaną wysokość nie bez przyczyny. Każda ich kępa zastała posadzona innego lata. Przez kolejny rocznik słuchaczy. A że przy którymś roczniku pierwszy krąg się domknął, stworzono drugi. I mam nadzieję, że będzie i trzeci. I kolejne. Miejsca jest dość.
Najszerszy „krąg” w „Lesie” stworzył osobiście kapitan Gustaw. Ten „krąg” nie był zbyt dosłownie krągły i raczej mało foremny. Geodecie by się nie spodobał. Nam, słuchaczom i równocześnie podopiecznym Gutka, także się nie podobał. Był to „krąg” w cudzysłowie, ponieważ wyznaczała go trasa biegu okrężnego. Biegu serwowanego nam przez Gutka na zimno codziennie o godzinie 6.07 rano. W ramach tak zwanej zaprawy. W pierwszej porannej zaprawie w OKKW, tuż po przyjeździe z poligonu w Raduczu, nie uczestniczyłem. Ale nie dlatego, że się wymigałem.
Tuż po przyjeździe do „Lasu” podano nam kolację. Potem przydzielono pokoje. Nie pamiętam, czy odbyło się losowanie, czy też pozwalano dobierać się w pary, bo pokoje były dwuosobowe. Wiem, że od pierwszego dnia dzieliłem kwaterę z kolegą Andrzejem, moim kumplem z wojska. Z tego wynikałby logiczny wniosek, że pozwalano na pewną swobodę w doborze współlokatorów. Ale kluczowym tego wieczoru momentem była chwila, gdy Gutek po naszej pierwszej kolacji zapowiedział w obecności wszystkich słuchaczy, że w internacie ma działać służba dyżurna, pełniona od wieczora – po obowiązkowych zajęciach, które czasem trwały do kolacji – do szóstej rano.
– Kto na ochotnika obejmie pierwszą wachtę? – pytanie Gutka przez chwilę zawisło w ciszy.
Znałem takie momenty. Zarówno wszystkie wieczne cwaniaczki, jak i nieustający frajerzy włączają wtedy w mózgu teoretycznie nieistniejący u nich tryb analityczno-kalkulacyjny. Co mi się bardziej opłaca? Czym grozi taka niespodziewana propozycja? Coś powiedzieć czy udawać, że mnie nie ma?
Mnie poniosła pycha. Czułem się jak doświadczony żołnierz, weteran wielu służb wartowniczych odbywanych w trakcie szkolenia w Łodzi, w Szkole Oficerów Rezerwy. Służba dyżurna w tajnym ośrodku wywiadu na Mazurach? W pierwszym dniu pobytu? Wielkie mi coś! Nawet jak coś dupnie, to co? Ja sobie nie poradzę? Natychmiast wstałem, zgłaszając się na pierwszą służbę dyżurną mojego rocznika. Nie wiem, czy moi koledzy to pamiętają. Ale ja pamiętam.
Noc upłynęła spokojnie. Przez pewien czas siedziałem po prostu w dyżurce przy wejściu do internatu na parterze. Gutek uprzedził mnie, że tryb pełnienia służby przewiduje kontrolę sytuacji w godzinach od 20.00 do 22.00, kiedy to internat był zamykany przez dyżurnego od wewnątrz. Potem już tylko aktywne czuwanie z możliwością odpoczynku w pozycji leżącej w pokoiku na zapleczu dyżurki. Moim końcowym obowiązkiem było ogłoszenie o godzinie szóstej rano przez wewnętrzny interkom pobudki dla słuchaczy. Uzbrojony w jakieś stare książki i czasopisma miałem zamiar przetrwać do świtu.
Początkowo spokój zakłócali mi tylko przedstawiciele kadry dydaktycznej powracający ze spotkań towarzyskich poza internatem po godzinie 22.00. Ponieważ nikogo z nich nie znałem, wpuszczałem ich jak leci, bez oporów, reagując czujnie na każdy gong do drzwi wejściowych. Ale każdego z wchodzących honorowałem elegancko ogólnowojskową postawą zasadniczą i wytrenowanym w armii krótkim, dynamicznym skłonem głowy, jako że moja czapka spoczywała wtedy spokojnie na wieszaku. Odpowiadano mi albo cywilnym „dobry wieczór”, albo uściskiem dłoni.
Coś mnie podkusiło dopiero gdzieś około 5.45. Mając do dyspozycji radioodbiornik, wysłuchałem prognozy pogody na nadchodzący dzień. Radio Olsztyn nadawało lokalnie, chyba na falach UKF. Gdy wybiła 6.00, włączyłem mikrofon, nastroiłem gardło na najniższe możliwe tony. We wszystkich pokojach internatu rozległo się z głośników interkomu-kołchoźnika mniej więcej coś takiego, wygłaszanego ciepłym sznapsbarytonem:
– Dzień dobry wszystkim. Witam o pogodnym, choć wilgotnym poranku. Jest godzina 6.00, w poniedziałek, czwartego września 1978 roku. Słońce wstało o godzinie 4.47, zajdzie o 18.22. Temperatura wynosi obecnie 16 stopni Celsjusza, maksymalna zapowiadana 21 stopni. Wiatr umiarkowany, północno-zachodni, w ciągu dnia zamierający. Zachmurzenie niewielkie. Szykuje się nam się uroczy dzień. Kapitan Gustaw Cz. oraz podchorąży Filip Bartoszewicz ze służby dyżurnej internatu Ośrodka Kształcenia Kadr Wywiadowczych zapraszają wszystkich słuchaczy na codzienną zaprawę poranną. Zbiórka przed internatem o godzinie 6.07. Dziękuję za uwagę…
Rozbawione miny kolegów wybiegających z pokojów potwierdzały, że pomysł był dobry. Zaskoczeni przyznawali, że dali się nabrać – myśleli iż to nadawało radio Olsztyn. Szkoda, że nie poszedłem wtedy za ciosem. Kto wie, może mógłbym zainicjować polski pierwowzór scenariusza Good morning Vietnam. Ten narodził się jednak dopiero jakieś dziewięć lat później.
Trasa porannego biegu wiodła wokoło ośrodka. Czasem w wariancie dłuższym trzeba było biec do budynku głównego, obiec go dookoła i alejką wiodącą w dół do jeziora truchtać dalej. Truchtać, bo większość nas trochę cwaniakowała, kombinując, jakby tu zaoszczędzić trochę porannej energii. Jedynie „Helmut” gnał zawsze jak szalony, budząc nasz szczery podziw i równocześnie zawstydzenie.
Trasa wiodła wzdłuż jeziora. Mijaliśmy wiaty i stanowiska do piknikowania i grillowania. Trzeba było przebiec koło chatki Baby-Jagi, gdzie zwykle czaił się Gutek. Odhaczał kolejnych biegaczy na liście obecności. Po przekroczeniu mostka nad rzeczką robiliśmy pętlę – wbiegaliśmy na teren strefy „B”, gdzie znajdował się leśny stadion, jedyne miejsce, w którym mogli przebywać słuchacze. Reszta była haram – zakazana. Z satelity widać było nawet rozstawione na stadionie namioty. To pokłosie późniejszych decyzji o rezygnacji z Raducza jako miejsca wstępnego obozu treningowego. Poligon poza terenem OKKW stracił rację bytu.
Po obiegnięciu stadionu wracaliśmy na północną stronę rzeczki. Tam bieg kontynuowaliśmy wzdłuż niej na wschód już w strefie „A”. Kiedy docieraliśmy do kolejnego mostka nad rzeczką, gdzie szeroka jezdnia wiodła z północnej części terenu, od budynku głównego w dół do samego centrum strefy B”, skręcaliśmy w lewo i biegliśmy w stronę strzelnicy. Też ją widać na zdjęciach satelitarnych po prawej stronie wielkiej łąki ze Świętowitem.
Teraz było trudniej, bo pod górę. Wielu z nas na tym etapie przechodziło z truchtu do marszu. Pętla biegu wiodła obok auli, basenu i stołówki do internatu, a ściśle mówiąc – do pryszniców. Prysznice znajdowały się w osobnych pomieszczeniach na parterze i piętrze internatu. Wtedy nasz luksus ograniczał się jedynie do indywidualnej toalety z umywalką w każdym pokoju.
Pierwsza poranna zaprawa zapowiadała nowy etap w naszym szkoleniu. Szkoleniu, po którym mieliśmy szansę zostać „zwyczajnymi szpiegami”.
Niedziela była wolna i od zaprawy porannej, i od innych obowiązków. Pełna laba. Pierwsze tygodnie w „Lesie” wkręcały nas w szalony wir zajęć, których – poza lekcjami języka i elementami nauk politologicznych – nie wykładano na żadnej wyższej uczelni w Polsce. Były to zajęcia intensywne i wbrew pozorom męczące.
W niedzielę niektórzy zajmowali się gapieniem w telewizor. Inni gnali na basen. Jeszcze inni po prostu leniuchowali lub odsypiali sobotni wieczór. A nieliczni zajmowali się didżejowaniem. Co prawda wtedy takiego słowa chyba nie znano w naszym rodzimym języku. A i na moich lekcjach angielskiego w liceum i na studiach określenie DJ albo Dee Jay, czyli disc jockey, nie było wzmiankowane.
Wtedy to po raz pierwszy dowiedziałem się, że od czasu rozpadu zespołu The Beatles muzyka rozrywkowa wzbogaciła się o kolejny fenomenalny zespół. W któreś, chyba październikowe, niedzielne popołudnie przechodziłem przez nasz internat. Usłyszałem zza drzwi jednego z pokojów męskie głosy skandujące melodyjnie jakieś dziwne słowa:
– …Scaramouche, Galileo, Figaro, Magnifico, Fandango… a potem:
– Bismillah!
Zatrzymałem się. Nawet nie stukałem do drzwi, po prostu je uchyliłem. W pokoju siedziała grupka moich kolegów z nabożeństwem wsłuchanych w słowa śpiewane przez nieznany mi zespół. Muzykę odtwarzano z winylowej płyty. Nie wiem, skąd wzięli gramofon. I wzmacniacz z głośnikami. Ale głosy wokalistów na tle głębokich tonów gitary basowej towarzyszącej perlistym dźwiękom fortepianu robiły piorunujące wrażenie. Bezgłośnie, jedynie unosząc pytająco brwi, zagadnąłem gospodarza pokoju Marka K.: „Kto to śpiewa!?”.
Odpowiedzią była podniesiona wysoko przez współlokatora Marka, Jarka Z., okładka longplaya. Jaskrawe, cukierkowe kolory jakichś gryfów, łabędzia i sylwetki niby disnejowskiej wróżki z Piotrusia Pana. I napis „Queen – A Night at the Opera”. Królowa w operze nocą? Ki diabeł? Dlaczego ja tego nie znam?
I tak właśnie w Szkole Szpiegów poznałem Zanzibarczyka Farrokha Bulsarę i jego kolegów. To znaczy Freddiego Mercury’ego i zespół Queen.
Wtedy to uznałem, że jestem wyjątkowo zacofany. Jeśli idzie o muzykę, oczywiście.