Zygzakiem przez wojnę - Piotr Langenfeld, Michał Gruszczyński - ebook

Zygzakiem przez wojnę ebook

Piotr Langenfeld, Michał Gruszczyński

3,6

Opis

Dwóch przyjaciół z Warszawy, Powstańców z Pułku „Sikora" NSZ, trafia do Brygady Świętokrzyskiej NSZ. Piotr i Marek to „Warszawskie Rodaki" - ostrzy w boju, ale też szarmanccy dla kobiet na swój specyficzny sposób.

W 1945 roku maszerując przez front trafiają do Czechosłowacji, po drodze przeżywając kilka przygód. Do najważniejszej z nich należy poznanie pięknej Anny, z Batalionu AK „Parasol". Zakochują się obaj i zaczynają rywalizować o jej względy.

Jak potoczą się losy bohaterów? Dokąd rzuci ich nurt wydarzeń? I jaki wpływ na to wszystko będzie miał niemiecki oficer oraz tajemnicza Rosjanka?„Zygzakiem przez wojnę" to szpiegowska powieść historyczna okraszona dużą dawką humoru.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 508

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (12 ocen)
4
2
4
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Beatadana

Z braku laku…

Nie doszłam dalej jak 40 stron
00
Teresa30061951

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka wciąga warta przrczytania
00

Popularność




RedakcjaAdam Podlewski
KorektaJanusz Sigismund
Skład i łamanieMarcin Labus
Projekt graficzny okładkiMariusz Banachowicz
© Copyright by Skarpa Warszawska, Warszawa 2022 © Copyright by Piotr Langenfeld, Michał Gruszczyński, Warszawa 2022
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-67093-40-8
Wydawca Agencja Wydawniczo-Reklamowa Skarpa Warszawska Sp. z o.o. ul. Borowskiego 2 lok. 24 03-475 Warszawa tel. 22 416 15 [email protected]
Konwersja: eLitera s.c.

Szanowne Państwo dostaje historię, której we w żadnej książce od historii nie ma. Przygoda taka, że by jej nie wymyślił żaden Gibson, Eastwood, Lucas czy inny Spielberg, że o Sienkiewiczu, Follecie, Callisonie czy Kingu nie wspomnimy.

Dlatego ktoś musiał to zrobić i wypadło na nasz...

Jest to opowieść mrożąca krew w żylakach, i to tak, że brandy bez lodu można pić.

Z miejsca informujemy, że owa powieść nie ma ambicji naukowych i nigdy takich nie miała.

Tym, którzy będą się doszukiwać błędów historycznych od razu mówimy: LITERATURA POTRZEBUJE TROCHĘ LIPY!

Tą naszą pisaninką chcieliśmy oddać hołd ulubionym filmom, książkom – ciekawe czy zgadniecie którym?

Przede wszystkim chcieliśmy oddać hołd wspaniałemu, a trochę już zapomnianemu Plautowi Warszawy, Stefanowi Wiecheckiemu „Wiechowi”, który obchodzi w tym roku swój 125. jubileusz pojawienia się nad Wisłą, czyli setkę i ćwiartkę temu nazad.

Klawej lektury!

Z szaconkiem

PROLOG

Zima złapała w silny uścisk. Takiej nie pamiętano od lat. Była surowa i nieustępliwa, niczym zdobywca. Wydawało się, że nigdy się nie skończy, że już zawsze będzie wiało mroźnym wiatrem, a wielkie pierzyny śniegu będą grzebać wszystko, jak wzrok niósł, po sam horyzont.

Tam, gdzie niebo styka się z ziemią, najdalej gdzie można okiem sięgnąć, nie sposób było dojrzeć choć śladu nadziei na przebłysk słońca czy cieplejszy powiew. Ta zima była straszna i niezwyciężona. Wszystkie poprzednie, przeżywane w biedzie i niedoli leśnego życia, też nie były łatwe. Ale teraz nadszedł, zdawało się, koniec świata, okraszony niespotykanym ziąbem, lodowatym huraganem i śniegami, które sięgały do piersi.

Było jednak coś jeszcze, co potęgowało to apokaliptyczne odczuwanie aury. Coś o wiele straszniejszego. Nieprzejednane odczucie strachu, mieszające się z niepewnością jutra. Każda przebyta zima, upływająca w głodzie i chorobach, była do przetrwania, bo w sercu żarzyła się jakaś nadzieja. Czy może raczej ułuda, zagłuszana co chwilę przez zdrowy rozsądek. Ten wiedział, że to wszystko, co przechodzili ludzie, nie może skończyć się dobrze i że zawali się kiedyś. Ale ów moment trzyma się na dystans, by pożyć jak najdłużej, jak instynkt każe. Jednak wreszcie wszystko zaczęło się walić.

Konary drzew uginały się pod ciosami wichru. Co chwila w lesie nagich drzew lub zielonych świerków wybrzmiewał odgłos pękającej gałęzi. Głęboki, zbity śnieg skrzypiał pod nogami. Ale w tym miejscu, w tej zadymce, półcieniu kończącego się dnia dominowało jedno brzmienie. Górowało nad wszystkim innym, nie dawało się zagłuszyć. Metaliczne dudnienie, chrobot przebijający się przez świst wiatru i wiszący nad całą okolicą.

Kolumny pojazdów, czołgów, wozów konnych w nieustannym ruchu wypełniały drogi i leśne przesieki. W pośpiechu (graniczącym z paniką) potoki ludzi, zwierząt i pojazdów brnęły przez zimę.

Jeszcze inni z wielkim trudem rozkładali się niedaleko w głębokim śniegu, niezainteresowani już albo przyzwyczajeni do tego całego korowodu. Byli zmęczeni. Też przemierzyli daleką drogę. Ich nieszczęściem było to, że kierunek ich ratunku był ten sam, co tamtych na zaśnieżonych szosach. Chcieli ominąć to wszystko, też iść na zachód, uciekając od tego, co kroczyło ze wschodu.

Noc nadchodziła tak szybko, jakby nie było dnia. Ten, szary i ciemny, gasł, poddając się czerni. Robiło się jeszcze zimniej i do tego zaczynał prószyć śnieg. Duże płatki opadały wolno i rzadko.

Kompania wojska mościła sobie stanowiska na polanie, naprzeciw domów miasteczka. Budowle widniały w dali, ledwo odcinając się od białego krajobrazu kantami ośnieżonych dachów.

Przez zabudowania, tam hen, przetaczał się jakby żywy, ruchliwy wąż. Uciekały setki Niemców, z Wermachtu, SS, Gestapo i każdej innej organizacji, która rozsiadła się w Polsce prawie sześć lat wcześniej, myśląc, że zostanie tu na obiecywane millenium. Szara linia niemieckich uciekinierów przesuwała się raz szybciej, raz wolniej, blokując przejście kompanii i całej reszcie.

– Zamarzniemy tu, zamarzniemy. Tylko każą nam dłużej poleżeć... – Chudawy młodzian w długim płaszczu i narzuconym na niego kożuszku dygotał z zimna, usiłując wypatrzeć w tym półmroku swojego dowódcę. – Już nie powiem, co mi zaczęło przymarzać do ziemi...

– Leeeeż spokojnie, wytrzymasz... – Jego starszy, nie mniej zabiedzony kompan, z którym doszedł tu z samej Warszawy, usiłował pocieszać, choć w ogóle mu to nie wychodziło. Samemu sobie nie wierzył.

– Nie z taką cholerą dawaliśmy sobie radę. Człowiek to nie troki od kalesonów, i nie pęka... – Piotr Felutkowski, pseudonim „Koroniarz”, tarł dłonie i chuchał w nie, choć to na niewiele się zdawało.

– Ty i te troki... – Marek Andrzejewski, znany, jako „Dzięcioł”, parsknął rozbawiony i mocniej schwycił swojego mauzera, szukając w tym geście wsparcia. – Dużo ich, tych... – dorzucił zręczny frazes kwestionujący moralne prowadzenie się matek narodu panów. Westchnął, łykając ślinę. Wydawało się, że usiłuje ich liczyć, ogarniać to wszystko umysłem, ale poddawał się szybko porażony i znów zaczynał. Od początku, żeby nie myśleć o przeszywającym go zimnie i głodzie.

Gdzieś zza lasu poniosło grzmotem, jakby w środku zimy rozszalała się burza. Uderzenie było jedno, potem nastąpiły kolejne. – Tłuką! – „Dzięcioł” krzyknął na całe gardło.

– Cisza, do jasnej cholery! – Głos sierżanta skrytego za śnieżną, nasilającą się kurzawką i półmrokiem, zdradzał, że i on zaczyna się już bać, ale z obowiązku odgrywa surowego.

– Ciężki kaliber, panie kolego! – Marek tylko nadstawiał ucha, nieco się podnosząc. – Ciężki... albo najcięższy i dużo go... za dużo. Doniosła symfonia.

Piotr zamknął oczy, złapał garść śniegu i potarł czoło. Wyglądał, jakby odpędzał złe wspomnienie albo naraz zrobiło mu się gorąco. Niewielu takich jak „Koroniarz” i „Dzięcioł” znało podobne kanonady. Doniosłe i przerażające, zwłaszcza dla takich, którzy mieli nieszczęście zetknąć się z tym, co niosły huki wystrzałów. Pamiętali rwące się na setki gorących odłamków pociski, gorący podmuch i jazgot pękających i walących się murów, deszcze odłamków szkła. Niewielu spośród tych, co kilka lat życia przesiedzieli w leśnych kryjówkach miało podobne doświadczenia. Im przyszło walczyć z lżej uzbrojonym wrogiem: bez tylu czołgów, haubic, „szaf”, „krów”, „goliatów”, samolotów, jak tam w stolicy. Wspomnienia powróciły galerią okropnych obrazów z Woli, Śródmieścia, Starówki...

Obydwaj jegomoście, jak tysiące im podobnych, zmuszonych było iść w świat. Zostawić to, co było im znane, gwar miasta, labirynty ulic, raz bogatszych raz biednych i ponuro nieprzyjemnych, ale jednocześnie niepozbawionych uroku. Te wszystkie podwórka, bramy, speluny, a ostatnio szare gruzy o czarnych, martwych oczodołach wypalonych okien.

Obydwu kumplom zdawało się przed wojną, że mają u stóp cały stołeczny świat. Bystrzy, wygadani, mieli aparycję szykownych, a może i przystojnych. Daleko im było do gwiazdorów przedwojennego kina, ale nadrabiali braki pewnością siebie i zapałem, którego nie zgasiła po sześciu latach nawet wojenna tułaczka. Niemal jak bracia, nierozłączni i podobni. Silni, krzepcy, a w lepszych czasach nawet postawni.

Za dawnych (może i nieważnych) czasów nosili się jak można było najszykowniej. Marynarka, choć, z jaką łatą, występowała u nich razem z odprasowaną koszulą. Obydwaj kozacy warszawskich zaułków, oddalonych prezencją i statusem od Śródmieścia, byli brunetami. Zaczesywali w tył, a błyskiem oczu hipnotyzowali każdą pannę, jaka weszła im pod gust.

Jednak tamtego zimowego wieczora, po dawnym biglu nie stało ani śladu. Obaj mężczyźni byli szarzy i mizerni, jak reszta ich kumpli. Jako leśny oddział byli może i waleczni, ale na wpół prawie zagłodzeni po wegetacji w głuszy, albo w zimowym marszu w głębokim śniegu, na smagającym ciała mroźnym wietrze, wlokąc się właściwie nie wiadomo dokąd.

Szereg zmarzniętych mężczyzn, kryjących się w zaspach, zaczął drżeć, falować od unoszących się coraz częściej czerepów, zasłuchanych w odgłos nagłej bitwy. Po drugiej stronie pola, tam gdzie daleko była droga i miasteczko, ten hałas też wzbudził niepokój. Potok ludzi i pojazdów przyśpieszył. Przeciążone motory dudniły mocniej. Co poniektórzy zeskakiwali z szosy, łamiąc zwyczajowy „ordnung” i posłuch wobec „befelu” oraz wszelkie możliwe regulaminy. Wpadali w śniegi, próbowali iść na przełaj, byle szybciej, byle dalej...

– Blisko, blisko jest – stwierdził „Dzięcioł”. Mężczyzna był wsłuchany w łomot, który wzbudzały pociski ciężkiej artylerii wybuchające naprawdę niedaleko.

– Ruskie wyszli na szwabskie dupska... – ktoś obwieszczał słusznie i dobitnie. Odgłosy walki narastały. Nadchodziły z lewa i prawa. Echo i wiatr potęgowały grozę chwili i tę obrzydliwą, obezwładniającą niemoc. Wicher niósł dźwięki batalii, szargającej nerwy Polaków. Ktoś modlił się cicho, ktoś inny gdzieś łkał, nie potrafiąc znieść grozy sytuacji.

– Jesteśmy jak te myszy w pułapce... – Marek nie potrafił wymyślić lepszego porównania.

– Żeby szanowny pan wiedział – stęknął Piotr. Dźwignął się, oparty na peemie i ukląkł ciekaw, co przed nim. – My jak my, ale Szwaby... – Wyciągnął wskazująco ramię. – Patrz pan, jakiej motywacji dostali... – W koło rozległ się rechot. Ogólny nastrój zdawał się poprawiać, ale nie mogło to trwać długo. Ktoś nadbiegał od gęstwiny. Cień na białym puchu łamał gałązki i skrzypiał śniegiem.

– Idą! – „Koroniarz” popisał się doświadczeniem.

Naraz bitwa wrzała gdzieś bliżej, na prawo od szosy. Była cichsza, lżejsza. Niewyraźny trzask serii karabinowych i pojedynczych strzałów, nie wpłynął na pochód uciekających Niemców. Nie reagowali nań, bojąc się chyba tylko tego, co postępowało za nimi.

– Głusi, czy jak? – zapytał „Dzięcioł” z wielkim zdziwieniem.

Na ciemniejącym już zupełnie niebie zaczęły błyskać jaskrawe odbicia palb i wybuchów. Czerń nieba, biel śniegu i krótkie błyski na białej połaci. W tych krótkich jak błysk magnezyjnej lampy momentach dawało się dostrzec kolumny ludzi i kształty aut oraz rzadziej czołgów.

Niespodziewanie grupa Niemców wyszła na pola pod miasteczkiem. Wcale nie pędzili, potem wręcz stanęli. Ani „Koroniarz”, ani „Dzięcioł” nie mogli patrzeć spokojnie, jak rozwinie się sytuacja. Jakiś zabłąkany pocisk pomknął przez las, trąc kilka drzew i sypiąc drzazgami oraz kawałkami gałęzi. Na ułamek sekundy błysk uczynił z nocy dzień. Polacy zanurkowali w swoje śniegowe jamy, kryjąc głowy.

– Walą po nas! Walą! – ktoś wydzierał się wniebogłosy.

– Spokój! Siedzieć na miejscu! – wołali podoficerowie.

– Zabłąkał się jeden, jeszcze pożyjemy! – pocieszał Marek „Dzięcioł”. Jako plutonowy musiał coś powiedzieć, choć przy okazji mało co nie narobił w portki.

– Chłopaki! – Dotarło do nich niewyraźnie wołanie z dalekiego końca kolumny. – Brygada się musi przebijać! Innej drogi nie ma. Druga i pierwsza... natrafiły na opór! – wołał dowódca, próbujący ratować sytuację. – Nie ma innej drogi! Albo zostaniemy i pozamarzamy, albo Ruskie nas rozjadą czołgami! A wiecie, że z nimi dyskusji nie będzie... – Urwał na chwilę, wsłuchując się w nie tak odległą strzelaninę, podnoszoną echem zza szosy. Musiało go to zmotywować, choć jego ludzi tylko bardziej przerażało. Za plecami bitwa grzmiała z potworną kakofonią. Zbliżało się to, przed czym uchodzili tyle długich, przerażająco męczących dni.

„Dzięcioł” przysunął płócienną torbę, która wisiała mu u dołu pleców. Dobył dwa sowieckie „trofiejne” granaty, pamiątkę z walki ze zrzutkami, co ich na zachodni brzeg Wisły przerzucali, w kieleckie lasy.

– No to nam w drogę! – Marek przewidywał co nadejdzie z wielką trafnością.

– Szykować się do boju! – poszło polecenie, powtórzone kilka razy przez niezadowolonych podoficerów, którym głosy grzęzły w gardłach.

Reszcie też się nie chciało. Bali się, byli słabi z głodu i zimna. A mimo to słuchali. Wstawali w milczeniu, podnosząc broń, wciąż patrząc w ciemną dal, niczym stado sów.

– Szybko, chłopcy! – Marek wziął na siebie zwyczajowo rolę podtrzymania ducha swojej trzódki... tych kilku przedwcześnie postarzałych młodzieńców, których dano mu pod skrzydła, kiedy trafił do lasu.

– Nie zatrzymywać się... – Dzielił się doświadczeniem, którego im brakowało. Oni jedynie wiedzieli coś o wielkich bitwach. On brał w nich udział.

– Strzelać na bliski dystans. Nie hałasować. – Sierżant dodawał swoje frontowe mądrości.

Zaraz całość wstała, kryjąc się przy pniach, z karabinami i pistoletami blisko piersi. Milczeli, wałcząc z domysłami i wyobrażeniami, co właściwie się zaraz przydarzy. Odgłosy walki zlały się w jeden przeciągły dźwięk i nawet przestały przerażać. Wojsko teraz bało się tej ciemniejącej pustki na końcu białej połaci przed nimi.

Podoficerowie czekali jakiegoś znaku od dowódcy, drepcząc miejscu, albo stojąc nieruchomo jak posągi. Te kilka minut zdawało się całym dniem. Porucznik patrzył gdzieś przed siebie, szukając chyba luki, jakiejś okazji.

– Kierunek ataku! Szosa i las! Mniej ich teraz! W domy nie idziemy! – urwał. Każdy chyba tu wiedział, że atakować polem na ukrytego za murami wroga to koniec. Zresztą albo Niemcy się ich tam spodziewali, albo szykowali pozycję blokującą dla sowieckich czołgów.

– Dobra – szepnął Piotrek z nieskrywaną ulgą. – Choć jak się połapią będą nam w bok strzelać. – Zaraz dopadło go inne ponure spostrzeżenie. Nie mieli już jednak czasu dyskutować.

– Z Bogiem, panowie! – zakrzyknął dziarsko porucznik. Wiele go kosztowało, by to tak zabrzmiało. – Do ataku! Za mną!

Masa wojska ruszyła momentalnie, bez żadnej zwłoki. Cienie wyłaniały się z linii drzew. Wolno, cicho, z trudem. Ludzie brodzili w śniegu, trzymając broń ponad nim. Ciągle wpatrzeni we wskazany im cel. Robili długie, niewygodne kroki, wojując ze zmarzniętą przeszkodą, zapominając o bólu i kłuciu w pustym żołądku. Dyszeli teraz rozgrzani, odziani w płaszcze, watowane zdobyczne kurtki i w co cieplejsze szmaty zarzucane na grzbiety. Rozwijali się nadzwyczaj sprawnie. Na białej tafli pola wyrosła prawie setka ciemnych punktów. Przesuwała się pozornie bezdźwięcznie, zagłuszana odgłosami toczących się dalej walk.

„Koroniarz” dziękował za każdy przebyty metr i prosił w duchu o jeszcze. Sapał, czuł pot pod ubraniem, ale to nie było ważne. On sam, Marek „Dzięcioł” i każdy inny wiedzieli, że te kilkaset metrów to całe ich życie. Ktoś w górze ich chronił. Sypnęło mocniej śniegiem. Ostrym, kłującym i oślepiającym. Ale zawieja kryła, maskowała najlepiej, przynajmniej do czasu. Szczęście nie mogło sprzyjać bez końca. Fart kiedyś się skończy. Byle nie dziś... byle nie tu.

Na szosie ktoś krzyknął. Przez moment nic się nie działo i dopiero po chwili okrzyk został powtórzony kilka razy. „Koroniarz” spostrzegł, że nie widzi czołgów, samochodów pancernych, a tylko grupki ludzi, wozy konne i kilka aut. Polski atak natrafił na jakiś tyłowy oddział, tabory albo ostatnich maruderów, których ucieczkę osłaniały za lasem straże tylne.

Niemcy nie rzucili się do obrony z butą i zajadłością, którą popisywali się latami w całej Europie. Zaczęli biegać jak spłoszone karaluchy, popędzać zmęczone konie ciągnące wozy albo gnać na zachód. Popłoch był olbrzymi, co dodało Polakom nieco więcej sił. Gnali susami, drążąc w śniegu głębokie ślady. Marek mógłby przysiąc, że od szosy słyszy paniczny głos krzyczący: – Die Russen!

– Za ruskich nas biorą, za ruskich! – charczał rozbawiony „Koroniarz”.

Niemcy w miasteczku byli bardziej opanowani, albo i gotowi na takie wypadki. Pierwszy strzał przyszedł z tamtej strony. Krótkie serie... Noc rozjaśniły zielone smugowe pociski. Tętent karabinów maszynowych splótł się z tym okropnym świstem pocisków, tnących powietrze, jak zawsze się zdawało, tuż nad własną głową. Nie trzeba było lepszej motywacji, by wszyscy na tym przeklętym polu zaczęli szybciej przebierać nogami.

Łupało gdzieś mocniej od zachodu. Na niebie zafurczało i w śniegu zaczęły grzmieć granaty moździerzowe. Nadlatywały nieśpiesznie, pojedynczo, padając bliżej lasu, jakby ci, co strzelali nie potrafili nadążyć za biegnącą piechotą.

Z nieregularnego szyku rozrzuconych ludzi zaczęły padać strzały. Ktoś walnął z karabinu, ktoś bliżej szosy puścił serię i zaraz gromada wybuchła nieregularnym ostrzałem. Zajaśniało od nierównych błysków, wyzierających z luf płomieni. Zupełnie ciemna przed chwilą okolica, zamglona tumanem drobnego śniegu, pojaśniała w ulotnych momentach. Żółtawe łuny wyrastały i gasły na przemian.

Polski atak dopadł ostatniej przeszkody przed szosą, płytkiego rowu zawalonego śniegiem. Szturm zwolnił, kiedy wojsko niezgrabnie usiłowało gramolić się na drogę. Z prawej, nieco z tyłu zaczęły strzelać polskie erkaemy. Krótko, oszczędnie, tak by tylko osłonić kompanię.

Marek „Dzięcioł” ledwo mógł oddychać. Przez gardło, gdzieś z płuc wydostawał się świst. Oddechu brakło. Mimo to walczył, ślizgał na śniegu, próbując się wspinać. Naraz zastygł, bo i spostrzegł, że wysforował się w przód. Szarpnął za granat na pasie, wyciągnął zawleczkę i cisnął ładunkiem, jak mocno potrafił. Nie czekał efektu, nie wiedział, w co wcelował.

– Za mną! Za mną! Jeden skok – dyszał „Dzięcioł” w pozycji, którą w innych okolicznościach należałoby uznać za komiczną. Na czworakach pędził na nasyp. To tam rozerwał się granat. Potem następne, rzucane przez jego towarzyszy. Po drugiej stronie wybuchło zamieszanie. Niemiecki ostrzał od miasteczka zgasł, by nie razić swoich. Marek wyskoczył, rad, że dopadł twardszego podłoża. Przycisnął kolbę do ramienia i prędko wybierał coś, co zdawało mu się ludzką sylwetką. Pociągnął za spust. Kopnęło zwyczajowo. Mauzer przemówił, choć strzelec właściwie nie wiedział, po co marnuje nabój. Przeładował, nie mając pojęcia czy trafił Niemca, wóz, czy tylko walił na postrach.

– Naprzód! Nie zatrzymywać się! – ryczał zachrypłym głosem porucznik, przebierając nogami na śliskiej drodze. Fala ludzi zaczęła wzbierać i z krótkim urwanym: „Huraaa!”, wychodziła na drogę. Niemcy przytomnieli. Strzelali, ale bez wielkiej zapalczywości. Polacy odgryzali tym samym. Kto miał automat, mógł nabałaganić bardziej.

Polski atak wbił się w zaskoczoną kolumnę, której uczestnicy rozpierzchli się na boki, albo pognali do miasteczka, powstrzymywani przez feldfebli i oficerów. Kilku śmielszych albo trzeźwiej myślących partyzantów rozłożyło się przy nasypie, przy porzuconych pełnych wszelkiego dobytku autach i wozach. Rąbali w Niemców, tak by utrzymać dystans. Buchnął gdzieś płomień na podpalonej ciężarówce albo słoma na wozie. Hałas strzelaniny płoszył oszalałe konie i splatał się z tym, co docierało ze wschodu. Z tamtej strony, prócz cichnącego teraz o dziwo zgiełku wojny, przebijał się żelazny, skrzypiący pogłos.

„Dzięcioł” i „Koroniarz” nie zastanawiali się, co to wszystko oznacza. Korzystali z cudu, jaki im wszystkim zesłano. Przeskoczyli drogę, i wpadli na pas ziemi tuż za nią, gnając do lasu. Reszta brygady musiała już tam być. Wiedzieli, że szanse rosną, że prawie się udało.

– No chyba... chyba damy radę – skrzeczał resztką sił i całym impetem taranował cienkie gałązki drzew.

– Fakstycznie... – Piotruś gnał za nim co sił, jakby śnieg przestał mu zawadzać albo partyzant wypoczął chwilę na szosie. – Szwab między drzewa nie wlezie... Nie nocą... Nie, kiedy ruskie czołgi... – głos mu grzązł w gardle. Chciało mu się pić.

Biegli, wszyscy biegli. Już nikt się nie krył. Nie przejmował trzaskiem, ani krzykami. Zostawiali za sobą gasnącą strzelaninę. Niemcy za nimi nie szli. Narastał tylko ten upiorny, metaliczny chrzęst.

– W kupie chłopy, w kupie! – pokrzykiwał któryś sierżant czy inny chorąży.

– Nie, nie rozłazić się! – wtórował mu Marek.

– Kupy nikt nie ruszy – usłyszał kolejny odzew na rozkaz. Ludzie, jeżeli odpowiadali, to krótko, nawet wesołkowato. Gdzieś któryś się śmiał, dając upust odpuszczającemu napięciu.

„Koroniarz” czuł, jak kręci mu się w głowie. Słabł. Nie jadł prawdziwego posiłku od dwóch dni. Chyba zapomniał, co znaczyły słowa „prawdziwy posiłek”. Biegł jednak. Mięśnie miał wyrobione solidnie. Wszyscy mieli; autami nikt ich przecież nie woził. Nogi schodzili latami po kniejach i wzgórzach. Pędzili jak to stado dzików, przebijając się głęboko w las.

– Co tak cicho? – zapytał Marek.

– Cholera, masz rację... – Piotr spostrzegł to samo. Gdzieś za nimi mruczało jeszcze, ale poza tym nic się nie działo.

– Zmyliliśmy kierunek! – „Dzięcioł” aż przystanął. Teraz dopiero zaciągnął nosem smród prochu. Gdzieś unosił się dym. Las stawał się rzadszy i niższy. Hen, daleko migotały żwawe punkciki światła lub ognia. Ale obu partyzantom wydało się, że to majak. Omam powodowany zmęczeniem i pustką w brzuchu. „Koroniarz” potknął się o coś. Było duże, pół miękkie, ale nawet przywykłe do mroku oczy nie rozpoznały od razu przedmiotu. Tylko doświadczenie podszeptało. Minął martwe, tężejące na zimnie ciało.

– Przed chwilą tu walczyli... – Łapał powietrze, dostrzegając jeszcze kilka ciemnych plam znaczących martwych ludzi. Kompania, albo teraz zbita masa wojska, przewaliła się obok niego, tracąc impet. W ciemności, rozjaśnionej całunem śniegu, ktoś pokrzykiwał. Wzywał kogoś.

– Chłopaki! Nasi! – dotarło mocniej i weselej.

Wychodzili z lasu na kolejną polanę między kwartałami lasów. Teraz było widać lepiej. Tam gdzieś coś płonęło. Powietrze cuchnęło. Pod drzewami kolejnego zagajnika było tłoczno i cicho. Inne plutony, kompanie. Ludzie siedzieli, pokładali się i dyszeli jak popsute parowozy, łaknąc powietrza. Ledwo żyli.

– Dobra, robota – Marek próbował chwalić, ale nie wiedział nawet gdzie jego gromadka. Jego drużyna. Miał dość.

Piotruś „Koroniarz” padł obok niego z zamkniętymi oczyma, kryjąc twarz w dłoniach. – Udało się... udało... – charczał, ni to szczęśliwy ni to zmarnowany z wycieczenia. – Jeszcze jedna taka przebieżka, a kojfnę...

Plutonowy „Dzięcioł” spostrzegł, że od czoła tej całej żołnierskiej masy robi się jakiś ruch. Zebrał się w sobie, zmuszając organizm do jeszcze jednego wysiłku. – Zostańcie... – wydyszał. – Zobaczę, co tam... – Ruszył śpiesznie, omijając leżących żołnierzy.

Przeszedł przez knieje nieniepokojony przez żadnego sierżanta. Im bliżej był krańca lasu, widział dokładniej. Pochylił się, usiłował skakać od pnia do pnia. Robiło się gwarniej i niespokojniej. Ludzie gadali, klęli. Markowi zdało się, że widzi oficerów, zbitych w gromadę. Nad czymś nerwowo dyskutowali. Plutonowego mało to obeszło. Jego, jak ćmę do płomienia świecy, przyciągał widok i łuna pożarów.

Wyprostował się by lepiej się przyjrzeć. Byli na wzgórzu, może skarpie. Teren opadał w dół. Plutonowy miał przed sobą niezgorszy widok na ogromną połać pól, rysowanych szarawymi plamami na bieli. Widział nić jakiejś rzeki, i znowu kolumny ludzi oraz sprzętu. Tłoczyli się, wychodząc na otwartą przestrzeń gdzieś daleko z lewej. Plutonowy pojął, że to ci sami, których właśnie „przeskoczyli” na szosie.

W dali, tam gdzie przeprawa, dogasało kilka domostw, lichych chatynek. W słabnącym blasku bijącym od płomieni, widać było, jak kręcą się tam Niemcy. Rozstawili się przed mostem albo i brodem, bo „Dzięcioł” nie potrafił dostrzec w sypiącym śniegu.

Wyciągnął szyję, kiedy tam od dołu, z bezludnego (jak się wydawało) pola błysnęło krótko. Potem głuche puknięcie powtórzone dwa, trzy razy. Doleciał świst i ponad lasem przemknął pocisk, by zaraz rozłupać się w eksplozji, gdzieś blisko.

Marek poleciał na plecy. Choć nic mu się nie stało, nie powalił go podmuch ani odłamek. Zwyczajnie wystraszył się nie na żarty.

– Do licha ciężkiego złaź! – syknął ktoś pod nim. „Dzięcioł” zeskoczył, kuląc się i kryjąc głowę dłoniach, kiedy frunęły kolejne pociski.

– Prawie żeś mi gnaty połamał... – odezwał się mocnym głosem żołnierz.

– Wybacz, wybacz... – odparł Marek. Rozpoznał, na kogo wpadł. Maniek nie był młody. Miał gruby kark, i zwalistą posturę przypominającą kowala albo drwala. Służył w pierwszej kompanii.

– O, koleżka poznaniak! Szaconeczek! Serdecznie witamy! Troszkie lasu i się kolega pogubił... – prychnął, nie odmawiając sobie przytyku wobec znajomka z Wielkopolski. – Pan szanowny do nasz w gości... – łomot wybuchu przerwał te jego żarty.

– Przeskoczyliście? Dobrze... – Poznaniak cedził słowa, co raz przypadając do ziemi i znów spoglądając na plutonowego. – Jeden zero. Dalej chyba ciężko będzie...

– Próbowaliście... przez rzekę? – spytał Marek, wyciągając dłoń w stronę przeprawy.

– A tak, spróbowaliśmy z marszu. Nawet z kilku stron, ale nas zrąbali... Za mało nas, za szybko... Może spróbujemy jeszcze raz... Większą siłą... O! Przerwali – spostrzegł, wskazując palcem na niebo.

– Amunicji mają mało – odparł „Dzięcioł”.

– Racja, racja. Nie będą na naszą zgraję marnować. Na bolszewików musi co zostać... Zresztą my też się wypsztykalim...

– No to ciekawe, jak będzie. – Plutonowy siadł ciężko w śniegu, ze wzrokiem wbitym w ciemną dal.

– Coś musi – włączył się do dyskusji inny żołnierz... Młode chuchro, okutane szmatami, którego plutonowy nie znał albo nie potrafił rozpoznać.

– Posłali kogoś na rozmowy... – obwieścił dumnie, że ma dostęp do takich wieści... albo plotek. – Ktoś od sztabu przyjechał... Na koniku. Dwieście czwarty i tabory gdzieś się tam mielą. Słyszałem, jak żeśmy się dowlekli tu na górę. Szwaby słabe, ale na nas starczy, nie ma co kozaczyć, panowie. My na czołgi i armaty... Sami wiecie... Klawo jest, ale do czasu...

– Znaczy, że co... negocjować będą?! – „Dzięcioł” poderwał się na równe nogi, kiedy dotarła do niego powaga chwili. I znów, jak na zawołanie, jak znak podkreślający to całe szaleństwo, noc rozbrzmiała bitwą.

– Muszą... – ten młody odparł smutno i wzruszył ramionami. – Na co to przyszło, Boże jedyny... Tu szkopy, tam ruskie. Domu już nie zobaczę, nie zobaczę... – Głos mu się załamał, a oczy zaszkliły, i to nie od mrozu. Chłopak zwinął się w kłębek i nieczuły na hałas zza lasów, chlipał cicho.

– Ja, ja do swoich muszę... – Marek zarzucił broń na plecy i pognał dzielić się wieściami.

Po plutonach i kompaniach rozlał się ferment niepokoju i rosnącej paniki. Nikt już nie pamiętał udanej szarży przez szosę i las. Na niewiele się przydała, bo i takich zapchanych wrogim wojskiem szos i zapełnionych nim lasów było o wiele za dużo na tym szlaku.

„Dzięcioł” skakał po skrzypiącym śniegu, czując jak teraz dopiero robi mu się zimno. Jak lodowaty chłód przenika jego zmęczone, spocone ciało. Wszedł w zbitą grupkę wojska.

– A co wy, ferajna, jak takie wypłosze szczeniaki czy inne... – Wszedł komuś w słowo.

– Cicho – zrugał go nieregulaminowo Piotrek. – Słuchaj lepiej! – Pokazał na druha, co prawił, jak to bitwa przebiega i ciekawsze miał nowiny.

Wacek Dudek, chudy jak inni, wysoki i sprytny chłopak z Muranowa, meldował, czego się wywiedział. – Na czym to ja... – Podrapał się w głowę. – A racja... No nam się pofarciło – obwieścił wzniośle. – Reszta nie miała takiego farta jak my. Dziewięciu... Dziewięciu ponoć dostało. Ośmiu w niewiele lepszem stanie, no, ale dychają. Wyszli wprost na szwabów... ale nie spietranych policajów czy innych żandarmów tylko na legularnych frontowych wojaków.

– Ale to co, oślepli, że ich nie zauważyli? – obruszał się „Koroniarz”.

– Ano, szkopy leżeli w śniegu w tych swoich białych wdziankach... i jak z trzystu metrów dali nam ognia prosto w twarz. „Sokół” i „Sęp” spokojnie odbezpieczyli granaty i posłali je do poprzednich właścicieli, przy okazji załączając kunsztowną wiązankie. Ostudziło to trochie szkopów, więc zrobili odskok...

– Całe szczęście, że kilku szkopów wpadło nam w ręce – dodał inny. – Będzie łatwiej się targować z draniamy o przejście przez te cholerne rzekie.

– Otóż to, bo za żywe tarcze nie mam przyjemności robić... – zgodził się Dudek.

– Co ty opowiadasz? – wtrącił się jakiś nieletni głos, którego właściciel pewnie próbował udawać wiarusa.

– A to, do jasnej cholery! – Słychać było, że właściciela głosu zaczyna coś zalewać. Wszystko wskazywało, że żółć albo insza jasna cholera. – Lebiego niewidymko z najdalszej prowincji, że w charakterze osobistej osłony szwabskiego czołgu nie mam zamiaru robić. Widziałem to we Wrześniu i w Powstaniu.

– A ty, co do szkoły nie chodziłeś? – Do rozmowy wtrącił się drugi głos. – Po akcencie można było rozpoznać mieszkańca warszawskiej Woli. – Nie wiesz, co się małoletnim pętakom z Cedyni swego czasu przydarzyło?

Rozwijającą się debatę naukową przerwał nagle zdecydowany męski głos. – Zbiórka! Idziemy dalej! Nocą! Nasi przed chwilą złapali dwóch Niemców, którym się chyba już wojna znudziła. Powiedzieli nam, że ruskie czołgi idą szybciej niż się można spodziewać i mogą nas odciąć!

– Maszerować!

***

Noc zapadła czarna i smolista. Ocean śniegu był teraz szarą plamą, z której wyrastały szańce drzew. Rzeka, ponad którą maszerowali, była skuta lodem, nieruchoma, cicha... jak wszystko wokoło. Słychać było tylko trzask kroków na śniegu, toczące się oporządzenie i warkot kilku zaledwie sprawnych aut.

Nie interesowali specjalnie nikogo. Tamci byli jak cienie, zmęczone, obojętne. Poprzedzali kolumnę, szli i za nią. Ci, których Polacy mijali, albo nie odgadywali różnic w mijających ich oddziałach, albo szykowali się na świt, żegnali z życiem. Zostawali przecież na froncie wątłym, jak pierwszy lód na sadzawce. Zadaniem ich było przetrzymać sowieckie natarcie, tak by cała ta hałastra, resztka dumnych armii, odeszła jak najdalej, na nową linię obrony, gdziekolwiek miałaby się ona znajdować.

Piotr „Koroniarz” Felutkowski szedł żwawo, w półotępieniu, nie wierząc w to wszystko. Szturchał Marka w ramię przy każdym Niemcu, którego mijał z bliska. „Dzięcioł” odsunął się nie znosząc tych nerwowych kuksańców, na domiar złego naprawdę wściekły. Gapili się obydwaj (tak jak i cała reszta kompanii) na armaty, okopy, zasieki, wciśnięte w płytkie wykopy czołgi. Obydwaj byli wewnątrz tego wszystkiego. Na pozycji wroga.

– Po tylu latach, po tylu latach... – Piotr zaczął stękać pod nosem, z trudem godząc się na to wszystko.

– No porobiło się, porobiło... – przytakiwał ściszonym głosem, uważając na Niemców. Wiedział, jak czasem reagowali na polski język, a teraz ten dźwięk wydawał się jeszcze bardziej nierealny.

– Może tak trzeba... Jakbyśmy tam zostali... – dopadły go przemyślenia. Patrzył na czarne kształty rozbitych ciężarówek i osmolone cielska czołgów, niszczone chyba przez sowieckie lotnictwo. Między drzewami stała bateria haubic. Zamaskowane były solidnie i tylko z bliska dało się ujrzeć sterczące spod siatek i płacht lufy.

– Mało ich, mało i mizerni tacy – rzucił ktoś od przodu, jakby nie rozumiejąc powagi tego, w czym właśnie brał udział.

– Pieprzyć to! – „Koroniarz” machnął ręką, nie potrafiąc wyjaśnić, co się dzieje. I czy to wszystko jest złe, czy właściwie dobre. – Się zobaczy... Jeszcze im pokażemy...

– Się zobaczy...– powtórzył ponuro Marek. – Cieszmy się, że żyjemy... Ciągle żyjemy... A nie wiem, czy oni będą ciekawi naszych wdzięków... – Nie potrafił się jednak powstrzymać od złośliwego docinka.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki